Złota śmierć - Nora Roberts - ebook + audiobook

Złota śmierć ebook i audiobook

Nora Roberts

4,5

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Jubileuszowy, pięćdziesiąty tom bestsellerowej serii Oblicza śmierci. Porucznik Wydziału Zabójstw nowojorskiej policji Eve Dallas mierzy się z tajemniczym zabójcą.

W Nowym Jorku znów ktoś popełnia seryjne morderstwa. Tym razem giną szanowani obywatele. Sposób popełnienia przestępstwa jest nietypowy: morderca wysyła dobrze zabezpieczone pojemniki w formie otwieranych, pozłacanych gęsich jaj. Ktoś pokrywa je od wewnątrz środkiem izolującym na bazie ołowiu i wypełnia trującą, żrącą substancją, która po uwolnieniu z pojemnika – w zetknięciu z powietrzem – zamienia się w śmiercionośny gaz i zabija ofiary w ciągu kilku minut.

Dlaczego ktoś pozbawia życia poważane osoby?

Czy dociekliwej Eve Dallas uda się rozwikłać skomplikowaną sieć zabójczych powiązań, wykryć motywy zbrodni i zapobiec kolejnym śmierciom w kolorze złota?

Niezwykły thriller Nory Roberts (J.D. Robb), autorki powieści sprzedanych w pięciuset milionach egzemplarzy.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 567

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 13 godz. 31 min

Lektor: Anna Matusiak
Oceny
4,5 (127 ocen)
85
25
11
3
3
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Tellerka

Nie polecam

Babski kryminał: dominują szczegółowe opisy ubrań policjantek i odwiedzanych przez nich posiadłości oraz sceny łóżkowe. Zero zaskoczenia finałem
10
Karollka1902

Nie oderwiesz się od lektury

Kolejna znakomita część serii In Death jednak spraprana przez tłumaczkę, która po raz kolejny nie przyłożyła się do swojej pracy i nie wykazała minimum chęci by choć w małym stopniu oddać prawdziwy charakter głównych bohaterów.
10
Anastazia

Nie oderwiesz się od lektury

Książka trzymająca w napięciu od początku do końca😉 uwielbiam Norę Roberts piszącą pod pseudonimem J.D. Robb
00
agulazuga

Nie oderwiesz się od lektury

👍
00
Ptasia1

Nie oderwiesz się od lektury

Kolejna rewelacja
00

Popularność




Rozdział 1

1

Dok­tor Kent Abner roz­po­czął wielce zado­wo­lony, na peł­nym luzie dzień, w któ­rym miała przyjść jego śmierć.

Uca­ło­wał na poże­gna­nie swego męża Mar­tina, kiedy ten wycho­dził do pracy – jak czy­nił to od trzy­dzie­stu sied­miu lat – a potem, wciąż w szla­froku, roz­siadł się wygod­nie z kolejną fili­żanką kawy i zaczął roz­wią­zy­wać krzy­żówkę w kom­pu­te­rze – jak to miał w zwy­czaju od nie­pa­mięt­nych cza­sów w dni wolne od obo­wiąz­ków zawo­do­wych. W tle leciała muzyka z opery Mozarta Cza­ro­dziej­ski flet; nasta­wił ją w domo­wym zesta­wie ste­reo.

Kwie­cień roku dwa tysiące sześć­dzie­sią­tego pierw­szego był bar­dzo cie­pły, łagodne jak bal­sam powie­trze prze­sy­cały wonie roz­wi­ja­ją­cych się bły­ska­wicz­nie kwia­tów, toteż w pla­nach dok­tora zna­la­zło się bie­ga­nie po parku Hud­son River, następ­nie wizyta na siłowni, wyci­ska­nie cię­ża­rów i szybki prysz­nic, a na koniec lekka prze­ką­ska w pobli­skiej knajpce.

W dro­dze do domu pla­no­wał zaku­pić bukiet świe­żych kwia­tów i pokrę­cić się chwilę po mar­ke­cie w poszu­ki­wa­niu oli­wek, które tak lubił Mar­tin, i może jesz­cze jakie­goś zestawu serów. Póź­niej chciał wstą­pić do pobli­skiej pie­karni po bagietkę i co tam mu się jesz­cze na miej­scu spodoba.

Kiedy Mar­tin wróci do domu, otwo­rzą butelkę wina, usiądą razem i poga­dają, poja­da­jąc tar­tinki z serem. Pozo­stawi mu wybór, czy zjeść obiad w domu, czy wyjść gdzieś na mia­sto. Miał nadzieję na roman­tyczne zakoń­cze­nie wie­czoru, o ile oczy­wi­ście Mar­tin nie będzie zbyt zmę­czony.

Zwy­kle żar­to­wali sobie, że Kent jako pedia­tra pro­wa­dził uro­cze nie­mow­lęta i cza­ru­jące dzie­ciaczki, pod­czas gdy Mar­tin jako dyrek­tor dwu­na­sto­kla­so­wej pry­wat­nej szkoły musiał lawi­ro­wać pomię­dzy cza­ru­ją­cymi dzie­ciacz­kami a nabur­mu­szo­nymi nasto­lat­kami o sza­le­ją­cych hor­mo­nach.

Mimo to obaj świet­nie dajemy sobie radę – myślał Kent, wypeł­nia­jąc puste pola hasła dwa­dzie­ścia jeden pio­nowo.

TOK­SYNA

Przez następną godzinę zaba­wiał się ukła­da­niem puz­zli, po czym wyszo­ro­wał kuch­nię, słu­cha­jąc wciąż muzyki, wypeł­nia­ją­cej dźwię­kami wnę­trze ich domu w dziel­nicy West Vil­lage.

Prze­brał się w końcu w strój do bie­ga­nia, a po chwili zasta­no­wie­nia wrzu­cił jesz­cze na sie­bie cienką bluzę z kap­tu­rem. Spa­ko­wał torbę na siłow­nię, posta­na­wia­jąc z góry, że nim zacznie tre­no­wać biegi, zostawi ją w szafce w prze­bie­ralni.

Kiedy zasu­wał ekler, roz­legł się dzwo­nek u drzwi. Nie spie­szył się z otwar­ciem. Nucąc pod nosem, wyniósł torbę do salonu i cisnął ją na kora­lową sofę, którą wybrali z Mar­ti­nem pół roku temu, kiedy wzięli się do prze­aran­żo­wa­nia wnę­trza.

Zanim otwo­rzył drzwi, zer­k­nął wpierw na wyświe­tlacz wide­ofonu. Zoba­czył sto­jącą przed wej­ściem zna­jomą dziew­czynę z firmy kurier­skiej, która zwy­kle dostar­czała im prze­syłki. Tym razem rów­nież trzy­mała nie­wielką paczuszkę.

Odblo­ko­wał zamki i otwo­rzył drzwi.

– Dzień dobry! – rzekł.

– Dobry, dok­to­rze Abner – odparła. – Mam dla pana paczkę.

– Wła­śnie widzę. Zła­pa­łaś mnie w ostat­niej chwili. – Wziął paku­nek i obda­rzył dziew­czynę uśmie­chem. Za jego ple­cami przez otwarte drzwi wyle­wała się na Bed­ford Street aria zemsty Kró­lo­wej Nocy z dru­giego aktu Cza­ro­dziej­skiego fletu. – Co za piękny dzień!

– Pew­nie, że piękny. Dobrego dnia, panie Abner! – dodała, już scho­dząc w dół po scho­dach pro­wa­dzą­cych na chod­nik.

– Tobie też.

Kent zamknął drzwi i poszedł do kuchni, przy­glą­da­jąc się z uwagą prze­syłce. Ponie­waż była zaadre­so­wana do niego, otwo­rzył szu­fladę i wyjął spe­cjalny nóż do otwie­ra­nia paczek. Rzu­cił jesz­cze okiem na ety­kietkę z adre­sem nadawcy. Wid­niał tam adres ze śród­mie­ścia oraz nazwa sklepu „Wszystko, co lśni”, która nic mu nie mówiła.

Czy to pre­zent? – prze­szło mu przez głowę, gdy roz­ci­nał okle­jone taśmą pudło.

W środku, rów­nież sta­ran­nie opa­ko­wane, znaj­do­wało się dru­gie pude­łeczko, a wła­ści­wie pro­sta, gładka szka­tułka z mate­riału imi­tu­ją­cego ciemne drewno, zamknięta na mały zame­czek. Dołą­czono do niego klu­czyk na cien­kim łań­cuszku. Nie­wiele myśląc, wło­żył klu­czyk do dziurki i otwo­rzył zapadkę.

W środku szka­tułki, na gru­bej czar­nej wyściółce, spo­czy­wał nie­wielki pojem­nik – raczej na pewno bez­war­to­ściowy – w kształ­cie zło­tego jaja, szczel­nie zamknię­tego na haczyk.

– Wszystko, co lśni – mruk­nął pod nosem Kent, otwie­ra­jąc zamknię­cie.

Obie połówki jaja były jak gdyby skle­jone ze sobą i z początku nie chciały się otwo­rzyć. Musiał użyć nieco wię­cej siły.

Ku swemu zdu­mie­niu Kent niczego w środku nie zoba­czył. Ani nie ujrzał wydo­by­wa­ją­cych się ze środka opa­rów, ani nie poczuł ich zapa­chu, natych­miast jed­nak odczuł efekty ich oddzia­ły­wa­nia: jego gar­dło zaci­snęło się nagle w supeł, płuca jakby się zapchały. Oczy zaczęły palić go żywym ogniem, a dobrze wytre­no­wane mię­śnie zadrżały.

Sekundę póź­niej jajko wypa­dło mu z ręki, ruszył na oślep w stronę okna. Powie­trza! Potrze­bo­wał na gwałt powie­trza. Potknął się, upadł, pró­bo­wał się jesz­cze doczoł­gać. Wszystko na nic. Cały jego sys­tem pokar­mowy eks­plo­do­wał, zwra­ca­jąc lek­kie śnia­da­nie zje­dzone z Mar­ti­nem. Wal­cząc z roz­dzie­ra­ją­cym bólem, usi­ło­wał prze­peł­znąć jesz­cze kawa­łek w stronę okna.

Sko­nał w kon­wul­sjach, gdy kró­lowa Mozarta wzięła wyso­kie F.

*

Było wio­senne, jasne popo­łu­dnie, kiedy porucz­nik Eve Dal­las sta­nęła nad cia­łem dok­tora Kenta Abnera. Pro­mie­nie sto­ją­cego nisko słońca wpa­dały przez okna, któ­rych nie zdą­żył otwo­rzyć. Oświe­tlały kałuże pły­nów ustro­jo­wych i kawałki potłu­czo­nego pla­stiku.

Denat leżał twa­rzą do góry – mimo to po stłu­cze­niach na czole i skroni Eve od razu roz­po­znała, że naj­pierw padł bez­wład­nie do przodu. Miał zaczer­wie­nione, pod­puch­nięte oczy o zamglo­nym spoj­rze­niu, które nadała mu śmierć. Patrzył teraz mar­two wprost na Eve.

Ona z kolei widziała roz­ma­zane po pod­ło­dze butami, dłońmi i kola­nami wyda­lone z jego ciała płyny ustro­jowe. Ślady stóp, obwie­dzione krwią, żół­cią i wymio­ci­nami, zna­czyły całą pod­łogę kuchni.

W takim sta­nie scena zbrodni jest gówno warta – pomy­ślała Eve.

– Poste­run­kowy Ponce! – krzyk­nęła na poli­cjanta, który pierw­szy przy­był na miej­sce zbrodni. – Pro­szę o rela­cję z prze­biegu zda­rzeń.

– Ofiara to dok­tor Kent Abner, lekarz zna­czy się. Miał aku­rat dzień wolny. Miesz­kał tutaj wraz z mężem. Jego mąż, też dok­tor, tyle że nauk huma­ni­stycz­nych, Mar­tin Rufty, wró­cił do domu po pracy, a jest zatrud­niony jako dyrek­tor w szkole imie­nia The­resy A. Gold. Gold to złoto, więc od nazwi­ska zało­ży­cielki mówią na szkołę Złota Aka­de­mia. No więc Rufty wró­cił do domu ze Zło­tej około szes­na­stej. Zoba­czył ciało. Wszedł wprost w te wszyst­kie wydzie­liny, pani porucz­nik, odwró­cił ciało i, prawdę mówiąc, nim wezwał karetkę pogo­to­wia, pró­bo­wał go jesz­cze reani­mo­wać. – Mun­du­rowy, człek o krzep­kiej budo­wie, pokrę­cił głową, patrząc na scenę zbrodni. – Póź­niej wszy­scy weszli do środka i zadep­tali ślady, nim wezwali w końcu poli­cję. Zro­bi­li­śmy, co w naszej mocy, żeby zabez­pie­czyć to, co zasta­li­śmy. Ofiara nie żyła od kilku godzin. Ratow­nicy medyczni orze­kli, że ciało było zimne i sztywne. No i że wygląda to na zatru­cie che­miczne.

– Gdzie jest teraz współ­mał­żo­nek?

– Zabra­li­śmy go na górę. Jest z nim mój part­ner. Facet się strasz­nie roz­sy­pał.

– Okej. Pro­szę pozo­stać do dys­po­zy­cji – rze­kła Eve i zwró­ciła się do swo­jej part­nerki: – Peabody! Ja zajmę się cia­łem. Ty odszu­kaj nagra­nia z kamery moni­to­ringu i rzuć na nie okiem.

– Tak jest! – Peabody ostroż­nie sta­wiała kroki w swo­ich różo­wych kow­boj­kach.

Eve kuc­nęła obok zwłok i otwo­rzyła pod­ręczną wali­zeczkę oglę­dzi­nową. Kiedy zabez­pie­czyła ręce gumą w spreju, włą­czyła dyk­ta­fon, a następ­nie wyjęła Iden­ti­pada w celu wery­fi­ka­cji toż­sa­mo­ści ofiary.

– Denat ziden­ty­fi­ko­wany jako Kent Abner, zamiesz­kały pod tymże adre­sem. Wiek: sześć­dzie­siąt sie­dem lat. Stłu­cze­nia i otar­cia na czole, lewej skroni, a także na lewym kola­nie. Ich stan wska­zuje na ści­sły zwią­zek z upad­kiem. Na opusz­kach kciu­ków obu rąk rany wyglą­da­jące na opa­rze­nia. Wystą­piło stę­że­nie pośmiertne ciała. Oczy ofiary są zaczer­wie­nione, opuch­nięte. – Ostroż­nie otwo­rzyła usta męż­czy­zny. – Spuch­nięty jest rów­nież język. Wygląda, jakby był oble­piony… pozo­sta­ło­ściami piany, śliny i wymio­cin. Z noz­drzy wypły­nęła zaschnięta obec­nie mie­sza­nina krwi i śluzu. – Wyjęła przy­rządy pomia­rowe. – Czas zgonu: dzie­wiąta czter­dzie­ści trzy. Peabody! Prze­wiń nagra­nie do dzi­siej­szego poranka. Sprawdź, o któ­rej wyszedł jego współ­mał­żo­nek i czy kto­kol­wiek jesz­cze potem przy­cho­dził.

– Ow­szem. Mam tu męż­czy­znę w twe­edo­wej mary­narce – zaczęła Peabody – gość pod sześć­dzie­siątkę, około metra dzie­więć­dzie­się­ciu wzro­stu, na oko osiem­dzie­siąt kilo­gra­mów. W ręce nese­ser. Kie­ruje się wprost do drzwi. Wcho­dzi do środka kilka minut po szes­na­stej. Ma kartę dostępu, wpro­wa­dza kod. Wpusz­cza do środka zespół ratow­ni­ków medycz­nych o godzi­nie szes­na­stej dzie­sięć. Dwóch mun­du­ro­wych przy­bywa o szes­na­stej szes­na­ście. – Poli­cjantka z krót­kimi ciem­nymi wło­sami, ścią­gnię­tymi jak zwy­kle w krótką, pod­ska­ku­jącą kitkę, rzu­ciła okiem w stronę drzwi. – Przej­rzę raz jesz­cze wstecz – dodała.

Eve znów przy­stą­piła do oglę­dzin ciała.

– Brak ran świad­czą­cych o napa­ści czyn­nej lub otrzy­ma­nych w samo­obro­nie. Głowa i kolano: moż­liwe ude­rze­nie, ale obra­że­nia wyglą­dają raczej na zwią­zane z upad­kiem. Denat był dobrze zbu­do­wa­nym męż­czy­zną, praw­do­po­dob­nie fizycz­nie spraw­nym i sil­nym. Nie­wąt­pli­wie wal­czyłby w swo­jej obro­nie, gdyby miał taką moż­li­wość. Może zjadł coś lub wypił?…

– Ten sam męż­czy­zna, zapewne współ­mał­żo­nek, wycho­dzi z domu o siód­mej dwa­dzie­ścia z rana. Wcze­śniej nie ma żad­nego ruchu. Aha! Jest jesz­cze coś… Kobieta w uni­for­mie firmy kurier­skiej Glo­bal Post & Pac­ka­ges. Dzwoni do drzwi o dzie­wią­tej trzy­dzie­ści sześć. Otwiera jej nasz nie­bosz­czyk. Zacho­wuje się przy­jaź­nie, jakby się dobrze znali. Odbiera paczkę, kobieta odcho­dzi.

Eve wstała i pode­szła do kuchen­nego blatu.

– Stan­dar­dowe kar­to­nowe pudełko do pako­wa­nia prze­sy­łek? – pod­jęła po chwili. – Sze­ścian o ściance dłu­go­ści pięt­na­stu cen­ty­me­trów?

– Tak, dokład­nie takie – potwier­dziła Peabody. – Prze­wi­jam dalej. Nie ma nic pomię­dzy dostar­cze­niem prze­syłki a powro­tem mał­żonka. – Wró­ciła do kuchni.

– Tutaj leży nóż do roz­ci­na­nia paczek. Męż­czy­zna zmarł sie­dem minut po otrzy­ma­niu prze­syłki. Przy­nosi ją tutaj i od razu otwiera – dedu­ko­wała Eve. – Wyj­muje z niej tę szka­tułkę z taniej imi­ta­cji drewna z małym zamecz­kiem i dołą­czo­nym klu­czy­kiem. Otwiera. Na pod­ło­dze leżą roz­bite kawałki jakie­goś kru­chego mate­riału: praw­do­po­dob­nie kolejny pojem­nik z zewnątrz malo­wany na złoty, błysz­czący kolor, biały od środka. Może to twardy pla­stik. Ten pojem­nik coś krył. Męż­czy­zna otwiera go i… Szlag! – Nagle cof­nęła się o kilka kro­ków. – Wezwij natych­miast służby neu­tra­li­zu­jące i zabez­pie­cza­jące sub­stan­cje nie­bez­pieczne.

– A niech to cho­lera! – zawtó­ro­wała Peabody.

– Mał­żo­nek żyje, nic się też nie stało zespo­łowi ratow­ni­ków medycz­nych ani poli­cjan­tom, któ­rzy przy­byli na miej­sce zda­rze­nia. Cokol­wiek to było, musiało ulec cał­ko­wi­temu roz­pro­sze­niu. Mimo to wezwij ich i poin­for­muj, że mamy do czy­nie­nia z nie­znaną sub­stan­cją tok­syczną.

Eve ponow­nie pode­szła do kuchen­nego blatu i prze­bie­gła wzro­kiem dane nadawcy, umiesz­czone na pudełku.

– „Wszystko, co lśni”. – Spraw­dziła w inter­ne­cie. – Nie ma takiego sklepu. Adres też jest fał­szywy.

– Jed­nostka jest już w dro­dze – zamel­do­wała Peabody. – Radzą nam, żeby­śmy się stąd czym prę­dzej ewa­ku­owały.

– Jest już na to za późno. Sie­dem minut, Peabody. Odej­mij ze dwie, aby tu dojść, wycią­gnąć nóż do roz­cię­cia pudełka i wszystko pootwie­rać. Kiedy się zabrał do roz­bro­je­nia paczki sie­dem godzin temu, wła­ści­wie już nie żył. – Zasta­no­wiła się, co dalej. – Wyślij mun­du­ro­wego Car­mi­cha­ela oraz funk­cjo­na­riuszkę Shelby do firmy wysył­ko­wej Glo­bal Post & Pac­ka­ges, dowiedz się, w któ­rym miej­scu wrzu­cono paczkę do wysła­nia, kto ją wrzu­cił, czy mają tam moni­to­ring i kamery z zapi­sem obrazu. Póź­niej skon­tak­tuj się z kost­nicą i poin­for­muj ich, że mamy nie­bosz­czyka do zba­da­nia na cito.

– Dal­las! Doty­ka­łaś go!…

– Zabez­pie­czo­nymi dłońmi – odbiła piłeczkę Eve. – Doty­kał go i jego mał­żo­nek, i ratow­nicy medyczni. Cokol­wiek go zabiło, nie jest już aktywne. Wyko­nało swoją robotę.

Znie­ru­cho­miała na moment niczym posąg, wysoka, o wyspor­to­wa­nej, szczu­płej syl­wetce, z krótką grzywą kędzie­rza­wych wło­sów, prze­ni­kli­wym spoj­rze­niem piw­nych oczu, w bru­nat­nej skó­rza­nej kurtce i brą­zo­wych cięż­kich butach.

Pod­sta­wowe zasady bez­pie­czeń­stwa – napo­mniała się w myślach.

– Naj­pierw oczysz­czę i zde­zyn­fe­kuję ręce, sto­su­jąc się do wyma­gań regu­la­minu – rze­kła. – Kiedy to zro­bię, poroz­ma­wiamy z mał­żon­kiem. Trzeba pozbie­rać wszyst­kie ubra­nia, zabez­pie­czyć je w wor­kach i zawieźć do prze­ba­da­nia; te, które mąż miał na sobie, kiedy doty­kał denata. Skie­ruj to do labo­ra­to­rium sub­stan­cji nie­bez­piecz­nych – pole­ciła part­nerce, po czym schwy­ciła swoją wali­zeczkę oglę­dzi­nową i ruszyła w poszu­ki­wa­niu toa­lety z umy­walką lub łazienki. – Skon­tak­tuj się wpierw z firmą kurier­ską – rzu­ciła przez ramię. – Musimy poroz­ma­wiać z kobietą, która dostar­czyła prze­syłkę.

Może być już na to za późno… – myślała, szo­ru­jąc dło­nie spe­cjal­nym pilin­giem w ele­ganc­kiej toa­le­cie o rdza­wo­czer­wo­nych ścia­nach.

Zgod­nie z kodek­sem mał­żeń­skim – który sama opra­co­wała i spi­sała na wła­sny uży­tek, a któ­rego prze­strze­ga­nia bar­dzo pil­no­wała – powinna teraz poin­for­mo­wać o wszyst­kim wła­snego mał­żonka. Roarke wpraw­dzie odno­sił się z peł­nym zro­zu­mie­niem do jej absur­dal­nych godzin pracy, ale do usta­leń wła­sno­ręcz­nie spi­sa­nego kodeksu nale­żało się sto­so­wać.

Peabody pode­szła do drzwi.

– Car­mi­chael i Shelby są już w dro­dze do firmy kurier­skiej. Mam też nazwi­sko osoby, która dostar­czyła tę kon­kret­nie prze­syłkę. To Lydia Mer­chant. Zakoń­czyła pracę o zwy­kłej porze, udało mi się zdo­być wszyst­kie jej dane kon­tak­towe.

– Sprawdź ją od razu. Byłoby dość dziwne, gdyby chciała otruć klienta, sama dostar­cza­jąc mu paczkę, jed­nak głu­pota ludzka nie zna gra­nic.

Eve pocze­kała jesz­cze na ekipę tok­sy­ko­lo­gów, ze sto­ic­kim spo­ko­jem znio­sła bada­nie ska­ne­rem, aby upew­nić się, że jej ciało nie wchło­nęło żad­nych sub­stan­cji tru­ją­cych, i zaczęła słabo pro­te­sto­wać, dopiero kiedy labo­rant-tech­nik uparł się pobrać jej krew i wyko­nać na miej­scu bada­nie na obec­ność tok­syn. Zgo­dziła się jed­nak, zda­jąc sobie sprawę z tego, że lepiej dmu­chać na zimne. Chciała to mieć już za sobą i ruszyć dalej z robotą.

Po skon­tro­lo­wa­niu krwi i uzy­ska­niu wyniku nega­tyw­nego powę­dro­wały z Peabody na górę prze­pro­wa­dzić roz­mowę z mał­żon­kiem. Po dro­dze młod­sza poli­cjantka odszu­kała infor­ma­cje o Lydii Mer­chant.

– Dziew­czyna ma dwa­dzie­ścia sie­dem lat – zaczęła. – Zatrud­niona od sze­ściu lat w GP & P. Czy­sta karta zatrud­nie­nia, brak jej nazwi­ska w reje­strach kry­mi­nal­nych.

– Mimo to i tak z nią poroz­ma­wiamy – odrze­kła Eve.

Ubra­nia Rufty’ego zostały już spa­ko­wane do pla­sti­ko­wych wor­ków i zabez­pie­czone. Męż­czy­zna znaj­do­wał się w kąciku wypo­czyn­ko­wym sypialni, całej toną­cej w rdza­wych czer­wie­niach i sta­rym zło­cie. Sie­dział na mięk­kiej dwu­oso­bo­wej sofce, widocz­nie cier­piąc, wciąż w szoku. Prze­brał się w szare dre­sowe spodnie i gra­na­towy pod­ko­szu­lek ze zło­tymi lite­rami T.A.G. na piersi.

Miał wypie­lę­gno­waną brą­zową kozią bródkę z blond pasem­kami, dopa­so­waną w kolo­rze do kudła­tej czu­pryny. Był wyso­kim, postaw­nym męż­czy­zną o pocią­głej twa­rzy i ciem­no­brą­zo­wych oczach, w tej chwili peł­nych łez.

Na ser­decz­nym palcu lewej ręki nosił obrączkę z bia­łego złota – iden­tyczną jak denat. Obie dło­nie splótł tak mocno, jakby go to miało uchro­nić przed roz­sy­pa­niem się w kawałki.

Eve dała znak mun­du­ro­wemu, który sie­dział obok.

– Zacznij­cie z part­ne­rem prze­py­ty­wać sąsia­dów – pole­ciła. – Chcę się dowie­dzieć, czy ktoś coś zauwa­żył. Jeśli doty­ka­li­ście ciała lub cze­go­kol­wiek innego, musi­cie się pod­dać bada­niu tok­sy­ko­lo­gicz­nemu w celu neu­tra­li­za­cji poten­cjal­nych tru­cizn.

– Tak jest, pani porucz­nik! – Odcho­dząc, spoj­rzał przez ramię na Rufty’ego. – On chce zadzwo­nić po swoje dzieci, lecz jak na razie udało mi się go od tego odwieść. Na pewno doty­kał ciała.

– Do tego też doj­dziemy. Na razie pro­szę zabrać na dół torby z ubra­niami i oddać je tech­ni­kom. Niech ktoś od nich przyj­dzie tu na górę i prze­ska­nuje męża ofiary.

Pode­szła do Rufty’ego i usia­dła naprze­ciw niego w głę­bo­kim czer­wo­nym fotelu.

– Panie Rufty – zaczęła spo­koj­nie – jestem porucz­nik Dal­las, a to moja part­nerka, detek­tyw Peabody. Nasze kon­do­len­cje.

– Ja… Muszę poroz­ma­wiać z dziećmi. Nasze dzieci… Muszę…

– Wkrótce będzie mógł pan to zro­bić. Zdaję sobie sprawę, że to trudny dla pana czas, musimy jed­nak zadać kilka pytań.

– Ja… Wró­ci­łem do domu i już od drzwi zawo­ła­łem coś w stylu: „Jezu! Kent! Co za dzień! Musimy koniecz­nie to oblać!”. – To rze­kł­szy, zakrył swą pocią­głą twarz dłońmi o dłu­gich pal­cach. – Posze­dłem od razu do kuchni i… i… Kent… Kent… Leżał na pod­ło­dze. On był… pró­bo­wa­łem… nie mogłem… on był…

Peabody pochy­liła się ku niemu, ujęła jego dłoń i przy­kryła swoją.

– Bar­dzo nam przy­kro, dok­to­rze Rufty. Nie mógł pan nic zro­bić.

– Jed­nakże… – Odwró­cił się do niej, jego twarz wyra­żała roz­pacz­liwą prośbę: pomóż mi! wytłu­macz! zrób coś, żeby to powstrzy­mać!

Przy­naj­mniej tak to widziała Eve.

– Nie rozu­miem… – cią­gnął. – Był oka­zem zdro­wia. Zawsze mnie nama­wiał do ćwi­czeń, do zdro­wego odży­wia­nia. Był taki silny, taki wyspor­to­wany. Nie rozu­miem… Zamie­rzał pobie­gać dziś przed połu­dniem. Zawsze cho­dził pobie­gać, ile­kroć miał wolne od pracy. Bie­gał nawet w prze­rwie na lunch, o ile pozwa­lał mu na to gra­fik przy­jęć pacjen­tów. Miał zamiar dokoń­czyć krzy­żówkę, a potem pobie­gać.

– Panie Rufty! – Odcze­kała, aż roz­bie­gane piwne oczy na nowo się na niej skon­cen­tro­wały. – Czy ocze­ki­wa­li­ście nadej­ścia paczki w dniu dzi­siej­szym? Lub jakiej­kol­wiek prze­syłki?

– J-ja poję­cia nie mam. Nie mogę zebrać myśli.

– Czy kie­dy­kol­wiek zama­wia­li­ście coś z outletu o nazwie „Wszystko, co lśni”?

– Nie sądzę.

– Czy prze­syłki dostar­czała wam firma kurier­ska Glo­bal Post & Pac­ka­ges?

– Tak. Ow­szem, dostar­czała je nam Lydia, ale ja… – Przy­ło­żył dłoń do skroni. – Nie sądzę, żeby­śmy tym razem coś zama­wiali. Nie przy­po­mi­nam sobie.

– W porządku! Pro­szę na mnie spoj­rzeć, panie Rufty! Czy zna pan kogoś, kto chciał skrzyw­dzić pań­skiego męża?

– Co takiego?! – Męż­czy­zna drgnął. Na jego twa­rzy odma­lo­wał się szok. – Skrzyw­dzić Kenta? Ni­gdy! W życiu! Nie, na pewno nie. Wszy­scy go uwiel­biali. Wszy­scy! Nic nie rozu­miem.

Eve z cał­ko­wi­tym spo­ko­jem wysłu­chała jego krzyku. Roz­pa­czy wyar­ty­ku­ło­wa­nej wyso­kim, łamią­cym się gło­sem.

– Może ktoś z jego biura? Z przy­chodni, gdzie pro­wa­dził prak­tykę? Z waszego sąsiedz­twa?

– Nie, nie! Kent pro­wa­dzi wspa­niałą przy­chod­nię. Leczy nie­mow­lęta i małe dzieci. Dosko­nale mu się tam wie­dzie. Pra­cuje tak ciężko dla swo­ich małych pacjen­tów. Może pani spy­tać każ­dego – dodał, a jego głos znów wsko­czył na wyso­kie tony. – Może pani spy­tać kogo­kol­wiek, wszyst­kich, któ­rzy tam pra­cują. Wszy­scy bez wyjątku uwiel­biali Kenta!

– W porządku. Byli­ście bar­dzo długo mał­żeń­stwem. Czy mie­li­ście jakieś pro­blemy?

– Nie i jesz­cze raz nie. Kocha­li­śmy się. Mamy wspólne dzieci. Mamy wnuki. Muszę się skon­tak­to­wać z naszymi dziećmi.

Kiedy zaczął łkać, Peabody pode­szła i usia­dła tuż obok niego.

– Wiem, że to trudne – powie­działa. – Czy Kent wspo­mi­nał może o kim­kol­wiek, kto mógłby go nie­po­koić? Czy kie­dy­kol­wiek wspo­mniał o kimś lub o jakimś przy­padku, który by wzbu­dził u niego jakie­kol­wiek obawy?

– Nie. Nic, o czym bym pamię­tał. Nie, nie. Nie rozu­miem. Co się wła­ści­wie stało? Co się stało? Czy ktoś skrzyw­dził Kenta?

– Panie Rufty! – Eve nie miała innego wyj­ścia, jak powie­dzieć mu to pro­sto z mostu. – Sądzimy, że dok­tor Abner dostał dziś z rana prze­syłkę zawie­ra­jącą jakieś tok­syczne związki, które spo­wo­do­wały jego śmierć.

Łzy dalej pły­nęły z oczu męż­czy­zny, lecz jego ciało stę­żało. Wypro­sto­wał się jak struna.

– Co? Co takiego?! Czy chce­cie przez to powie­dzieć, że ktoś zabił Kenta? Ktoś przy­słał coś na nasz adres, do naszego domu? Przy­słał coś, co go zabiło?!

Eve wstała, sły­sząc puka­nie do drzwi, i wpu­ściła do środka tech­nika ekipy likwi­du­ją­cej ślady zbrodni, ubra­nego w biały kom­bi­ne­zon.

– Musimy zacho­wać środki ostroż­no­ści. Skoro doty­kał pan ciała ofiary, popro­simy o pod­da­nie się prze­ska­no­wa­niu. Będziemy też zmu­szeni pro­sić o zgodę na pobra­nie krwi w celu jej prze­ba­da­nia. Moż­liwe, że paczka, którą otwo­rzył denat, zawie­rała jakieś tok­syczne sub­stan­cje.

– Nie ma takiej moż­li­wo­ści! – Męż­czy­zna natych­miast odrzu­cił wszel­kie suge­stie. – Nikt ni­gdy by cze­goś takiego nie zro­bił. Nikt, kto znał Kenta, nie uczy­niłby niczego takiego.

– Mimo wszystko musimy zacho­wać ostroż­ność – powtó­rzyła Eve, patrząc Rufty’emu w oczy. – Zamie­rzamy uczy­nić wszystko, co w naszej mocy, ażeby wykryć, co się stało pań­skiemu mężowi.

– Kochał go pan – wtrą­ciła Peabody łagod­nym tonem. – Na pewno pan chce, żeby­śmy wykryli sprawcę.

– Tak. Rób­cie to, co macie do zro­bie­nia. A potem, pro­szę, pozwól­cie mi zawia­do­mić dzieci. Muszę poroz­ma­wiać z naszymi dziećmi.

Eve odcze­kała, aż Rufty zosta­nie prze­ska­no­wany, prze­ba­dany oraz pod­dany powierzch­nio­wej neu­tra­li­za­cji. Cokol­wiek zabiło Kenta Abnera, ule­gło roz­kła­dowi, zanim kto­kol­wiek zba­dał jego ciało.

– Teraz może pan zadzwo­nić do dzieci – poin­for­mo­wała Eve Rufty’ego. – Czy jest jakieś miej­sce, do któ­rego mógłby się pan prze­nieść na kilka dni? Lepiej by było, gdyby pan nie został tutaj.

– Mógł­bym pomiesz­kać u naszej córki. Utrzy­my­wa­li­śmy bliż­sze kon­takty. Syn mieszka w Con­nec­ti­cut, ale Tori wraz z rodziną ma miesz­ka­nie kilka prze­cznic od nas. Mogę się u niej zatrzy­mać.

– Zor­ga­ni­zu­jemy panu trans­port i prze­wie­ziemy tam, kiedy będzie pan gotów.

Rufty zamknął oczy, a kiedy je otwo­rzył, po łzach nie było już śladu. W jego spoj­rze­niu tliła się deter­mi­na­cja.

– Muszę się dowie­dzieć, co się stało mojemu mężowi. Ojcu moich dzieci. Męż­czyź­nie, któ­rego kocha­łem przez czter­dzie­ści lat. Jeśli ktoś istot­nie dopu­ścił się takiego czynu, jeśli ktoś go skrzyw­dził, muszę wie­dzieć, kto to zro­bił. I dla­czego.

– Odna­le­zie­nie odpo­wie­dzi na te pyta­nia to nasza praca, panie Rufty. Jeśli cokol­wiek się panu przy­po­mni, cokol­wiek – pod­kre­śliła Eve – pro­szę się ze mną skon­tak­to­wać.

– Kent był takim dobrym czło­wie­kiem! Kocha­ją­cym wszyst­kich. Ni­gdy w życiu by nikogo nie skrzyw­dził. Wszy­scy go lubili. Uwiel­biali go.

Ktoś go jed­nak nie lubił – pomy­ślała Eve.

– Wie­rzę mu – ode­zwała się Peabody, kiedy opusz­czały miej­sce zbrodni. – Faceta to nie­szczę­ście dosłow­nie zwa­liło z nóg. Nie kła­mał, kiedy mówił, że nie zna nikogo, kto mógłby wziąć na Abne­rze odwet.

– Zga­dzam się, tylko że współ­mał­żo­nek nie zawsze o wszyst­kim wie. Musimy pod­rą­żyć w życiu Abnera, w jego pracy, zwy­cza­jach, hobby. Może wypłyną jakieś poza­mał­żeń­skie związki?

Peabody poki­wała głową, podzi­wia­jąc jed­no­cze­śnie dom z brą­zo­wego pia­skowca z małym przed­ogród­kiem. Uwagę przy­cią­gały zwłasz­cza roz­kwi­tłe nie­dawno tuli­pany.

– Wiesz, byłoby o wiele gorzej, gdyby się oka­zało, że to był totalny przy­pa­dek. Pech. Zły los. Fatum.

– E tam! Dajże spo­kój z tym swoim „o wiele gorzej”. Paczkę zaadre­so­wano do kon­kret­nej osoby, więc musimy szu­kać kon­kre­tów. Tym­cza­sem zamieńmy słówko z dziew­czyną z firmy kurier­skiej.

Peabody wstu­kała jej adres do nawi­ga­cji w desce roz­dziel­czej samo­chodu.

– Nic ci nie jest, dobrze się czu­jesz? – chciała się jesz­cze upew­nić.

– Nic mi nie jest – odrze­kła Eve. – Prze­cież nasza ekipa medy­ków-wam­pi­rów wyssała ze mnie całą krew i zneu­tra­li­zo­wała wszel­kie tok­syny.

– Taa… Poczuję się zde­cy­do­wa­nie lepiej, kiedy ziden­ty­fi­kują te tok­syny. – Peabody wyj­rzała przez okno ze ścią­gnię­tymi brwiami. – Denat leżał tam od kilku godzin. Dobrze cho­ciaż, że cokol­wiek to było, ule­gło roz­kła­dowi, wszy­scy pozo­stali żyją. Źle, że nie­bosz­czyk leżał tam tyle godzin.

– Mhm… Pomyśl tylko: paczkę dostar­czono z samego rana. A zatem ktoś dokład­nie wie­dział, że nikt się nie zjawi w miesz­ka­niu aż do póź­nego popo­łu­dnia. To mi wygląda na zabój­stwo kon­kret­nej, wybra­nej osoby. Zauważ, że zgi­nął tylko Abner. – Eve, prze­ci­ska­jąc się mię­dzy sznu­rami aut, wybrała na swoim naręcz­nym zegarku wie­lo­funk­cyj­nym numer funk­cjo­na­riuszki Shelby. – Cześć! No i co tam sły­chać? Co ci się udało usta­lić?

– Firma prze­śle­dziła trasę prze­syłki aż po pacz­ko­mat w West Houston, pani porucz­nik. Nadawca zalo­go­wał się do auto­ma­tycz­nej, samo­ob­słu­go­wej wrzutni, dzia­ła­ją­cej po godzi­nach pracy dys­po­zy­torni, punk­tu­al­nie o dwu­dzie­stej dru­giej.

– Są jakieś nagra­nia z kamer ochrony?

– No wła­śnie, w tym sęk, pani porucz­nik. Bo kamera miała awa­rię od dwu­dzie­stej pierw­szej pięć­dzie­siąt osiem do dwu­dzie­stej trze­ciej zero dwa.

– Awa­ria, powia­dasz? Tylko idiota nazwałby to przy­pad­ko­wym zbie­giem oko­licz­no­ści.

– Tak jest, pani porucz­nik! Funk­cjo­na­riusz Car­mi­chael, który idiotą nie jest, od razu wezwał ekipę spe­ców od tech­nik ope­ra­cyj­nych w celu spraw­dze­nia kamer ochrony i nagrań z tej dys­po­zy­torni. Jeśli jed­nak zabójca okaże się idiotą… Za wysyłkę paczki zapła­cono smart­fo­nem. Miała zostać dostar­czona z samego rana następ­nego dnia. Rze­czoną płat­ność ścią­gnięto z konta nie­ja­kiej Bren­diny A. Cof­f­man, lat osiem­dzie­siąt jeden, zamiesz­ka­łej przy ulicy Ble­ec­ker numer trzy­dzie­ści osiem, miesz­ka­nia jeden A.

– Od razu zło­żymy jej wizytę. Dobra robota, Shelby!

Peabody nie zdą­żyła się wcze­pić dło­nią w uchwyt bez­pie­czeń­stwa przy drzwiach, kiedy Eve z piskiem opon skrę­ciła na naj­bliż­szym skrzy­żo­wa­niu, zmie­nia­jąc kie­ru­nek jazdy.

– Zdo­bądź nakaz pro­ku­ra­tor­ski! – rzu­ciła do niej Eve. – Musimy zer­k­nąć na histo­rię karty kre­dy­to­wej Cof­f­man.

– Bren­dina Cof­f­man – odczy­tała gło­śno Peabody z ekranu swego pod­ręcz­nego kom­pu­tera, gdy Eve lawi­ro­wała wśród rzeki samo­cho­dów, pędząc do ulicy Ble­ec­ker. – Pozo­staje w związku mał­żeń­skim z Roscoe Cof­f­manem od pięć­dzie­się­ciu ośmiu lat. Od trzy­dzie­stu jeden miesz­kają wspól­nie pod obec­nym adre­sem. Eme­ry­to­wana księ­gowa, zatrud­niona w fir­mie Loames & Gard­ner przez… o rety! przez pięć­dzie­siąt dzie­więć lat! Żad­nych zatar­gów z pra­wem przez ostat­nie pół wieku. Drobne zaj­ścia, kiedy miała dwa­dzie­ścia kilka lat: dwu­krotne zakłó­ce­nie porządku publicz­nego. Docho­wali się trójki dzieci, w kolej­no­ści: płci męskiej, płci żeń­skiej i jesz­cze jedno płci męskiej. Wiek odpo­wied­nio: pięć­dzie­siąt sześć, pięć­dzie­siąt trzy oraz czter­dzie­ści osiem. Sze­ścioro wnu­cząt w wieku od lat dzie­się­ciu do dwu­dzie­stu jeden.

– Zacznij spraw­dzać wszyst­kich po kolei – zarzą­dziła Eve. – Tego na pewno nie zro­bił pierw­szy lep­szy kre­tyn – mruk­nęła pod nosem. – Aż takimi szczę­ścia­rami nie jeste­śmy. Na wszelki wypa­dek sprawdź ich wszyst­kich – powtó­rzyła.

– Okej. No cóż… Naj­star­szym potom­kiem Cof­f­ma­nów jest rab­bin Miles Cof­f­man, żonaty z Rebekką Gre­ene Cof­f­man od dwu­dzie­stu jeden lat. Wyświe­tla mi się przy nim syna­goga Sza­lom. Ona jest nauczy­cielką w hebraj­skiej szkole przy tej syna­go­dze. Mają trójkę dzieci w wieku lat dwu­dzie­stu, osiem­na­stu oraz szes­na­stu, odpo­wied­nio: płci żeń­skiej, męskiej i męskiej. Nic nie figu­ruje w aktach poli­cyj­nych o dzie­ciach, nie odno­to­wano też kry­mi­nal­nych aktów w przy­padku rodzi­ców.

Nie widząc wol­nych miejsc par­kin­go­wych, Eve zapar­ko­wała na dru­giego, wywo­łu­jąc lek­kie zde­ner­wo­wa­nie u innych kie­row­ców jadą­cych ulicą Ble­ec­ker. Zigno­ro­wała to jed­nak i włą­czyła koguta na dachu.

– Do boju! – rze­kła Eve i wysia­dła. Sto­jąc już na chod­niku, zaczęła się uważ­nie przy­glą­dać solid­nej, sta­rej sze­re­gówce. Trzy­kon­dy­gna­cyjna, o wybla­kłej ele­wa­cji z cegły. Żad­nego graf­fiti, czy­ste szyby w oknach. Nie­które otwarte dla wpusz­cze­nia do środka chłod­nego wio­sen­nego powie­trza.

– Marion Cof­f­man Black, zamężna od dwu­dzie­stu trzech… nie… od dwu­dzie­stu czte­rech lat… z Fran­ci­sem Xavio­rem Blac­kiem. Obcho­dzą wła­śnie rocz­nicę ślubu. Ona jest zatrud­niona od dwu­dzie­stu lat jako księ­gowa w tej samej fir­mie, w któ­rej pra­co­wała matka. Zna­la­złam dwa drobne incy­denty naru­sza­jące prawo. Kiedy miała lat dwa­dzie­ścia z okła­dem, brała udział w nie­le­gal­nych pro­te­stach. Od tam­tego czasu nic wię­cej się nie zda­rzyło. Syn, lat dwa­dzie­ścia jeden, stu­dent na Uni­wer­sy­te­cie Notre Dame. Córka lat dzie­więt­na­ście, rów­nież uczy się w Notre Dame.

– Zatrzy­maj się na tym, pro­szę – rzu­ciła Eve, kiedy się zbli­żały do sza­rych drzwi seg­mentu jeden A.

Przy­zwo­ity sys­tem moni­to­ringu – pomy­ślała – acz­kol­wiek nic spe­cjal­nego. Naci­snęła dzwo­nek.

Kobieta, która im otwo­rzyła, wyglą­dała nad­zwy­czaj dobrze jak na swoje osiem­dzie­siąt jeden lat. Włosy ufar­bo­wane na atra­men­to­wo­czarno, wyta­pi­ro­wane i pola­kie­ro­wane, two­rzą kulę, któ­rej nie naru­szyłby naj­więk­szy nawet hura­gan – prze­mknęło Eve przez głowę. Usta uma­lo­wała na czer­wień ulicz­nego znaku stopu. Policzki miała uró­żo­wane, oczy mocno pod­kre­ślone czarną kredką, powieki wycie­nio­wane, a rzęsy grubo pocią­gnięte tuszem.

Ubrana była w kok­taj­lową suk­nię w kolo­rze ultra­ma­ryny ze stójką przy szyi i z dłu­gimi ręka­wami. Obrzu­ciła Eve i Peabody zdzi­wio­nym spoj­rze­niem orze­cho­wych oczu.

– Niczego nie kupu­jemy – powie­działa.

– A my niczego nie sprze­da­jemy – odrze­kła Eve i zapre­zen­to­wała swą poli­cyjną odznakę.

Twarz Bren­diny zbla­dła jak prze­ście­ra­dło.

– Joshua! – zawo­łała piskli­wie.

– Nie, psze pani! – pospie­szyła z wyja­śnie­niem Peabody. – Tu nie cho­dzi o pani syna. – Po czym zwró­ciła się do swej part­nerki: – Syn pani Cof­f­man, Joshua, rów­nież jest poli­cjan­tem. – A następ­nie ponow­nie odwró­ciła się do pani Cof­f­man. – Nie cho­dzi nam o pani syna.

– Okej, okej! W takim razie w czym rzecz?

– Może mogły­by­śmy wejść na momen­cik… – zaczęła Eve.

– Wła­śnie wycho­dzimy – weszła jej w słowo kobieta. – O ile Roscoe wresz­cie skoń­czy się pin­drzyć.

– Nie zabie­rzemy wam wiele czasu.

Nie­za­do­wo­lona Bren­dina ski­nęła głową i odsu­nęła się na bok, żeby wpu­ścić obie śled­cze do schlud­nego salonu. Tak wypu­co­wa­nego, że dro­binki kurzu muszą czmy­chać w popło­chu na jego widok – pomy­ślała Eve. Sta­ro­modne meble miały zapewne tyle lat, co ich mał­żeń­stwo, lecz lśniły jak lustro. Sofę zdo­biło kilka ele­ganc­kich poduch.

Pod ścianą stało nie­wiel­kie pia­nino z mnó­stwem rodzin­nych zdjęć w ram­kach. W powie­trzu uno­siła się mocna woń cytryny.

– Czy to pani robota te koronki igłowe? – jęk­nęła z zachwy­tem Peabody, miło­śniczka ręko­dzieła. – Są prze­piękne!

– Ach! Wkrę­ciła mnie w to moja synowa i teraz nie mogę już prze­stać. O co wła­ści­wie cho­dzi?

– Pani Cof­f­man, czy wczo­raj wie­czo­rem wysy­łała pani eks­pre­sową paczkę do Kenta Abnera z dys­po­zy­cją dostar­cze­nia dzi­siej­szego ranka? – Eve prze­szła do kon­kre­tów.

– Dla­czego mia­ła­bym to zro­bić? Nie znam żad­nego Kenta Abnera.

– Pani karta kre­dy­towa została obcią­żona kosz­tami wysyłki.

– Jakim cudem, skoro niczego nie wysy­ła­łam?

– Może zechcia­łaby pani to spraw­dzić, a my pocze­kamy.

– No dobrze, dobrze. Roscoe! Na litość boską! Znowu się spóź­nimy! – krzyk­nęła w stronę drzwi. – Co za facet! Zawsze muszę godzi­nami na niego cze­kać. Przez tego guz­drałę ni­gdzie nie zdą­żamy na czas. Wybie­ramy się na przy­ję­cie z oka­zji dwu­dzie­stej czwar­tej rocz­nicy ślubu naszej córki – wyja­śniła, pod­cho­dząc do schlud­nie utrzy­ma­nego biu­reczka, na któ­rym stał mały lap­top. – Wyszła za mąż za kato­lika. Ni­gdy by mi nawet przez myśl nie prze­szło, że mogłaby to zro­bić, ale Frank oka­zał się dobrym czło­wie­kiem i dobrym ojcem, a poza tym zapew­nił jej dobre, dostat­nie życie. Tak więc my… Ach! Niech to wszy­scy dia­bli!

A jed­nak! – pomy­ślała Eve, kiedy Bren­dina znów się do nich odwró­ciła.

– Fak­tycz­nie! Moja karta została obcią­żona kosz­tami takiej prze­syłki! To z pew­no­ścią jakiś błąd. Mam tu wyszcze­gól­nione obcią­że­nie rachunku o godzi­nie dwu­dzie­stej dru­giej w dniu wczo­raj­szym. Wczo­raj o tej porze leża­łam w łóżku, oglą­da­jąc w tele­wi­zji jakiś pro­gram, a raczej usi­ło­wa­łam go obej­rzeć. Roscoe chra­pał w naj­lep­sze, rzę­żąc jak stary paro­wóz. Zawsze zapi­suję wszyst­kie wydatki, więc wiem, ile mam na kon­cie i ile mogę wydać. Byłam księ­gową dłu­żej, niż wy obie żyje­cie na tym świe­cie.

– Nie wąt­pimy w to, pani Cof­f­man.

Tym­cza­sem wku­rzona Bren­dina zaczy­nała się dopiero roz­krę­cać.

– Ach! Ci z tej firmy kurier­skiej GP & P jesz­cze mnie popa­mię­tają! Może­cie mi wie­rzyć! – Dło­nie zaci­śnięte w pię­ści oparła na bio­drach. Jej oczy ciskały bły­ska­wice na Eve, jakby to ona była winna całemu zaj­ściu. – Lepiej, żeby to wszystko wyja­śnili. Chcia­ła­bym się naprawdę dowie­dzieć, jak ktoś zdo­łał wycią­gnąć moje dane, bo tak to wła­śnie wygląda. Komuś z tego GP & P widocz­nie omsknął się palec na kla­wia­tu­rze – pomsto­wała.

– Wie­rzymy, że spo­tkała się pani z podobną sytu­acją pierw­szy raz – orze­kła Eve.

– Zaraz pozmie­niam wszyst­kie kody dostępu. Wszyst­kie, zapew­niam was. Chcia­ła­bym, żeby spoj­rzał na to mój syn. Jest osta­tecz­nie funk­cjo­na­riu­szem poli­cji.

– Tak jest, droga pani! Mogłaby pani popro­sić syna, żeby się skon­tak­to­wał z nami w komen­dzie głów­nej poli­cji? Na razie jed­nak… czy zechcia­łaby nam pani zdra­dzić, kto miał dostęp do pani konta?

Bren­dina naj­pierw dźgnęła pal­cem wska­zu­ją­cym w powie­trze, a potem postu­kała się w pierś.

– Ja! A któż by inny? Natu­ral­nie i Roscoe ma dostęp, ale on zało­żył swoje konto, a mój login i hasło posiada tylko na wypa­dek, gdyby zda­rzyła się jakaś awa­ria. Z tego samego powodu ja mam jego login i hasło. Roscoe, przyjdźże tu, na litość boską!

– Prze­stań się drzeć, kobieto, do jasnej anielki! Prze­cież już idę! Idę już, Brendi!

Kiedy się wresz­cie poja­wił, Eve przy­szło na myśl słowo ele­gan­cik. Ubrany w bla­do­nie­bie­ski gar­ni­tur w białe prążki, białą koszulę oraz jasno­czer­woną muszkę z poszetką w tym samym kolo­rze, wyglą­dał szy­kow­nie. Srebr­no­siwe włosy scze­sał do tyłu i wybłysz­czył tak, że lśniły jak księ­życ w lustrze wody. Siwe wąsy strzygł i pie­lę­gno­wał zaiste per­fek­cyj­nie.

Jego oczy miały kolor gar­ni­turu.

– Nie powie­dzia­łaś mi, że mamy towa­rzy­stwo. – Uśmiech­nął się wesoło do Eve i Peabody.

– To nie towa­rzy­stwo, lecz poli­cja.

– Kole­żanki z pracy Joshui?

– Nie, pro­szę pana – ode­zwała się Eve. – Jeste­śmy tu w spra­wie paczki, którą dostar­czono dzi­siej­szego ranka. Opłata za tę czyn­ność została ścią­gnięta z konta pań­skiej żony.

– Co prze­sła­łaś, Brendi?

– Nic! Ktoś się pod­szył pode mnie i wła­mał na moje konto!

Popa­trzył na nią z sym­pa­tią, acz­kol­wiek zasko­czony.

– Jak udało im się tego doko­nać?

– Poję­cia nie mam. A powin­nam mieć?

– Pani Cof­f­man – wtrą­ciła się Eve – czy ma pani gdzieś przy sobie swój tele­fon?

– Oczy­wi­ście, że mam. Wła­śnie prze­kła­da­łam rze­czy z jed­nej torebki do dru­giej, kiedy zadzwo­ni­ły­ście.

To rze­kł­szy, poma­sze­ro­wała w stronę drzwi, za któ­rymi – jak się domy­śliła Eve – kryła się sypial­nia. Wkrótce wró­ciła z niej szyb­kim kro­kiem, tasz­cząc olbrzy­mią torbę na ramię w żywym fio­le­to­wym kolo­rze oraz rów­nie wielką, poły­skliwą, czer­woną torebkę wie­czo­rową – o bar­wie dopa­so­wa­nej do muchy męża, jak skon­sta­to­wała Eve.

– Aku­rat wyj­mo­wa­łam z niej to, co mi się przyda na wie­czór. – Po czym, jakby na dowód, zagłę­biła rękę w cze­lu­ściach prze­past­nej torby.

Bren­dina, do tej pory jedy­nie poiry­to­wana, nagle zro­biła prze­ra­żoną minę. Skie­ro­wała się szyb­kim kro­kiem do sto­lika kawo­wego i wyrzu­ciła na jego blat zawar­tość torby.

Eve przy­szło na myśl, że jeśli kobieta dawała radę, cią­ga­jąc za sobą ten wór bez dna, to i teraz prze­żyje stratę.

– Znik­nął! O mój Boże! – zde­ner­wo­wała się. – Nie ma mojego tele­fonu!

– Gdzież on może być, Brendi? – zain­te­re­so­wał się mąż.

– Na litość boską, Roscoe! Odczepże się!

– Tylko się nie dener­wuj, kocha­nie. Pomogę ci go szu­kać – zaofia­ro­wał się mał­żo­nek.

Kobieta natych­miast zła­god­niała.

– Nie ma takiej potrzeby, kocha­nie. Znik­nął. Ktoś musiał widocz­nie ukraść go z mojej torebki.

– Kiedy po raz ostatni uży­wała pani tele­fonu? – spy­tała Eve.

– Na pewno wczo­raj. Wszyst­kie razem poje­cha­ły­śmy na zakupy. To zna­czy moje dziew­czyny i ja: moje synowe i córka. Marion chciała kupić nowe buty na dziś wie­czór, musiała też ode­brać zega­rek wie­lo­funk­cyjny, ten, który zamó­wiła dla Franka w pre­zen­cie. Oddała go do wygra­we­ro­wa­nia dedy­ka­cji. No i… Mój Boże! Były­śmy nie­omal wszę­dzie. Zja­dły­śmy późny lunch. Uży­łam tele­fonu, żeby zadzwo­nić do sio­stry w celu poin­for­mo­wa­nia jej o zmia­nie godziny rezer­wa­cji w restau­ra­cji na wpół do trze­ciej, bo to wszystko zajęło nam sporo czasu. Była z nami umó­wiona, a zawsze ją szlag tra­fia, kiedy musi gdzieś cze­kać.

– Gdzie pani prze­by­wała w cza­sie wyko­ny­wa­nia tego połą­cze­nia?

– Ach!… – Kobieta przy­ło­żyła dłoń do czoła. – W oko­licy skrzy­żo­wa­nia ulic Cham­bers i Broad­way. Jestem tego pra­wie pewna. Wła­śnie wyszły­śmy od jubi­lera, który się tam mie­ści.

– Przy­po­mina sobie pani może, czy korzy­stała póź­niej z tele­fonu?

– Wiem, że już go nie uży­wa­łam. Poszły­śmy jesz­cze coś kupić, a potem spo­tka­ły­śmy się z sio­strą i zja­dły­śmy razem lunch. Sie­dzia­ły­śmy dość długo w restau­ra­cji. Kiedy wycho­dzi­ły­śmy, Marion się uparła, żeby­śmy z Rachel, czyli moją sio­strą, wró­ciły do sie­bie tak­sówką. Zamó­wiła ją nawet i opła­ciła z góry kurs. Nie dała sobie wybić tego z głowy. Wró­ci­łam do domu, ucię­łam sobie drzemkę. To był męczący dzień. Póź­niej zje­dli­śmy z mężem kola­cję na cie­pło, pooglą­da­li­śmy tele­wi­zję. A dziś ni­gdzie jesz­cze nie wycho­dzi­łam. Musia­łam tro­chę posprzą­tać w domu, zaję­łam się też przy­go­to­wa­niami do dzi­siej­szego wie­czoru. Mam w tele­fo­nie usta­wione doko­ny­wa­nie płat­no­ści tylko z jed­nego konta. Płacę nim za zakupy i robię opłaty za miesz­ka­nie, jed­nakże…

– Już dobrze, Brendi! – Roscoe objął żonę ramie­niem. – Pomogę ci. Czas naj­wyż­szy, żebyś kupiła nowy.

– Ech! – Wtu­liła się w niego z wdzięcz­no­ścią, gło­śno wes­tchnąw­szy. – Pozwól mi korzy­stać ze swo­jego, Roscoe, a w końcu jakoś to wszystko ogarnę. Teraz już na pewno się spóź­nimy.

– Peabody, daj pań­stwu nasze wizy­tówki. – Eve znów popa­trzyła na Cof­f­ma­nów. – Może­cie popro­sić waszego syna, żeby się z nami skon­tak­to­wał?

– Oczy­wi­ście. Dzię­ku­jemy za wszystko! Będę musiała jakoś sobie z tym pora­dzić. Poroz­ma­wiaj­cie z Joshuą. Jest w końcu funk­cjo­na­riu­szem poli­cji.

Rozdział 2

2

Peabody wsia­dła do samo­chodu i zapięła pasy bez­pie­czeń­stwa.

– Może zabójca wypa­try­wał łatwej ofiary? – zasta­na­wiała się na głos. – Star­sza kobieta, zaga­dy­wana przez kilka młod­szych, kom­plet­nie nimi zaab­sor­bo­wana. Może podą­żał za nimi jakiś czas? Zatło­czony sklep, niby przy­pad­kowe zde­rze­nie i wyło­wie­nie tele­fonu z torby.

– Cał­kiem praw­do­po­dobny roz­wój wyda­rzeń – zgo­dziła się z nią Eve. – Zoba­czył star­szą kobietę i pew­nie wykon­cy­po­wał sobie, że nie będzie cią­gle się­gać po tele­fon, a jeśli już, to pomy­śli, że gdzieś go zawie­ru­szyła po dro­dze i nie będzie od razu zmie­niać wszyst­kich logi­nów i haseł do swo­ich kont w banku. Może jesz­cze teraz tego nie zro­biła, a on potrze­bo­wał led­wie kilku godzin. Użył go, po czym wyrzu­cił i zajął się innymi spra­wami – cią­gnęła Eve, prze­dzie­ra­jąc się przez korki uliczne. – To zapewne nie ma nic wspól­nego z resztą jej rodziny i nie ma tu nic do rze­czy, że należy do niej i poli­cjant, i rabin. Nie czyni to z nich by­naj­mniej ludzi wyjąt­ko­wych, gdyby jed­nak ktoś z ich rodziny zro­bił coś podob­nego, byłoby to czy­nem total­nie nie­prze­my­śla­nym i głu­pim.

– Masz zamiar wta­jem­ni­czyć sier­żanta Cof­f­mana?

– Może i tak. Jeśli się okaże, że są tu jakieś powią­za­nia, mógłby się przyj­rzeć spra­wie i pod tym kątem. Poroz­ma­wiamy też z tą kurierką. Ona rów­nież nie wygląda mi na powią­zaną z mor­der­stwem, chyba że ktoś żywi do niej urazę i chciał ją wpę­dzić w kło­poty.

– To rów­nież byłoby głu­pie.

– Oczy­wi­ście, ale i tak z nią poroz­ma­wiamy. Pra­cuje od lat w tej oko­licy. Może zna kogoś w sąsiedz­twie, kto nie prze­pada za Ken­tem Abne­rem?

Lydia Mer­chant miesz­kała w czte­ro­pię­tro­wym bloku, zbu­do­wa­nym jakiś czas po woj­nach miej­skich. Na par­te­rze mie­ścił się spo­żyw­czak, z któ­rego docho­dził zagad­kowy zapach tacos. Ani jedno okno nie było otwarte, aby wpu­ścić do środka woń wio­sen­nego wie­czoru. W więk­szo­ści zamon­to­wano kraty antyw­ła­ma­niowe.

Pomimo pię­ciu kon­dy­gna­cji do poko­na­nia, rzut oka na poma­lo­wane na zie­lono drzwi do windy – z przy­le­pioną kartką AWA­RIA oraz z zie­ją­cym zło­ścią dopi­skiem pod spodem: ZNOWU! – zachę­cił Eve do pchnię­cia drzwi wio­dą­cych na klatkę scho­dową.

Peabody wes­tchnęła ciężko pod nosem, mam­ro­cząc coś w stylu: „Luźne gatki jak nic!”, i zaczęła się wspi­nać po stop­niach za sze­fową. Zewsząd dola­ty­wały naj­róż­niej­sze zapa­chy: a to jakie­goś chiń­skiego dania na wynos, a to czy­je­goś nie­my­tego ciała, a to taniej wody koloń­skiej, a co naj­dziw­niej­sze – woni przy­wo­dzą­cej na myśl świeżo zerwane róże.

Kiedy się zna­la­zły na ostat­niej kon­dy­gna­cji, Eve przyj­rzała się wpierw uważ­nie drzwiom miesz­ka­nia Lydii. Solidne, wypo­sa­żone w trzy porządne zamki, alarm z powia­do­mie­niem na poli­cję, spra­wiały wra­że­nie zapory nie do zdo­by­cia. Nie posta­wiła na skom­pli­ko­waną elek­tro­nikę.

Taniej – pomy­ślała Eve – a efekt podobny.

Naci­snęła przy­cisk dzwonka u drzwi.

Chwilę póź­niej w gło­śniku domo­fonu roz­legł się pyta­jący, zde­cy­do­wany głos:

– Kto tam?

– Poli­cja.

– No tak, jasne. A ja jestem kró­lewna Śnieżka.

– Nowo­jor­ska poli­cja. NYPSD – powtó­rzyła Eve i pod­sta­wiła pod oko juda­sza swoją odznakę.

– Dobrze, ale naj­pierw zadzwo­nię, żeby to spraw­dzić, a dopiero potem otwo­rzę.

– Porucz­nik Dal­las Eve oraz detek­tyw Peabody Delia z komendy głów­nej nowo­jor­skiej poli­cji.

– Taaa… jasne…

Nic się nie działo. Eve stała i stała pod drzwiami. W końcu usły­szała jakiś pisk z wnę­trza, a potem coraz gło­śniej­sze kobiece głosy, aż wresz­cie zasuwy w zam­kach szczęk­nęły i zaczęły się z wolna roz­su­wać. Na koniec ich uszu dobiegł dźwięk prze­su­wa­nej sztaby antyw­ła­ma­nio­wej i drzwi się otwo­rzyły.

Na progu stały dwie dziew­czyny w tym samym mniej wię­cej wieku, wpa­tru­jąc się onie­miałe w przy­byłe poli­cjantki śled­cze. Jedna z nich była wysoka, biu­ścia­sta, o wło­sach blond, druga śred­niego wzro­stu, drob­nej budowy – bru­netka rasy mie­sza­nej.

Obie miały duże nie­bie­skie oczy.

– Jeee-zuuuuu! – zapiały z zachwytu nie­omal rów­no­cze­śnie. – Wygląda pani jak Marlo Durn z filmu – wyja­śniła blon­dynka. – Albo raczej Marlo wyglą­dała dokład­nie jak pani. Oglą­da­ły­śmy już dwa razy!

– To wspa­niale – skwi­to­wała Eve.

Powin­nam przy­wyk­nąć do takich reak­cji – pomy­ślała.

Chyba ni­gdy się do tego nie przy­zwy­czai.

– Czy było u nas jakieś wła­ma­nie i kogoś zamor­do­wano? – spy­tała Lydia, bru­netka. – Cią­gle ktoś się wła­muje do tej rudery albo przy­naj­mniej pró­buje.

– Nie. My w spra­wie paczki, którą dostar­czyła pani dziś rano, pani Mer­chant.

– Doprawdy? – Wiel­kie nie­bie­skie oczy zro­biły się jesz­cze więk­sze. – A o którą dokład­nie cho­dzi?

– Możemy wejść? – wtrą­ciła Peabody, doda­jąc przy­milny uśmiech.

– Och! Oczy­wi­ście, że tak. Jest pani nawet ład­niej­sza od aktorki z tego filmu – oznaj­miła blon­dynka. – Wiem, że została zabita i w ogóle, ale… taka jest prawda – dokoń­czyła nie­zręcz­nie.

Róże, któ­rych zapach snuł się po całej klatce scho­do­wej, stały na wąskim barku oddzie­la­ją­cym pokój dzienny, zawa­lony meblami i naj­róż­niej­szymi dro­bia­zgami, od mikro­sko­pij­nej kuchni. Obok wazonu stała napo­częta butelka wina.

– Może usią­dzie­cie? Zapra­szam! – rze­kła Lydia. – Zamie­rza­ły­śmy napić się wina. Wolno wam pić wino na służ­bie? Wła­śnie świę­tu­jemy.

– Nie, nie wolno – odparła Eve – ale dzięki.

– Obie dosta­ły­śmy pod­wyżki. – Blon­dynka, widocz­nie na lek­kim rau­szu, przy­sia­dła na porę­czy fotela. – Ja dosta­łam w zeszłym tygo­dniu, a Lydii przy­znano ofi­cjal­nie pod­wyżkę dzi­siaj. Wypro­wa­dzamy się z tej szczu­rzej nory!

– Nasze gra­tu­la­cje. Pani Mer­chant… – zaczęła Eve.

– Wystar­czy Lydia. Będzie okej. To naprawdę prze­dziwne, że obie zna­la­zły­ście się tutaj, w tej naszej dziu­rze. Dostar­czam wiele paczek. Pra­cuję w fir­mie kurier­skiej GP & P, ale to pew­nie już wie­cie.

– Dostar­czy­łaś dziś rano paczkę Ken­towi Abne­rowi. Koja­rzysz go?

– Dok­to­rowi Abne­rowi. Tak. Jasne, że go koja­rzę. Dostar­czam paczki jemu i dok­to­rowi Rufty’emu. Sta­no­wią prze­miłą parę. Zawsze mi dają napiwki przed Bożym Naro­dze­niem. Nie każdy tak się zacho­wuje. Czy coś było nie tak z prze­syłką? Wrę­czy­łam ją dok­to­rowi Abne­rowi do rąk wła­snych.

– Czy dosta­łaś tę prze­syłkę w spo­sób inny niż zwy­kle?

– Nie. Cen­trum dys­try­bu­cji jest w pełni zauto­ma­ty­zo­wane. Pra­cują tam głów­nie dro­idy. Ładują moją fur­go­netkę zgod­nie z gra­fi­kiem. Pierw­szeń­stwo mają paczki z noc­nej wrzutni, które mają być dostar­czone z samego rana, oraz prze­syłki spe­cjalne, a następ­nie reszta. To była… To musiała być, bo prze­cież działo się to dziś z rana, więc to była na pewno prze­syłka z noc­nej wrzutni. Nie bar­dzo rozu­miem, w czym rzecz.

– Mamy pod­stawy, by sądzić, że paczka zawie­rała nie­zi­den­ty­fi­ko­waną jesz­cze sub­stan­cję tok­syczną.

Spoj­rze­nie Lydii na moment przy­ga­sło, a po chwili mignął w nim nie­po­kój.

– Macie na myśli tru­ci­znę lub coś podob­nego? Akt ter­ro­ry­zmu czy coś w tym rodzaju?

– Tym razem nie mamy powodu przy­pusz­czać, by miał to być atak ter­ro­ry­styczny – wyja­śniła Eve, choć sama nie miała jesz­cze co do tego pew­no­ści.

– A skąd wie­cie, że w paczce było coś tok­sycz­nego? Czyżby dok­tor Abner się zatruł?

– Dok­tor Abner nie żyje. Zmarł wkrótce po ode­bra­niu i otwar­ciu prze­syłki.

– Nie żyje?! Dok­tor Abner nie żyje?! – Jej wiel­kie, nie­bie­skie oczy w oka­mgnie­niu wypeł­niły się łzami. – Ale… O mój Boże! O mój Boże! Teela!

Jej sio­stra natych­miast ześli­znęła się z porę­czy fotela i usia­dła obok Lydii, po czym objęła ją ramio­nami.

– Lydia doty­kała tej paczki. Czy ona… – Wystra­szyła się nie na żarty.

– Mamy pod­stawy przy­pusz­czać, iż sub­stan­cja uwol­niła się pod­czas otwie­ra­nia paczki.

– Nic mi nie jest. Ale dok­tor Abner? To taki miły star­szy pan! Razem z dok­torem Ruftym two­rzyli fan­ta­styczną parę. Od razu widać, kiedy ludzie two­rzą udany zwią­zek. Bar­dzo ich lubi­łam. O niczym nie wie­dzia­łam. Przy­się­gam, że nie mia­łam poję­cia, że jest coś nie tak z tą paczką. Ni­gdy bym jej…

– Nikt cię o nic nie oskarża – uspo­ko­iła ją Peabody. – Masz może wie­dzę o kimś z ich sąsiedz­twa? A może sły­sza­łaś coś w pracy albo gdzie­kol­wiek o kimś, kto mógł szcze­gól­nie nie lubić dok­tora Abnera?

– Nie. Ow­szem, znam nie­któ­rych ich sąsia­dów, bo to mój rejon. Ale nikt ni­gdy nie powie­działby o nim złego słowa. Cza­sami, kiedy kogoś nie ma w domu i brak jest skrzynki na więk­sze prze­syłki, zosta­wiam paczki u sąsia­dów. Firma musi oczy­wi­ście mieć na to pisemną zgodę obu stron. Nie­któ­rzy wolą, żeby paczkę ode­brał sąsiad. Nasi dok­to­rzy odbie­rali cza­sem paczki tych z naprze­ciwka, a tamci z kolei wyświad­czali im tę przy­sługę. To bar­dzo sym­pa­tyczna uliczka z przy­ja­znymi miesz­kań­cami. Dzi­siaj jed­nak dostar­cza­łam tam tylko tę jedną paczkę: dla dok­tora Abnera. – Nagle jakby coś sobie przy­po­mniała, bo zro­biła prze­ra­żoną minę: – O mój Boże! Czy z panem Ruftym wszystko w porządku? Wydaje mi się, że nie było go wtedy w domu. Przy­po­mi­nam sobie, że Abner miał na sobie strój do bie­ga­nia. Cza­sami widy­wa­łam go bie­ga­ją­cego, kiedy objeż­dża­łam klien­tów. Z kolei, gdy mie­wa­łam popo­łu­dniową zmianę, zda­rzało mi się zoba­czyć pana Rufty’ego wra­ca­ją­cego do domu po pracy.

– Pana Rufty’ego wów­czas nie było – zapew­niła ją Eve.

– Nie wiem, co robić. Czy powin­nam teraz coś zro­bić? – pytała zde­ner­wo­wana.

– Jeśli cokol­wiek ci przyj­dzie do głowy, skon­tak­tuj się ze mną lub z detek­tyw Peabody – rze­kła Eve.

Kiedy obie poli­cjantki wyszły już na zewnątrz, Eve zaczęła się w dro­dze do auta gło­śno zasta­na­wiać nad tym, jakie kroki nale­ża­łoby teraz przed­się­wziąć.

– Kli­nika ofiary mie­ści się nie­da­leko stąd – powie­działa. – Poje­dziesz do domu, a po dro­dze skon­tak­tu­jesz się z mene­dżerką biura lub kim­kol­wiek innym, kto tym wszyst­kim zarzą­dza.

– Mene­dżerką biura jest tam nie­jaka Sel­dine Abba­kar. Już spraw­dzi­łam na ich stro­nie.

– Dobrze. W takim razie skon­tak­tuj się z nią i umów spo­tka­nie z całym per­so­ne­lem obsługi biu­ro­wej na jutro z samego rana, naj­wcze­śniej, jak będą mogli. Prze­ślij mi wia­do­mość z infor­ma­cją, o któ­rej godzi­nie się odbę­dzie. Spo­tkamy się na miej­scu. Bądź w sta­łym kon­tak­cie z McNa­bem, tak aby był gotów w każ­dej chwili się tam zja­wić. Będziemy musieli przej­rzeć kom­pu­tery i inne elek­tro­niczne nośniki.

– Ale karty pacjen­tów są…

– …dla­tego wła­śnie w dro­dze do domu zamie­rzam popra­co­wać nad naka­zem. Cho­lera! Oni mogą nie chcieć nam udo­stęp­nić danych pacjen­tów. Jeśli to zro­bił jakiś wście­kły pacjent, per­so­nel kli­niki Abnera będzie miał moż­li­wość spraw­dzić, kto by to mógł być. Współ­mał­żo­nek zapewne też będzie żywił jakieś podej­rze­nia co do sprawcy.

– Jego pacjen­tami są, czy raczej były, nie­mow­lęta i dzieci do lat szes­na­stu.

– Wierz mi, Peabody, mia­łam oka­zję widzieć nie­jed­nego roz­sier­dzo­nego dzie­ciaka – odbiła piłeczkę Eve. – A co do nasto­lat­ków, szkoda sobie strzę­pić języka, opo­wia­da­jąc o tym, do czego są zdolne. Poza tym mają rodzi­ców albo co naj­mniej jed­nego… Zresztą nie­ważne. Umów to spo­tka­nie i koniec. Ja zajmę się w domu mapą zbrodni. Zacznę robić wpisy.

– Jak zwy­kle ja mam łatwiej­sze zada­nie.

– Tym razem. Jeśli uda ci się usta­wić spo­tka­nie około godziny ósmej, możemy się spo­tkać w kost­nicy o siód­mej i stam­tąd poje­chać razem.

– Ale fajny spo­sób na roz­po­czę­cie dnia – to rze­kł­szy, Peabody otwo­rzyła drzwi i zaczęła wysia­dać.

– Przy­go­tuj ich na roz­mowę z nami! – Następ­nie, igno­ru­jąc pomstu­ją­cych na nią kie­row­ców, Eve wśli­znęła się za kie­row­nicę samo­chodu. Wyłą­czyła poli­cyj­nego koguta i wje­chała tuż przed maskę auta faceta, który zdą­żył jej jesz­cze poka­zać środ­kowy palec.

Zapro­gra­mo­wała kawę we wbu­do­wa­nym w deskę roz­dziel­czą Auto­Che­fie i wybrała numer zastęp­czyni pro­ku­ra­tora gene­ral­nego Nowego Jorku, Cher Reo.

– Tylko nie to! – jęk­nęła, sły­sząc ją, Reo. – Wła­śnie wra­cam tak­sówką do domu. Utknę­łam w głu­pim korku. Marzę o drinku i chwili spo­koju.

– Będziesz miała i jedno, i dru­gie, jak tylko mi zała­twisz nakaz. Ja rów­nież jadę do domu i mam ten sam pro­blem co ty.

Pro­ku­ra­tor wes­tchnęła ciężko i pokrę­ciła głową. Na ekra­nie zafa­lo­wały jej jasne puszy­ste włosy.

– Wysia­dam w takim razie i pójdę na pie­chotę – powie­działa. – Pro­szę się zatrzy­mać! – zwró­ciła się do kie­rowcy.

W tele­fo­nie Eve obraz twa­rzy Reo zamie­nił się w nie­bie­ski ekran pauzy w połą­cze­niu. Pani pro­ku­ra­tor zapewne płaci za prze­jazd – pomy­ślała. Kiedy obraz powró­cił, pod­ska­ki­wał w rytm jej szyb­kich kro­ków.

– Dzwo­nisz w spra­wie śledz­twa z tą wciąż nie­zi­den­ty­fi­ko­waną sub­stan­cją, prawda? – spy­tała.

– Lepiej, żeby ją jak naj­szyb­ciej ziden­ty­fi­ko­wali… – mruk­nęła do sie­bie Eve. – Tak, dokład­nie – dodała już gło­śniej. – Ofiara mor­der­stwa to lekarz. Lekarz pedia­tra. Jutrzej­szy dzień zaczy­nam od prze­słu­cha­nia per­so­nelu jego kli­niki. Muszę przej­rzeć ich kom­pu­tery.

– Jak mam to zała­twić z mar­szu? Albo nawet na jutrzej­szy pora­nek? – obru­szyła się Reo. – Prze­cież tam jest zastrze­żona doku­men­ta­cja medyczna.

– Doku­men­ta­cja medyczna nie jest mi potrzebna. Załatw nakaz na kore­spon­den­cję pry­watną. Muszę wie­dzieć, czy został jakiś ślad po mej­lach z pogróż­kami albo czy im przy­sy­łano jakieś tek­sty budzące nie­po­kój. Może ktoś z per­so­nelu skre­wił?

– To aku­rat dam radę zała­twić. Sły­sza­łam, że mia­łaś stycz­ność z tru­ci­zną? Nie wyglą­dasz na kogoś, kto by został pod­dany dzia­ła­niu śmier­cio­no­śnej tok­syny.

– Cokol­wiek to było, nim tam dotar­ły­śmy, obró­ciło się w nie­byt tak samo jak Abner.

– No cóż, to jedyny pozy­tywny aspekt całej sytu­acji. Oddzwo­nię, jak tylko będę miała nakaz w ręku.

– Będę dozgon­nie wdzięczna.

– Wciąż mi wisisz drinka za poprzedni.

– Pamię­tam. Póź­niej – rzu­ciła Eve, po czym wyłą­czyła się i popi­ja­jąc kawę, sunęła dalej sla­lo­mem przez korek cią­gnący się w stronę cen­trum.

Wresz­cie, poko­nu­jąc trasę powoli metr po metrze, zdała sobie w pew­nym momen­cie sprawę, że nie­spełna tydzień temu sie­działa na tara­sie we Wło­szech, popi­ja­jąc wino pod roz­gwież­dżo­nym nie­bem po całym dniu leniu­cho­wa­nia na słońcu.

Jadała pasta ita­liana, spała do późna, kochała się z mężem.

No i nikogo nie zamor­do­wano w naj­bliż­szej oko­licy – a przy­naj­mniej nic o tym nie wie­działa.

Od czasu, kiedy poznała Roarke’a, jej życie – życie z nim – dale­kie było od nudy i zwy­czaj­no­ści. Może i wkra­dła się w nie rutyna, na pewno jed­nak nie rutyna dnia codzien­nego, znana więk­szo­ści mał­żeństw.

O dziwo! wszystko u nich funk­cjo­no­wało. Naprawdę nie­źle funk­cjo­no­wało – myślała. – A jed­nym z powo­dów tak dobrego dzia­ła­nia mojego związku jest to, że wiem, iż zawsze mam gdzie wró­cić: do domu, i że w tym domu zawsze będzie ON.

Będzie na nią patrzył tak, jak patrzył zawsze, za każ­dym razem, i praw­do­po­dob­nie będzie patrzeć do końca życia – a jej serce przy­spie­szy wów­czas swój rytm, zmusi do zje­dze­nia cze­goś, nawet jeśli nie będzie chciała – co ją roz­drażni, ale i będzie bez­cenne.

Zawsze wysłu­cha. Nie będzie zrzę­dzić, że znowu się spóź­niła. Nie będzie sadzić tek­stów wpę­dza­ją­cych ją w poczu­cie winy. Wysłu­cha, zaofe­ruje swą pomoc, a w dodatku – przy tym wszyst­kim – zapewni spo­kój myślom i wytchnie­nie duszy, czego się nie spo­dzie­wała zyskać ni­gdy w życiu.

Więc kiedy prze­je­chała w końcu przez bramę ich posia­dło­ści, poczuła, jak spływa na nią fala spo­koju. Powrót do domu… Dom, który zapro­jek­to­wał i wybu­do­wał Roarke, oka­zale się pre­zen­to­wał pod noc­nym nie­bem: roz­ło­ży­sty, piął się w górę stro­mym dachem i strze­li­stymi, wymyśl­nie zdo­bio­nymi wie­życz­kami. Tyle okien i wszyst­kie roz­świe­tlone, wita­jące ją już z daleka, roz­ja­śnia­jące ciem­ność.

Kiedy pod­je­chała pod wej­ście i wysia­dła z samo­chodu, odczuła jed­nak cię­żar spo­czy­wa­jący na jej bar­kach. Wciąż miała pracę do wyko­na­nia, lecz mogła się nią zająć we wła­snym domu.

Wró­ciła późno, bar­dzo późno, więc nie spo­dzie­wała się zastać przy wej­ściu Sum­mer­seta.

Kamer­dy­ner stał tam jed­nak, wysoki i kości­sty, odziany na czarno, z tru­pio bla­dym obli­czem. Utkwił w niej spoj­rze­nie ciem­nych oczu.

Się­gnęła myślami do swego skła­dzika obelg, lecz prze­mó­wił, nim zdo­łała wybrać coś sto­sow­nego na tę oka­zję.

– On bar­dzo się mar­twi – powie­dział. – Oczy­wi­ście za nic tego nie okaże, ale już sły­szał, że zosta­łaś wysta­wiona na dzia­ła­nie sub­stan­cji tok­sycz­nych.

– Mówi­łam mu już, że nic mi nie jest. Czuję się dobrze.

Kiedy Sum­mer­set w dal­szym ciągu stał, przy­glą­da­jąc się jej w mil­cze­niu, zaczęła się oba­wiać, iż były medyk z okresu wojen miej­skich zamie­rza doko­nać wła­snej oceny jej zdro­wia. Nie­do­cze­ka­nie!

– Czy ziden­ty­fi­ko­wali tę sub­stan­cję? – spy­tał w końcu.

– Nie wiem. Chcę się tego dowie­dzieć, kiedy tylko się znajdę na górze. Ja czuję się dobrze – powtó­rzyła.

Nieco już poiry­to­wana, ścią­gnęła kurtkę i prze­wie­siła ją przez ozdobny słu­pek przy porę­czy scho­dów.

– Powiedz to koniecz­nie jemu – rzu­cił za nią.

Chciała odburk­nąć, że już to prze­cież zro­biła, ale nie miało to naj­mniej­szego sensu. Zatrzy­mała się w pół drogi.

– A czy wró­ci­ła­bym do domu, gdyby ist­niała jaka­kol­wiek moż­li­wość, choćby naj­lżej­sza, przy­wle­cze­nia ze sobą cze­go­kol­wiek, co mogłoby go zain­fe­ko­wać? Jak uwa­żasz, Sum­mer­set?

– Na pewno nie. I dla­tego wła­śnie – a jest już po dwu­dzie­stej pierw­szej – on tak się mar­twi – wyja­śnił kamer­dy­ner ze sto­ic­kim spo­ko­jem.

Szlag by to tra­fił i nagła cho­lera! To chyba jasne, że on się mar­twi!

– Musia­łam… A niech to dia­bli! Gdzie on jest? – spy­tała.

– W twoim gabi­ne­cie, oczy­wi­ście. Wie, że wró­ci­łaś do domu. Włą­czył powia­do­mie­nia.

Wbie­gła szybko na górę.

Sto­suję się prze­cież do kodeksu – pomy­ślała, lecz czuła, że w pewien spo­sób zawio­dła.

Roarke sie­dział na kana­pie w jej gabi­ne­cie. W kominku peł­gał ogie­niek, na jego kola­nach leżało tłu­ste koci­sko. W jed­nej ręce trzy­mał książkę, w dru­giej – kie­li­szek wina.

No i wszystko się zga­dzało: spo­glą­dał na nią wła­śnie tak – lecz tym razem dostrze­gła jesz­cze, że widocz­nie mu ulżyło.

– Jest wresz­cie nasza zguba… – zaczął z tym cudow­nym irlandz­kim zaśpie­wem.

– Prze­pra­szam! – rze­kła, a kiedy odło­żył książkę i wstał, pode­szła, objęła go i mocno się przy­tu­liła. – Prze­pra­szam!… – szep­nęła.

– Za spóź­nie­nie? – Wtu­lona weń, usły­szała w jego gło­sie zdzi­wie­nie. – Dajże spo­kój! Prze­cież to nie­od­łączny ele­ment two­jej pracy, prawda, pani porucz­nik?

– Prze­pra­szam za nie­upew­nie­nie cię w stu pro­cen­tach, że wszystko ze mną w porządku. To zna­czy, że nie zapew­ni­łam, że nic mi nie jest, żebyś się nie mar­twił – zaplą­tała się.

– Ach! – Musnął ustami czu­bek jej głowy i odsu­nął ją nieco od sie­bie. – To rów­nież jeden z nie­od­łącz­nych ele­men­tów two­jej pracy. Część leżąca po mojej stro­nie. Zawsze się będę o cie­bie mar­twił, naj­droż­sza Eve. Teraz jed­nakże… – Prze­su­nął kciu­kiem wzdłuż wgłę­bie­nia w jej bro­dzie, a potem pochy­lił się ku niej i uca­ło­wał długo i czule. – Teraz jed­nakże wró­ci­łaś do domu, więc usiądź na chwilę z kotem. Gala­had też miewa lęki. Przy­niosę ci lampkę wina.

Żad­nego stro­fo­wa­nia, żad­nego wpę­dza­nia w poczu­cie winy, jedy­nie wino i czułe powi­ta­nie. I tłu­sty kocur. Usią­dzie więc na chwilę, wniósł bowiem do jej życia nie tylko podróże do Włoch, nie tylko naj­praw­dziw­szą kawę i dosko­nały seks, lecz rów­nież mnó­stwo innych cudow­nych rze­czy.

Wniósł mię­dzy innymi i to: rów­no­wagę.

Zdą­żyła pogła­skać kota i podra­pać go po brzuszku, kiedy posta­no­wił prze­krę­cić się i prze­to­czyć na drugi bok.

Wzięła kie­li­szek do ręki.

– Zba­dali mnie i prze­pro­wa­dzili neu­tra­li­za­cję tok­syn od razu na miej­scu zbrodni – zaczęła.

– Dokład­nie to samo powie­dzia­łaś mi przez tele­fon. – Jego głę­bo­kie, nie­sa­mo­wi­cie nie­bie­skie oczy przy­glą­dały się badaw­czo jej twa­rzy. Dopiero potem uniósł dłoń Eve i uca­ło­wał ją. – Czy ziden­ty­fi­ko­wali tru­ci­znę?

– Muszę to spraw­dzić. Godzinę temu, kiedy ostatni raz dzwo­ni­łam do labo­ra­to­rium, niczego jesz­cze nie mieli. Ciało zostało odna­le­zione dopiero po szes­na­stej, kiedy jego mał­żo­nek wró­cił z pracy. Zaczęli nad tym pra­co­wać jakąś godzinę temu. Muszą się ści­śle trzy­mać wytycz­nych i takie tam.

– Nic nie jadłaś przez cały dzień.

– Byli­śmy bar­dzo zajęci.

– Wyobra­żam sobie. Posilmy się teraz i opo­wiesz mi o tym wszyst­kim.

– Posilmy się? – zdzi­wiła się. – Czyż­byś jesz­cze nie jadł obiadu?

– Nie, nie jadłem. – Ści­snął jej dłoń. – Za bar­dzo się dener­wo­wa­łem.

– Chwila. – Poło­żyła drugą rękę na jego dło­niach. – Niniej­szym obie­cuję ci solen­nie, że ni­gdy nie skła­mię ani nie będę kolo­ry­zo­wać wypad­ków, jeśli coś się wyda­rzy, jeśli znajdę się w tara­pa­tach albo będzie ze mną naprawdę źle. Przy­się­gam być z tobą szczera.

– W porządku.

Przyj­rzała się uważ­nie jego nie­sa­mo­wi­temu obli­czu.

– Ty i tak będziesz się mar­twił – doszła do wnio­sku.

– Tak, oczy­wi­ście, że będę się mar­twił, mimo to doce­niam obiet­nicę i dzię­kuję za nią. Teraz kolej na mnie. Przy­się­gam tu i teraz, że dla two­jego dobra, za każ­dym razem, kiedy wró­cisz do domu, do mnie, będzie cze­kać na cie­bie pizza pep­pe­roni.

– Naprawdę? – Twarz Eve roz­ja­śniła się w mimo­wol­nym uśmie­chu.

– Tak głę­boka jest moja miłość do cie­bie. Nie będę się też upie­rał, żebyś wci­nała na przy­stawkę zdrowe sałatki warzywne.

– Jeśli mnie o to popro­sisz tu i teraz, zjem wszy­ściut­kie warzywa. Z miło­ści do cie­bie.

– Możesz je zja­dać uło­żone bez­po­śred­nio na pizzy.

– Był­byś w sta­nie zruj­no­wać pizzę ide­alną? – Rzu­ciła mu prze­ra­żone spoj­rze­nie.

– Co też ja sobie wyobra­ża­łem! – jęk­nął, wstał i poszedł do kuchni.

Sie­działa jesz­cze chwilę w fotelu, dopiesz­cza­jąc kota, a potem wzięła oba kie­liszki oraz nie­do­pitą butelkę wina i zanio­sła je do stołu. Wyglą­dała chwilę na zewnątrz przez prze­szklone drzwi bal­ko­nowe. W jej noz­drza ude­rzył zapach pizzy. Dla pustego żołądka był jak speł­nie­nie naj­skryt­szych marzeń.

– Zdaję sobie sprawę, że jeśli mia­ła­bym codzien­nie jeść pizzę, w końcu mia­ła­bym dosyć – zauwa­żyła roz­sąd­nie – lecz pew­nie zaję­łoby to parę dzie­się­cio­leci – dodała, sia­da­jąc razem z mężem przy stole i chwy­ta­jąc łap­czy­wie jeden kawa­łek. – Już wkrótce zrobi się wystar­cza­jąco cie­pło, żeby otwie­rać te drzwi pod­czas posił­ków. Będzie bar­dzo przy­jem­nie – roz­ma­rzyła się i w tej samej chwili cicho zabrzę­czał jej tele­fon. – Prze­pra­szam. Tak, Reo?

– Nakaz zaraz do cie­bie dotrze w zaszy­fro­wa­nym pliku. Tym razem bez doku­men­ta­cji medycz­nej. Czy to pizza? Cho­lera! Teraz jesz­cze zachciało mi się pizzy.

– To sobie zrób. Dzięki za szyb­kie ogar­nię­cie tematu.

Odło­żyła tele­fon.

– Ofiara była leka­rzem, jak sły­sza­łem? – zagaił Roarke.

– Pedia­trą. Żonaty od pra­wie czter­dzie­stu lat. Zna­lazł go mąż, dyrek­tor pry­wat­nej szkoły. Mieli dzieci i wnuki. – Wzięła do ręki kie­li­szek. – Zadep­tał mi i zruj­no­wał obraz miej­sca zbrodni. Pró­bo­wał reani­mo­wać denata, leżą­cego tam bez życia od rana, a by­naj­mniej nie zmarł w zbyt ape­tycz­nym sta­nie, lecz mąż, nim wezwał karetkę pogo­to­wia, i tak pró­bo­wał przy­wró­cić mu funk­cje życiowe.

– Winisz go za to?

– Nie, skądże. – Pod­nio­sła wzrok i spoj­rzała mu w twarz, wyrzeź­bioną przez mądre anioły pod­czas jakie­goś nie­biań­skiego dnia, w te jego tajem­ni­cze, prze­ni­kliwe nie­bie­skie oczy. – Może wini­ła­bym go jesz­cze kilka lat temu, ale nie teraz. Kochali się. To widać w każ­dym zakątku ich domu, w roz­pa­czy tego, który pozo­stał. – Umil­kła na moment. – Trzeba mieć do tego dystans. Na widok takich sytu­acji pęka ci serce, lecz musisz umieć spoj­rzeć na to na trzeźwo, nie anga­żu­jąc się.

– W jaki spo­sób ją dostar­czono? Tę tok­syczną sub­stan­cję?

– Przez firmę kurier­ską Glo­bal Post & Pac­ka­ges. Prze­syłka eks­pre­sowa z noc­nej wrzutni do dorę­cze­nia z samego rana następ­nego dnia.

– W paczce? Hm… Dość odważne posu­nię­cie, rzekł­bym. Macie tego, kto dostar­czył prze­syłkę?

– To dziew­czyna. Nie ma z tym nic wspól­nego. Jest czy­sta, a przy tym bar­dzo ich lubiła, zresztą z wza­jem­no­ścią. Lubili ich też sąsie­dzi. Wpa­dły­śmy do niej z wizytą. Był szok, nie­do­wie­rza­nie, lek­kie prze­ra­że­nie, tro­chę żalu. Z prze­pro­wa­dzo­nego śledz­twa wynika jedy­nie, że denat był miłym czło­wie­kiem, dobrym sąsia­dem, dbał o tęży­znę fizyczną: bie­gał, cho­dził na siłow­nię. Jego strój wska­zy­wał na to, że w chwili dostar­cze­nia paczki wła­śnie miał iść pobie­gać, zabrał ją więc do kuchni i tam otwo­rzył.

– W środku musiał być jakiś her­me­tyczny pojem­nik. Nawet ktoś nie­zwy­kle odważny nie ryzy­ko­wałby prze­sła­nia nie­za­bez­pie­czo­nej sub­stan­cji tok­sycz­nej w zwy­kłym kar­to­no­wym pudełku.

Pochło­nęła z ape­ty­tem pierw­szy kawa­łek.

– Wygląda mi to nawet na dwa pojem­niki, jeden w dru­gim. Na bla­cie w kuchni stała otwarta tania szka­tułka z imi­ta­cji drewna, wyło­żona w środku miękką wyściółką, więc bio­rąc pod uwagę dro­gie mate­riały, użyte do wykoń­cze­nia miesz­ka­nia, musiała zostać przy­słana w pudełku firmy kurier­skiej. Na pod­ło­dze przy bla­cie walały się potłu­czone kawałki cze­goś, co mogło być mniej­szym pojem­nikiem. Wyglą­dało na cienki, kru­chy, twardy pla­stik, rów­nie tani jak szka­tułka, pozła­cany z zewnątrz, biały od środka. Cokol­wiek go zabiło, musiało być zamknięte wewnątrz tego mniej­szego pojem­nika. Otwo­rzył go, a wtedy wydo­stało się i roz­pro­szyło w powie­trzu, a może wchło­nął coś przez skórę, kiedy tego dotknął. Miał opa­rze­nia na opusz­kach kciu­ków – przy­po­mniała sobie, a potem wzru­szyła ramio­nami. – Jesz­cze tego nie wiem.

– Jutro spo­tkasz się z Mor­ri­sem, jak rów­nież ze swo­imi kole­gami z labo­ra­to­rium.

– Taa… – Skoro pizza leżała tuż przed nią, się­gnęła po drugi kawa­łek. – Wezwa­li­śmy spe­ców od neu­tra­li­zo­wa­nia nie­bez­piecz­nych sub­stan­cji, lecz nie zna­leźli w powie­trzu ani śladu cze­go­kol­wiek tok­sycz­nego. Minęło w końcu kilka godzin. Ani na mężu ofiary, ani na mnie rów­nież niczego nie zna­leźli, a oboje doty­ka­li­śmy ciała. Było tego wystar­cza­jąco dużo, żeby zabić w ciągu kilku minut Abnera, i roz­pły­nęło się w powie­trzu, nim kto­kol­wiek wszedł do ich domu.

– Prze­syłkę zaadre­so­wano bez­po­śred­nio do denata, jak rozu­miem?

– Tak. Adres nadawcy był fał­szywy. Paczkę wysłano z wrzutni noc­nej. Ten, kto to zro­bił, zakłó­cił w tym cza­sie pracę kamery moni­to­ringu, więc albo dys­po­no­wał jakimś goto­wym urzą­dze­niem elek­tro­nicz­nym do tego celu, albo miał sto­sowne umie­jęt­no­ści do ich samo­dziel­nego wyko­na­nia.

– Kamera przy budce z pacz­ko­ma­tem? – Roarke zaśmiał się krótko. – Kocha­nie, z tym pora­dziłby sobie nawet dzie­się­cio­la­tek. Inte­re­so­wa­łoby mnie bar­dziej, w jaki spo­sób zawar­tość prze­szła przez ska­ner i paczka nie została odrzu­cona.

– Wła­śnie teraz nad tym pra­cują. Pojem­nik w pojem­niku w pojem­niku. – Znowu wzru­szyła ramio­nami. – No i naj­praw­do­po­dob­niej nie­wielka ilość tej sub­stan­cji, cokol­wiek to było. Tylko tyle, by zabić jedną osobę.

Obej­rzała się za sie­bie, gdyż w drzwiach sta­nął Sum­mer­set. Nachmu­rzyła się odru­chowo. Spoj­rzała na niego spod ścią­gnię­tych brwi, prze­ły­ka­jąc kolejny kęs pizzy.

– Nie wzy­wa­li­śmy chyba nikogo z kost­nicy, a może? – mruk­nęła pod nosem.

– Wybacz­cie mi. – Kamer­dy­ner wzniósł wysoko w górę swój dys­tyn­go­wany nos. – Pani dok­tor Dimatto wraz z panem Mon­roe są na dole. Chcie­liby roz­ma­wiać z panią porucz­nik.

– Poproś ich do nas na górę – rzekł Roarke, nim Eve zdą­żyła wstać. – Pani porucz­nik wła­śnie je kola­cję. Przy­niosę jesz­cze dwa kie­liszki – dodał, gdy słu­żący znik­nął za drzwiami.

Ach, no tak. Pani dok­tor Dimatto – pomy­ślała Eve – oraz pan dok­tor Abner.

Czy Louise znała ofiarę zabój­stwa? Marne szanse, skoro w mie­ście jest nie­zli­czona liczba leka­rzy. Jed­nakże Louise i Char­les miesz­kali parę kro­ków od miej­sca zabój­stwa.

– Zapewne się znali – powie­działa na głos.

– Kto? – Roarke posta­wił na stole jesz­cze dwa kie­liszki do wina.

– Louise i ofiara mor­der­stwa – wyja­śniła. – Dla­tego tu do nas przy­szli. Jak ja, do dia­bła, to zniosę?

Stwier­dziła, że zaraz będzie miała oka­zję to spraw­dzić, bo w progu drzwi sta­nęli wła­śnie Louise – wiotka blon­dynka – oraz Char­les – wysoki, przy­stojny, ciem­no­włosy.

Nie­zwy­kle mocno zaan­ga­żo­wana w swą pracę pani dok­tor oraz były licen­cjo­no­wany pan do towa­rzy­stwa two­rzyli zadzi­wia­jący zgrany duet – kolejny, który zda­wał się ide­al­nie funk­cjo­no­wać.

– Bar­dzo was prze­pra­szam za naj­ście. – Louise zaczęła od uspra­wie­dli­wia­nia się. – Przy­szli­śmy bez uprze­dze­nia, w dodatku w porze kola­cji, ale…

– Daj­cie spo­kój. To tylko pizza, a w posi­la­niu się pizzą nic nie może prze­szko­dzić. Skąd znasz Kenta Abnera? – spy­tała Eve.

– Skąd wie­dzia­łaś… – Kobieta przy­mknęła oczy. – Wstą­pił ot tak po pro­stu do mojej kli­niki w tam­tym tygo­dniu, kiedy ją otwo­rzy­łam. Pra­co­wał jako wolon­ta­riusz dwa­dzie­ścia godzin. Tak ot, bez niczego. Daję słowo! Takim był czło­wie­kiem! Takim wła­śnie leka­rzem! – Głos jej zadrżał, w oczach poja­wiły się łzy. – Prze­pra­szam! Ciężko mi z tym. Musia­łam do was przyjść. Musia­łam to z sie­bie wyrzu­cić.

– Usiądź! – Roarke wstał i pod­su­nął jej swoje krze­sło. – Sia­daj z nami, napij się wina. Zdo­łasz coś prze­łknąć?

– On lubi kar­mić innych – wyja­śniła Eve, rów­nież prze­ły­ka­jąc ukrad­kiem łzy i mając nadzieję, że naj­gor­sze za nią i wię­cej się już nie popła­cze.

– Nie, dzięki! Nie mam ochoty na nic do jedze­nia. Popro­szę o wino.

Roarke przy­wo­łał gestem Char­lesa i poszli obaj po krze­sła dla sie­bie. Kiedy wró­cili i usie­dli razem z paniami, Roarke napeł­nił kie­liszki.

– Nie roz­sy­pię się – obie­cała Louise. – A przy­naj­mniej nie za bar­dzo.

– Dobrze. Opo­wiedz mi w takim razie, co wiesz o dok­to­rze Abne­rze. Kon­takty oso­bi­ste, zawo­dowe, cokol­wiek innego.

Louise ski­nęła głową, a potem zer­k­nęła bła­gal­nie na męża.

– To może ja zacznę – rzekł Char­les.

Rozdział 3

3

– Zaprzy­jaź­ni­li­śmy się – zaczął Char­les. – Byli­śmy naprawdę dobrymi przy­ja­ciółmi. Pozna­łem ich przez Louise, kiedy Kent zaczął przyj­mo­wać pacjen­tów w jej kli­nice cha­ry­ta­tyw­nie, bez wyna­gro­dze­nia. Zapra­szali nas czę­sto, żeby­śmy wpa­dli na drinka, a my… no cóż… z miej­sca ich polu­bi­li­śmy.

– Nie pamię­tam, żeby­śmy widzieli ich na waszym weselu – wytknęła mu Eve.

– Byli wów­czas w Afryce – wyja­śnił. – Mar­tin wziął mie­siąc urlopu nauko­wego, bo Kent chciał na kilka tygo­dni dołą­czyć do grupy leka­rzy tam pra­cu­ją­cych. Mieli pełne wra­żeń waka­cje, by tak rzec. Zbie­gły się one w cza­sie z ter­mi­nem naszego ślubu. Potem wypra­wili dla nas nie­wielką imprezkę sąsiedzką, kiedy wró­ci­li­śmy z podróży po mie­siącu mio­do­wym.

– Byli cudow­nymi face­tami – dodała Louise. – Sta­no­wili nie­zwy­kłą parę. Obaj bez­gra­nicz­nie się poświę­cali swej pracy, acz­kol­wiek nie zanie­dby­wali przy tym innych uro­ków życia. Lubili różne roz­rywki, kochali swoją rodzinę, lubili teatr, sztukę. Kent zawsze się cze­piał Mar­tina i naci­skał, by ten bar­dziej dbał o formę fizyczną i zaczął upra­wiać jakiś sport. Tłu­ma­czył mu, że nie można poprze­stać na ćwi­cze­niu jedy­nie swo­jego umy­słu. Mar­tin zaś żar­to­wał sobie z Kenta, że ten nie miał poję­cia o żad­nej kon­kret­nej dys­cy­pli­nie sportu. Kent wszakże nic sobie z tego nie robił. Byłam nie­je­den raz świad­kiem, jak się prze­ko­ma­rzali pół­żar­tem w tych kwe­stiach, lecz ni­gdy na serio. Sta­no­wili doprawdy słodką parę, Dal­las. Każde mał­żeń­stwo po nie­omal czter­dzie­stu latach poży­cia chcia­łoby być postrze­gane w ten spo­sób.

Sły­sząc te słowa, Char­les wycią­gnął rękę ku żonie i przy­krył jej dłoń swoją.

– Byli­śmy dobrymi przy­ja­ciółmi. Wciąż zada­jemy sobie pyta­nie, jaka była przy­czyna tego, co się stało. Kto za tym stoi? Nic nam nie przy­cho­dzi do głowy. Jesteś pewna, że to, co się zda­rzyło, nie zda­rzyło się przy­pad­kiem lub nie było jakąś tra­giczną pomyłką? – zwró­cił się z pyta­niem do Eve.

– Tego aku­rat jestem dość pewna – odrze­kła pani porucz­nik. W tym wła­śnie sęk, pomy­ślała. – Pra­co­wał w kli­nice regu­lar­nie, więc w kom­pu­te­rach bez wąt­pie­nia pozo­stały jakieś dane.

Louise natych­miast zmie­niła się w dok­tor Dimatto.

– Jed­nakże dane i doku­men­ta­cja medyczna pacjen­tów… – zaczęła bez ogró­dek.

– Bla, bla, bla… – Eve tylko mach­nęła ręką. – Jeśli zaj­dzie taka potrzeba, i tak do niej dotrę. Teraz jed­nak mam prośbę, żebyś jako sze­fowa kli­niki sama zaj­rzała do kom­pu­tera i zer­k­nęła na kore­spon­den­cję z pacjen­tami. Bez wąt­pie­nia szybko się zorien­tu­jesz, jeśli coś będzie nie tak. Oprócz doku­men­ta­cji medycz­nej jest też kore­spon­den­cja mej­lowa, kalen­da­rium z notat­kami, wymiana wia­do­mo­ści pomię­dzy per­so­ne­lem.

– Pro­szę bar­dzo. Możesz też prze­słu­chać wszyst­kich, któ­rzy pra­cują na eta­cie lub są wolon­ta­riu­szami w kli­nice. Od razu ci powiem, że nikomu z nich przez myśl by nie prze­szło wystę­po­wać prze­ciw Ken­towi. Był leka­rzem powszech­nie cenio­nym, sza­no­wa­nym i lubia­nym.

– Okej. A może był ktoś, kto lubił go za bar­dzo?

– No nie wiem… Och! – Louise upiła łyk wina, ścią­gnąw­szy brwi. – Nie, to nie­moż­liwe. Mamy rodzi­ców, któ­rzy pro­szą o niego, życzą sobie, aby to on badał ich dzieci, spe­cjal­nie wycze­kują na godziny jego przy­jęć, pomi­ja­jąc oczy­wi­ście sytu­acje awa­ryjne. Ni­gdy jed­nak nie dostrze­głam tego rodzaju zacho­wań. Jakieś drobne żarty, ow­szem, jak na przy­kład Hella, jedna z pie­lę­gnia­rek-wolon­ta­riu­szek: dwu­krot­nie roz­wie­dziona i wciąż strasz­nie cięta na face­tów. Usły­sza­łam kie­dyś, jak mówiła do Kenta, że nie ma szczę­ścia do męż­czyzn, czego przy­kładem jest wła­śnie on: nie dość, że gej, to jesz­cze w związku mał­żeń­skim. Wzdy­chała, dla­czego nie może zna­leźć kogoś takiego jak on: zwy­czaj­nego, wol­nego faceta, podob­nego do niego.

– Co na to odrzekł? – zain­te­re­so­wała się Eve.