Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Ona, on,
malownicza wyspa
i straszna przeszłość,
pukająca do drzwi…
Powieść Nory Roberts, najsłynniejszej autorki z listy bestsellerów „New York Timesa”
Fiona, niedoszła ofiara seryjnego mordercy, usiłuje powrócić do normalnego życia. Na pięknej wyspie nieopodal Seattle prowadzi szkołę dla psów i podejmuje akcje ratunkowe. Niezbędne jej spokój i samotność zakłóca Simon, szorstki i skryty twórca artystycznych mebli, mający kłopot ze swym psem. Oboje z początku niezbyt się lubią, a jednak nawiązuje się pewna nić. Fiona jeszcze nie wie, że na jej trop wpadł człowiek, który chce dokończyć to, czego nie zrobił jej niedoszły oprawca sprzed lat. Czy Simon będzie umiał zapobiec niebezpieczeństwu? Romans, suspens i dzika przyroda.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 573
Odpowiednio wyszkolony człowiek może być najlepszym przyjacielem psa.
Corey Ford
W chłodny lutowy poranek z przyciemniającą okna mżawką Devin i Rosie Cauldwelowie kochali się powoli, w rozespaniu. Zaczynał się trzeci dzień ich tygodniowego urlopu i drugi miesiąc starań o poczęcie drugiego dziecka. Trzyletni Hugh był owocem długiego weekendu na wyspie Orcas w archipelagu San Juans, a także – w przekonaniu Rosie – deszczowego popołudnia i butelki pinot noir.
W nadziei powtórzenia poprzedniego sukcesu odwiedzili znów Orcas i radośnie oddali się wypełnianiu zadania, gdy ich synek spał słodko z ukochanym Kicusiem w sąsiednim pokoju.
Wczesna pora nie pozwalała napić się wina, ale Rosie uznała cichy deszczyk za dobry znak.
Uśmiechnęła się, kiedy leżeli przytuleni, rozluźnieni i rozgrzani po seksie.
– I kto miał najlepszy pomysł na świecie?
Devin lekko ścisnął jej pośladek.
– Ty.
– Chwileczkę, właśnie przyszedł mi do głowy jeszcze jeden.
– Potrzebuję kilku minut.
Roześmiała się, przekręciła na łóżku i oparła na jego piersi, odsłaniając zęby w szerokim uśmiechu.
– Przestań myśleć o seksie, łobuzie.
– Na to też potrzebuję kilku minut.
– Naleśniki. Właśnie tego nam trzeba. Deszczowy ranek w przytulnym domku aż się prosi o naleśniki.
Spojrzał na nią, mrużąc oczy.
– Kto smaży?
– Zagramy. Los zdecyduje.
Szybko usiadła. Zgodnie z wieloletnią tradycją rodzinną Cauldwellów wszystko zależało teraz od gry w „kamień, papier, nożyczki” – najlepsze dwa z trzech.
– Cholera – mruknęła, kiedy rozbił jej nożyczki kamieniem.
– Zręczniejszy gracz górą.
– Gówno prawda. Ale umowa stoi, i tak zresztą muszę zrobić siusiu. – Schyliła się, cmoknęła go mocno i wyskoczyła z łóżka. – Uwielbiam wakacje – rzuciła, pędząc do łazienki.
Szczególnie podobał jej się właśnie ten urlop, z dwoma przystojniakami. Jeżeli deszcz nie ustanie lub jeszcze mocniej się rozpada, zostaną w domu i będą sobie grać. A jeżeli się rozjaśni, może przypną Hugh do fotelika i wybiorą się na przejażdżkę rowerem albo po prostu na długi spacer.
Hugh zachwycił się okolicą. Podobały mu się ptaki, jezioro, sarny, które wypatrzyli, i oczywiście króliki – bracia wiernego Kicusia.
Może na jesieni on też będzie miał braciszka. Przechodziła owulację; nie, nie miała obsesji na punkcie zajścia w ciążę. Liczenie dni nie jest obsesją – pomyślała, związując gumką rozczochrane włosy. To świadomość własnego ciała.
Złapała bluzę i flanelowe spodnie, obejrzała się na Devina, który smacznie drzemał.
Naprawdę sądziła, że trafili w dziesiątkę.
Zachwycona tą myślą, naciągnęła grube skarpety i zerknęła na zegarek odłożony na toaletkę.
– Ojej, już po ósmej. Dziwne, że Hugh tak długo śpi. Widocznie wczoraj porządnie go wymęczyliśmy.
– To pewnie przez ten deszcz – wymamrotał Devin.
– Pewnie tak.
Z sypialni udała się do pokoju syna, jak każdego ranka, czy to we własnym domu, czy to gdzieś indziej. Stąpała cicho, zadowolona, że Hugh jeszcze śpi; byłoby miło, gdyby udało jej się wypić poranną kawę, zanim usłyszy pierwsze „mamo” tego dnia.
Zajrzała, spodziewając się, że chłopczyk śpi przytulony do pluszowego królika. Puste łóżko nie wywołało jej niepokoju. Mógł wstać na siusiu, tak jak ona. Świetnie już sobie radził pod tym względem.
Nie wpadła w panikę nawet wtedy, kiedy nie znalazła go w małej łazience. Ponieważ regularnie wstawał wcześnie, zachęcali go, żeby trochę się pobawił, zanim ich obudzi. Zwykle słyszała, jak rozmawia z zabawkami albo puszcza samochodziki, lecz tym razem jej uwagę zaprzątnął wakacyjny seks.
Boże – pomyślała, schodząc na dół, a jeżeli zajrzał do nas, kiedy to robiliśmy? Nie, na pewno wszedłby od razu do sypialni i spytał, w co się bawimy.
Uśmiechając się, weszła do ładnego saloniku, gdzie spodziewała się zobaczyć synka na podłodze w otoczeniu ulubionych zabawek.
Kiedy go nie ujrzała, palce popłochu połaskotały jej gardło.
Zawołała, idąc teraz tak szybko, że aż się ślizgała w skarpetkach na drewnianej podłodze.
Dopadła ją panika – nóż w brzuch.
Drzwi kuchenne stały otworem.
Tuż po dziewiątej Fiona Bristow zatrzymała się przed ładnym domem wynajmowanym urlopowiczom w sercu Parku Stanowego Moran. Deszcz siąpił równo, co zapowiadało tropienie w błocie. Dała znak partnerowi, żeby został w ciężarówce, wysiadła i podeszła do jednego z miejscowych funkcjonariuszy.
– Davey.
– Hej, Fee. Szybko dojechałaś.
– To niedaleko. Reszta w drodze. Wykorzystujemy dom jako bazę czy mamy rozbić obóz gdzie indziej?
– Wykorzystujemy. Zechcesz pewnie porozmawiać z rodzicami, ale powiem w skrócie: Hugh Cauldwell, trzy lata, blondyn, oczy niebieskie. Ostatnim razem ubrany w piżamę ze Spidermanem.
Fiona zauważyła lekkie zaciśnięcie ust Daveya. Miał synka w tym samym wieku co Hugh, a synek pewnie miał taką samą piżamkę.
– Matka około ósmej piętnaście spostrzegła, że chłopca nie ma – ciągnął Davey. – Drzwi od podwórza były otwarte. Żadnych widocznych śladów włamania ani obecności obcego. Matka zaalarmowała ojca. Od razu zgłosili zaginięcie, zaczęli biegać i wołać, rozglądając się po okolicy.
I wszystko zadeptali – pomyślała Fiona. Ale czy można ich było winić?
– Przeszukaliśmy dom i teren posesji, upewniając się, czy się mały gdzieś nie schował. – Davey odwrócił się do Fiony. Z daszka jego czapki kapała woda. – W domu go nie ma. Matka mówi, że chłopiec zawsze nosi ze sobą pluszowego królika. Śpi z nim i wszędzie go ze sobą zabiera. Ściągnęliśmy na poszukiwania strażników, jest McMahon i Matt – dodał, wymieniając nazwisko szeryfa i innego młodego policjanta. – McMahon dał mi zgodę na wezwanie waszego zespołu i przydzielił mnie do bazy.
– Zaraz się rozłożymy i zaczniemy. Chciałabym teraz porozmawiać z rodzicami, jeżeli nie masz nic przeciwko temu.
Davey wskazał dom.
– Są przerażeni, co zrozumiałe, i też chcą iść go szukać. Mogłabyś mi pomóc im to wyperswadować.
– Zobaczę, co się da zrobić.
Myśląc o czekającej ją rozmowie, wróciła do ciężarówki i otworzyła drzwi, by wypuścić partnera. Peck wyskoczył i ruszył razem z nią i Daveyem do domu.
Davey skinął głową i Fiona podeszła do dwojga tulących się na kanapie ludzi, którzy na jej widok wstali. Kobieta ściskała w ręku czerwony samochodzik strażacki.
– Jestem Fiona Bristow z zespołu poszukiwawczo-ratowniczego z psami. A to jest Peck. – Położyła dłoń na łbie labradora o czekoladowym umaszczeniu. – Reszta zespołu w drodze. Pomożemy szukać Hugh.
– Musi pani iść od razu. On ma tylko trzy latka.
– Tak, proszę pani. Reszta mojego zespołu zjawi się lada chwila. Jeśli udzielą mi państwo wstępnych informacji, pomoże nam to.
– Wszystko już powiedzieliśmy policji i strażnikom. – Devin spojrzał w okno. – Muszę iść, muszę go szukać. Tutaj tracimy tylko czas.
– Proszę mi wierzyć, panie Cauldwell, policja i strażnicy robią wszystko, co się da, żeby znaleźć Hugh. Ściągnęli nas, bo wszystkim zależy na jego odnalezieniu. Jesteśmy wyszkoleni i skupimy się wyłącznie na państwa synku. Będziemy współpracować z policją i strażnikami parku. Muszę dowiedzieć się jak najwięcej, żebyśmy optymalnie mogli wykorzystać siły i środki. Zorientowała się pani, że Hugh zniknął mniej więcej kwadrans po ósmej?
Do oczu Rosie napłynęły łzy.
– Powinnam wcześniej do niego zajrzeć. Rzadko sypia dłużej niż do siódmej. Powinnam…
– Pani Cauldwell… Rosie – poprawiła się Fiona, posługując się imieniem matki chłopczyka. – Proszę się o nic nie winić. Mali chłopcy są ciekawscy, tak już jest. Czy Hugh kiedykolwiek przedtem wyszedł sam z domu?
– Nigdy, nigdy. Myślałam, że zszedł na dół się pobawić, a kiedy go nie znalazłam, zajrzałam do kuchni. Drzwi… drzwi były otwarte. Na oścież. I nigdzie go nie znalazłam.
– Może mi pani pokaże dom. – Fiona dała znak Peckowi, żeby szedł za nią. – Miał na sobie piżamę?
– Ze Spidermanem. Będzie zmarznięty, mokry, przerażony. – Trzęsły jej się ramiona, kiedy szli do kuchni. – Skoro jest policja, to nie rozumiem, co więcej wy możecie zdziałać.
– Stanowimy siłę dodatkową. No i jest Peck. Specjalnie wyszkolony. Brał udział w dziesiątkach poszukiwań.
Rosie otarła załzawione policzki.
– Hugh lubi psy. Lubi zwierzęta. Może wróci, gdy usłyszy szczekanie psa.
Fiona nie odpowiedziała, tylko otworzyła drzwi na tyłach domu i przykucnęła, żeby rozejrzeć się po otoczeniu z poziomu oczu trzylatka. Lubi zwierzęta – powtórzyła w duchu.
– Na pewno można tu zobaczyć sporo żyjących dziko zwierząt. Sarnę, lisa, zające.
– Tak. Tak. Zupełnie inaczej niż w Seattle. Synek uwielbia rozglądać się po okolicy przez okno albo z tarasu. Byliśmy też z nim na wycieczkach, pieszo i rowerami.
– Czy jest nieśmiały?
– Nie. Nie. Jest śmiały, towarzyski. Niczego się nie boi. O Boże.
Fiona instynktownie objęła roztrzęsioną kobietę.
– Rosie, jeśli nie masz nic przeciwko temu, rozłożę się tu, w kuchni. Potrzebuję pięciu rzeczy, które Hugh ostatnio miał na sobie. Mogą być wczorajsze skarpetki, bielizna, koszula i tak dalej. Pięć małych części garderoby. Tylko nie ściskaj ich w rękach. Włóż je tutaj.
Fiona wyciągnęła z niezbędnika plastikowe torebki.
– Tworzymy zespół pięciu drużyn. Pięciu przewodników, pięć psów. Każdy użyje czegoś, co należy do Hugh, żeby dać psu zapach.
– Będą… go tropić?
Łatwiej przytaknąć niż udzielać wyjaśnień o łapaniu górnego wiatru, stożku zapachu i cząsteczkach złuszczonego naskórka. Chłopiec przecież zniknął ponad godzinę temu.
– Tak. Ma jakiś ulubiony smakołyk? Coś, za czym szczególnie przepada, co daje mu pani, kiedy jest grzeczny?
– No, na przykład… – Wciskając palce we włosy, Rosie rozejrzała się wokół niewidzącym spojrzeniem. – Przepada za wężowymi żelkami.
– Świetnie. Ma pani trochę?
– Ma…m.
– Proszę o naszykowanie ubranek i żelek – powiedziała Fiona z uśmiechem. – Słyszę mój zespół, więc się tu rozgoszczę.
– Dobrze. Dobrze. Proszę… On ma tylko trzy latka.
Rosie wybiegła. Fiona wymieniła spojrzenia z Peckiem i zaczęła przygotowania.
Gdy zjawili się jej ludzie z psami, zwołała odprawę i zaczęła przydzielać sektory do przeszukania, pochylając się nad mapami. Znała tę okolicę, i to gruntownie.
Raj – pomyślała, dla spragnionych spokoju, pięknych widoków, dla tych, którzy chcą uciec od zatłoczonych ulic, aut, zabudowań. A dla zagubionego chłopczyka świat pełen zagrożeń. Strumienie, jeziora, skały.
Prawie pięćdziesiąt kilometrów szlaków dla pieszych, przeszło dwa tysiące hektarów lasu, które połknęły trzylatka i jego pluszowego królika.
– Pada dość mocno, więc skupimy się na najbliższych sektorach i ogarniemy tę połać. – Jako dowódca akcji w terenie Fiona zaznaczyła sektory na mapie, a Davey wypisał dane na dużej białej tablicy. – Wejdziemy częściowo na teren przeszukiwany przez inne drużyny. Bądźmy cały czas w kontakcie, żebyśmy nie deptali sobie po piętach.
– Jest już na pewno przemoczony i zmarznięty. – Meg Greene, matka dwojga dzieci, od niedawna także babcia, spojrzała na swojego męża, Chucka. – Biedactwo.
– Dzieciak w tym wieku nie ma poczucia kierunku. Może podreptać w każdą stronę. – James Hutton ściągnął brwi, sprawdzając krótkofalówkę.
– Może się zmęczy, położy i zaśnie. – Lori Dyson skinieniem głowy wskazała swojego owczarka niemieckiego Pipa. – Może nie usłyszeć wołania szukających, ale nasi tropiciele go wywąchają.
– Taki jest plan. Wszyscy mają współrzędne? Sprawdzone krótkofalówki i plecaki? Upewnijcie się, że macie dobrze nastawione kompasy. Ponieważ Mai operuje nagły przypadek, Davey sam dowodzi bazą. Będziemy zgłaszać się do niego, przeszukując sektory.
Urwała, gdy weszli Cauldwellowie.
– Mam… – Rosie zadrżały wargi. – Mam to, o co pani prosiła.
– Świetnie. – Fiona podeszła i położyła dłonie na ramionach przerażonej matki. – Proszę być dobrej myśli. Wszyscy zjechali tu w jednym celu i pragną tylko jednego: znaleźć Hugh i przyprowadzić go do domu.
Wzięła torebki i rozdała je członkom zespołu.
– Dobra, ruszamy po niego.
Wyszła wraz z innymi na dwór, zarzucając plecak na ramiona. Peck stanął u jej boku, lekkim drżeniem całego ciała sygnalizując gotowość do działania. Tak jak pozostali członkowie zespołu, udała się do przydzielonego sektora i nastawiła kompas.
Otworzyła torebkę z dziecięcą skarpetką i podsunęła psu pod nos.
– To jest Hugh. Hugh. Hugh to mały chłopczyk, Peck. To jest Hugh.
Wąchał z entuzjazmem, wiedział, co do niego należy. Zerknął na nią, niuchnął jeszcze raz, a potem zajrzał jej głęboko w oczy, rozdygotany, jakby chciał powiedzieć: Już mam! Ruszajmy!
– Szukaj Hugh. – Dodała sygnał dłonią i Peck uniósł wysoko pysk. – Szukamy Hugh!
Patrzyła, jak węszy i krąży, pozwoliła się prowadzić, a on kręcił się to szybciej, to wolniej. Miarowa mżawka stanowiła pewną przeszkodę, ale Peck dobrze pracował w deszczu.
Fiona stała w miejscu, rzucając słowne zachęty łapiącemu wiatr psu. Krople deszczu bębniły o jasnożółty sztormiak.
Gdy Peck ruszył na wschód, poszła za nim między gęste drzewa.
Pięcioletni, ważący trzydzieści kilogramów czekoladowy Peck był labradorem weteranem, silnym, sprytnym i niestrudzonym. Fiona wiedziała, że gotów jest tropić przez wiele godzin, w każdych warunkach, w każdym terenie, szukając żywych bądź zmarłych. Wystarczy, że go o to poprosi.
Razem posuwali się przez gęsty las po miękkiej, nasączonej wodą glebie wyścielonej igłami zrzuconymi przez wysokie daglezje i stare cedry, depcząc lub omijając skupiska grzybów i omszałe zwalone pnie, przedzierając się przez kolczaste jeżyny. Podczas tych poszukiwań Fiona obserwowała język ciała partnera, odnotowywała charakterystyczne miejsca, sprawdzała kompas. Co kilka minut Peck oglądał się na nią, dając znak, że jest na bieżąco.
– Szukaj Hugh. Szukamy Hugh, Peck.
Ożywił się, okazując zainteresowanie ziemią wokół zwalonego drzewa.
– Masz coś, tak? Dobrze. Dobry pies.
Oznaczyła pierwszy zasygnalizowany ślad jasnoniebieską taśmą, przystanęła razem z psem, ogarniając spojrzeniem najbliższe otoczenie i wołając Hugh. Potem zamknęła oczy i nasłuchiwała.
Usłyszała tylko szmer deszczu i szept wiatru w gałęziach drzew.
Kiedy pies trącił ją pyskiem, wyjęła z kieszeni torebkę ze skarpetką, otworzyła ją, żeby Peck mógł sobie odświeżyć pamięć zapachu.
– Szukaj Hugh – powtórzyła. – Szukamy Hugh.
Ruszył z miejsca, a Fiona przestąpiła przez zwalony pień i szła za nim w ciężkich, solidnych butach. Kiedy Peck odbił na południe, zgłosiła swe nowe położenie do bazy i porozumiała się z członkami zespołu.
Dzieciak jest na dworze co najmniej od dwóch godzin – pomyślała. Dla zamartwiających się rodziców to bardzo długo.
A maluchy w tym wieku nie mają poczucia czasu. Trzylatki są bardzo ruchliwe i niezupełnie rozumieją, co to znaczy się zgubić. Potrafią pójść za czymś, co zobaczą lub usłyszą, są też dość wytrzymałe, mogą więc upłynąć całe godziny, zanim utrudzony wędrówką Hugh zapragnie wrócić do mamy.
Spłoszony królik umknął w zarośla. Pełen godności Peck zaszczycił go zaledwie przelotnym spojrzeniem.
A gdyby to był mały chłopczyk? – pomyślała Fiona. Taki, który kocha swojego Kicusia, lubi zwierzęta? Którego, jak mówi matka, fascynuje las? Czy nie chciałby złapać prawdziwego królika, licząc na wspólną zabawę? Pewnie próbowałby podążyć jego śladem. To chłopczyk z miasta, kuszony urokiem lasu, łonem przyrody, innością wszystkiego wokół.
Jak mógłby się temu oprzeć?
Rozumiała to, rozumiała tę magię. Sama była kiedyś dziewczyną z miasta, którą zauroczyły zielone cienie, taniec światła, nieogarniony ogrom drzew, gór i oceanu.
Małe dziecko łatwo mogło zgubić się w wielkim parku.
Na pewno przemarzł – pomyślała. Jest głodny i przestraszony. Chce do matki.
Rozpadało się jeszcze bardziej, a oni brnęli przed siebie – niestrudzony pies i wysoka kobieta w grubych spodniach i ciężkich butach. Koński ogon jasnorudych włosów zmienił się w przyklejoną do pleców mokrą linę, niebieskie jak jezioro oczy penetrowały półmrok.
Kiedy Peck znowu odbił w bok, kierując się w dół krętym zboczem, nakreśliła w głowie mapkę. Niecałe czterysta metrów dalej – jeżeli nie zmienią kierunku – dotrą do strumienia stanowiącego południowo-wschodnią granicę jej sektora. Po drugiej stronie szukali Chuck z Quirkiem. O tej porze roku strumień wzbiera – pomyślała. Zimna, rwąca woda, porośnięte mchem brzegi śliskie w deszczu.
Miała nadzieję, że chłopczyk nie podszedł zbyt blisko brzegu ani, co gorsza, nie próbował przejść na drugą stronę.
Spostrzegła, że wiatr się zmienia. Diabli nadali. Muszą się dostosować. Znów odświeży zapach; zrobi Peckowi krótką przerwę nad wodą. Pracowali w terenie blisko dwie godziny i chociaż Peck trzy razy mocno się ożywił, nie zobaczyła jeszcze śladu chłopca – skrawka tkaniny na ciernistym krzewie, odcisku stopy na rozmiękłej ziemi. Zaznaczyła zasygnalizowane przez psa punkty na niebiesko, a pomarańczową taśmą znakowała przebyty szlak, dlatego też wiedziała, że parę razy przecięli własne ślady.
Postanowiła skontaktować się z Chuckiem. Jeżeli Peck jest na śladzie, a dzieciak przeprawił się przez strumień…
Nie pozwoliła sobie pomyśleć: „wpadł”. Jeszcze nie.
W momencie, gdy sięgała po krótkofalówkę, Peck znów się ożywił. Tym razem puścił się galopem, rzucając jej króciutkie spojrzenie.
Dostrzegła błysk w jego oczach.
– Hugh! – zawołała, przekrzykując pluskanie deszczu i świst wiatru.
Nie usłyszała chłopca, tylko trzy krótkie szczeknięcia.
Pobiegła, tak jak przedtem pies.
Poślizgnęła się, biorąc zakręt na stoku.
Blisko brzegu rwącego strumienia – niepokojąco blisko – zobaczyła przemoczonego chłopczyka. Leżał na ziemi, obejmując psa.
– Hej, Hugh, cześć. – Szybko pokonała dzielącą ją od niego odległość i przykucnęła, zrzucając plecak. – Jestem Fiona, a to jest Peck.
– Piesek. – Hugh płakał wtulony w sierść Pecka. – Piesek.
– To dobry piesek. Najlepszy na świecie.
Gdy Peck potwierdzał tę opinię, merdając ogonem, Fiona wyciągnęła z plecaka koc termoizolacyjny.
– Teraz cię opatulę… Kicusia też. To jest Kicuś?
– Kicuś upadł.
– Właśnie widzę. Już dobrze. Rozgrzejemy was obu, dobrze? Nie skaleczyłeś się? A…ach.
Mówiła wesołym głosem, okrywając dziecko kocem. Na ubłoconej nóżce zobaczyła krew.
– Małe kuku, tak? Zaraz to opatrzymy.
Hugh, który nie wypuszczał z objęć Pecka, odwrócił buzię do Fiony i spojrzał żałośnie, z drżącymi wargami.
– Chcę do mamy.
– Pewnie, że tak. Ja i Peck zaraz cię zabierzemy do mamy. Proszę, to dla ciebie od mamy. – Wyciągnęła paczuszkę żelek.
– Niegrzeczny chłopczyk – powiedział Hugh, ale popatrzył na żelki z zainteresowaniem, cały czas ściskając Pecka.
– Mama się nie gniewa. Tata też nie. Proszę.
Podała mu paczuszkę i wyciągnęła krótkofalówkę. Hugh podsunął żelkę Peckowi, a ten zerknął z ukosa na Fionę.
Mogę? No co? Mogę?
– Weź… i podziękuj.
Peck delikatnie zgarnął żelkę z rączki chłopca, połknął i w podzięce liznął go serdecznie po buzi. Hugh zachichotał.
Z miłym ciepłem w sercu Fiona skontaktowała się z bazą.
– Mamy go. Cały i zdrowy. Powiedz jego mamie, że zajada te swoje żelki i za chwilę ruszamy do domu. – Mrugnęła do Hugh, który karmił brudnego, mokrego pluszowego królika, a potem ten sam smakołyk wetknął sobie do buzi. – Ma kilka zadrapań, jest przemoczony, ale przytomny. Odbiór.
– Rozumiem. Dobra robota, Fee. Potrzebujesz wsparcia? Odbiór.
– Damy radę. Wracamy. Będę cię informować. Bez odbioru.
– Popij trochę – zaproponowała i podała Hugh manierkę.
– Co to?
– Zwykła woda.
– Lubię sok.
– Postaramy się o sok, kiedy wrócimy do domu. Wypij trochę, dobrze?
Napił się posłusznie, pociągając nosem.
– Robiłem siku tak, jak pokazał mi tata. Nie do spodni.
Uśmiechnęła się do niego, wspominając sygnały dawane przez Pecka.
– Dobrze zrobiłeś. Wsiądziesz mi na barana?
Oczy mu pojaśniały, jak wcześniej na widok słodyczy.
– Okej.
Owinęła go porządnie kocem i odwróciła się, żeby się na nią wdrapał.
– Mów do mnie Fee. Jeżeli będziesz czegoś potrzebował, powiedz: Fee, potrzebuję albo chcę.
– Piesek.
– Idzie z nami. Poprowadzi nas. – W przykucniętej pozycji pogłaskała Pecka i uściskała go.
– Dobry pies, Peck. Dobry pies. Wracaj!
Ruszyli w trójkę przez las. Fee z plecakiem przewieszonym przez ramię i chłopcem na plecach.
– Sam otworzyłeś drzwi, Hugh?
– Niegrzeczny chłopczyk – wymamrotał.
No tak – pomyślała, ale kto nie był czasem niegrzeczny?
– A co zobaczyłeś przez okno?
– Kicusie. Kicuś powiedział: chodźmy do kicusiów.
– Aha. – Sprytny dzieciak – pomyślała. Zwala winę na królika.
Hugh się rozgadał i mówił tak szybko w swoim dziecięcym żargonie, że umykało jej co trzecie słowo. Ale ogólny sens łapała.
Mama i tata śpią, a za oknem kicusie, więc kto by się powstrzymał? A jeśli dobrze się domyślała, potem dom znikł i Hugh nie mógł go znaleźć. Mama nie przyszła, kiedy zawołał, więc spodziewał się kary. Nie cierpiał dostawać kary, która polegała na tym, że nikt się z nim nie bawił.
Stało się to jasne, bo kiedy powiedziała „kara”, chłopczyk rozpłakał się, wtulając twarz w jej plecy.
– Jeżeli dostaniesz karę, to Kicuś też powinien dostać. Popatrz, hej, Hugh, popatrz. Bambi z mamą.
Uniósł głowę, pociągając nosem. Zapomniał o łzach i pisnął z zachwytu na widok łani z jelonkiem. Potem westchnął, a kiedy go podepchnęła wyżej, ułożył głowę na jej ramieniu.
– Jestem głodny.
– No myślę. Przeżyłeś wielką przygodę. – Z pewnym trudem wydobyła z plecaka batonik.
Krócej się teraz szło niż podczas przeszukiwania terenu, ale kiedy drzewa zaczęły się przerzedzać, chłopiec ciążył jej już jak kamień.
Hugh, pokrzepiony i zafascynowany wszystkim dokoła, gadał bez ustanku. Rozbawiona Fiona nie powstrzymywała go, marząc o kadzi kawy, ogromnym hamburgerze i wiadrze frytek.
Kiedy między drzewami dojrzała dom, wykrzesała z siebie resztkę energii i przyśpieszyła kroku. Ledwie minęli linię lasu, z domu wybiegli Rosie i Devin. Fiona przykucnęła.
– Zejdź, Hugh. Biegnij do mamy.
Nie podniosła się, tylko objęła ramieniem Pecka, który z radości aż kołysał się na boki.
– Tak – wyszeptała mu do ucha, kiedy Devin wyprzedził żonę kilkoma susami i porwał Hugh, unosząc go do góry. Potem we troje spletli się w załzawiony kłębek rąk i nóg. – Taak, to dobry dzień. Ty tego dokonałeś, Peck.
Rosie, tuląc syna w ramionach, pośpieszyła do domu. Devin odłączył się od niej i na chwiejnych nogach podszedł do Fiony.
– Dziękuję. Nie wiem jak…
– Proszę bardzo. To wspaniały dzieciak.
– Jest dla nas… wszystkim. Bardzo dziękujemy. – Oczy mu się zaszkliły, objął Fionę i podobnie jak Hugh oparł głowę na jej ramieniu. – Nie potrafię powiedzieć…
– Nie musi pan. – Ją też zapiekły oczy, gdy poklepała go po plecach. – Peck go znalazł. To on jest bohaterem dnia. Będzie zadowolony, kiedy uściśnie mu pan łapę.
– Aha. – Devin potarł twarz, kilka razy odetchnął dla uspokojenia. – Dziękuję, Peck. Dziękuję. – Przykucnął, wyciągnął rękę.
Peck uśmiechnął się po psiemu i położył łapę na dłoni Devina.
– Mogę… mogę go uściskać?
– Będzie zachwycony.
Wzdychając głęboko, przejęty dreszczem, Devin uściskał Pecka za szyję, wtulając twarz w jego sierść. Ponad ramieniem mężczyzny Peck popatrzył na Fionę roziskrzonym wzrokiem.
Ale było fajnie – zdawał się mówić. Może to powtórzymy?
Po złożeniu meldunków Fiona pojechała do domu z Peckiem rozwalonym na tylnym siedzeniu i pokrzepiającym się drzemką. Zasłużył – pomyślała, podobnie jak ona zasłużyła na burgera, którego zamierzała przyrządzić i pochłonąć podczas przepisywania raportu do komputera.
Musiała zadzwonić do Sylvii, przybranej matki, że znaleźli dziecko, wobec czego nie będzie potrzebowała jej zastępstwa na popołudniowych zajęciach.
No tak – pomyślała, skończyliśmy harówkę i deszcz sobie odpuścił. Przez szarość przezierał już tu i ówdzie błękit.
Gorąca kawa, gorący prysznic, lunch i robota papierkowa – zaplanowała. Przy odrobinie szczęścia miała szanse na bezdeszczowe popołudnie.
Gdy wyjeżdżała z parku, nad kotłowaniną deszczowych chmur zalśniła nieśmiała tęcza. Uznała to za dobry znak, może nawet za wróżbę na przyszłość. Kilka lat temu jej życie przypominało trochę ten deszcz – nudne, szare, ponure. Wyspa była błękitem przezierającym przez chmury, a decyzja, by tu osiąść, dawała szansę na tęcze.
– Mam to, czego potrzebuję – szepnęła. – A może dostanę więcej… Pożyjemy, zobaczymy.
Zjechała z wijącej się drogi na wyboisty podjazd. W reakcji na zmianę kierunku jazdy Peck prychnął i dźwignął się do siadu. Załomotał ogonem w siedzisko, gdy z hurgotem przejechali wąski mostek nad bulgoczącym strumykiem. Gdy ukazał się dom, pies zaczął wybijać ogonem przyśpieszony rytm i zaszczekał radośnie na dwa tony.
Chatynka jak dla lalki, z cedrowym gontem i dużymi oknami, wyrastała na sporym kawałku ziemi z lasem i polem. Rozległe podwórze opadało łagodnie, dzieląc się na strefy treningowe. Zjeżdżalnie, huśtawki, drabinki i platformy, tunele i przejścia ułożone z ław, podwieszone opony i rampy sprawiały razem wrażenie placu zabaw dla dzieci.
Niedalekie to od prawdy – pomyślała Fiona. Tyle że były to dzieci czworonożne.
Pozostałych dwoje z jej trojga pociech stało na ganku od frontu, machając ogonami, a łapy podrywały się im do tańca. Fiona uważała, że jedną z najwspanialszych rzeczy wynikających z posiadania psów jest ogromna radość, z jaką witają pana lub panią, i to zarówno po pięciu minutach, jak po pięciu dniach nieobecności. Tak się wyraża bezwarunkowa, bezgraniczna miłość.
Zaparkowała i wokół samochodu rozszalał się psi zachwyt, w środku zaś Peck kołysał się, oczekując niecierpliwie spotkania z najlepszymi kumplami.
Wysiadła, trącana przez pchające się pyski i machające ogony.
– Cześć, chłopaki.
Zmierzwiła im sierść i sięgnęła do tylnych drzwi. Peck wyskoczył jednym susem i zaczęło się świętowanie.
Psy najpierw się obwąchiwały, powarkiwały radośnie, trącały się bokami, a potem zaczęły się ganiać. Gdy wyciągała plecak, biegały w kółko i zakosami, oddalając się, by zaraz powrócić.
Zawsze gotowe do zabawy – pomyślała, patrząc w trzy pary oczu pełnych nadziei.
– Niedługo – obiecała. – Muszę wziąć prysznic, przebrać się, zjeść. Wejdziemy do domu. Co wy na to? Chcecie wejść?
W odpowiedzi wszystkie trzy rzuciły się pędem do drzwi.
Newman, żółty labrador, najstarszy, bo sześciolatek, i najpoważniejszy, wiódł całą paczkę. Ale Bogart, czarny labrador, trzyletni dzieciuch, zatrzymał się i złapał zębami linę.
No, na pewno ktoś zechce się pobawić.
Wskoczyły do domu tuż za Fioną, tupiąc w szerokie dechy podłogi. Ile czasu? – pomyślała, zerkając na zegarek. Niewiele.
Zostawiła plecak na wierzchu, bo przed odłożeniem go musiała zapakować nowy koc termoizolacyjny. Psy tarzały się po podłodze. Poruszyła tlący się w kominku kopczyk, który zgarnęła przed wyjściem, i dołożyła polano. Ściągnęła mokrą kurtkę i zapatrzyła się w płomienie.
Z psami na podłodze i ogniem na palenisku zrobiło się bardzo przytulnie. Miała wielką ochotę zwinąć się w kłębek na kozetce i zdrzemnąć dla nabrania sił.
Nie ma czasu – przypomniała sobie, i zaczęła się zastanawiać, co najpierw: suche ubranie czy jedzenie. Po chwili rozterki rozsądek osoby dorosłej nakazał jej najpierw się osuszyć. Odwróciła się w stronę schodów i w tym momencie trzy psy równocześnie nastawiły uszu. Kilka sekund później usłyszała turkotanie na moście.
– Kto to może być?
Nie znała tej niebieskiej ciężarówki, a na wyspie wielkości Orcas nie mieszkało wielu obcych. Przyszło jej na myśl, że to jakiś turysta źle skręcił i trzeba mu będzie udzielić wskazówek.
Zrezygnowana wyszła na dwór i dała psom znak, żeby zostały na ganku.
Patrzyła, jak kierowca wysiada. W odrapanych butach i wyświechtanych dżinsach, długonogi, wysoki, z gęstymi ciemnymi włosami. Miał dobrą twarz, której ostre rysy łagodził cień zarostu świadczący o tym, że z nadmiaru zajęć lub z lenistwa dziś się nie ogolił. Ta dobra twarz wyrażała frustrację lub rozdrażnienie – a może jedno i drugie – kiedy przeciągnął palcami przez czuprynę.
Zauważyła duże dłonie na długich rękach przybysza.
Skórzana kurtka, którą miał na sobie, nosiła podobne ślady zniszczenia jak buty. Ale ciężarówka wyglądała na nową.
– W czym mogę pomóc? – zawołała.
Przybysz, który z marsem na czole patrzył na plac do ćwiczeń, zwrócił się do niej:
– Fiona Bristow? – W jego głosie wyczuwało się napięcie oraz nie tyle gniew, ile zniecierpliwienie, które wyczytała już z twarzy.
Za jej plecami Bogart cicho zaskowyczał.
– Zgadza się.
– Trenerka psów?
– Tak. – Zeszła z ganku, gdy ruszył ku niej, i obserwowała, jak jego wzrok przesuwa się po jej trzech stróżach. – Co mogę dla pana zrobić?
– Szkoliła pani te trzy?
– Tak.
Złotawobrązowe oczy przywodzące na myśl ciepły, mocny napar herbaty przeniosły się na nią.
– Zatrudniam panią.
– Oho. Za ile?
Wskazał ręką psy.
– Pani trener, proszę podać cenę.
– Dobrze. Cena wywoławcza milion dolarów.
– Przyjmie pani w ratach?
– Możemy negocjować – odparła z uśmiechem. – Zacznijmy od tego. Fiona Bristow – przedstawiła się, wyciągając rękę.
– Przepraszam. Simon Doyle.
Ręce człowieka pracy – pomyślała, twarde, z odciskami. Kiedy zetknęły się z jej dłońmi, skojarzyła nazwisko.
– Już wiem, artysta.
– Robię głównie meble.
– Piękne rzeczy. Kilka tygodni temu kupiłam drewnianą misę, pańskie dzieło. Kiedy zobaczę ładną misę, nie mogę się oprzeć i kupuję. Moja macocha sprzedaje pana wyroby w sklepie, który prowadzi. Island Arts.
– Sylvia, o tak. Wspaniała kobieta. – Krótko zbył komplement, zakup i towarzyskie zagajenie. Człowiek, który ma coś do załatwienia. – To właśnie ona poradziła, żebym tu przyjechał. Jaką zaliczkę mam dać na poczet tego miliona?
– Gdzie jest pies?
– W ciężarówce.
Spojrzała ponad jego ramieniem, przechylając głowę. Zobaczyła przez okno szczeniaka. Labrador z domieszką retriwera – oceniła, oddający się pewnej czynności.
– Pański pies zjada ciężarówkę.
– Co? – Odwrócił się gwałtownie. – O, kurwa!
Rzucił się naprzód, a Fiona dała sygnał ożywionym psom, żeby zostały na miejscu, i wolnym krokiem ruszyła za właścicielem szczeniaka. Chciała zobaczyć, jak sobie poradzi z tą sytuacją, ponieważ w ten sposób mogła najlepiej ocenić człowieka, psa i aktualną dynamikę ich relacji.
– Na litość boską! – Szarpnął drzwiczki. – Cholerny świat, co ci odbiło?
Szczeniak nic a nic się nie bał, nie okazał skruchy, skoczył na swojego pana i obślinił mu twarz gorliwym lizaniem.
– Dosyć tego. Przestań! – Odsunął psiaka, który, zachwycony, wywijał ogonem, wiercił się i poszczekiwał.
– Dopiero co kupiłem tę ciężarówkę. Zjadł zagłówek. Jak mu się to udało w niecałe pięć minut?
– Szczeniak nudzi się po dziesięciu sekundach. Znudzone szczeniaki gryzą. Szczęśliwe szczeniaki gryzą. Smutne szczeniaki gryzą.
– Jakbym o tym nie wiedział! – rzekł z goryczą Simon. – Kupiłem mu całą górę gryzaków, ale on woli dobierać się do butów, mebli, do pieprzonych kamieni i w ogóle do wszystkiego, nawet do mojej nowej ciężarówki. Proszę. – Wepchnął psiaka w ramiona Fiony. – Niech pani coś zrobi.
Objęła szczeniaka, który natychmiast obcałował ją po psiemu, z serdecznością kochanka po rozłące. Owionął ją ciepły oddech z nutą wyprawionej skóry.
– Aleś ty śliczny! Przystojniak z ciebie, tak?
– To potwór! – warknął Simon. – Specjalista od ucieczek, który w ogóle nie śpi. Wystarczy spuścić go z oka na dwie minuty, a od razu coś zeżre, stłucze albo załatwi się w najmniej odpowiednim miejscu. Od trzech tygodni nie mam chwili spokoju.
– Hmm. – Fiona przytuliła winowajcę. – Jak się wabi?
Simon rzucił psu spojrzenie bynajmniej niezapowiadające odwzajemnienia obśliniających serdeczności.
– Jaws1.
– Nadzwyczaj odpowiednio. Przekonajmy się, jaki ma charakter.
Przykucnęła i dała znak swoim psom, że mogą się zbliżyć. Gdy przytruchtały, postawiła szczeniaka na ziemi.
Niektóre szczenięta kulą się ze strachu, inne chowają się albo uciekają. A jeszcze inne, tak jak ten, są twarde, nie poddają się. Jaws doskakiwał do dużych psów, poszczekując i merdając ogonkiem. Wąchał tak jak one, drżąc z radości, podgryzał nogi i ogony.
– Mały dzielny wojownik – bąknęła Fiona.
– Niczego się nie boi. Niech pani to zmieni.
Westchnęła i potrząsnęła głową.
– Po co wziął pan psa?
– Dała mi go matka. Teraz już przepadło. Lubię psy, nie powiem. Zamienię go na jednego z tych pani. Proszę wybrać.
Przyjrzała się wyostrzonym rysom zarośniętej twarzy Simona.
– Jest pan niewyspany?
– Żeby przespać choćby godzinę, muszę go wziąć do łóżka. Porwał na strzępy wszystkie poduszki. I dobrał się do materaca.
– Trzeba spróbować przyzwyczaić go do kojca.
– Kupiłem kojec. Ale go zjadł. Pogryzł tak, że bez trudu się wydostał. Chyba potrafi spłaszczyć się jak wąż. Nie mogę przez niego pracować. Może ma uszkodzony mózg albo jest psychotykiem.
– To maluch, który potrzebuje zabawy, miłości, cierpliwości i dyscypliny – wyjaśniła, a tymczasem Jaws wskoczył na nogę Newmana i zaczął z nią na niby kopulować.
– Czemu on to robi? Wskakuje na wszystko i się pręży. Jeżeli jest maluchem, to dlaczego ma w łebku tylko kopulację?
– To instynkt oraz próba okazania dominacji. Chce być dużym psem. Bogart! Przynieś sznur!
– Jezu, nie chcę go powiesić! Nie aż tak – rzekł Simon.
Czarny labrador pognał na ganek i wpadł przez otwarte drzwi do domu. Po chwili wrócił w podskokach z kawałkiem liny w zębach i upuścił ją u stóp Fiony. Kiedy po nią sięgnęła, przypadł przednimi łapami do ziemi, wystawiając zad i kręcąc ogonem.
Fiona potrząsnęła liną. Bogart podskoczył, capnął i warcząc, zaczął ciągnąć z zapamiętaniem.
Jaws zostawił Newmana, wziął rozpęd, dał susa, rozminął się z liną, upadł na grzbiet. Przekręcił się, znowu skoczył, kłapiąc małymi szczękami, z ogonkiem jak szalony metronom.
– Chcesz linę, Jaws? Chcesz linę? Baw się!
Schyliła się podsuwając mu linę, a gdy szczenięce zęby wbiły się w nią, puściła.
Bogart szarpnął tak, że szczeniak oderwał się od ziemi i zaczął się rzucać, uczepiony liny jak ryba na wędce.
Pełen determinacji – oceniła. Z zadowoleniem patrzyła, jak Bogart opuszcza łeb, by szczeniak wylądował na ziemi, i dostosowuje siłę ciągu do małego kolegi.
– Peck, Newman, przynieście piłki. Przynieście piłki!
Psy popędziły jak wcześniej ich towarzysz. Wróciły z żółtymi tenisowymi piłkami, które wypluły u stóp Fiony.
– Newman, Peck! Aport!
Rzuciła piłki szybko jedną po drugiej, a psy pognały za nimi.
– Ładny rzut. – Simon przyglądał się, jak psy łapią piłki i ponownie je przynoszą.
Teraz Fiona zacmokała, a Jaws przekrzywił łebek, nie puszczając liny. Podrzuciła kilka razy piłki w powietrze, obserwując kierunek spojrzeń szczeniaka.
– Aport! – powtórzyła.
Gdy duże psy wystartowały do biegu, mały rzucił się za nimi.
– Wykazuje silną chęć do zabawy, a to dobrze. Trzeba tylko znaleźć dla niej ujście. Był u weterynarza, jest zaszczepiony?
– Zgodnie z terminarzem. Proszę powiedzieć, że go pani weźmie. Opłacę pełne utrzymanie.
– To się odbywa inaczej. – Sięgnęła po przyniesione piłki i znów je rzuciła. – Przyjmuję go razem z panem. Jesteście drużyną. Jeżeli nie zaangażuje się pan w szkolenie psa, nie okaże troski o jego zdrowie i dobre samopoczucie, to pomogę panu znaleźć dla niego nowy dom.
– Ja się łatwo nie poddaję. – Simon wbił dłonie w kieszenie, a Fiona znów rzuciła piłki. – Poza tym moja matka… Nie chcę tam jechać. Wbiła sobie do głowy, że skoro się tu przeprowadziłem, potrzebuję towarzystwa. Żony albo psa. Nie może mi dać żony, więc…
Ze ściągniętymi brwiami patrzył, jak duży żółty labrador pozwala szczeniakowi złapać piłkę. Jaws przyniósł ją w triumfalnych podskokach.
– Zaaportował.
– Tak. Niech go pan teraz o nią poprosi.
– Co?
– Niech pan mu powie, żeby dał piłkę. Proszę kucnąć, wyciągnąć rękę i powiedzieć: „daj piłkę”.
Simon kucnął, wyciągnął rękę.
– Daj mi…
Jaws wskoczył mu na kolana, omal go nie przewracając, i trzymaną w pysku piłką uderzył Simona w twarz.
– Proszę kazać mu zejść – poinstruowała Fiona i aż przygryzła policzek, żeby się nie roześmiać, bo sądząc po minie, Simon Doyle nie dostrzegł śmieszności sytuacji. – Proszę go posadzić na pupie, delikatnie przytrzymać i wziąć piłkę. Kiedy ją pan odbierze, proszę powiedzieć: „dobry pies” i powtórzyć to z entuzjazmem, z uśmiechem.
Simon wykonał polecenie, choć nie było to wcale łatwe z psem, który wił się jak mokry robak.
– Udało się. Pies zaaportował i oddał zdobycz. Proszę mu podsuwać w nagrodę drobne smakołyki i nie szczędzić pochwał, powtarzając na okrągło te same komendy. Nauczy się.
– Świetne są takie sztuczki, ale mnie najbardziej zależy na tym, żeby oduczyć go demolowania domu. – Rzucił gorzkie spojrzenie na porwany zagłówek. – I ciężarówki.
– Reagowanie na każdą komendę to kwestia dyscypliny. Nauczy się robić to, o co pan poprosi, jeżeli będzie go pan szkolił poprzez zabawę. On chce się bawić, chce się bawić z panem. Proszę go nagradzać i zabawą, i jedzeniem, i pochwałą i okazaniem uczuć, a nauczy się szanować reguły obowiązujące w domu. Chce panu sprawić przyjemność – dodała, kiedy szczeniak przeturlał się, odsłaniając brzuch. – On pana kocha.
– Jest łatwym celem w naszym krótkim i chwiejnym związku.
– Który weterynarz się nim opiekuje?
– Funaki.
– Mai Funaki jest najlepsza. Proszę przynieść kopie dokumentacji medycznej. Włączę je do swojej kartoteki.
– Przyniosę.
– Kupi pan małe psie przysmaki, żeby mógł je szybko schrupać, nie te duże, które musiałby dłużej gryźć. Chodzi o natychmiastowe zaspokojenie. A oprócz zwykłej obroży będzie potrzebna obroża uzdowa i smycz.
– Miałem smycz. Ale on…
– …ją zjadł – dopowiedziała Fiona. – To normalne.
– Świetnie. Obroża uzdowa? Coś jak kaganiec?
Czytała w twarzy Simona i nie zdziwiła się, że ten człowiek zastanawia się nad kagańcem. Skrzywił się z niechęcią, co ją ucieszyło.
– Nie. Przypomina uździenicę, jest delikatna i skuteczna. Będzie jej pan używał podczas treningów tu i w domu. Zamiast uciskać gardło, ta obroża uciska delikatnie punkty uspokajające. Pomaga nauczyć psa chodzenia przy nodze, bez rzucania się naprzód i ciągnięcia. Nie tylko zapewni panu większą kontrolę nad szczeniakiem, ale pozwoli się z nim zgrać.
– Świetnie. Byle podziałało.
– Radzę zainstalować nowy kojec albo zreperować tamten i włożyć do środka dużo zabawek do gryzienia i kawałków niegarbowanej skóry. Lina też się nadaje, ale potrzebne będą również piłki tenisowe, kostki uformowane ze skóry i tym podobne rzeczy. Dam panu listę zaleceń i wymagań przy treningu. Mam zajęcia za… – Zerknęła na zegarek. – A niech to! Za pół godziny. Nie zadzwoniłam do Syl.
Kiedy Jaws zaczął skakać i próbował wspiąć się na jej nogę, pochyliła się i przycisnęła mu zadek do ziemi.
– Siad.
Ponieważ nie miała przy sobie nagrody, przykucnęła i przytrzymała szczeniaka, chwaląc go i głaszcząc.
– Może pan zostać, jeżeli ma pan czas. Dopiszę pana.
– Nie mam przy sobie miliona dolarów.
Wzięła szczeniaka na ręce.
– Ma pan trzydzieści?
– Pewnie tak.
– Trzydzieści za półgodzinną lekcję w grupie. Ile on ma? Około trzech miesięcy?
– Około.
– Da się zrobić. Kurs trwa osiem tygodni. Były już dwie lekcje. Jakoś upchnę dwa indywidualne spotkania, żeby mógł nadgonić. Pasuje?
Simon wzruszył ramionami.
– To taniej niż kupno nowej ciężarówki.
– Znacznie taniej. Pożyczę panu smycz i obrożę uzdową. – Ze szczeniakiem w ramionach ruszyła do domu.
– A gdybym zapłacił pięćdziesiąt, popracuje z nim pani solo?
Rzuciła na niego okiem.
– Tak nie robię. Nie tylko on potrzebuje treningu. – Zaprowadziła Simona do domu i dopiero tam oddała mu psa. – Może pan dołączyć do grupy. Mam zapasowe smycze i obroże, a potrzebne też będą smakołyki. Muszę zadzwonić.
Z kuchni poszła do magazynku, gdzie wisiały, uporządkowane według rodzaju i rozmiaru, obroże, smycze i szczotki, a na półkach leżały posegregowane rozmaite zabawki i smakołyki.
Simonowi przypominało to sklepik z artykułami dla zwierząt.
Fiona obejrzała się na Jawsa, który wiercił się w ramionach swojego pana i próbował podgryzać mu rękę.
– Proszę zrobić tak.
Odwróciła się do szczeniaka i dwoma palcami delikatnie zamknęła mu pysk.
– Nie. – Patrząc w oczy psu, sięgnęła za plecy i wymacała gryzak ze skóry w kształcie kości. – To jest twoje. – Kiedy wziął zabawkę w zęby, kiwnęła głową. – Dobry pies! Niech go pan teraz postawi. Kiedy zacznie pana gryźć albo dobierać się do czegoś, czego nie powinien ruszać, zrobi pan tak samo. Skarcić, dać słowną komendę i podsunąć coś, co należy do niego. Konieczne jest pozytywne wzmocnienie. Konsekwentne nagradzanie. Proszę dobrać mu smycz i obrożę.
Wyszła do kuchni, sięgnęła po telefon i wybrała w pamięci numer macochy.
– Cholera – mruknęła, kiedy włączyła się poczta głosowa. – Syl, mam nadzieję, że jeszcze nie wyjechałaś. Miałam niespodziewanego gościa i zapomniałam zadzwonić. Jestem w domu. Znaleźliśmy tego dzieciaka. Nic mu nie jest. Pobiegł za królikiem i zgubił się, ale jest w dobrym stanie. Jeżeli już jesteś w drodze, to się tu zobaczymy. Jeżeli nie, dzięki za czuwanie w pogotowiu, zadzwonię później. Pa.
Odłożyła telefon i odwróciła się. Simon stał w drzwiach ze smyczą w jednej ręce i małą obrożą w drugiej.
– Te?
– Powinny wystarczyć.
– Jakiego dzieciaka?
– Hugh Cauldwella. Przyjechał z rodzicami na kilkudniowe wakacje w parku stanowym. Dziś rano wyszedł z domu i powędrował do lasu, kiedy jeszcze spali. Nie słyszał pan?
– Nie. A czemu miałbym słyszeć?
– Bo to jest Orcas. Małemu nic się nie stało. Wrócił bezpiecznie do domu.
– Pracuje pani w parku?
– Nie. Jestem ochotnikiem w stowarzyszeniu zespołów poszukiwawczo-ratowniczych z psami.
Simon wskazał trzy psy, które leżały jak nieżywe na podłodze w kuchni.
– Te?
– Tak. Wyszkolone, z certyfikatem. Jaws byłby dobrym kandydatem do szkolenia ratowniczego.
Simon prychnął, co od biedy mogło ujść za śmiech.
– Tak, pewnie.
– Silny pociąg do zabawy, ciekawski, odważny, przyjazny, fizycznie zdrowy. – Uniosła brwi, kiedy szczeniak porzucił nową zabawkę i zaatakował sznurówki butów Simona. – Energiczny. Nauka poszła w las, człowieku?
– Hę?
– Skarcić, podsunąć zabawkę i pochwalić.
– Och. – Przykucnął i powtórzył zademonstrowaną wcześniej przez Fionę lekcję.
Jaws capnął zabawkę, wypluł ją i znów dobrał się do sznurówek.
– Proszę powtarzać naukę. Muszę coś przygotować. – Nim odeszła, przystanęła. – Umie pan obsługiwać kawiarkę?
Spojrzał na urządzenie na blacie.
– Myślę, że dam sobie z nią radę.
– Bardzo proszę. Czarna z łyżeczką cukru. Ledwie żyję.
Odprowadził ją spojrzeniem spod ściągniętych brwi.
Mieszkał na wyspie od kilku miesięcy, ale nie wyobrażał sobie, że kiedykolwiek przywyknie do swobodnych stosunków i polityki otwartych drzwi. Zapraszam do środka, choć w ogóle cię nie znam, a skoro już tu jesteś, zaparz mi kawę; teraz zostawię cię samego. Tak to wyglądało.
Nie miała przecież nic prócz jego własnych słów na potwierdzenie jego tożsamości, a poza tym nikt nie wiedział, że tu jest. A gdyby był psycholem? Gwałcicielem? No dobra, ma trzy psy – pomyślał, znów na nie patrząc. Jak dotąd, zachowywały się przyjaźnie, niemal tak swobodnie jak ich pani.
A w tym momencie zdrowo chrapały.
Zastanawiał się, jak wytrzymuje, mieszkając z trzema psami, kiedy on z trudem tolerował obecność jednego. Spuścił oczy i zobaczył, że szczeniak przestał gryźć sznurówki, bo zasnął na jego bucie, ale z zębów ich nie wypuścił.
Z zachowaniem jak największej ostrożności, z jaką mógłby się cofać ktoś przed dzikiem w lesie, Simon powolusieńku, wstrzymując oddech, cofnął nogę, aż szczeniak spłynął miękko jak woda na podłogę.
Spał jak kamień.
Nadejdzie dzień – pomyślał Simon, podchodząc do kawiarki, że odwdzięczę się matce. Nadejdzie taki piękny dzień.
Obejrzał urządzenie, sprawdził, czy są ziarna i woda. Kiedy je włączył, warkot młynka obudził szczeniaka, który zaczął groźnie i zajadle szczekać. W drugim końcu kuchni pozostałe psy nastawiły uszu. Jeden ziewnął.
Jaws zareagował na ten ruch radosnym podskokiem i puścił się pędem do rozespanej zgrai.
Kiedy psy się tarzały i obwąchiwały, Simon zastanawiał się, czy mógłby jednego pożyczyć. Wynająć jak opiekunkę do dziecka.
Szafki kuchenne miały przeszklone drzwiczki, więc bez trudu znalazł dwa jasnoniebieskie kubki w kobaltowym odcieniu. Otworzył kilka szuflad w poszukiwaniu sztućców, dzięki czemu mógł podziwiać panujący w nich porządek.
Jak ona to robiła? On mieszkał w swoim domu zaledwie od kilku miesięcy, a jego kuchenne szuflady przypominały pchli targ. Człowiek nie powinien być aż tak zorganizowany jak ta kobieta. To nienormalne.
Przyznać trzeba, że wygląda interesująco – ocenił, krzątając się po kuchni. Włosy ani naprawdę rude, ani blond, oczy przejrzyste, niebieskie. Lekko zadarty czubek nosa obsypany piegami, a dolna warga jakby pełniejsza na skutek drobnej wady zgryzu.
Z długą szyją – myślał, nalewając kawę, chuda jak szczapa.
Niepiękna. Nieszczególnie ładna ani miła. Ale… interesująca, a kiedy się uśmiecha, niemalże pociągająca. Niemalże.
Wsypał łyżeczkę cukru z niskiej białej cukiernicy do jednego kubka, a drugi wziął do ręki.
Pociągnął łyczek, wyglądając przez okno nad zlewem, a potem odwrócił się, bo usłyszał kroki. Poruszała się energicznie, ze zręcznością osoby uprawiającej sport. Patykowata – pomyślał, ale z mocnymi mięśniami.
Spostrzegł, że spuszcza wzrok, a kiedy podążył za jej spojrzeniem, zobaczył, że Jaws kręci się w kółko, a potem kuca.
Simon otworzył usta, chcąc krzyknąć: „hej!”, jak zwykle w takiej sytuacji, ale nie zdążył, bo Fiona rzuciła na blat teczkę i mocno dwa razy zaklaskała.
Zaskoczony dźwiękiem, Jaws stanął prosto.
Fiona szybko zgarnęła go z podłogi jedną ręką, a drugą chwyciła smycz.
– Dobry pies, Jaws, dobry pies. Wyjdziemy na dwór. Pora wyjść na dwór. Spiżarnia, druga półka, pojemnik z minismakołykami, proszę wziąć garść – wydała polecenie Simonowi i w drodze do tylnych drzwi przypięła smycz do obroży.
Trzy psy pobiegły za nią, śmignęły smugi koloru i rozległy się odgłosy ich szybkich łap.
W spiżarence jak dla krasnali też panował przerażający porządek, który widział już w szufladach. Wygarnął z dużego słoja garść psich ciasteczek wielkości knykci. Palcami jednej ręki zahaczył ucha dwóch kubków i wyszedł na dwór.
Cały czas Fiona niosła psa, długimi krokami pokonując krótką trasę do drzew strzegących tyłów posiadłości. Simon dogonił ją, gdy stawiała Jawsa na ziemi.
– Zostaw. – Powstrzymała szczeniaka przed zaatakowaniem smyczy, drapiąc go po łebku. – Popatrz na kolegów, Jaws! Co robią te duże psy? – Obróciła go, zrobiła kilka kroków.
Szczeniak zapomniał o smyczy i zainteresował się psami, które wąchały, unosiły nogi i znów wąchały. Popędził do nich.
– Daję mu trochę luzu. Dzięki. – Fiona wzięła kawę, pociągnęła długi łyk i westchnęła. – Bogu dzięki. No dobrze, trzeba wybrać stałe miejsce na siusialnię i kupkalnię. Nie chce pan chyba co krok potykać się o miny. Dlatego proszę zabierać go stale tam, gdzie chce pan, żeby się załatwiał. Potem zacznie sam chodzić w to jedno miejsce. Pan musi być czujny i konsekwentny. On jest jak dziecko, więc trzeba go będzie wyprowadzać kilka razy dziennie. Rano, kiedy tylko się obudzi, zanim pan pójdzie wieczorem spać i po każdym posiłku.
Oczyma wyobraźni Simon zobaczył, jak jego życie zaczyna przypominać drzwi obrotowe kręcące się w kapryśnym rytmie naturalnych potrzeb psa.
– A kiedy zrobi, co ma do zrobienia – ciągnęła Fiona – proszę się zachwycać. Pozytywne wzmocnienie, tego nie szczędzić. On chce pana zadowolić. Chce być chwalony i nagradzany. Widzi pan, duzi koledzy robią swoje, a on nie chce być gorszy.
Simon potrząsnął głową.
– Kiedy go wyprowadzam, przez godzinę węszy, tarza się i opieprza, a pięć sekund po powrocie do domu sruu…
– Niech pan mu pokaże. Jak facet facetowi. Wyjąć i nasikać.
– Teraz?
Roześmiała się. O tak – pomyślał, niemalże pociągająca.
– Nie, we własnym zaciszu. Proszę. – Podała mu smycz. – Niech pan przykucnie, zawoła go. Radośnie, z zadowoleniem, po imieniu! A kiedy przyjdzie, niech pan go pochwali i da smakołyk.
Czuł się głupio, wydając pełne zadowolenia odgłosy dlatego, że pies załatwił się między drzewami, ale wypełnił polecenie, mając w pamięci niezliczone kupki, które usunął ze swoich podłóg.
– Dobra robota. A teraz wypróbujmy podstawowe komendy, zanim przyjdą pozostali. Jaws. – Przytrzymała go, żeby ściągnąć jego uwagę, i zaczęła głaskać, aż się uspokoił. Wzięła od Simona smakołyk, przytrzymała w lewej dłoni, a prawą uniosła nad łebkiem szczeniaka, wyciągając palec wskazujący. – Jaws, siad. Siad! – Mówiąc to, poruszała nad nim palcem, a on usiłował go śledzić, unosząc łebek. Aż w końcu klapnął zadkiem na ziemię. – Dobry pies! Dobry! – Nakarmiła go, poklepała, pochwaliła. – Powtarzać, powtarzać. Odruchowo będzie patrzył do góry, a wtedy jego tył schodzi na dół. A kiedy tylko usiądzie, chwalić, nagradzać. Kiedy zrozumie, proszę spróbować tylko z komendą głosową. Jeżeli nie zrozumie, proszę powtórzyć jak na początku. Kiedy zrozumie, trzeba chwalić, nagradzać.
Cofnęła się.
Szczeniak chciał za nią iść, nie obyło więc się bez małej szamotaniny.
– Proszę ściągnąć na siebie jego uwagę. Pan jest szefem. On ma pana za frajera.
Rozzłoszczony Simon spojrzał na nią zimno. Musiał jednak przyznać, że kiedy pupa szczeniaka dotknęła ziemi, poczuł dumę i zadowolenie.
Widział Fionę, która stała z założonymi rękoma i wysuniętym biodrem. Ocenia mnie – pomyślał, powtarzając raz po raz ćwiczenie. Kiedy duże psy dołączyły do swojej pani i usiadły jak trzy sfinksy, poczuł się idiotycznie.
– Proszę spróbować bez dodatkowego ruchu. Wskazać palcem, wydać komendę głosem. Utrzymywać kontakt wzrokowy. Wskazać, wydać komendę.
Akurat zadziała – pomyślał z przekąsem, ale wyciągnął palec.
– Siad. – Rozdziawił usta, kiedy Jaws przywarł zadkiem do ziemi. – Usiadł. Usiadłeś. Dobra robota. Zadanie wykonane. – Jaws wessał mały smakołyk, a Simon uśmiechnął się do Fiony. – Widziała pani?
– Widziałam. Dobry, bystry pies. – Jej pupile ożywili się. – Pora zacząć zajęcia. Szkolni koledzy już idą.
– Skąd pani wie?
– One wiedzą. – Położyła dłoń na łbie siedzącego najbliżej psa. – A teraz proszę pozwolić Newmanowi się powąchać.
– Co?
Zachęciła gestem, a potem ujęła dłoń Simona i przyciągnęła ją do Newmana.
– Newman, to jest Simon. To jest Simon. Idź z Simonem. Idź. Muszę coś przygotować. Newman będzie panu towarzyszył przy prowadzeniu Jawsa na smyczy. Proszę wziąć obrożę uzdową i przejść na tyły domu. Newman będzie pomagał przy treningu.
Kiedy ruszyła biegiem razem z pozostałymi psami, Jaws chciał rzucić się w pogoń. Newman delikatnie zablokował go ciałem.
– Chętnie zabrałbym cię do domu, stary. Co ty na to? Przydałbyś się. Mieliśmy iść, tak? No to idź!
W nierównym tempie udało się Simonowi w asyście dużego labradora przeprowadzić zapierającego się czasem szczeniaka przez trawnik.
Jeżeli ta sprężysta, niemal pociągająca treserka psów zapracuje na swoje honorarium – pomyślał, to może koniec końców będę miał psa równie atrakcyjnego jak Newman.
Cuda się zdarzają. Czasami.
Godzinę później wyczerpany Simon wyciągnął się na kanapie w swoim salonie. Jaws podrapał go w nogę, zaskamlał.
– Chryste, czy ty nigdy się nie uspokoisz? Czuję się, jakbym wrócił z obozu szkoleniowego dla rekrutów. – Dźwignął psa, a Jaws pokręcił się, polizał go i ułożył się przy nim. – Tak, tak. Świetnie się spisałeś. Obaj się spisaliśmy.
Podrapał szczeniaka za uszami.
Po kilku minutach człowiek i pies zasnęli kamiennym snem.
Szczęki [wróć]
Mając przed sobą dzień wypełniony lekcjami, Fiona potrzebowała rano zastrzyku energii. Nad osłodzoną czarną kawą zastanawiała się, co zapewni jej większy napęd: owocowe kółka czy tostowe strudle.
Rozważała połączenie jednego z drugim, zwłaszcza że poprzedniego dnia ominął ją gruby burger i fura frytek z powodu niespodziewanego przyjazdu mężczyzny z psem.
Seksowny mężczyzna, słodki pies – podsumowała wspomnienie, ale na zakończenie wczorajszego długiego dnia zadowoliła się mrożoną pizzą, bo była tak zmęczona, że nie miała siły nawet myśleć o gotowaniu.
Ponieważ czekał ją kolejny długi dzień, nie zaszkodziłoby chyba pokrzepić się dodatkową porcją cukru.
Snując te rozważania, popijała kawę i patrzyła na psy bawiące się za domem. Nigdy jej się nie nudziło ich obserwowanie. Miała wielkie szczęście, że mogła się utrzymać z pracy z psami i robić coś ważnego.
Pomyślała o małym chłopczyku, bezpiecznym teraz w ciepłym domu, o ojcu roniącym łzy ulgi i tulącym bardzo dobrego psa. A teraz ten bardzo dobry pies hasał po podwórzu z patykiem w pysku, niemal tak dumny ze swego znaleziska jak z wytropienia dziecka.
Wtem wszystkie trzy psy czujnie znieruchomiały, po czym popędziły na drugą stronę domu.
Ktoś właśnie przejechał mały mostek.
Cholera. Dzień pracy miał się zacząć za niecałą godzinę. Przed kontaktem z innymi istotami ludzkimi potrzebowała czasu tylko dla siebie i kółkowo-strudlowego wzmocnienia.
Kiedy jednak podeszła do frontowych drzwi i otworzyła je, od razu poczuła się lepiej. Zawsze była gotowa do spotkania z Sylvią.
Sylvia wyskoczyła z modnego auta hybrydy, mocna, energiczna, z ruchliwymi falami gęstych kasztanowatych włosów. Miała kozaki na cienkich obcasikach i szeroką spódnicę, do której dobrała, zapewne korzystając z własnego zaopatrzenia, wspaniały śliwkowy sweter. Pod uszami zakołysały jej się wielkie srebrne trójkąty, kiedy cofnęła się, robiąc miejsce dla wyskakującego za nią wesołego bostońskiego teriera Oreo.
Psy urządziły orgię radosnego powitania – wąchały się, lizały, tarzały i ganiały. Sylvia zgrabnie przebrnęła przez żywą zaporę i posłała Fionie oszałamiający uśmiech.
– Dzień dobry, ślicznotko! Przyjechaliśmy godzinę wcześniej, wiem, ale chciałam trochę poplotkować. Można?
– Z tobą chętnie. – Fiona przykucnęła, a Oreo szybko podbiegł się przywitać i pędem wrócił do kumpli. – Chodź do kuchni. Napijesz się herbaty, a ja przygotuję sobie coś na ząb.
Sylvia na powitanie zafundowała jej długi, mocny uścisk – jak zawsze – a potem, obejmując Fionę w pasie, weszła do domu.
– Po wyspie krąży wieść o tym, jak ty i Peck odnaleźliście tego chłopczyka. Spisaliście się na medal.
– Peck tropił idealnie. Hugh dwa razy zrobił siusiu, to też pomogło. Zdumiewające, jaki kawał drogi może przebyć trzylatek w piżamce ze Spidermanem.
– Jak on się musiał bać!
– Był przemoczony, zmarznięty i zmęczony, to było najgorsze. – Fiona nastawiła czajnik i wskazała szafkę, gdzie trzymała herbaty ziołowe, żeby Sylvia którąś sobie wybrała. – Bardzo cię przepraszam, że nie zadzwoniłam od razu.
– Nie przejmuj się. – Sylvia machnęła ręką i sięgnęła po „gruszkę z cynamonem”. – I tak byłam poza domem. Oglądałam jakieś talerze i misy, a telefon oczywiście zostawiłam w samochodzie. Muszę się tego oduczyć.
Odwróciła się i zmrużyła oczy, widząc, że Fiona wyciąga z innej szafki karton owocowych kółek.
– Chyba nie będziesz jadła na śniadanie przetworzonego cukru.
– Owocowe, więc z owocami. – Z pełnym nadziei uśmiechem Fiona potrząsnęła pudełkiem. – Muszą zawierać jakieś owoce.
– Siadaj. Zrobię ci porządne śniadanie.
– Syl, to jest w sam raz.
– Może, czasami, dla dziesięciolatki. Siadaj – powtórzyła i czując się jak u siebie, otworzyła lodówkę Fiony. – Aha, aha. To mi wystarczy. Zjesz omlet z białek na razowej grzance.
– Tak?
– I powiedz mi coś o tym nowym. Jest na co popatrzeć, nie?
– Rozkoszny, a po szkoleniu będzie cudownym towarzyszem.
Sylvia rzuciła Fionie figlarne spojrzenie, wyciągając miseczkę i mały pojemnik.
– Miałam na myśli Simona.
– Może ja też.
– Ha. Jest ogromnie utalentowany, miły w obejściu, trochę tajemniczy.
– O którym z nich mówisz?
– Mądrala. – Sylvia sprawnie oddzieliła żółtka i zamknęła je w małym pojemniku, a potem ubiła białka, dodając trochę sera i przypraw. – Ma śliczny dom na East Sound, jest dobrym rzemieślnikiem, ma cudowne oczy, mocne plecy, rozkosznego szczeniaka i jest nieżonaty.
– Idealny kandydat dla ciebie. Uderz do niego, Syl.
– Przymierzyłabym się, gdyby nie był dwadzieścia lat młodszy. – Sylvia wyłożyła ubitą masę na podgrzaną patelnię i wsunęła chleb do tostera, a Fiona zaparzyła herbatę. – Ty się o niego postaraj.
– Co bym z nim robiła, gdybym już go zdobyła? A poza tym – dodała, słysząc prychnięcie Sylvii – mężczyźni, podobnie jak psy, nie służą tylko do zabawy. Wymagają pełnego długoterminowego zaangażowania.
– Ale musisz się najpierw trochę zabawić, zanim podejmiesz decyzję, czy chcesz tej całej reszty. Mogłabyś spróbować… bo ja wiem… szalonej randki.
– Bywałam na randkach. Wolę bawić się w większym gronie, ale czasem umawiam się tête-à-tête. Zdarza mi się zabawić, jak to się eufemistycznie określa. Zanim znowu mnie zachęcająco szturchniesz, powiem tylko: przyganiał kocioł garnkowi.
– Wyszłam za człowieka, który był miłością mojego życia, i przeżyłam z nim dziesięć cudownych lat. Dotąd czuję się oszukana, że nie dane nam było przeżyć razem dłuższego czasu.
– Wiem. – Fiona podeszła i pogłaskała Sylvię po plecach. Obie pomyślały o ojcu Fiony. – Obdarzyłaś go szczęściem.
– Nawzajem się obdarzaliśmy. Tego samego pragnę dla ciebie. – Zsunęła omlet na podpieczoną grzankę na talerzu. – Zjedz śniadanie.
– Tak, proszę pani. – Siedziały naprzeciw siebie przy małym stoliczku. Fiona ugryzła pierwszy kęs. – Boże, jakie pyszne.
– I zabrało niewiele więcej czasu niż nasypanie barwionego cukru do miseczki.
– Jesteś zbyt surowa dla owocowych kółek, ale jedząc te pyszności, nie będę się spierać.
– Pokrzep się porządnym śniadaniem, a ja opowiem ci, co wiem o Simonie Doyle’u. – Popijając herbatę, Sylvia osunęła się na oparcie krzesła, skrzyżowała nogi. – I nie próbuj mi wmawiać, że nie jesteś ciekawa.
– Okej, nie będę wmawiać, bo jestem. Trochę ciekawa.
– Ma trzydzieści trzy lata, pochodzi ze Spokane, chociaż przez ostatnie kilka lat mieszkał w Seattle.
– Spokane i Seattle. Noc i dzień.
– Mniej więcej. Ojciec ma przedsiębiorstwo budowlane w Spokane i prowadzi je ze starszym bratem Simona. Simon ukończył studia na uniwersytecie kalifornijskim, dwa kierunki: sztukę i architekturę. Potem pracował jako zwykły stolarz, aż zaczął projektować i wytwarzać własne meble. Nieźle sobie radził w Seattle, zdobył kilka nagród. Wdał się w gorący romans z Niną Abbott…
– Tą piosenkarką?
– Tak. Gwiazdą popu czy rocka, nie jestem pewna, do której kategorii ją zaliczyć.
– Niegrzeczna dziewczynka na scenie popu – powiedziała Fiona z buzią pełną omleta. – Trochę szalona.
– Może. Używali sobie przez kilka miesięcy po tym, jak zleciła mu zaprojektowanie mebli do domu na Bainbridge Island. Pochodzi ze stanu Washington i ma tam dom.
– Tak, wiem. Czasami czytam magazyn „People”, oglądam E!TV. Och, czekaj. To właśnie on? Pamiętam, że czytałam jakieś ploty o Abbott i cieśli. W prasie nazywano go cieślą. Jest seksowna i utalentowana, no, ale dochodzi do tego ta odrobina szaleństwa.
– Niektórzy lubią szokować. Tak czy siak, żar namiętności zgasł. Przypuszczam, że w interesach romans wcale mu nie zaszkodził. Jakieś trzy miesiące temu przeprowadził się tutaj i sklep Island Arts jest dumny, i ma cholerne szczęście, że jako jedyny na wyspach San Juan ma w ofercie jego wyroby.
Sylvia uniosła filiżankę jak do toastu i pociągnęła łyczek.
– Dowiedziałaś się tego wszystkiego z notki biograficznej, którą ci dał do strony internetowej Island Arts, i z ulotek?
– Poskąpił mi informacji o sobie, więc go zgooglowałam.
– Sylvio!
Ani trochę niezawstydzona, Sylvia podrzuciła swe gęste loki i spojrzała zaczepnie.
– Kiedy przyjmuję prace jakiegoś artysty, muszę wiedzieć, z kim mam do czynienia. Często jeżdżę obejrzeć prace. Nie chciałabym wejść do nory mordercy wymachującego siekierą.
– Większości machających siekierą morderców nie znajdziesz w Google’u. Najwyższej tych już wsadzonych za kratki albo wąchających kwiatki od spodu.
– Nigdy nie wiadomo. W każdym razie lubię go, niezależnie od wartości jego prac. A ty jak go oceniłaś?
– Ponieważ trochę się wkurzył, bo Jaws zjadł mu zagłówek w ciężarówce…
– Ups.
– Tak, no i czuł się sfrustrowany w nowej roli właściciela psa. Trudno go było od razu ocenić. Na pierwszy rzut oka, pomijając walory fizyczne…
– Niezaprzeczalne – wtrąciła Sylvia, szelmowsko ruszając brwiami.
– Nie przeczę. Powiedziałabym, że nie przywykł do brania odpowiedzialności za kogoś oprócz siebie i raczej zwykł działać w pojedynkę. Typ wilka samotnika. Poza tym wiem tyle, co usłyszałam dziś od ciebie: prywatna posiadłość na małej wysepce, oddalenie od rodziny, wybór zawodu.
– Czasem wilk samotnik to taki, który jeszcze nie znalazł partnerki czy stada.
– Nieuleczalna romantyczka.
– Przyznaję się do winy – przytaknęła Sylvia. – Z dumą.
– Na plus mogę zaliczyć, że szczeniak szaleje za nim. Nie okazuje strachu. W tym momencie pies jest samcem alfa, z czego wnoszę, że właściciel ma czułe serce. Może tej czułości niewiele, tego jeszcze nie wiem, ale jest na pewno. Świadczy o tym fakt, że pomimo frustracji i złości nie myśli o pozbyciu się psa. Godzi się na logiczne rozwiązania, kiedy mu się je zaproponuje. Zapisał Jawsa do psiego przedszkola, co prawda bez większego entuzjazmu, ale z pełną determinacją. Choć więc nie nawykł do brania odpowiedzialności za innych, nie uchyla się od niej, kiedy nie ma innego wyjścia.
– Słowo daję, powinnaś zostać psychologiem. Albo zająć się określaniem cech psychologicznych przestępców.
– Wszystkiego, co wiem, nauczyłam się od psów. – Fiona wstała, żeby włożyć talerz do zmywarki, a potem stanęła za krzesłem Sylvii i objęła ją za szyję. – Dzięki za śniadanie.
– Nie ma za co.
– Napij się jeszcze herbaty, a ja przygotuję się do zajęć.
– Pomogę ci.
– Nie w tych butach. Po wczorajszym deszczu ziemia trochę rozmiękła. Zanim wyjdziesz, zmień te swoje seksowne butki na moje eskimoski. Są w przebieralni.
– Fee. – Sylvia zatrzymała Fionę, zanim ta wyszła.
– Tak?
– Minęło prawie osiem lat. Tobie i mnie.
– Wiem.
– Dzisiaj mnie to uderzyło. Myśl o upływie czasu dopada mnie, kiedy mija rocznica śmierci Willa. Dlatego musiałam wyjść z domu, no i zobaczyć się z tobą. Chcę ci powiedzieć, jak bardzo się cieszę, że tu jesteś, że mogę wpaść i zrobić ci śniadanie albo pożyczyć od ciebie buciory traktory. Bardzo mnie to cieszy, Fee.
– Mnie też.
– Byłby z ciebie taki dumy. Był z ciebie dumny, ale…
– Wiem, że był, i miło wiedzieć, że byłby dumny i zadowolony z tego, co zrobiłam, co robię. – Odetchnęła głośno. – Greg też byłby dumny. Tak myślę. Sporo zatarło mi się w pamięci – jego głos, zapach, nawet rysy twarzy. Nie przypuszczałam, że będę kiedyś musiała wyjmować fotografię, aby przywołać obraz jego twarzy.
– Siedem lat to dużo. Byłaś taka młoda, kochanie. Wiem, że go kochałaś, ale byłaś bardzo młoda. Niedługo byliście ze sobą.
– Prawie dwa lata, a tak wiele mnie nauczył. Wszystko, co mam, zawdzięczam temu, czego mnie nauczył, co mi pokazał, co mi dał. Kochałam go, Syl, ale nie pamiętam, jakie to było uczucie. Nie potrafię dziś przywołać uczuć, które we mnie wywoływał.
– My też go kochaliśmy, twój tata i ja. Był bardzo dobrym człowiekiem.
– Najlepszym.
– Fee, może dlatego nie potrafisz przywołać uczuć, jakie do niego żywiłaś, że nadszedł czas, byś obdarzyła uczuciem kogoś innego.
– Nie wiem. Czasami… czasami ogarniają mnie wątpliwości, czy kiedykolwiek będę na to gotowa.
– Uczucia nie zawsze przychodzą wtedy, kiedy jesteśmy na nie gotowi.
– Może i tak. Może spotka mnie niespodzianka. Ale na razie nie narzekam na brak zajęć. Nie zapomnij o eskimoskach.
Po zajęciach z grupą zaawansowaną, liczącą sześciu uczniów, w tym Oreo, Fiona przygotowała się do zajęć z grupą specjalnych umiejętności na poziomie początkowym. Większość uczestników tych zajęć pochodziła spoza wyspy, a ich właściciele liczyli na uzyskanie certyfikatu psa ratownika. W tej większej grupie niektórym miało się to udać, innym nie. Niezależnie jednak od wyniku dodatkowe, wyspecjalizowane szkolenie przynosiło korzyści każdemu psu i jego właścicielowi.
Po przybyciu na miejsce szkolenia psy i ludzie spędzali trochę czasu razem, by się poznać. Nie była to zdaniem Fiony strata czasu, lecz bardzo ważny etap nauki. Pies, który nie poddawał się procesowi socjalizacji, nie miał szans na zaliczenie kursu. A w czasie tego dziesięciominutowego „spotkania towarzyskiego” mogła ocenić, jakie postępy robią psy i ich przewodnicy dzięki ćwiczeniom w domu.
Przyglądała się z rękoma w rozepchanych kieszeniach starej kurtki z kapturem.
– No dobrze, zaczynamy. Najpierw rzeczy podstawowe.
Przećwiczyli chodzenie przy nodze, na smyczy i bez, z różnymi rezultatami.
– Snitch, Waldo – powiedziała, zwracając się bardziej do psów niż do ich właścicieli. – Przyłóżcie się w domu do ćwiczeń z posłuszeństwa bez smyczy. Niewiele brakuje, ale stać was na więcej. Zobaczymy teraz, jak wychodzi przywołanie. Proszę przewodników, żeby odeszli na bok. Zaczekajcie, aż wasz pies będzie rozproszony i wtedy dajcie mu komendę. Stanowczo. Pamiętajcie o nagrodzie i pozytywnym wzmocnieniu.
Sama rozmyślnie odwróciła uwagę kilku młodych psów głaskaniem i zabawą. Była zadowolona z ich wyników. Gorzej wypadł sprawdzian z zatrzymywania się po przywołaniu, ponieważ większość psów chciała się bawić, gdy je zawołano.
Wybrała najbardziej krnąbrnych uczniów, pozostałym kazała ćwiczyć „siad”, „zostań”, a sama zaczęła szkolenie indywidualne.
– To ważne, żeby pies zatrzymywał się natychmiast. Może bowiem pojawić się niebezpieczeństwo, którego nie rozumie. Ponadto natychmiastowa reakcja jest dowodem pełnego zaufania. Kiedy powiecie: „stój!” albo inne wybrane przez siebie słowo do tej komendy, wasz pies musi ją wykonać bez wahania. Przećwiczymy to w niewielkiej odległości. Idźcie z psem przy nodze, bez smyczy, a potem dajcie komendę zatrzymania. Callie, mogę to zademonstrować ze Snitchem?
Według Fiony należało pracować nie nad psią stroną pary, lecz nad ludzką. Callie okazała wahanie.
Po kilku minutach Fiona, mówiąc pewnie i stanowczo, zrobiła ze szczeniaka czempiona w chodzeniu przy nodze. Reagował na komendę jak żołnierz.
– Nie rozumiem, dlaczego nie robi tego dla mnie.
– Wie, że może ci wchodzić na głowę, Callie. Kiedy dowodzisz, on nie wierzy, że robisz to serio. Nie trzeba krzyczeć ani się gniewać, ale konieczna jest stanowczość. Okazujesz ją głosem, twarzą, językiem ciała. Przekonaj go, że nie żartujesz.
– Spróbuję.
Nieco lepiej – oceniła Fiona, przypuszczając, że obserwowane zachowanie to pozostałość po rundce Snitcha przy jej nodze. Jeżeli Callie nie będzie twardsza, mały golden zrobi z nią, co zechce.
– Krótka przerwa na zabawę – zarządziła.
Na ten sygnał czekały jej psy. Przyłączyły się do pięciominutowych chaotycznych biegów, aportowania, gonitw za piłką, tarzania się w zapaśniczych grupach.
– Nie chciałbym narzekać – usłyszała.
Zmobilizowała swe zasoby cierpliwości, gdy Earl Gainer, emerytowany policjant i właściciel bardzo inteligentnego owczarka niemieckiego, tymi samymi co zwykle słowami rozpoczął swoją skargę.
– O co chodzi, Earl?
– Rozumiem, że jedno z założeń polega na wykorzystaniu instynktu zabawy, ale wydaje mi się, że strasznie dużo czasu schodzi na tym, że pozwalamy psom się wyhasać.
A czas – dopowiedziała w duchu, to pieniądz.
– Wiem, że to może wyglądać niepoważnie, ale szczeniaki nie są zdolne do dłuższej koncentracji – wyjaśniła. – Istnieje realne niebezpieczeństwo przetrenowania. Jeżeli pies się sfrustruje, nie sprosta nowym wymaganiom i oczekiwaniom, wtedy może się poddać, wrócić do dawnych nawyków albo się zbuntować. Młode psy muszą przynajmniej częściowo wyładowywać szczenięcą energię, a także podtrzymywać kontakty z innymi psami i z ludźmi. Spróbujemy dziś kilku nowych rzeczy w ciągu drugiej półgodziny.
Earl od razu się rozchmurzył.
– Na przykład jakich?
– Dajmy im jeszcze parę minut. Kojak ma duży potencjał. Wiesz o tym. Jest bystry, chętny do nauki. Jeżeli będziesz wytrwale ćwiczył przez kilka tygodni, przystąpimy do treningu węchowego. Zanim jednak to nastąpi, umocnimy więź, socjalizację i karność.
Earl nadął policzki.
– Słyszałem, czego dokonałaś wczoraj ze swoim psem. Znaleźliście tamtego chłopczyka. Ja też chcę tak robić.
– Wiem. Przy twoim wyszkoleniu i doświadczeniu będziesz bardzo cennym członkiem zespołu. Pomóżmy Kojakowi, żeby zapragnął tego co ty. Zapewniam, że jest na dobrej drodze.
– Wszyscy znawcy twierdzą, że jesteś jedną z najlepszych trenerek w stanie, a może nawet na całym Północnym Zachodzie. Dlatego dwa razy w tygodniu przeprawiamy się tu promem. A młody, do licha, świetnie się bawi.
– I uczy. – Fiona poklepała Earla po ramieniu.
Zawołała swoje psy i odesłała je na ganek, gdzie się porozkładały, by obejrzeć przedstawienie.
– Przywołajcie psy do nogi – zarządziła i zaczekała, aż wszyscy staną w szeregu. – Pies ratownik prowadzi poszukiwania w różnym terenie, więc wymaga się od niego, żeby pokonywał przeszkody, chodził po zamarzniętym gruncie, po skałach, po lesie i po mieście. I przez wodę. Dzisiaj wprowadzimy wodę.
Wskazała napełniony wcześniej brodzik dla dzieci i podniosła gumową piłkę.
– Każde z was, po kolei, spuści psa ze smyczy i wrzuci piłkę do brodzika. Wydacie komendę „aport”. Spokojnie. Mam ręczniki. Earl, może spróbujesz pierwszy z Kojakiem? Ustaw się w odległości około trzech metrów.
Earl wziął piłkę i zajął pozycję. Odpiął smycz, poczochrał psa i pokazał piłkę.
– Kojak, przynieś! – krzyknął, rzucając piłkę.
Pies rzucił się jak wystrzelony z procy i skoczył z głośnym chlupnięciem. Stanął z piłką w pysku i zaskoczoną miną, którą Fiona przetłumaczyła w duchu na dosadne: „Ja pierdolę!”.
Posłusznie jednak wygramolił się i wrócił do Earla, gdy jego pan pstryknął palcami.
Popisuje się – pomyślała Fiona, ale z uśmiechem i to coraz szerszym, gdy Kojak otrząsnął się dziko i ochlapał dumnego, nieszczędzącego pochwał właściciela.
– Widziałaś? – Z twarzą ociekającą wodą Earl obejrzał się na Fionę. – Zrobił to za pierwszym razem.
– Świetnie się spisał.
I ty też – dodała w duchu.
Planowała zawsze godzinną przerwę między zajęciami, wiedząc, że większość tego czasu zajmą jej przewodnicy, którzy zechcą porozmawiać, poradzić się, poprosić o ocenę treningu.
Powinna zdążyć jeszcze z szybkim lunchem, pobawić się z własnymi psami i odpowiedzieć na nieodebrane telefony.
Ponieważ zostało jej czterdzieści minut dla siebie, kiedy, podskakując na mostku, odjechał ostatni samochód, porzucała przez chwilę piłki, pobawiła się w przeciąganie liny, a potem wbiegła do domu, chwyciła kilka garści krakersów cheez-its i złapała jabłko, żeby nie mieć wyrzutów sumienia.
Jedząc, sprawdzała wiadomości głosowe i e-maile, zrobiła kilka notatek do bloga, który uzupełniała dwa lub trzy razy na tydzień.
Z bloga ludzie trafiali na jej witrynę internetową lub odwrotnie. A potem niektórzy przyjeżdżali do jej szkoły.
Zostawiła sobie dość czasu na opróżnienie baseniku i przejrzenie planu lekcji następnej grupy. Kiedy zaczęła się tym zajmować, ktoś przejechał po mostku.
Koniec ciszy i spokoju – pomyślała. Ściągnęła brwi. Drugi raz w ciągu dwóch dni toczył się podjazdem nieznajomy wóz.
Osłoniła oczy przed słońcem i rozpoznała Rosie i Devina Cauldwellów. Kiedy samochód wszedł w łagodny zakręt, dojrzała i Hugh w foteliku na tylnym siedzeniu.
– Dobra, chłopaki, zachowujcie się wzorowo. Powitanie.
Samochód zaparkował, a trzy psy ustawiły się obok rzędem i wykonały siad.
Devin wysiadł od strony psów.