Trzy boginie - Nora Roberts - ebook + audiobook + książka

Trzy boginie ebook

Nora Roberts

4,7

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Wciągająca historia poszukiwań bezcennych statuetek, pełna niespodziewanych zwrotów akcji, miłosnych przygód i erotycznych uniesień.

Rok 1915.

Niemiecka torpeda uderza w luksusowy transatlantyk „Lusitania”, powodując śmierć ponad 1500 osób. Ratuje się garstka ludzi, a wśród nich drobny złodziejaszek, który tuż przed katastrofą zdążył przywłaszczyć sobie srebrną figurkę greckiej bogini. Nie wie, że jest ona jedną z trzech statuetek, które razem stanowią bezcenny skarb.

Rok 2002.

Statuetka, która przez blisko sto lat pozostawała w rękach rodziny, zostaje ponownie skradziona. Rodzeństwo Sullivanów postanawia odzyskać skarb prapradziadka i zdobyć fortunę. Poszukiwania zawiodą ich do Irlandii, Helsinek, Pragi i Nowego Jorku, gdzie o trzy boginie toczyć się będzie walka na śmierć i życie.

Uwielbiana przez polskie czytelniczki Nora Roberts to autorka ponad dwustu powieści, nieodmiennie zajmujących pierwsze miejsce na listach bestsellerów „New York Timesa”, sprzedanych w ponad pięciuset milionach egzemplarzy.

„Nora Roberts należy obecnie do najpopularniejszych powieściopisarek".

Washington Post Book World

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 572

Oceny
4,7 (35 ocen)
27
5
3
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
dorotagozdecka

Nie oderwiesz się od lektury

polecam
00
Ola64

Nie oderwiesz się od lektury

Super....
00
Hokej15

Nie oderwiesz się od lektury

Super!
00
GochaG22

Nie oderwiesz się od lektury

świetna lektura, ciekawa, o wątku romantyczno kryminalnym oparta na historii i mitologii. Autorka wplotła tu motyw z zatonięcia statku Lusitania oraz mitu greckiego o Mojrach. książka wciąga, akcja toczy się wartko, przeplatana motywami romantycznymi i kryminalnymi
00
Agnieszkagurban

Nie oderwiesz się od lektury

świetna lektura
00

Popularność




Część pierwsza

CZĘŚĆ PIERW­SZA

Przę­dze­nie

Och, jakąż splą­taną sieć przę­dziemy, Gdy po raz pierw­szy ucie­kamy się do pod­stępu!

Sir Wal­ter Scott

1

7 maja 1915

Henry W. Wyley, nie­świa­domy, że za dwa­dzie­ścia trzy minuty będzie mar­twy, wyobra­żał sobie, że szczy­pie miło zaokrą­glony kupe­rek mło­dej blon­dynki, która znaj­do­wała się dokład­nie na linii jego wzroku. Była to cał­ko­wi­cie nie­winna fan­ta­zja, nie­spra­wia­jąca naj­mniej­szej krzywdy ani blon­dynce, ani żonie Henry’ego, jego zaś wpra­wiała w dosko­nały nastrój.

Henry sie­dział nad fili­żanką her­baty Earl Grey, roz­ko­szu­jąc się orzeź­wia­ją­cym mor­skim powie­trzem oraz wido­kiem tyłeczka blon­dynki. Jego pulchne kolana okry­wał pled. Obok sie­działa żona Henry’ego, Edith, o zadku pła­skim niczym nale­śnik.

Henry, męż­czy­zna kor­pu­lentny, o grom­kim śmie­chu i wraż­liwy na wdzięki dam, nie faty­go­wał się, by dołą­czyć do innych pasa­że­rów sto­ją­cych przy barierce, aby podzi­wiać migo­czące wybrzeże Irlan­dii. Widy­wał je wie­lo­krot­nie, a jeśli zechce, zoba­czy je jesz­cze nie­raz.

Nie bar­dzo wie­dział, czemu inni tak bar­dzo zachwy­cają się kli­fami i zie­le­nią trawy. Henry był zaprzy­się­głym miesz­czu­chem, lubu­ją­cym się w solid­nej stali i beto­nie. A w danej chwili o wiele bar­dziej inte­re­so­wały go podane do her­baty ele­ganc­kie cze­ko­la­dowe cia­steczka niż oglą­da­nie per­spek­tywy.

Zwłasz­cza gdy blon­dynka wdzięcz­nie się poru­szała.

Cho­ciaż Edith awan­tu­ro­wała się o to, że tuczył się jak wieprz, Henry rado­śnie pożarł trzy cia­steczka. Edith, jak to Edith, powstrzy­mała się od łakom­stwa. Szkoda, że w ostat­nich chwi­lach życia odmó­wiła sobie tej drob­nej przy­jem­no­ści, ale miała umrzeć tak samo, jak żyła, nie­po­ko­jąc się nad­wagą męża i strze­pu­jąc okruszki, które nie­dbale roz­sy­py­wał po gor­sie koszuli.

Henry wszakże lubił sobie doga­dzać. Na co komu mają­tek, skoro nie może sobie kupić tego, co mu naj­bar­dziej sma­kuje? Daw­niej był biedny i głodny. Znacz­nie lepiej być boga­tym i dobrze odży­wio­nym.

Ni­gdy nie był przy­stojny, ale gdy męż­czy­zna posiada pie­nią­dze, zyskuje miano solid­nego, a nie tłu­stego, oraz inte­re­su­ją­cego, nie zaś nie­atrak­cyj­nego. Henry chęt­nie się godził na absur­dal­ność takiego roz­róż­nie­nia.

Tuż przed trze­cią po połu­dniu owego świe­tli­stego majo­wego dnia jego dzi­waczną czarną jak węgiel peruczkę roz­wie­wał wiatr, a na pulchne policzki wypły­wał rumie­niec. Henry miał złoty zega­rek w kie­szonce, a w kra­wa­cie spinkę z rubi­nem. Jego chuda jak patyk Edith wystro­iła się z pary­skim szy­kiem. Henry posia­dał nie­mal trzy miliony dola­rów. Nie tyle wpraw­dzie, co Alfred Van­der­bilt, który także prze­pra­wiał się przez Atlan­tyk, ale Henry i tak był zado­wo­lony. Wystar­cza­jąco wiele – myślał z dumą, przy­glą­da­jąc się czwar­temu cia­steczku – aby opła­cić wszyst­kie wygody na tym pły­wa­ją­cym pałacu. Wystar­cza­jąco wiele, by jego dzieci otrzy­mały naj­lep­sze wykształ­ce­nie. Obec­nie zdo­by­wa­nie wykształ­ce­nia cze­kało jego wnuki.

Pomy­ślał, że podró­żo­wa­nie pierw­szą klasą nie jest rów­nie ważne dla Van­der­bilta. Wszakże Alfred, w prze­ci­wień­stwie do niego, ni­gdy nie zakosz­to­wał klasy dru­giej.

Słu­chał jed­nym uchem, jak jego żona traj­ko­cze na temat pla­nów, jakie ma zamiar reali­zo­wać po przy­by­ciu do Anglii. Ow­szem, będą skła­dać i przyj­mo­wać wizyty. A on nie będzie spę­dzał czasu wyłącz­nie ze wspól­ni­kami ani na zbi­ja­niu pie­nię­dzy.

Zapew­niał ją o tym z cha­rak­te­ry­styczną dla niego dobro­dusz­no­ścią. Po czter­dzie­stu latach mał­żeń­stwa był bowiem do niej naprawdę przy­wią­zany. Zamie­rzał dopil­no­wać, aby się dobrze bawiła pod­czas pobytu za gra­nicą.

Ale miał swoje wła­sne plany i to wła­śnie one sta­no­wiły jedyny powód jego wio­sen­nej prze­prawy przez Atlan­tyk.

Jeżeli infor­ma­cje, które otrzy­mał, są praw­dziwe, wkrótce zdo­bę­dzie drugą Mojrę. Poszu­ki­wał owej srebr­nej figurki, odkąd udało mu się nabyć pierw­szą ze sła­wet­nej trójki.

Gdy tylko dosta­nie drugą sta­tu­etkę, zacznie szu­kać trze­ciej. A gdy zosta­nie posia­da­czem wszyst­kich trzech, to będzie naprawdę coś nad­zwy­czaj­nego.

Antyki Wyleya będą nie do pobi­cia.

Satys­fak­cja zawo­dowa i oso­bi­sta – roz­my­ślał. Wszystko z powodu trzech małych srebr­nych damu­lek, z któ­rych każda jest warta ładną sumkę. Wszyst­kie zaś razem mogą osią­gnąć nie­wy­obra­żalną cenę. Na jakiś czas wypo­ży­czy je Metro­po­li­tan Museum of Art. Tak, to dobry pomysł.

TRZY MOJRY WYPO­ŻY­CZONE Z PRY­WAT­NEJ KOLEK­CJI HENRY’EGO WYLEYA

Edith będzie mogła kupo­wać nowe kape­lu­sze – myślał – wyda­wać pro­szone kola­cje, odby­wać popo­łu­dniowe spa­cery. A on zdo­bę­dzie naj­cen­niej­szy eks­po­nat.

Z peł­nym zado­wo­le­nia wes­tchnie­niem Henry opadł na opar­cie, by roz­ko­szo­wać się ostat­nią fili­żanką earl greya.

Felix Gre­en­field był zło­dzie­jem. Nie napa­wało go to ani dumą, ani wsty­dem. Po pro­stu nim był. Zawsze. Henry Wyley zakła­dał, że jesz­cze nie­raz rzuci okiem na wybrzeże Szko­cji, Felix zaś zakła­dał, że pozo­sta­nie zło­dzie­jem przez wiele lat.

Był dobry w swoim fachu – nie genialny, co sam przy­zna­wał, ale wystar­cza­jąco dobry, by zwią­zać koniec z koń­cem. Wystar­cza­jąco dobry – myślał, pospiesz­nie prze­cho­dząc przez kory­ta­rze pierw­szej klasy w skra­dzio­nym mun­du­rze ste­warda – aby zgro­ma­dzić środki pozwa­la­jące na naby­cie biletu trze­ciej klasy na rejs powrotny do Anglii.

W Nowym Jorku zro­biło się tro­chę gorąco. Po spar­ta­czo­nym wła­ma­niu gliny dep­tały mu po pię­tach. Nie była to tylko jego wina. Jedyny błąd, jaki popeł­nił, pole­gał na tym, że łamiąc swoją pierw­szą zasadę, zabrał na tę robotę wspól­nika.

Oka­zało się, że doko­nał złego wyboru. Wspól­nik zła­mał inną ważną zasadę. Ni­gdy nie krad­nij tego, co nie jest ukryte. Sta­rego Mni­cha o prze­zwi­sku Kwarta Piwa zaśle­piła chci­wość – pomy­ślał Felix z wes­tchnie­niem, wcho­dząc do pry­wat­nej kabiny Wyleya. Co on sobie wyobra­żał, kła­dąc lep­kie palu­chy na dia­men­towo-sza­fi­ro­wym naszyj­niku? A potem spił się – jak zwy­kle kwartą jasnego piwa – i zaczął się prze­chwa­lać.

Cóż, teraz Kwarta Piwa prze­chwala się za krat­kami, cho­ciaż nie pije tam jasnego piwa, które roz­wią­zuje język. Ale wcze­śniej roz­ga­dał się jak kapuś i podał nazwi­sko Felixa gli­nia­rzom.

W tej sytu­acji naj­bez­piecz­niej było wynieść się za ocean. A czyż ist­nieje miej­sce lep­sze od statku ogrom­nego niczym mia­sto?

Felix tro­chę się nie­po­koił wojną w Euro­pie; pogło­ski o nie­miec­kich okrę­tach nieco go znie­chę­cały. Ale to takie odle­głe i nie­spre­cy­zo­wane zagro­że­nia. Nowo­jor­ska poli­cja i per­spek­tywa spę­dze­nia dłu­gich lat za krat­kami to pro­blemy o wiele bar­dziej bez­po­śred­nie.

Krótko mówiąc, Felix nie podej­rze­wał, że sta­tek tak wspa­niały jak Lusi­ta­nia wypły­nąłby z portu, gdyby ist­niało realne nie­bez­pie­czeń­stwo. Nie z tymi wszyst­kimi boga­czami na pokła­dzie. Jest to prze­cież cywilna jed­nostka pły­wa­jąca, a Niemcy z pew­no­ścią mają waż­niej­sze rze­czy na gło­wie niż atak na luk­su­sowy linio­wiec. Zwłasz­cza że więk­szą część pasa­że­rów sta­no­wili bogaci Ame­ry­ka­nie.

Miał dużo szczę­ścia, bo udało mu się wmie­szać w tłum pasa­że­rów i umknąć dep­czą­cym po pię­tach gli­nia­rzom.

A że musiał wyje­chać w pośpie­chu, wydał na bilet pra­wie wszystko, co miał.

Oczy­wi­ście, liczył na to, że na tak luk­su­so­wym statku, peł­nym boga­tych i ele­ganc­kich pasa­że­rów, uda mu się zwi­nąć to czy owo.

Naj­lep­sza byłaby gotówka, bo ona ni­gdy nie miewa nie­od­po­wied­nich roz­mia­rów ani kolo­rów.

Zna­la­zł­szy się w kabi­nie, gwizd­nął cichutko. Na chwilę roz­ma­rzył się, że to on podró­żuje w takim luk­su­sie.

Na temat stylu ume­blo­wa­nia wie­dział nie wię­cej, niż wie pchła na temat rasy psa, któ­rego krew wysysa. Ale wie­dział jedno. To było coś.

Salon był więk­szy niż cała kajuta trze­ciej klasy, a ogrom sypialni wprost nie mie­ścił się w gło­wie.

Ci, co w niej sypiali, nie mieli poję­cia o ści­sku, mrocz­nych zaka­mar­kach i smro­dzie, w jakich podró­żo­wali pasa­że­ro­wie trze­ciej klasy. Nie zazdro­ścił szczę­śliw­com ich wygód. W końcu, gdyby nie było na świe­cie boga­czy, kogóż miałby okra­dać?

Dosyć gapie­nia się i podzi­wia­nia. Docho­dziła trze­cia i jeżeli pań­stwo Wyley­owie prze­strze­gają form, przed czwartą żona wróci do kabiny na popo­łu­dniową drzemkę.

Felix miał deli­katne dło­nie i szu­ka­jąc gotówki, sta­rał się nie pozo­sta­wić śla­dów. Grub­szą forsę – myślał – zosta­wia się u głów­nego ste­warda, ale ele­ganc­kie panie i dżen­tel­meni lubią mieć pod ręką zwi­tek bank­no­tów.

Naj­pierw natra­fił na kopertę z napi­sem STE­WARD i roze­rwał ją uszczę­śli­wiony. Było w niej sporo bank­no­tów dola­ro­wych prze­zna­czo­nych na hojny napi­wek. Wło­żył je do kie­szeni spodni wypo­ży­czo­nego mun­duru.

W ciągu dzie­się­ciu minut zna­lazł i przy­własz­czył sobie sto pięć­dzie­siąt dola­rów oraz lek­ko­myśl­nie pozo­sta­wione w jedwab­nej wie­czo­ro­wej torebce kol­czyki z gra­na­tami.

Ni­gdy nie okra­dał szka­tu­łek z biżu­te­rią – ani męską, ani dam­ską. Ale sta­ran­nie prze­szu­ku­jąc szu­flady, natknął się na jakiś twardy przed­miot owi­nięty w aksa­mitną tka­ninę.

Wie­dziony cie­ka­wo­ścią roz­pa­ko­wał zawi­niątko.

Nie był znawcą sztuki, ale potra­fił roz­po­znać praw­dziwe sre­bro. Damulka – bo była to kobieta – mie­ściła się w jego dłoni. Trzy­mała coś w rodzaju wrze­ciona i była ubrana w jakąś długą szatę.

Miała ślicz­niutką buzię i kształtną figurę. Niczego sobie – pomy­ślał – cho­ciaż jak na jego gust spra­wiała wra­że­nie nieco zbyt chłod­nej i wyra­cho­wa­nej.

Felix wolał nie­wia­sty mniej sprytne i bar­dziej pogodne.

W zawi­niątku znaj­do­wała się rów­nież kartka papieru z nazwi­skiem i adre­sem oraz naba­zgraną notatką: Kon­takt w spra­wie dru­giej Mojry.

Felix zamy­ślił się i z przy­zwy­cza­je­nia zapa­mię­tał notatkę. Gdy już przy­bę­dzie do Lon­dynu, osku­bie następną kurę.

Zamiast zawi­nąć figurkę i odło­żyć na miej­sce, stał i obra­cał ją w rękach. W ciągu swej dłu­giej kariery zło­dzieja ni­gdy nie pozwo­lił sobie na to, by cze­goś łak­nąć, pra­gnąć, pożą­dać dla sie­bie.

To, co zabie­rał, zawsze było środ­kiem słu­żą­cym jakie­muś celowi, niczym wię­cej. Ale teraz Felix Gre­en­field, ostat­nio zamiesz­kały w cie­szą­cej się złą sławą dziel­nicy Hell’s Kit­chen, poprzed­nio dzia­ła­jący w zauł­kach Lon­dynu, stał w wyło­żo­nej plu­szem kabi­nie na wspa­nia­łym statku, z któ­rego okien widać było wybrzeże Irlan­dii, i zapra­gnął mieć tę małą srebrną kobietkę na wła­sność.

Była taka… ład­niutka. I tak dosko­nale paso­wała do jego dłoni. Taki mały przed­miot. Nikt nawet nie zauważy braku.

– Nie bądź głupi – mruk­nął, owi­ja­jąc posą­żek w aksa­mit. – Bierz pie­nią­dze, bra­chu, i zmy­waj się stąd.

Zanim odło­żył figurkę na miej­sce, do jego uszu dotarł huk, który uznał za dud­nie­nie grzmotu. Pod­łoga pod jego sto­pami zadrżała. Stra­ciw­szy rów­no­wagę, gdy sta­tek zako­ły­sał się z boku na bok, zato­czył się w kie­runku drzwi, cały czas trzy­ma­jąc zawi­niętą w aksa­mit figurkę.

Bez zasta­no­wie­nia wepchnął ją do kie­szeni i wypadł na kory­tarz po uno­szą­cej się pod nim pod­ło­dze.

Teraz roz­legł się odgłos podobny nie do grzmotu, lecz do ude­rze­nia ogrom­nego młota, który spadł z nie­bios pro­sto na sta­tek.

Felix rzu­cił się do ucieczki.

Pędził jak osza­lały.

Przed­nia część statku stromo opa­dła i Felix sto­czył się w dół, niczym potrzą­sana w kubku kość do gry. Sły­szał wrza­ski i dud­nie­nie kro­ków. Poczuł smak krwi w ustach i ogar­nęła go ciem­ność.

Góra lodowa! – prze­mknęło mu przez myśl. – Wspo­mniał, jaki los spo­tkał Tita­nica. Ale w jasnym świe­tle wio­sen­nego popo­łu­dnia, u brze­gów Irlan­dii, coś takiego nie było moż­liwe.

Nie pomy­ślał o Niem­cach ani o woj­nie.

Pozbie­rał się i wpa­da­jąc na ściany w ciem­nym kory­ta­rzu, poty­ka­jąc się o wła­sne stopy i stop­nie, z tłu­mem współ­pa­sa­że­rów wydo­stał się na pokład. Spusz­czano na wodę sza­lupy ratun­kowe i wykrzy­ki­wano roz­kazy, by wsia­dały do nich kobiety i dzieci.

Co teraz będzie? – zasta­na­wiał się prze­ra­żony Felix. W oddali migo­tało szma­rag­dowe wybrzeże Irlan­dii. Sta­tek znów zady­go­tał i jedna ze spusz­cza­nych na wodę sza­lup odwró­ciła się do góry dnem. Pasa­że­ro­wie, prze­raź­li­wie krzy­cząc, wpa­dali do morza.

Felix ujrzał poka­le­czone i popa­rzone twa­rze tych, któ­rych unie­ru­cho­miło rumo­wi­sko. Nie­któ­rzy – stwier­dził wstrzą­śnięty – już nie krzy­czeli.

I oto na pokła­dzie prze­chy­lo­nego statku Felix poczuł dobrze znaną z Hell’s Kit­chen woń. Woń śmierci.

Kobiety tuliły do sie­bie dzieci i nie­mow­lęta. Jedne łkały, inne się modliły. Ogar­nięci paniką męż­czyźni bie­gali lub usi­ło­wali wycią­gnąć ran­nych spod rumo­wi­ska.

Ste­war­dzi i ste­war­desy zacho­wali w tym cha­osie spo­kój i pospiesz­nie roz­da­wali kami­zelki ratun­kowe. Zupeł­nie jakby poda­wali fili­żanki z her­batą – pomy­ślał Felix. I wtedy ktoś pod­biegł do niego.

– Rusz się, czło­wieku! Rób, co do cie­bie należy! Zaj­mij się pasa­że­rami!

W pierw­szej chwili nie zro­zu­miał, ale potem uzmy­sło­wił sobie, że wciąż ma na sobie skra­dziony mun­dur ste­warda. I dopiero wtedy dotarło do niego, że toną, naprawdę toną.

Cho­lera – pomy­ślał, oto­czony wrzesz­czą­cymi i modlą­cymi się ludźmi – my umie­ramy.

Z wody docie­rały roz­pacz­liwe krzyki. Woła­nie o pomoc. Felix prze­pchał się do barierki i spoj­rzał w dół. Zoba­czył uno­szące się na wodzie ciała, ludzi mio­ta­ją­cych się pośród odłam­ków. Toną­cych.

Zoba­czył, że spusz­czana jest następna sza­lupa. Zasta­na­wiał się, czy uda mu się do niej wsko­czyć. Usi­ło­wał wspiąć się wyżej i ustać na nogach, zanim wsko­czy do sza­lupy, by prze­żyć.

Zoba­czył dobrze ubra­nego męż­czy­znę, zdej­mu­ją­cego kami­zelkę ratun­kową, by oddać ją pła­czą­cej kobie­cie.

A, więc boga­cze bywają boha­te­rami – pomy­ślał. Mogą sobie na to pozwo­lić.

Sta­tek znów się prze­chy­lił. Felix wraz z falą innych osób ześli­zgnął się po pokła­dzie w stronę wod­nej otchłani. Szybko uniósł rękę i wpraw­nymi pal­cami zło­dzieja uchwy­cił się barierki. Druga ręka w jakiś magiczny spo­sób zaci­snęła się na toczą­cej się w dół kami­zelce ratun­ko­wej.

Wzno­sząc dzięk­czynne modły, szybko ją wło­żył i zawią­zał. To znak – pomy­ślał – znak od Boga, że wyjdę z tego żywy.

Sza­mo­cząc się z kami­zelką, spo­strzegł kobietę, która uwię­zła pod prze­wró­co­nymi krze­słami. I dziecko o aniel­skiej twa­rzyczce, które do sie­bie tuliła. Nie pła­kała. Nie krzy­czała. Po pro­stu koły­sała małego chłopca, jakby do snu.

– Święta Mario, Matko Boża – mruk­nął Felix i prze­kli­na­jąc wła­sną głu­potę, prze­czoł­gał się po nachy­lo­nym pokła­dzie. Pood­su­wał przy­gnia­ta­jące kobietę krze­sła.

– Mam coś z nogą – powie­działa, głasz­cząc włosy dziecka, a pier­ście­nie na jej pal­cach zalśniły w jaskra­wym świe­tle słońca. Głos brzmiał spo­koj­nie, ale oczy miała ogromne, pełne bólu i prze­ra­że­nia. Serce Felixa galo­po­wało.

– Nie mogę cho­dzić. Weź­mie pan chłopca? Pro­szę zabrać mego synka do sza­lupy ratun­ko­wej. Niech go pan ura­tuje.

– Pro­szę to na sie­bie wło­żyć i mocno trzy­mać dzie­ciaka.

– Włóżmy kami­zelkę memu syn­kowi.

– Jest za duża. Na nic mu się nie zda.

– Stra­ci­łam męża. – Mówiła wyraź­nie, tonem osoby kul­tu­ral­nej, nie spusz­cza­jąc szkli­stych oczu z twa­rzy Felixa, który wkła­dał na nią kami­zelkę ratun­kową. – Wypadł za burtę. Oba­wiam się, że uto­nął.

– Ale pani żyje. I dzie­ciak też. – Poprzez odór paniki i śmierci czuł deli­katny zapach dziecka – pach­niało zasypką, mło­do­ścią, nie­win­no­ścią. – Jak ma na imię?

– Ste­ven. Ste­ven Edward Cun­nin­gham Trzeci.

– Zabierzmy panią i Ste­vena Cun­nin­ghama, niech mu będzie trze­ciego, do sza­lupy.

– Toniemy.

– Nie da się ukryć. – Wlókł ją, usi­łu­jąc dotrzeć do poło­żo­nej wyżej czę­ści statku.

Czoł­gał się, cze­pia­jąc się wil­got­nego pokładu.

– Trzy­maj się mocno mamy, Ste­ven – usły­szał jej głos. Potem zaczęła się czoł­gać.

– Nie bój się – jęk­nęła, oddy­cha­jąc szybko i z wysił­kiem. Jej ciężka spód­nica nasią­kła wodą, krew uma­zała lśniące klej­noty na jej pal­cach. – Musisz być dzielny. Nie pusz­czaj mamy, choćby nie wiem co.

Felix patrzył, jak chło­pa­czek, nie miał wię­cej niż trzy lata, przy­wiera do matki niczym mał­piątko. Peł­znąc z wysił­kiem, pomy­ślał, że na twa­rzy tej kobiety są wypi­sane odpo­wie­dzi na wszyst­kie pyta­nia świata.

Z pokładu zsu­wała się lawina krze­seł, sto­łów i Bóg wie czego jesz­cze. Wcią­gnął kobietę o cen­ty­metr wyżej, o dwa, o kil­ka­dzie­siąt cen­ty­metrów.

– Jesz­cze tylko tro­chę. – Wydy­szał te słowa, nie wie­dząc, czy odpo­wia­dają praw­dzie.

Coś ude­rzyło go w plecy i ręka kobiety wyśli­zgnęła się z jego dłoni.

– Paniu­siu! – wrza­snął, chwy­ta­jąc na ślepo. Ale zła­pał tylko piękny jedwab rękawa jej sukni. Gdy tka­nina się roz­darła, bez­sil­nie spoj­rzał na kobietę.

– Niech cię Bóg bło­go­sławi – powie­działa z tru­dem i mocno obej­mu­jąc syna, zsu­nęła się do wody.

Nie zdą­żył nawet zakląć. Pokład prze­chy­lił się jesz­cze bar­dziej i Felix wpadł do wody.

Gwał­towny kon­takt z zimną wodą pozba­wił go tchu. Zaczął młó­cić wodę na ślepo, sta­ra­jąc się wynu­rzyć. Prze­biw­szy się na powierzch­nię, wcią­gnął haust powie­trza i stwier­dził, że ota­cza go istne pie­kło.

Dookoła uno­siły się mar­twe ciała. Zna­lazł się pośród pod­ska­ku­ją­cych na wodzie bia­łych twa­rzy oraz wrza­sków toną­cych.

Wodę zaśmie­cały deski, krze­sła, roz­trza­skane sza­lupy ratun­kowe i kami­zelki. Pra­cu­jąc skost­nia­łymi z zimna nogami, wcią­gnął się na jakąś skrzy­nię.

Zna­la­zł­szy się ponad lodo­watą wodą, ujrzał obraz jesz­cze strasz­liw­szy. Na powierzchni uno­siły się setki oświe­tlo­nych słoń­cem ciał. Cho­ciaż mdliło go od sło­nej wody, któ­rej się nały­kał, zdą­żał ku dry­fu­ją­cej kami­zelce ratun­ko­wej.

Łagodne fale zała­my­wały się u brzegu i wra­cały w postaci śmier­cio­no­śnego prądu, który uniósł go w prze­ciwną stronę.

Miał przed oczyma podobny do pałacu tonący sta­tek, na któ­rym dyn­dały bez­u­ży­teczne kami­zelki ratun­kowe. Felix ze zdzi­wie­niem spo­strzegł, że na pokła­dzie wciąż są ludzie. Jedni klę­czeli, inni wciąż bie­gali w panice, usi­łu­jąc umknąć przed nie­uchron­nym prze­zna­cze­niem.

Wstrzą­śnięty patrzył, jak pasa­że­ro­wie niczym bez­wolne lalki wpa­dają do morza. Ogromne kominy statku zmie­rzały ku miej­scu, w któ­rym znaj­do­wał się ucze­piony skrzyni Felix.

Gdy kominy się­gnęły powierzchni wody, morze zabrało je, wcią­ga­jąc w głąb uno­szą­cych się ludzi.

Tylko nie to – pomy­ślał, wście­kle prze­bie­ra­jąc nogami. Nie po to zosta­łem stwo­rzony, by zgi­nąć tak mar­nie. Ale morze wcią­gało go w swoją otchłań. Woda była tak wzbu­rzona, jakby wrzała. Zachły­snął się i poczuł sól, smar i dym. Wpadł na jakiś nie­ustę­pliwy mur i zdał sobie sprawę z tego, że uwiązł we wnę­trzu jed­nego z komi­nów, w któ­rym zgi­nie jak nędzny szczur.

Gdy jego płuca zaczęły doma­gać się tlenu, pomy­ślał o nie­zna­jo­mej kobie­cie i jej synku. Uznaw­szy, że modle­nie się za sie­bie nie ma sensu, bła­gał Boga, aby matka i dziecko prze­żyli.

Póź­niej, gdy wspo­mi­nał to, co mu się zda­rzyło, miał wra­że­nie, że chwy­ciły go i wydo­były z komina jakieś ogromne dło­nie. Komin szedł na dno, a on został z niego wyrzu­cony wraz z kłę­bem sadzy.

Obo­lały, chwy­cił się dry­fu­ją­cej deski i wcią­gnął na nią górną część ciała. Przy­ło­żył poli­czek do drewna i popła­ku­jąc z cicha, głę­boko oddy­chał.

I zoba­czył, że Lusi­ta­nia zato­nęła.

Tam, gdzie jesz­cze przed chwilą była widoczna, uno­sił się skłę­biony dym, plu­jący cia­łami topiel­ców. Gdyby los go nie oszczę­dził, byłby jed­nym z nich.

Gdy patrzył na to ponure wido­wi­sko, powstrzy­mu­jąc się od wrza­sku i usi­łu­jąc nie postra­dać zmy­słów, woda wokół niego stała się gładka jak lustro. Ostat­kiem sił wcią­gnął się na deskę. Sły­szał pisk mew i płacz­liwe modli­twy tych, któ­rzy uno­sili się na wodzie wokół niego.

Pew­nie zamar­z­niemy na śmierć – pomy­ślał, tra­cąc przy­tom­ność. Ale lep­sze to niż uto­nąć.

Z omdle­nia obu­dziło go uczu­cie zimna. Jego ciało było prze­mar­z­nięte do szpiku kości, a każdy powiew prze­ni­kli­wego wia­tru drę­czył je na nowo. Cho­ciaż bał się poru­szyć, usi­ło­wał otu­lić się cia­śniej podar­tym i prze­mo­czo­nym mun­du­rem ste­warda. Doskwie­rały mu mdło­ści. Prze­cią­gnął dło­nią po twa­rzy i stwier­dził, że jest mokra nie od wody, ale od krwi.

Roze­śmiał się dziko i ochry­ple. A, więc to go czeka. Prze­mar­z­nię­cie lub wykrwa­wie­nie się na śmierć. Już lepiej było uto­nąć. Teraz byłoby po wszyst­kim. Czu­jąc, że coś jest nie w porządku z ręką, powoli zsu­nął podartą mary­narkę, aby otrzeć krew z twa­rzy.

Nie sły­szał już tak wielu krzy­ków. Roz­le­gały się piskliwe skargi, jęki i modli­twy, ale więk­szość pasa­że­rów, któ­rym udało się dopły­nąć tak daleko jak Feli­xowi, była mar­twa. I mil­cząca.

Ujrzał uno­szące się w pobliżu ciało. Po chwili roz­po­znał twarz. Była biała i pokryta krwa­wią­cymi ranami.

Jezus, Maria. To Wyley.

Po raz pierw­szy, odkąd roz­pę­tało się pie­kło, poczuł w kie­szeni cię­żar. Poczuł kształt bryłki, którą skradł czło­wie­kowi spo­glą­da­ją­cemu teraz w niebo mar­twymi nie­bie­skimi oczyma.

– Nie będzie ci już potrzebna – powie­dział Felix, szczę­ka­jąc zębami. – Ale przy­się­gam na Boga, że gdyby czas się cof­nął, nie okradł­bym cię w ostat­nich chwi­lach twego życia. Bo to tak, jak­bym okradł grób.

Zło­żył ręce do modli­twy.

– Jeżeli umrę tu dzi­siaj, prze­pro­szę za swój wystę­pek, gdy znaj­dziemy się przed bramą do nie­bios. A jeżeli prze­żyję, przy­się­gam, że się popra­wię. Zajmę się uczciwą pracą.

Znów stra­cił przy­tom­ność i odzy­skał ją, sły­sząc odgłosy sil­nika. Oszo­ło­miony, sko­ło­wany i odrę­twiały, z tru­dem uniósł głowę. Ujrzał łódź i usły­szał okrzyki męż­czyzn.

Usi­ło­wał coś odkrzyk­nąć, ale zaniósł się kasz­lem.

– Ja żyję – wyskrzy­piał, ale jego głos zagłu­szyły powiewy wia­tru. – Ja żyję.

Nie czuł, jak czy­jeś dło­nie prze­nio­sły go do kutra rybac­kiego o nazwie Dan O’Con­nell. Maja­czył i dygo­tał, gdy owi­jano go w koc, gdy wle­wano mu do gar­dła gorącą her­batę. Nie będzie pamię­tał, jak go wyra­to­wano, nie pozna imion tych, któ­rzy wcią­gnęli go do kutra. Oprzy­tom­niał dopiero po upły­wie nie­mal dwu­dzie­stu czte­rech godzin od chwili, gdy w Lusi­ta­nię ude­rzyła tor­peda. Obu­dził się na wąskim łóżku w małym pokoju, przez któ­rego okno wpa­dało świa­tło słońca.

Ni­gdy nie zapo­mniał widoku, jaki ujrzał, otwo­rzyw­szy oczy.

Była młoda i ładna, o mgli­sto nie­bie­skich oczach i zło­ci­stych pie­gach na małym nosie i krą­głych policz­kach. Włosy miała jasne, spię­trzone w coś na kształt roz­pa­da­ją­cego się koka. Spoj­rzała na niego i uśmiech­nęła się, szybko pod­no­sząc się z krze­sła, na któ­rym cero­wała skar­pety.

– Wró­cił pan. Zasta­na­wia­łam się, czy zosta­nie pan z nami.

Mówiła z irlandz­kim akcen­tem.

Felix poczuł silną dłoń uno­szącą jego głowę. I dole­ciała go woń lawendy.

– Co… – Zawsty­dził się, sły­sząc swój star­czy, skrze­kliwy głos. Paliło go w gar­dle, głowę zda­wało się wypeł­niać coś, jakby strzępy brud­nej bawełny.

– Naj­pierw trzeba zażyć lekar­stwo, które zosta­wił dla pana lekarz. Powie­dział, że ma pan zapa­le­nie płuc i roz­ciętą głowę, którą trzeba było zeszyć. Roz­darł pan sobie czymś ramię. Ale naj­gor­sze ma pan za sobą. Musi pan teraz odpo­cząć, a my się wszyst­kim zaj­miemy.

– Co się stało? Sta­tek…

Zaci­snęła kształtne wargi.

– Prze­klęci Niemcy. Stor­pe­do­wał was okręt pod­wodny. Tra­fią za to do pie­kła. Za to, że zabili tylu ludzi. Uśmier­cili nie­mow­lęta.

Cho­ciaż po jej policzku spły­nęła łza, udało jej się wlać całe lekar­stwo do ust Felixa.

– Musi pan odpo­czy­wać. To cud, że pan oca­lał. Zgi­nęło ponad tysiąc osób.

– Ty… – Prze­ra­żony chwy­cił ją za nad­gar­stek. – Tysiąc?

– Wię­cej niż tysiąc. Jest pan teraz w Queen­stown. – Prze­krzy­wiła głowę. – Ame­ry­ka­nin?

Jest bli­ska prawdy – pomy­ślał – tym bar­dziej że nie widzia­łem rodzin­nej Anglii od prze­szło dwu­na­stu lat.

– Tak, potrze­buję…

– Her­baty – prze­rwała. – I bulionu. – Pode­szła do drzwi i zawo­łała: – Mamo! Obu­dził się i jakoś się trzyma. – Spoj­rzała na Felixa. – Zaraz przy­niosę coś cie­płego.

– Kim pani jest?

– Ja? – spy­tała z uśmie­chem, który był cudow­nie sło­neczny. – Mam na imię Meg. Meg O’Reiley. Jest pan w domu moich rodzi­ców, Pata i Mary O’Reileyów. Jest pan tu mile widziany, dopóki pan nie ozdro­wieje. A pan jak się nazywa?

– Gre­en­field. Felix Gre­en­field.

– Nie­chaj Bóg ma pana w swo­jej opiece, panie Gre­en­field.

– Zacze­kaj… Tam była kobieta i mały chło­piec. Cun­nin­gham.

– Są listy zmar­łych. Spraw­dzę dla pana to nazwi­sko. A teraz pro­szę odpo­czy­wać, a ja przy­niosę her­batę.

Gdy wyszła, zwró­cił twarz do okna, ku słońcu. Przy oknie, na stole leżały pie­nią­dze, które miał w kie­szeni, kol­czyki z gra­na­tami. I lśniący srebrny posą­żek.

Felix uśmiał się do łez.

Dowie­dział się, że O’Reiley­owie żyją z morza. Pat i jego dwaj syno­wie byli człon­kami zespołu ratow­ni­czego. Poznał ich wszyst­kich, a także ich młod­szą sio­strę. Pierw­szego dnia nie potra­fił ich zapa­mię­tać. Poza Meg.

Przy­lgnął do niej, podob­nie jak do wąskiego łóżka, które zaj­mo­wał w ich domu.

– Opo­wiedz mi, co wiesz – popro­sił.

– Przy­kro o tym słu­chać. Trudno o tym mówić.

Pode­szła do okna i spoj­rzała na wio­skę, w któ­rej spę­dziła całe swoje dotych­cza­sowe osiem­na­sto­let­nie życie. Ci, któ­rzy prze­żyli tak jak on, zostali umiesz­czeni w hotelu i po domach sąsia­dów. A umarli, niech Bóg ma ich w swo­jej opiece, znaj­dują się w pro­wi­zo­rycz­nych kost­ni­cach. Jedni zostaną pocho­wani tutaj, ciała innych odbie­rze rodzina. Jesz­cze inni na zawsze pozo­staną w morzu.

– Kiedy o tym usły­sza­łam – powie­działa – nie mogłam uwie­rzyć. Jak to moż­liwe? Kutry, które były na morzu, od razu popły­nęły na ratu­nek. Z naszej wsi wypły­nęło też wiele kutrów, ale było już za późno i przy­wio­zły tylko ciała. Słodki Boże, kilku z ura­to­wa­nych widzia­łam na wła­sne oczy, gdy ich zno­szono na ląd. Kobiety i nie­mow­lęta, męż­czyźni led­wie trzy­ma­jący się na nogach i na wpół nadzy. Pła­kali albo po pro­stu patrzyli. Tak samo jak pan. Powia­dają, że sta­tek zato­nął w nie­całe dwa­dzie­ścia minut. Czy to moż­liwe?

– Nie wiem – odparł Felix i zamknął oczy.

Spoj­rzała na niego zanie­po­ko­jona, czy jest wystar­cza­jąco silny, by słu­chać dalej.

– Wielu umarło po przy­by­ciu do nas. Ich rany i obra­że­nia nie dały się wyle­czyć. Nie­któ­rzy spę­dzili wiele godzin w zim­nej wodzie. Listy zmar­łych wciąż się wydłu­żają. Wyobra­żam sobie, co czują rodziny wyło­wio­nych pasa­że­rów. I jak cier­pią krewni tych, któ­rzy zato­nęli. Mówił pan, że na wia­do­mo­ści od pana nikt nie czeka.

– Nikt.

Pode­szła bli­żej. To ona pie­lę­gno­wała jego rany i razem z nim cier­piała, gdy maja­czył. Odkąd przy­nie­siono go do domu rodzi­ców i powie­rzono jej opiece, minęły zale­d­wie trzy dni, ale zda­wało się, że cała wiecz­ność.

– Nie trzeba się wsty­dzić, że nie wycho­dzi pan z domu. To żaden wstyd, że nie pój­dzie pan dziś na uro­czy­sto­ści pogrze­bowe. Jesz­cze pan nie wyzdro­wiał.

– Muszę – powie­dział, spo­glą­da­jąc na poży­czone mu ubra­nie. Czuł się w nim chudy i kru­chy. No, i żywy.

Pano­wała nie­omal nie­ziem­ska cisza. Tego dnia zamknięto w Queen­stown wszyst­kie sklepy. Na uli­cach nie bawiły się dzieci, sąsie­dzi nie przy­sta­wali, by poga­wę­dzić. W ciszy roz­brzmie­wał docho­dzący ze wzgó­rza odgłos dzwonu kościoła świę­tego Col­mana oraz posępne tony pie­śni żałob­nej.

Felix pomy­ślał, że choćby miał żyć jesz­cze sto lat, nie zapo­mni tej smut­nej melo­dii, cichego i mia­ro­wego bicia w bębny. Patrzył na lśniące w słońcu mosiężne instru­menty i myślał o tym, że to samo słońce lśniło na mosięż­nych śru­bach okrę­to­wych Lusi­ta­nii, gdy jej rufa unio­sła się na chwilę przed zato­nię­ciem.

Żyję – pomy­ślał po raz kolejny. Zamiast ulgi i wdzięcz­no­ści odczu­wał roz­pacz.

Ze zwie­szoną głową wlókł się za duchow­nymi i żałob­ni­kami odpro­wa­dza­ją­cymi zmar­łych. Na uli­cach pano­wał pełen sza­cunku spo­kój. Droga na cmen­tarz zajęła im pra­wie godzinę. Ze zmę­cze­nia krę­ciło mu się w gło­wie. Ujrzaw­szy pod wyso­kimi wią­zami trzy groby zbio­rowe, przy któ­rych stali chłopcy z chóru kościel­nego, musiał się wes­przeć na Meg.

Patrzył na małe trumny dzieci i czuł pie­kące łzy w oczach.

Sły­szał ciche modli­twy i mszę kato­licką oraz Kościoła irlandz­kiego, ale słowa nie docie­rały do niego. Wciąż miał w uszach krzyki toną­cych, któ­rzy wołali imię Boga. Ale Bóg ich nie słu­chał i pozwo­lił, aby umarli strasz­liwą śmier­cią.

Nagle uniósł głowę i ujrzał sto­ją­cych po dru­giej stro­nie wyko­pa­nych dołów. Roz­po­znał twa­rze kobiety i małego chłopca ze statku.

Felix, sła­nia­jąc się na nogach, jął się prze­dzie­rać przez tłum. Po jego twa­rzy spły­wały strugi łez. Dopadł do niej, gdy w powie­trze wzbiły się pierw­sze tony psalmu Nie odstę­puj ode mnie. Padł na kolana przed wóz­kiem, na któ­rym sie­działa.

– Bałam się, że pan uto­nął. – Wycią­gnęła rękę i dotknęła jego twa­rzy. Drugą rękę miała w gip­sie. – Nie wiem, jak się pan nazywa, więc nie mogłam spraw­dzić na liście.

– Pani żyje. – Miała pora­nioną twarz, czer­wone, jakby od gorączki policzki i nogę miała w gip­sie. – Chło­piec także.

Dziecko spało w ramio­nach innej kobiety. Wygląda jak anioł – znowu pomy­ślał Felix. Spo­kojny i nie­usz­ko­dzony.

Uścisk dłoni, która zda­wała się dła­wić go za gar­dło, nieco zelżał. Jedna modli­twa, przy­naj­mniej jedna, została wysłu­chana.

– Nie pod­dał się – powie­działa, pła­cząc. – Ani na chwilę się nie pod­dał. To taki dzielny chło­piec. Pada­jąc, zła­ma­łam rękę. Gdyby mi pan nie oddał swo­jej kami­zelki, uto­nę­li­by­śmy. Mój mąż… – Jej głos zamarł. Spoj­rzała na groby. – Nie odna­le­ziono go.

– Pro­szę przy­jąć wyrazy współ­czu­cia.

– Podzię­ko­wałby panu. – Dotknęła ręką nogi śpią­cego synka. – On bar­dzo kochał naszego syna. – Wes­tchnęła głę­boko. – W jego imie­niu dzię­kuję panu za ura­to­wa­nie życia mnie i memu dziecku. Pro­szę mi powie­dzieć, jak się pan nazywa.

– Felix Gre­en­field, pro­szę pani.

– Pan Gre­en­field. – Uca­ło­wała go lekko w poli­czek. – Ni­gdy pana nie zapo­mnę. I mój syn także.

Gdy popy­chano jej wózek, sie­działa pełna god­no­ści z wypro­sto­wa­nymi ple­cami. Felix poczuł wstyd.

– Pan jest boha­te­rem – powie­działa Meg.

Zaprze­czył ruchem głowy i jak mógł naj­szyb­ciej, odda­lił się od gro­bów i tłumu.

– Nie. To ona jest boha­terką. Ja jestem nikim.

– Jak pan może mówić coś takiego? Sły­sza­łam, co powie­działa. Pan ura­to­wał życie jej i chłop­czy­kowi. – Meg pode­szła do Felixa i chwy­ciła go za rękę.

Nie miał dość siły, by się wyswo­bo­dzić. Usiadł na pora­sta­ją­cej cmen­tarz tra­wie i ukrył twarz w dło­niach.

Pełna współ­czu­cia usia­dła obok niego.

– Niech pan prze­sta­nie – powie­działa, ota­cza­jąc go ramio­nami. – Panie Feli­xie.

A on wciąż miał przed oczami twarz mło­dej wdowy, która tak boha­ter­sko ura­to­wała synka.

– Była ranna, więc popro­siła, żebym wziął chłopca. Żebym go wyra­to­wał.

– A pan wyra­to­wał ich oby­dwoje.

– Nie wiem, dla­czego to zro­bi­łem. Myśla­łem tylko o tym, żeby rato­wać sie­bie. Jestem zło­dzie­jem. Ukra­dłem te rze­czy, które wyję­łaś z moich kie­szeni. Kra­dłem je, gdy sta­tek został tra­fiony. Gdy to się stało, myśla­łem tylko o tym, by wyjść z tego cało.

– Oddał jej pan swoją kami­zelkę ratun­kową? – spy­tała Meg, spla­ta­jąc ręce.

– Nie była moja. Zna­la­złem ją. Nie wiem, dla­czego odda­łem ją tej kobie­cie. Uwię­zła pomię­dzy krze­słami. Trzy­mała w ramio­nach synka. Była taka nor­malna wśród tych osza­la­łych ludzi.

– Mógł ją pan zosta­wić, żeby rato­wać sie­bie.

Otarł oczy.

– Chcia­łem.

– Ale jej pan nie zosta­wił.

– Nie wiem dla­czego. – Wie­dział tylko tyle, że zoba­czyw­szy ich żywych, doznał jakiejś wewnętrz­nej prze­miany. – Liczy się to, że jestem dru­go­rzęd­nym zło­dzie­jasz­kiem, który zna­lazł się na statku, ucie­ka­jąc z Nowego Jorku przed gli­nia­rzami. Okra­dłem czło­wieka na kilka minut przed jego śmier­cią. Tysiące ludzi umarło. Widzia­łem, jak umie­rali. A ja żyję. Co to za porządki, żeby oca­lić zło­dzieja, a uśmier­cić dzieci?

– Tego nikt nie wie. Ale widzi pan dziecko, które żyje, bo pan był obok. Czy byłby pan tam wła­śnie, gdyby nie to, że okradł pan pasa­żera?

Felix roze­śmiał się szy­der­czo.

– Gdyby nie to, że aku­rat kra­dłem, ni­gdy nie zna­la­zł­bym się na pokła­dzie pierw­szej klasy.

– No i sam pan widzi. – Wyjęła chu­s­teczkę z kie­szeni i otarła łzy z jego twa­rzy, jakby był małym dziec­kiem. – Kraść nie można. To grzech i nie ma co do tego żad­nych wąt­pli­wo­ści. Ale gdyby pan był uczciwy, ta kobieta i jej synek nie byliby teraz żywi. Grzech, który ratuje ludziom życie, nie jest wiel­kim grze­chem. I uwa­żam, że kol­czyki, mała figurka i tro­chę dola­rów ame­ry­kań­skich to nie jest wiele.

Felix musiał się uśmiech­nąć.

– Prawdę powie­dziaw­szy, to był zale­d­wie począ­tek.

Meg także się uśmiech­nęła. Pięk­nie i z prze­ko­na­niem.

– Tak, to zale­d­wie począ­tek.

2

Hel­sinki, 2002

Wyglą­dała ina­czej, niż się spo­dzie­wał. Widział jej zdję­cia na okładce książki i w pro­gra­mie odczytu – czy kie­dy­kol­wiek się skoń­czy? – ale w rze­czy­wi­sto­ści zoba­czył zupeł­nie inną kobietę.

Po pierw­sze, była niż­sza, niż sobie wyobra­żał. W sza­rym kostiu­mie, który według niego powi­nien mieć o kilka cen­ty­me­trów krót­szą spód­nicę, spra­wiała wra­że­nie bar­dzo deli­kat­nej. Z tego, co odsło­niła, wywnio­sko­wał, że ma nie­złe nogi.

Nie była tak pewna sie­bie ani onie­śmie­la­jąca jak na zdję­ciu umiesz­czo­nym na obwo­lu­cie książki. Cho­ciaż oku­lary w dru­cia­nej oprawce nada­wały jej wygląd nowo­cze­snej inte­lek­tu­alistki.

Miała dobry głos. Nawet za dobry – pomy­ślał, nie­omal uko­ły­sany nim do snu. Ale winny był przede wszyst­kim temat odczytu. Ow­szem, inte­re­so­wały go mity grec­kie, a wła­ści­wie jeden kon­kretny mit. Ale, na rany Chry­stusa, czyż można wysie­dzieć, słu­cha­jąc o nim prze­szło godzinę?

Wypro­sto­wał się w krze­śle i dokła­dał wszel­kich sta­rań, by się sku­pić. Nie na sło­wach. Nic go nie obcho­dziło, że Arte­mida zmie­niła jakie­goś nie­szczę­snego pro­staka w jele­nia tylko dla­tego, że ujrzał ją nagą. To jesz­cze jeden dowód na to, że kobiety, czy to bogi­nie, czy śmier­tel­niczki, są dzi­wacz­nymi isto­tami.

Jego zda­niem pani dok­tor Tia Marsh też była dzi­waczna. Pocho­dziła z boga­tej rodziny. Miała góry pie­nię­dzy, ale zamiast sie­dzieć z zało­żo­nymi rękami i wyda­wać forsę, mar­no­wała czas na stu­dio­wa­niu bogów grec­kich. Pisała o nich i wygła­szała wykłady. Nie­koń­czące się wykłady.

Miała szla­chet­nych przod­ków. W jej żyłach pły­nęła krew tak błę­kitna, jak błę­kitne są jeziora Kerry. I co? Wygła­sza dłu­ga­śny wykład w Fin­lan­dii, zaraz po takich samych wykła­dach wygło­szo­nych w Szwe­cji i Nor­we­gii. Robiąc szum wokół swo­jej książki w Skan­dy­na­wii i całej Euro­pie.

Na pewno nie dla pie­nię­dzy. Może po pro­stu lubi słu­chać wła­snego głosu. Nie byłaby jedyna.

Dowie­dział się, że ma lat dwa­dzie­ścia dzie­więć i jest samotna. Jest jedyną spad­ko­bier­czy­nią rodu Mar­shów z Nowego Jorku i, co naj­waż­niej­sze, pra­pra­wnuczką Henry’ego W. Wyleya.

Anty­kwa­riat Wyleya jest, i był od nie­mal wieku, jed­nym z naj­bar­dziej pre­sti­żo­wych anty­kwa­ria­tów i domów aukcyj­nych w Nowym Jorku.

Nie dzi­wota, że potom­kini Wyleya tak bar­dzo zain­te­re­so­wała się bogami grec­kimi. Nale­żało się za wszelką cenę dowie­dzieć, co Tia wie na temat trzech bogiń.

Gdyby była mniej surowa, można by spró­bo­wać ją pouwo­dzić. Nie­wia­ry­godne, ile się można dowie­dzieć, gdy w grę wcho­dzi seks. Tia pre­zen­to­wała się dosyć pocią­ga­jąco, w stylu aka­de­mic­kim, ale z taką inte­lek­tu­alistką nie bar­dzo wia­domo, jak przejść na roman­tyczne tory.

Spo­chmur­niał nieco i obró­cił książkę, którą miał na kola­nach, aby jesz­cze raz spoj­rzeć na zdję­cie. Na foto­gra­fii jasne włosy Tii były ścią­gnięte do tyłu i ucze­sane w coś na kształt koka. Uśmie­chała się raczej z poczu­cia obo­wiązku. Jakby ktoś jej naka­zał: „Say che­ese!”. Był to rodzaj uśmie­chu, który nie anga­żo­wał oczu – nie­bie­skich i spo­glą­da­ją­cych nader trzeźwo i poważ­nie, które paso­wały do także trzeź­wego i poważ­nego wygię­cia warg.

Jej twarz zwę­żała się ku dołowi. Gdyby nie surowa fry­zura i posępne spoj­rze­nie, taką twarz można by uznać za cho­chli­ko­watą.

Pomy­ślał, że tej kobie­cie przy­dałby się zdrowy śmiech… albo zdrowe rżnię­cie. Matka i sio­stra przy­ło­ży­łyby mu za takie pomy­sły. Ale myśli męż­czy­zny to jego pry­watna sprawa.

Uznał, że zbli­żyć się do sztyw­nej dok­tor Marsh naj­le­piej będzie w spo­sób bar­dzo cywi­li­zo­wany i rze­czowy.

Gdy roz­le­gły się brawa – o wiele bar­dziej entu­zja­styczne, niż się spo­dzie­wał – nie posia­dał się z rado­ści. Ale gdy zaczął się pod­no­sić, wyrósł las rąk.

Znu­dzony zer­k­nął na zega­rek i usa­do­wił się, by prze­cze­kać pyta­nia i odpo­wie­dzi. Ponie­waż pani dok­tor poro­zu­mie­wała się ze słu­cha­czami za pośred­nic­twem tłu­ma­cza, pomy­ślał, że sesja taka będzie trwała do końca jego życia.

Zauwa­żył, że na tę część spo­tka­nia zdjęła oku­lary, zamru­gała, jakby ośle­piona słoń­cem, i wes­tchnęła prze­cią­gle, jak nurek przed sko­kiem z wyso­kiego pomo­stu do bar­dzo ciem­nej wody.

Pod wpły­wem impulsu pod­niósł rękę. Zawsze lepiej grzecz­nie zastu­kać do drzwi, by spraw­dzić, czy nie otwo­rzą się same, bez wywa­ża­nia.

Gdy wska­zała go gestem dłoni, wstał i obda­rzył ją swym naj­cza­row­niej­szym uśmie­chem.

– Chciał­bym pani podzię­ko­wać za fascy­nu­jącą poga­dankę.

– Och.

Zamru­gała oczami i spo­strzegł, że zasko­czył ją jego irlandzki akcent. Świet­nie, jesz­cze coś, co na nią działa. Jan­kesi z nie­od­gad­nio­nych powo­dów czę­sto dawali się głu­pio zauro­czyć akcen­tem.

– Miło mi.

– Zawsze inte­re­so­wały mnie Mojry. Zasta­na­wiam się, czy ich moc jest indy­wi­du­alna, czy też zbio­rowa.

– Mojry, czyli fata, sta­no­wiły triadę – zaczęła. – Kloto, która przę­dzie nić żywota, Lache­sis, która przy­dziela los i strzeże nici, i Atro­pos, która ją prze­cina. Żadna z nich nie mogła dzia­łać w poje­dynkę. Nić przę­dła się, ale nie bez końca i nie bez celu. Bez przę­dze­nia zaś nie byłoby nic do odmie­rza­nia ani do prze­cinania. Trzy czę­ści – powie­działa, uno­sząc trzy palce. – Jeden cel. – Zamknęła dłoń w pięść. – W poje­dynkę byłyby tylko zwy­kłymi kobie­tami. Razem były naj­po­tęż­niej­szymi i naj­bar­dziej czczo­nymi bogi­niami.

Otóż to – myślał, sia­da­jąc. W samej rze­czy.

Była taka zmę­czona. Gdy sesja pytań i odpo­wie­dzi dobie­gła końca, Tia dzi­wiła się, że nie upa­dła w dro­dze do sto­lika, przy któ­rym miała pod­pi­sy­wać książki. Pomimo wszel­kich przed­się­wzię­tych środ­ków ostroż­no­ści, zaży­wa­nia mela­to­niny, prze­strze­ga­nia diety, wyko­ny­wa­nia ćwi­czeń, jej wewnętrzny zegar wysiadł.

To tylko zmę­cze­nie – mówiła sobie w Hel­sin­kach. A wysi­łek nie poszedł na marne. Wszy­scy byli tacy ser­deczni, tacy zain­te­re­so­wani. Jak wszę­dzie, gdzie zatrzy­my­wała się po wyjeź­dzie z Nowego Jorku.

Ile to już czasu? Zasta­na­wiała się, sia­da­jąc, ujmu­jąc pióro i przy­kle­ja­jąc do twa­rzy uśmiech pisarki. Dwa­dzie­ścia dwa dni. To ważne. I istotne, że ma za sobą już ponad trzy czwarte owej narzu­co­nej sobie tor­tury.

Jak zwal­czać fobie? – zapy­tał dok­tor Lowen­stein. Sta­wia­jąc im czoło. Cier­pisz na chro­niczną nie­śmia­łość? Weź byka za rogi i wyjdź ludziom naprze­ciw. Wystąp przed widow­nią. Zasta­na­wiała się, czy pacjenta z lękiem wyso­ko­ści dok­tor leczyłby, naka­zu­jąc skok z mostu w Bro­okly­nie.

Czy on jej słu­chał, gdy mówiła, że cierpi na zabu­rze­nia zwią­zane z prze­by­wa­niem wśród ludzi? Moż­liwe, że to klau­stro­fo­bia powią­zana z ago­ra­fo­bią.

Nie, nie słu­chał. Upie­rał się, że jest po pro­stu nie­śmiała, i zapro­po­no­wał, aby ocenę jej zdro­wia psy­chicz­nego pozo­sta­wiła jemu.

Czu­jąc ści­ska­nie w brzu­chu na widok pierw­szych przy­bli­ża­ją­cych się czy­tel­ni­ków, żało­wała, że nie widzi jej dok­tor Lowen­stein.

A jed­nak musiała przy­znać, że była pewna poprawa. Czuła się lepiej. Tym razem prze­brnęła przez wykład bez xanaxu i szyb­kiego łyka whi­sky.

Rzecz w tym, że wykład jest łatwiej­szy do znie­sie­nia niż te spo­tka­nia oko w oko. Pod­czas wykładu dzie­liła ją od widzów znaczna odle­głość. I miała przed nosem notatki, krótki plan od Ananke do Zeusa.

Ale gdy ludzie pod­cho­dzili do sto­lika, spo­dzie­wali się spon­ta­nicz­no­ści, miłej poga­wędki i, Boże ucho­waj, wdzięku.

Ręką, która ani drgnęła, pod­pi­sała książkę. Jej głos nie zadrżał, gdy się ode­zwała. Jest postęp. W Lon­dy­nie po całym pro­gra­mie popa­dła nie­omal w kata­to­nię. Wró­ciw­szy do hotelu, była tak roz­trzę­siona, że musiała zażyć kilka table­tek, po czym zapa­dła się w bez­pieczny kokon wywo­ła­nego lekami snu.

Miała ochotę uciec do domu. Zaszyć się w swo­jej norze w Nowym Jorku, zamknąć na wszyst­kie spu­sty w pięk­nym miesz­ka­niu. Ale zobo­wią­zała się, dała słowo.

A Mar­sho­wie zawsze dotrzy­mują obiet­nic.

Teraz może być z sie­bie zado­wo­lona, nawet dumna. Wytrzy­mała, prze­brnęła przez pierw­szy tydzień, prze­biła się przez drugi i przedarła przez trzeci. Była zbyt wyczer­pana podró­żo­wa­niem, by dener­wo­wać się per­spek­tywą roz­mowy z nie­zna­jo­mymi.

Gdy kolejka wycze­ku­ją­cych na auto­graf dobie­gała końca, twarz Tii była odrę­twiała od uśmie­chu. Unio­sła głowę i napo­tkała zie­lone oczy Irland­czyka, który zapy­tał ją o Mojry.

– Fascy­nu­jąca lek­tura, pani dok­tor Marsh – powie­dział, ślicz­nie zacią­ga­jąc.

– Dzię­kuję. Cie­szę się, że się panu podo­bała. – Się­gnęła po książkę i wtedy zdała sobie sprawę z tego, że męż­czy­zna podaje jej rękę. Prze­ło­żyła pióro do lewej dłoni i uści­snęła jego pra­wicę.

Dla­czego ludzie nie­odmien­nie chcą sobie ści­skać dło­nie? Czy nie zdają sobie sprawy z tego, ile zaraz­ków prze­no­szą w ten spo­sób?

Jego dłoń była cie­pła, sta­now­cza i prze­trzy­mała jej rękę wystar­cza­jąco długo, by wywo­łać zakło­po­ta­nie.

– Skoro była mowa o losie – powie­dział z olśnie­wa­ją­cym uśmie­chem. – Jestem zado­wo­lony, bo spra­wił, że pod­czas pani wykładu aku­rat bawi­łem w Hel­sin­kach w spra­wach służ­bo­wych. Od dłuż­szego czasu podzi­wiam pani doko­na­nia – zełgał bez mru­gnię­cia okiem.

– Dzię­kuję. – O Boże, kon­wer­sa­cja. Pierw­sza zasada: pozwól im mówić. – Pan jest Irland­czy­kiem?

– Tak. Z hrab­stwa Cork. Obec­nie w podróży, tak samo jak pani.

– Tak, ja także podró­żuję.

– Podróże są bar­dzo eks­cy­tu­jące, nie­praw­daż?

Eks­cy­tu­jące? – pomy­ślała.

– O, tak. Nad­zwy­czaj. – Teraz kła­mała ona.

– Nie chcę zabie­rać pani czasu. Nazy­wam się Mala­chi. Mala­chi Sul­li­van.

– Miło mi było pana poznać. – Pod­pi­sała książkę pięk­nym i sta­ran­nym pismem, zasta­na­wia­jąc się, jak zakoń­czyć tę roz­mowę. – Dzię­kuję panu za przy­by­cie, panie Sul­li­van. – Wstała. – Mam nadzieję, że pań­ski pobyt w Hel­sin­kach skoń­czył się suk­ce­sem.

– O, tak, pani dok­tor.

Nie była taka, jak się spo­dzie­wał. Mala­chi musiał zmie­nić zda­nie na jej temat. Mogła się wyda­wać powścią­gliwa, zimna, nieco sno­bi­styczna. Ale zauwa­żył gorący rumie­niec na jej policz­kach, błysk panicz­nego stra­chu w jej oczach. Ukry­wa­jąc się za rogiem i obser­wu­jąc wej­ście do hotelu, uznał, że jest nie­śmiała.

Dla­czego kobieta pła­wiąca się w dostatku i przy­wi­le­jach mia­łaby być nie­śmiała, nie wie­dział. Ale na świe­cie bywają naj­roz­ma­itsi ludzie.

Nale­ża­łoby raczej zapy­tać, dla­czego cał­ko­wi­cie zdrowy na umy­śle męż­czy­zna, zado­wo­lony z życia i nie­złych docho­dów, udaje się do Hel­si­nek w nadziei, że nie­zna­joma kobieta dopro­wa­dzi go do skarbu, który być może w ogóle nie ist­nieje.

Odpo­wiedź na to pyta­nie jest zbyt zło­żona, by sfor­mu­ło­wać ją jed­nym zda­niem. Ale gdyby musiał to uczy­nić, powie­działby, że powo­duje nim honor rodziny.

No, nie tylko. Rów­nie ważne było to, że figurka Mojry przez pewien czas nale­żała do jego rodziny, więc nie spo­cznie, dopóki jej nie odzy­ska.

Tia Marsh była zwią­zana z jego prze­szło­ścią oraz, jak przy­pusz­czał, rów­nież z przy­szło­ścią. Spoj­rzał na zega­rek. Miał nadzieję, że wkrótce ich zna­jo­mość się roz­wi­nie.

Oka­zało się, że miał rację: z uni­wer­sy­tetu dok­tor Marsh wró­ciła pro­sto do hotelu. I przy­je­chała tak­sówką sama.

Prze­szedł się, odmie­rza­jąc czas. Gdy zawró­cił, zna­leźli się twa­rzą w twarz.

– Pani dok­tor – powie­dział z uśmie­chem, niby to zasko­czony i bar­dzo ucie­szony. – A więc zatrzy­mała się pani w tym samym hotelu?

– Tak, panie Sul­li­van. – Zapa­mię­tała jego nazwi­sko. Prawdę powie­dziaw­szy, pod­czas jazdy tak­sówką, sma­ru­jąc dło­nie prze­ciw­bak­te­ryj­nym toni­kiem, roz­my­ślała o tym, że ten Sul­li­van jest bar­dzo atrak­cyjny.

– To dobry hotel. I z dobrą obsługą. – Obró­cił się, jakby miał zamiar podejść do drzwi i otwo­rzyć je przed nią. Ale nagle przy­sta­nął. – Mam nadzieję, że nie uzna pani mojej pro­po­zy­cji za nie­grzeczną, ale chciał­bym panią zapro­sić na drinka.

– Ja… – Prawdę powie­dziaw­szy, pod­czas jazdy tak­sówką wyobra­żała sobie, że tak wła­śnie się sta­nie. Ona zabły­śnie dow­ci­pem i spo­tka­nie zakoń­czy się bez­tro­skim roman­sem. – Ja nie piję alko­holu – udało jej się zakoń­czyć zda­nie.

– Naprawdę? – zapy­tał z roz­ba­wie­niem. – W ten spo­sób pozba­wiła mnie pani jed­nej z moż­li­wo­ści spę­dze­nia czasu z inte­re­su­jącą i atrak­cyjną kobietą. Może się przej­dziemy?

– Słu­cham? – To nie­moż­liwe. Nie­moż­liwe, by mnie pod­ry­wał. Nie jestem kobietą, którą się pod­rywa. A już na pewno nie pod­ry­wałby mnie nie­sa­mo­wi­cie atrak­cyjny męż­czy­zna mówiący z bajecz­nym akcen­tem.

– Jedną z atrak­cji lata w Hel­sin­kach jest słońce. – Wyko­rzy­stu­jąc jej zakło­po­ta­nie, deli­kat­nie wziął ją pod rękę. – Już pra­wie wpół do dzie­sią­tej wie­czo­rem, a jasno jak w dzień. Widziała pani port?

– Nie. Ja… – Oszo­ło­miona spoj­rzała na hotel. Bez­pie­czeń­stwo. Samot­ność. – Naprawdę powin­nam…

– Leci pani ran­nym samo­lo­tem? – Wie­dział, że nie, ale chciał się prze­ko­nać, czy stać ją na kłam­stwo.

– Nie. Będę tutaj do środy.

– Dosko­nale. Pro­szę się zdać na mnie. – Wziął od niej aktówkę i wsu­nął sobie pod pachę. Cho­ciaż zasko­czył go cię­żar aktówki, wyko­nał to wcale zręcz­nie. – Wygła­sza­nie wykła­dów w kraju obco­ję­zycz­nym to nie lada wyzwa­nie.

– Mam tłu­maczkę.

– Tak. Bar­dzo dobrą. Ale i tak sprawa nie jest łatwa. Spo­dzie­wała się pani, że spo­tka się tutaj z takim zain­te­re­so­wa­niem grec­kimi bogami?

– Pomię­dzy pan­te­onem grec­kim a mito­lo­gią nor­dycką ist­nieją pewne podo­bień­stwa. Bóstwa są wypo­sa­żone w ludz­kie wady i zalety, mie­wają przy­gody miło­sne, upra­wiają seks, popeł­niają zdrady.

I gdyby Mala­chi nie pokie­ro­wał roz­mową tak, jak kie­ro­wał panią dok­tor, skoń­czy­łoby się dys­ku­sją w aka­de­mic­kim stylu.

– Oczy­wi­ście, ma pani rację. Pocho­dzę z kraju, który szczyci się swymi mitami. Była pani w Irlan­dii?

– Raz, gdy byłam mała. Ale już tego nie pamię­tam.

– Szkoda. Musi pani przy­je­chać jesz­cze raz. Nie jest pani zimno?

– Nie. – Nale­żało udać, że jest jej zimno, i zawró­cić do hotelu, ale zdała sobie sprawę z tego ponie­wcza­sie. Na domiar złego była tak pode­ner­wo­wana, że nie zwra­cała uwagi, któ­rędy idą. I tak nie zna­la­złaby drogi powrot­nej.

Opa­no­waw­szy się nieco, stwier­dziła, że ulice są pro­ste i schludne. I cho­ciaż docho­dziła dzie­siąta, pełne ludzi. Bo jest tak widno, oczy­wi­ście. Świa­tło nada­wało mia­stu spe­cy­ficzny urok.

Do tej pory nawet się nie rozej­rzała. Nie odbyła spa­ceru, nie zro­biła zaku­pów, nie wypiła kawy w ogródku kawiar­nia­nym.

Spę­dzała czas tak jak w Nowym Jorku. Prze­sia­dy­wała w domu, aż do chwili, gdy musiała wypeł­nić obo­wiązki.

Przy­glą­da­jąc się jej, pomy­ślał, że wygląda jak wyrwana z transu luna­tyczka. Czuł jej zesztyw­niałe ramię, ale miał nadzieję, że mu się teraz nie wywi­nie. Wokół było tak wielu ludzi, że powinna czuć się bez­piecz­nie. Tłumy tury­stów i spa­ce­ru­ją­cych par korzy­stały z nie­koń­czą­cego się dnia.

Od strony placu docho­dziła muzyka. Tłum był tam jesz­cze gęst­szy. Popro­wa­dził ją do portu, gdzie wiał wiatr. Wła­śnie tam, gdzie na ciem­no­nie­bie­skiej wodzie pod­ska­ki­wały białe i czer­wone łodzie, uśmiech­nęła się po raz pierw­szy.

– Jak tu pięk­nie! – powie­działa, pod­no­sząc głos, by prze­krzy­czeć muzykę. – Tak czy­sto i per­fek­cyj­nie. Żałuję, że nie przy­pły­nę­łam ze Sztok­holmu pro­mem, ale bałam się cho­roby mor­skiej. Ale i tak pocho­ro­wa­łam się na Bał­tyku. A to już coś.

Roze­śmiał się, a ona się zawsty­dziła. Omalże zapo­mniała, że roz­ma­wia z nie­zna­jo­mym.

– Opo­wia­dam głup­stwa.

– Ależ nie. To zachwy­ca­jące. – Zdzi­wiło go, że naprawdę tak uważa. – Zróbmy to, co o tej porze robią Fino­wie.

– Idą do sauny?

Znów się roze­śmiał i zsu­nąw­szy dłoń po jej ręce, splótł palce z jej pal­cami.

– Nie, piją kawę.

To nie­moż­liwe. To nie do pomy­śle­nia. Oto sie­dzi w zatło­czo­nym ogródku kawiar­nia­nym, pod per­ło­wym nie­bem, o jede­na­stej w nocy, w mie­ście odda­lo­nym o tysiące kilo­me­trów od domu. To nie do wiary, że naprze­ciw niej sie­dzi męż­czy­zna tak nie­sa­mo­wi­cie przy­stojny, że wciąż musi się upew­niać, czy mówi do niej.

Oka­la­jące jego głowę kasz­ta­no­wo­brą­zowe włosy powie­wały poru­szane lek­kim wia­trem. Były tro­chę krę­cone i lśniły w słońcu. Twarz miał gładką i pocią­głą, z leciutko wklę­słymi policz­kami. Wargi, ruchliwe i mocno zary­so­wane, uśmie­chały się w spo­sób przy­pra­wia­jący o przy­spie­szone bicie serca.

Tak wła­śnie biło jej serce.

Oczy miał ocie­nione dłu­gimi ciem­nymi rzę­sami, a brwi wygięte w pełne wyrazu łuki. Ale naj­bar­dziej urze­kły ją same oczy. Miały kolor ciem­no­zie­lony, niczym trawa w lecie, a dookoła źre­nicy jaśniał zło­ci­sty pier­ścień. I wpa­try­wały się w nią, gdy mówiła. Nie badaw­czo, lecz z zain­te­re­so­wa­niem.

Zda­rzało się już, że męż­czyźni spo­glą­dali na nią z zain­te­re­so­wa­niem. W końcu nie była szpetna. Ale dożyła lat dwu­dzie­stu dzie­wię­ciu i żaden z nich nie patrzył na nią tak jak teraz Mala­chi Sul­li­van.

Powinna odczu­wać zde­ner­wo­wa­nie, ale nie odczu­wała. Naprawdę. Tłu­ma­czyła sobie, że to dla­tego, iż ma do czy­nie­nia z dżen­tel­me­nem, o czym świad­czyły jego maniery i ubiór. Mówił gładko i z wielką swo­bodą. Szary gar­ni­tur biz­nes­mena dosko­nale leżał na jego szczu­płej figu­rze.

Jej ojciec, mający bar­dzo wyra­fi­no­wany gust, zaapro­bo­wałby jego wygląd.

Sączyła drugą fili­żankę kawy bez­ko­fe­ino­wej i zasta­na­wiała się, jaki to życz­liwy los posta­wił go na jej dro­dze.

Roz­ma­wiali o trzech bogi­niach, ale nie miała mu tego za złe. Łatwiej roz­ma­wiać o bóstwach niż o spra­wach oso­bi­stych.

– Wciąż nie mogę się zde­cy­do­wać, czy fakt, że nasze życie jest zde­ter­mi­no­wane przez trzy kobiety, uznać za pocie­sza­jący, czy za prze­ra­ża­jący.

– Nie całe życie – powie­działa Tia i ugry­zła się w język, by nie zwró­cić swo­jemu roz­mówcy uwagi, żeby tyle nie sło­dził, bo to nie­bez­pieczne dla zdro­wia. Mojry spra­wie­dli­wie obdzie­lają ludzi dobrem i złem. A od czło­wieka zależy, co z tym zrobi.

– A, więc los nie jest prze­są­dzony.

– Każdy czyn jest aktem woli lub wynika z jej braku. – Wzru­szyła ramio­nami. – I każdy czyn ma kon­se­kwen­cje. Zeus, król bogów i bawi­da­mek, zapra­gnął Tetydy. Mojry prze­po­wie­działy, że jej syn będzie bar­dziej sławny niż jego ojciec i być może bar­dziej od niego potężny. Wobec tego Zeus, pamię­ta­jąc, jak postą­pił z wła­snym ojcem, bał się spło­dzić owego syna. I dla wła­snego dobra zre­zy­gno­wał z Tetydy.

– Męż­czy­zna, który rezy­gnuje z kobiety, oba­wia­jąc się tego, co ma się wyda­rzyć póź­niej, jest głup­cem.

– Zeu­sowi i tak na nie­wiele się to zdało, bo Tetyda uro­dziła Achil­lesa. Może gdyby bóg posłu­chał serca, nie zaś kie­ro­wał się ambi­cją, gdyby oże­nił się z nią, kochał dziecko i był dumny z jego osią­gnięć, losy Zeusa poto­czy­łyby się ina­czej.

Co się, u licha, stało z Zeu­sem? – zasta­na­wiał się Mala­chi, ale uznał, że roz­sąd­niej będzie nie przy­zna­wać się do igno­ran­cji.

– Tak więc zade­cy­do­wał o wła­snym losie, przy­pi­su­jąc jesz­cze nie­po­czę­temu dziecku wła­sne wady.

Twarz Tii poja­śniała.

– Można tak powie­dzieć. Można rów­nież powie­dzieć, że prze­szłość pozo­sta­wia ślady. Stu­diu­jąc mito­lo­gię, widzimy, że każdy palec zanu­rzony w wodzie powo­duje na niej fale, które mają wpływ na tych, co przyjdą póź­niej. I tak dzieje się we wszyst­kich poko­le­niach.

Ma ładne oczy – pomy­ślał – gdy się podej­dzie wystar­cza­jąco bli­sko. Tęczówki ide­al­nie błę­kitne.

– Tak samo jest z ludźmi, prawda?

– Sądzę, że tak. To jedna z głów­nych tez mojej książki. Nie możemy uciec przed prze­zna­cze­niem. Ale możemy uczy­nić wiele, by pozo­sta­wić na nim nasz ślad, by obró­cić je na naszą korzyść lub nie­ko­rzyść.

– Wygląda na to, że ja je obró­ci­łem na korzyść, odby­wa­jąc tę podróż w okre­ślo­nym cza­sie.

Poczuła, że jej policzki czer­wie­nieją, więc unio­sła fili­żankę w nadziei, że je zasłoni.

– Nie powie­dział mi pan, czym się zaj­muje.

– Trans­por­tem mor­skim. – Było to bli­skie prawdy. – To firma rodzinna. Już od kilku poko­leń. Wybór brze­mienny w skutki. – Powie­dział to od nie­chce­nia, ale obser­wo­wał ją, jak sokół obser­wuje kró­lika. – Gdy się weź­mie pod uwagę fakt, że mój pra­pra­pra­dzia­dek był jed­nym z nie­licz­nych pasa­że­rów Lusi­ta­nii, któ­rzy prze­żyli jej zato­nię­cie.

Opu­ściła fili­żankę. Jej oczy stały się ogromne.

– Naprawdę? To bar­dzo dziwne. Mój pra­pra­pra­dzia­dek nie prze­żył tego wypadku.

– Nie do wiary – powie­dział tonem peł­nym zdu­mie­nia. – Prze­dziwny zbieg oko­licz­no­ści. Zasta­na­wiam się, czy znali jeden dru­giego. – Dotknął jej dłoni, a gdy się nie wzdry­gnęła, nie cof­nął swo­jej. – Zaczy­nam wie­rzyć w prze­zna­cze­nie.

Wra­ca­jąc z Tią do hotelu, Mala­chi zasta­na­wiał się, co jesz­cze i jak ma powie­dzieć. W końcu posta­no­wił powścią­gnąć nie­cier­pli­wość. Jeżeli zbyt szybko powie o figur­kach, Tia może się zorien­to­wać, że nie ma do czy­nie­nia ze zbie­giem oko­licz­no­ści, lecz z zimną kal­ku­la­cją.

– Ma pani jakieś plany na jutro?

– Na jutro? Nie.

– Może wpadł­bym po panią około pierw­szej. Zjemy razem lunch. – Uśmiech­nął się, wpro­wa­dza­jąc ją do holu.

Miała zamiar spa­ko­wać się, zate­le­fo­no­wać do domu, popra­co­wać tro­chę nad nową książką i spę­dzić co naj­mniej godzinę na ćwi­cze­niach odprę­ża­ją­cych.

– Byłoby miło.

Dosko­nale – pomy­ślał. Da jej odro­binę roman­ty­zmu, nie­wielki roman­sik. Prze­jażdżka nad morze. Pierw­sza wzmianka na temat srebr­nych posąż­ków. W recep­cji popro­sił o jej klucz, i o swój.

Zanim zdą­żyła się­gnąć po klucz, miał go w ręce i poło­żyw­szy drugą dłoń na jej karku, popro­wa­dził ją do windy.

Dopiero gdy zamknęły się drzwi i spo­strze­gła, że jest z nim w win­dzie sam na sam, poczuła pierw­sze oznaki paniki. Co ja wypra­wiam? Przy­ci­snął guzik mojego pię­tra.

Zła­mała wszyst­kie zasady Pod­ręcz­nika dla podró­żu­ją­cej biz­ne­swo­man. Wyrzu­cone 14 dola­rów i 95 cen­tów. Oraz stra­cone godziny spę­dzone na czy­ta­niu. On zna numer jej pokoju i wie, że podró­żuje sama.

Wej­dzie z nią do numeru, zgwałci i zamor­duje. Albo zrobi odcisk klu­cza, choćby teraz, a potem zakrad­nie się do niej, zgwałci i zamor­duje.

A wszystko dla­tego, że nie zwró­ciła nale­ży­tej uwagi na roz­dział drugi.

Odchrząk­nęła.

– Pan rów­nież ma pokój na trze­cim pię­trze?

– Hm. Nie. Na pią­tym. Odpro­wa­dzę panią do drzwi. Tak uczyła mnie matka. Muszę dla niej wybrać pre­zent. Może jakieś szkło. Może pomo­głaby mi pani zna­leźć coś odpo­wied­niego.

Wzmianka o matce, tak jak się spo­dzie­wał, odprę­żyła ją nieco.

– Musi mi pan powie­dzieć, jaki ma gust.

– Lubi wszystko, cokol­wiek kupią jej dzieci – odparł, gdy otwarły się drzwi windy.

– Dzieci?

– Mam brata i sio­strę. Gide­ona i Rebeccę. Wybrała nam imiona biblijne. Nie bar­dzo wiem dla­czego. – Zatrzy­mał się przed jej drzwiami, wsu­nął klucz do dziurki. Obró­cił go w zamku i odstą­pił o krok do tyłu.

Omal nie zachi­cho­tał, usły­szaw­szy wes­tchnie­nie ulgi.

– Dzię­kuję pani i bogom za pamiętny wie­czór – powie­dział, doty­ka­jąc jej dłoni.

– Ja także miło spę­dzi­łam czas.

– A, więc do jutra. – Nie spusz­cza­jąc oczu z twa­rzy Tii, uniósł jej dłoń i musnął war­gami. Poczuł leciu­teń­kie drże­nie, które mile połech­tało jego dumę.

Nie­śmiała, deli­katna i słodka. I tak nie­po­dobna do niego, jak księ­życ jest nie­po­dobny do słońca. Ale prze­cież nie ma powodu, by męż­czy­zna od czasu do czasu nie eks­pe­ry­men­to­wał, pozna­jąc nowe smaki.

Jutro popró­buje, jak sma­kuje pani dok­tor.

– Dobra­noc, pani dok­tor.

– Dobra­noc. – Lekko pode­ner­wo­wana pode­szła do drzwi i patrząc mu w oczy, prze­kro­czyła próg.

A potem obró­ciła się. I wrza­snęła.

Wyprze­dziw­szy ją, wpadł do pokoju niczym pocisk. W innych oko­licz­no­ściach podzi­wia­łaby szyb­kość i wdzięk jego ruchów. Ale w tej chwili widziała tylko nie­po­rzą­dek.

Jej ubra­nia były poroz­rzu­cane. Walizki pocięte na kawałki, łóżko obró­cone, a szu­flady powy­su­wane. Kosz­tow­no­ści, które miała w szka­tułce, roz­sy­pane, a bie­li­zna podarta.

Biurko w czę­ści prze­zna­czo­nej do pracy także zostało zde­wa­sto­wane. A lap­top, który stał na bla­cie, znik­nął.

– Cho­lera jasna – powie­dział Mala­chi, prze­ko­nany, że ta suka Tia w coś go wro­biła.

Powo­do­wany furią, obró­cił się ku niej. Jedno spoj­rze­nie wystar­czyło, by zmie­nił zda­nie. Była blada jak prze­ście­ra­dło, a jej oczy stały się szkli­ste.

Nie zasłu­żyła na coś takiego – pomy­ślał. I nie miał wąt­pli­wo­ści, że spo­tkało ją to z jego winy.

– Usiądź.

– Co?

– Usiądź. – Schwy­cił ją za rękę, dopro­wa­dził do krze­sła i posa­dził. – Wezwiemy ochronę. Czy coś zgi­nęło?

– Mój kom­pu­ter. – Usi­ło­wała zła­pać oddech, ale ją zatkało. Oba­wia­jąc się ataku astmy, się­gnęła do torebki po inha­la­tor. – Nie ma lap­topa.

Spoj­rzał na nią, marsz­cząc czoło.

– Co w nim było?

Mach­nęła ręką, wdy­cha­jąc lek.

– Moja praca – udało jej się wykrztu­sić pomię­dzy dwoma hau­stami. – Nowa książka. E-maile, rachunki, ban­ko­wość. – Grze­bała w torebce, szu­ka­jąc table­tek. – Mam to tutaj na pły­cie. – Ale zamiast płyty wyjęła fiolkę.

Mala­chi wyrwał jej fiolkę z ręki.

– Co to jest? – Prze­czy­tał ety­kietkę i zmarsz­czył czoło jesz­cze bar­dziej. – Pora­dzimy sobie. Nie wpad­niesz w histe­rię.

– Nie wpadnę?

– Nie.

Poczuła w gar­dle łech­ta­nie, które zapo­wia­dało atak paniki.

– Myślę, że się mylisz.

– Prze­stań, bo spo­wo­du­jesz hiper­wen­ty­la­cję albo coś w tym rodzaju. – Ukuc­nął przed nią. – Patrz na mnie i oddy­chaj powoli. Powoli oddy­chaj.

– Nie mogę.

– Ow­szem, możesz. Nic ci nie jest. Po pro­stu masz bała­gan w pokoju.

– Ktoś się tutaj wła­mał.

– Ow­szem, ale co się stało, to się nie odsta­nie. Fasze­ro­wa­nie się środ­kami uspo­ka­ja­ją­cymi nic nie pomoże. Co z pasz­por­tem, cen­nymi przed­mio­tami i doku­men­tami?

Ponie­waż zmu­sił ją do myśle­nia, ucisk w klatce pier­sio­wej zelżał. Pokrę­ciła głową.

– Pasz­port mia­łam przy sobie. Nie podró­żuję z cen­nymi przed­mio­tami. Ale mój lap­top…

– Kupisz sobie nowy, no nie?

Na takie posta­wie­nie sprawy mogła tylko ski­nąć głową.

– Tak.

Wstał i pod­szedł do drzwi, by je zamknąć.

– Chcesz wezwać ochronę?

– Tak, oczy­wi­ście. Poli­cję.

– Na pewno? Jesteś w obcym kraju. Zgła­sza­jąc wła­ma­nie na poli­cji, uru­cho­misz nie­koń­czącą się biu­ro­kra­cję, naro­bisz sobie mnó­stwa kło­po­tów i stra­cisz wiele czasu. I jak sądzę, nadasz spra­wie roz­głos.

– Ale… ktoś się wła­mał do mojego pokoju.

– Może powin­naś przej­rzeć rze­czy.

Mówił tonem spo­koj­nym i rze­czo­wym, bo wyda­wało mu się, że w ten spo­sób naj­le­piej sobie z nią pora­dzi. Tak wła­śnie jego matka radziła sobie z napa­dami zło­ści u dzieci, a czyż histe­ria nie jest czymś w tym rodzaju?

– Sprawdź, czy cze­goś nie bra­kuje. – Rozej­rzał się w koło i trą­cił stopą małe urzą­dze­nie w bia­łej obu­do­wie. – Co to?

– Oczysz­czacz powie­trza.

Pod­niósł apa­rat i posta­wił na stole.

Tia wstała.

– Nie rozu­miem, dla­czego ktoś zro­bił to wszystko tylko po to, by zabrać lap­top.

– Może mieli nadzieję na coś wię­cej. – Pod­szedł do łazienki i zaj­rzał do środka.

Jego zda­niem Fino­wie zasłu­gi­wali na jakąś nagrodę za luk­susy w swo­ich łazien­kach. Ta była jesz­cze więk­sza niż w jego nume­rze.

Pod­grze­wana pod­łoga, wanna, sze­ścio­głowy prysz­nic, a ręcz­niki grube niczym koce. Na półeczce dostrzegł pół tuzina fla­ko­ni­ków z medy­ka­men­tami, w więk­szo­ści były to pre­pa­raty wita­mi­nowe i zio­łowe. Znaj­do­wały się tam jesz­cze: elek­tryczna szczo­teczka do zębów, podróżna świeczka oraz tuba z kre­mem prze­ciw­bak­te­ryj­nym. Paczuszki z czymś o nazwie N-ER-G oraz inne paczuszki z napi­sem D-Stress. Nali­czył osiem bute­lek z wodą mine­ralną.

– Jesteś ciut nie­zdrowa, co, kocha­nie?

– Podróże są stre­su­jące. A stres źle wpływa na orga­nizm. Cier­pię na aler­gię.

– Wiesz co? Pomogę ci to posprzą­tać, a ty weź jedną z tych pigu­łek i sobie pośpij.

– Nie mogła­bym zasnąć. Muszę wezwać ochronę.

– Dobrze. – Nie mogło mu to zaszko­dzić, a ona poczuje się pew­niej. Posłusz­nie pod­szedł do tele­fonu i zadzwo­nił do recep­cji, aby zre­la­cjo­no­wać, co się stało.

Był przy niej, gdy przy­szły osoby zarzą­dza­jące hote­lem oraz pra­cow­nicy ochrony. Pokle­py­wał jej dłoń, gdy z nimi roz­ma­wiała, podał swoją wer­sję wyda­rzeń oraz nazwi­sko, adres i numer pasz­portu.

Nie miał wszak nic do ukry­cia.

Do swo­jego numeru wró­cił dopiero przed drugą w nocy. Napił się whi­sky. Zamy­ślił się, popi­ja­jąc drugą.

Gdy Tia obu­dziła się ran­kiem otę­piała, już go nie było. O tym, że ist­niał kie­dy­kol­wiek, świad­czył wsu­nięty pod drzwi liścik.

Tio, mam nadzieję, że rano poczu­jesz się lepiej. Prze­pra­szam, ale musia­łem zmie­nić plany i gdy będziesz czy­tała te słowa, ja będę już poza Hel­sin­kami. Życzę uda­nego podró­żo­wa­nia. Skon­tak­tuję się, gdy będę mógł. Mala­chi.

Wes­tchnęła, przy­sia­dła na brzegu łóżka i posta­no­wiła, że ni­gdy wię­cej się z nim nie zoba­czy.

3

Wró­ciw­szy do Cobh, Mala­chi natych­miast zarzą­dził zebra­nie. Ze względu na donio­słość sprawy pozo­stałe strony zmie­niły swoje plany i sta­wiły się na spo­tka­nie.

Mala­chi sta­nął u szczytu stołu i zre­fe­ro­wał wspól­ni­kom prze­bieg zda­rzeń w Fin­lan­dii.

Skoń­czyw­szy, usiadł i się­gnął po fili­żankę z her­batą.

– To dla­czego nie zosta­łeś i nie przy­ci­sną­łeś jej bar­dziej, ty głupku?

Ponie­waż powie­działa to młod­sza wspól­niczka, która na doda­tek była jego sio­strą, Mala­chi się nie obra­ził. Rolę stołu kon­fe­ren­cyj­nego w rodzi­nie Sul­li­va­nów peł­nił stół kuchenny. Mala­chi wstał, się­gnął po tacę z bisz­kop­tami i dopiero wtedy odpo­wie­dział sio­strze.

– Po pierw­sze dla­tego, że sto­su­jąc nacisk, pogor­szył­bym sytu­ację, zamiast ją polep­szyć. Ta kobieta ma olej w gło­wie, Becco. Gdy­bym nasta­wał, żeby mi coś powie­działa na temat figu­rek zaraz potem, jak wła­mano się do jej pokoju, gotowa by pomy­śleć, że mia­łem z tym coś wspól­nego. A podej­rze­wam – dodał z posępną miną – że fak­tycz­nie jestem w to zamie­szany, cho­ciaż nie­bez­po­śred­nio.

– Nie mamy sobie nic do zarzu­ce­nia. Nie jeste­śmy chu­li­ga­nami ani zło­dzie­jami – powie­dział Gideon. Był o nie­całe dwa lata młod­szy od Mala­chiego i o nie­całe dwa lata star­szy od Rebecki. Czę­sto wystę­po­wał w roli media­tora pomię­dzy bra­tem i sio­strą.

Był podob­nej budowy i wzro­stu co brat, ale kar­na­cję odzie­dzi­czył po matce. Tak jak Mala­chi miał pocią­głą twarz z lekko wklę­słymi policz­kami, ale jego włosy były czarne jak węgiel, a oczy nie­bie­skie.

Był naj­bar­dziej skru­pu­latny z całej trójki. Lubił mieć wszystko zapi­sane w schlud­nych kolum­nach, toteż – cho­ciaż Mala­chi lepiej radził sobie z cyframi – rodzinne rachunki pro­wa­dził Gideon.

– Podróż nie poszła na marne – cią­gnął. – Czas ani pie­nią­dze nie zostały stra­cone. Skon­tak­to­wa­łeś się z nią. A teraz możemy podej­rze­wać, że nie tylko my wie­rzymy, iż Tia wie coś na temat figu­rek.

– Wcale nie – zapro­te­sto­wała Rebecca. – Dobrze wiemy, że to Mala­chi napro­wa­dził na nią wła­my­wa­czy. Zamiast wra­cać do domu powi­nie­neś był tro­pić zło­czyń­ców.

– I jak według domo­ro­słej Maty Hari mia­łem to zro­bić? – zapy­tał Mala­chi.

– Szu­kać poszlak. Wypy­tać pra­cow­ni­ków hotelu. Zro­bić cokol­wiek.

– Szkoda, że nie mia­łem przy sobie lupy i czapki z dasz­kiem.

Rebecca wes­tchnęła. Ow­szem, widziała sens w tym, co zro­bił, ale gdy miała wybie­rać pomię­dzy rozu­mo­wa­niem a dzia­ła­niem, zawsze wolała dzia­ła­nie.

– Według mnie forsa wydana na tę podróż jest stra­cona, a my nie posu­nę­li­śmy się ani o krok. Jeste­śmy w tym samym punk­cie, w któ­rym znaj­do­wa­li­śmy się przed twoim roman­sem z tą jan­ke­ską.

– To nie był żaden romans – odparł Mala­chi gniew­nym tonem.

– A czyja to wina? – odgry­zła się Rebecca. – Myślę, że uspo­ka­ja­jąc ją w łóżku, wycią­gnął­byś z niej wię­cej.

– Rebecco – zmi­ty­go­wała córkę Eileen Sul­li­van. Wydała na świat trzy obda­rzone silną wolą lato­ro­śle, ale to ona spra­wo­wała tu wła­dzę.

– Mamo, on ma już ponad trzy­dziestkę – powie­działa słodko Rebecca. – Chyba wiesz, że mie­wał do czy­nie­nia z kobie­tami.

Eileen była ładną, dobrze utrzy­maną kobietą, dumną ze swego potom­stwa i domu. W razie potrzeby zarzą­dzała nimi twardą ręką.

– Nie dys­ku­tu­jemy tu na temat życia intym­nego two­jego brata, lecz o inte­re­sach. Zade­cy­do­wa­li­śmy, że Mal poje­dzie, by zoba­czyć, co i jak. I tak zro­bił.

Rebecca dała za wygraną, choć nie przy­szło jej to łatwo. Uwiel­biała obu braci, ale cza­sami miała ochotę przy­ło­żyć im w głowę, by nauczyć ich rozumu.

Ona także była smu­kłej budowy i mogłaby się wyda­wać wiotka, gdyby nie silne ramiona i muskuły, o które dbała.

Włosy miała o ton jaśniej­sze niż Mala­chi, raczej rude niż kasz­ta­nowe, a oczy barwy przy­mglo­nej zie­leni. Te umiesz­czone w raczej kan­cia­stej twa­rzy podłużne oczy sta­no­wiły prze­ciw­wagę dla sze­ro­kich ust.

Była sprytna, bystra i czę­sto nie­cier­pliwa.

Upie­rała się, że to ona powinna pole­cieć do Hel­si­nek i nawią­zać kon­takt z Tią Marsh. Wciąż była nadą­sana, bo rodzina wybrała jej star­szego brata.

– Nie wskó­ra­ła­byś nic wię­cej – powie­dział Mala­chi, bez trudu odga­du­jąc jej myśli. – Róż­nica płci zro­biła swoje. Polu­biła mnie, a zorien­to­wa­łem się, że nie­ła­two nawią­zuje kon­takty z ludźmi. Jest zupeł­nie inna niż ty, Becco. – Prze­szedł wzdłuż stołu i pocią­gnął sio­strę za dłu­gie włosy. – Nie jest awan­tur­ni­cza i wyga­dana.

– Nie pró­buj mnie uła­go­dzić.

Mala­chi tylko się uśmiech­nął i jesz­cze raz szarp­nął jej włosy.

– Choć­byś postę­po­wała naj­ła­god­niej, jak umiesz, dla niej byłoby to za ener­gicz­nie. To osoba nie­śmiała i tro­chę hipo­chon­dryczka. Nie uwie­rzy­ła­byś, ile leków wozi ze sobą. Fiolki, butelki, roz­ma­ite przy­rządy i apa­raty. Apa­rat oczysz­cza­jący powie­trze, przy­rząd wytwa­rza­jący biały szum. Ochro­nia­rze byli bar­dzo zasko­czeni. I wozi ze sobą wła­sną poduszkę. Z powodu jakie­goś uczu­le­nia.

– To musi być strasz­liwa nudziara.

– Nie, nie nudziara. – Mala­chi pomy­ślał o ostroż­nym i trzeź­wym uśmie­chu Tii. – Po pro­stu tro­chę ner­wowa. Kiedy przy­szli poli­cjanci, pozbie­rała się nieco. Dokład­nie zre­fe­ro­wała wszy­ściutko, co robiła od wyj­ścia do powrotu.

I – zorien­to­wał się teraz – nie pomi­nęła naj­błah­szego szcze­gółu.

– Ma świetną pamięć. Foto­gra­ficzną.

– Spodo­bała ci się – powie­działa Rebecca.

– Ow­szem. I przy­kro mi, że nara­zi­łem ją na te kło­poty. Ale pora­dzi sobie. – Usiadł i obfi­cie posło­dził osty­głą her­batę. – Dajmy jej spo­kój. Niech wróci do domu i doj­dzie do sie­bie. A potem mogę pole­cieć do Nowego Jorku.

– Do Nowego Jorku. Dla­czego to ty masz wszę­dzie jeź­dzić? – spy­tała Rebecca, zry­wa­jąc się na nogi.

– Bo jestem naj­star­szy. I dla­tego, że Tia Marsh jest moja. Teraz, kiedy wiemy, że ktoś nas śle­dzi, będę ostroż­niej­szy.

– Ktoś z nas musi poroz­ma­wiać z tą suką – powie­działa Rebecca. – Okra­dła nas. Ukra­dła coś, co nale­żało do naszej rodziny przez ponad trzy czwarte wieku. A teraz chce nas wyko­rzy­stać do odszu­ka­nia dwóch pozo­sta­łych figu­rek. Trzeba jej powie­dzieć bez obwi­ja­nia w bawełnę, że Sul­li­va­no­wie nie pójdą na coś takiego.

– Będzie musiała zapła­cić – odparł Mala­chi. – I to słono, gdy będziemy mieli dwie figurki, a ona tylko jedną.

– Którą nam ukra­dła.

– Trudno będzie wyja­śnić odpo­wied­nim wła­dzom, że ukra­dła coś, co zostało skra­dzione – powie­dział Gideon. – Osiem­dzie­siąt lat temu Felix Gre­en­field ukradł pierw­szą Mojrę. Ale nie mamy żad­nego dowodu na to, że ta figurka nale­żała do nas, ani na to, że ktoś o repu­ta­cji Anity Gaye, sprząt­nął ją nam sprzed nosa.

Rebecca wes­tchnęła.

– Postą­piła z nami, jak­by­śmy byli stad­kiem bara­nów pro­wa­dzo­nych na rzeź.

– Ten posą­żek sam w sobie jest wart nie mniej niż kil­ka­set tysięcy fun­tów. – Mala­chi uni­kał bole­snych wspo­mnień o tym, jak wyko­rzy­stano ich naiw­ność i pozba­wiono posążka przed­sta­wia­ją­cego Mojrę. – Ale wszyst­kie trzy razem przed­sta­wiają ogromną war­tość kolek­cjo­ner­ską. Anita Gaye jest kolek­cjo­nerką, i w końcu to ona zosta­nie osku­bana.

Sie­dząc w weso­łej, utrzy­ma­nej w kre­mo­wo­żół­tych odcie­niach kuchni, ozdo­bio­nej per­ka­lo­wymi zasło­nami babci, i wdy­cha­jąc woń świeżo sko­szo­nej trawy, roz­my­ślał o tym, co chciałby zro­bić kobie­cie, która wykra­dła z jego rąk pamiątkę rodzinną.

– Sądzę, że nie powin­ni­śmy zwle­kać z wyko­na­niem dru­giego kroku – oznaj­mił. – Tia wróci do Nowego Jorku dopiero za kilka tygo­dni, a nie chciał­bym poja­wić się u niej zbyt wcze­śnie. Teraz musimy zająć się tro­pem wio­dą­cym do dru­giej figurki.

Rebecca odrzu­ciła włosy do tyłu.

– Nie­któ­rzy z nas nie mar­no­wali czasu, zdzie­ra­jąc pode­szwy za gra­nicą. W ciągu kilku minio­nych dni sporo zdzia­ła­łam w tym wzglę­dzie.

– Czemu, do dia­bła, nic nie powie­dzia­łaś?

– Bo przez cały czas opo­wia­dasz głu­poty o swo­jej jan­ke­skiej przy­ja­ció­łeczce.

– Chry­ste Panie, Becco!

– Nie wzy­waj imie­nia Pana Boga swego nada­rem­nie – spo­koj­nie zwró­ciła mu uwagę Eileen. – A ty, Rebecko, prze­stań się prze­chwa­lać i drę­czyć brata.

– Ja się nie prze­chwa­lam. Jesz­cze nie. Szu­ka­łam w Inter­ne­cie danych doty­czą­cych drzewa gene­alo­gicz­nego i tak dalej. Nawia­sem mówiąc, dniami i nocami, poświę­ca­jąc życie oso­bi­ste. To były prze­chwałki – powie­działa, uśmie­cha­jąc się do matki. – Wciąż nie­wiele wia­domo, bo opie­ramy się wyłącz­nie na tym, co Felix zapa­mię­tał z infor­ma­cji zapi­sa­nych na kartce dołą­czo­nej do figurki. Wody oce­anu zmyły atra­ment, więc musimy wie­rzyć w to, co prze­czy­tał, zanim doświad­czył trau­ma­tycz­nego prze­ży­cia. A, co wię­cej, musimy wie­rzyć w jego praw­do­mów­ność. A prze­cież był zło­dzie­jem.

– Nawró­co­nym – wtrą­ciła Eileen. – Dzięki łasce Boga i miło­ści dobrej kobiety. Przy­naj­mniej tak mówi rodzinny prze­kaz.

– Tak mówi – pod­jęła Rebecca. – Przy posążku znaj­do­wał się kawa­łek papieru z nazwi­skiem i adre­sem w Lon­dy­nie. Twier­dze­nie Felixa, że zapa­mię­tał nazwi­sko i adres, aby tam dotrzeć i prze­han­dlo­wać figurkę, wydaje się wia­ry­godne. Zaka­saw­szy rękawy, zasia­dłam nad kla­wia­turą i stwier­dzi­łam, że w roku tysiąc dzie­więć­set pięt­na­stym w Mans­field Park fak­tycz­nie miesz­kał nie­jaki Simon White-Smy­the.

– Zna­la­złaś go! – ura­do­wał się Mala­chi. – Rebecco, jesteś cudowna!

– Ow­szem. Zna­la­złam jesz­cze coś. Otóż Simon miał syna o imie­niu James, który z kolei miał dwie córki. Obie wyszły za mąż, ale jedna stra­ciła męża pod­czas dru­giej wojny świa­to­wej i zmarła bez­dziet­nie. Druga prze­nio­sła się do Sta­nów Zjed­no­czo­nych. Jej mąż był wzię­tym adwo­ka­tem w Waszyng­to­nie. Mieli trójkę dzieci: dwóch synów i córkę. Jeden z synów zgi­nął młodo w Wiet­na­mie. Drugi syn pry­snął z domu do Kanady i nic o nim nie zna­la­złam. Ale córka była trzy­krot­nie zamężna. Mieszka w Los Ange­les. Ma dziecko z pierw­szego mał­żeń­stwa – córkę. Odszu­ka­łam ją. Obec­nie mieszka w Pra­dze i jest zatrud­niona w jakimś tam­tej­szym klu­bie.

– Hm, Praga jest bli­żej niż Los Ange­les – powie­dział Mala­chi. – Nie mogli po pro­stu zostać w Lon­dy­nie? Teraz musimy wyka­zać się wielką wiarą i zało­żyć, że White-Smy­the posia­dał figurkę albo wie­dział, jak ją zdo­być. Że jeśli ją miał, zacho­wała się ona w jego rodzi­nie albo rodzina owa wie, w czyje ręce tra­fiła. I że jeśli fak­tycz­nie tak jest, będziemy w sta­nie jakoś ją zdo­być.

– To wasz pra­pra­dzia­dek wyka­zał się wielka wiarą, odda­jąc kami­zelkę ratun­kową obcej kobie­cie i jej dziecku – powie­działa Eileen. – Według mnie wła­śnie dla­tego ura­to­wał się, cho­ciaż inni uto­nęli. I dla­tego ta mała figurka prze­trwała w jego kie­szeni. Dzięki temu należy do naszej rodziny – cią­gnęła z nie­za­chwianą logiką. – A ponie­waż sta­nowi część kom­pletu, pozo­stałe jego czę­ści także powinny tra­fić do nas. Tu nie cho­dzi o pie­nią­dze, lecz o zasady. Stać nas na kupno biletu do Pragi, by prze­ko­nać się, czy znaj­duje się tam odpo­wiedź.

Uśmiech­nęła się do córki.

– Jak się nazywa ten klub, kocha­nie?

Klub nosił nazwę Pod Spodem i utrzy­my­wał się na nale­ży­tym pozio­mie dzięki czuj­no­ści jego wła­ści­cielki, Mar­celli Lubri­ski. Ile­kroć lokal zaczy­nał drżeć w posa­dach, przy­wra­cała mu rów­no­wagę kop­nia­kiem stopy obu­tej w nie­bo­tyczne szpilki.

Mar­cella była pro­duk­tem swo­jej ojczy­zny i swo­ich cza­sów. Na poły Czeszka, na poły Sło­waczka z domieszką krwi rosyj­skiej i kro­plą nie­miec­kiej. Gdy w kraju zapa­no­wał komu­nizm, zabrała dwójkę dzieci, spy­tała męża, czy jedzie razem z nią, i odle­ciała do Austra­lii, bo uznała, że to wystar­cza­jąco daleko.

Nie znała angiel­skiego i nie miała żad­nych kon­tak­tów. W sta­niku wywio­zła rów­no­war­tość dwu­stu dola­rów, a ponie­waż mąż wolał zostać w Pra­dze, dzieci wycho­wały się bez ojca.

Miała mocny cha­rak­ter, bystry umysł i piękne ciało. Wyko­rzy­stała to wszystko do pracy w klu­bie ze strip­ti­zem w Syd­ney, w któ­rym bywali pijani i samotni. Skwa­pli­wie odkła­dała w banku skromną pen­sję oraz znaczne napiwki.

Poko­chała Austra­lij­czy­ków za ich hoj­ność, poczu­cie humoru i akcep­to­wa­nie wyrzut­ków. Pil­no­wała, by jej dzieci były dobrze odży­wione. A gdy od czasu do czasu przyj­mo­wała pry­watne zle­ce­nia, aby kupić im porządne buty, ofe­ro­wała klien­tom wyłącz­nie seks.

Po pię­ciu latach odło­żyła tyle, że wystar­czyło na zain­we­sto­wa­nie ze wspól­ni­kami w mały klub. Gdy miała ochotę, na­dal się roz­bie­rała i sprze­da­wała swoje ciało. Po upły­wie dzie­się­ciu lat spła­ciła wspól­ni­ków i wyco­fała się z wystę­pów na sce­nie.

Gdy padł mur, Mar­cella była wła­ści­cielką klubu w Syd­ney i w Mel­bo­urne, miała udziały w kom­plek­sie biu­row­ców oraz nie­złe dochody z budynku miesz­kal­nego. Ucie­szyła się, że komu­ni­ści zostali usu­nięci z jej kraju ojczy­stego, ale nie zasta­na­wiała się nad tym.

Na początku.

Ale potem zatę­sk­niła za uli­cami, na któ­rych mówi się w ojczy­stym języku, za mostami i wie­żami mia­sta, w któ­rym się uro­dziła i dora­stała. Pozo­sta­wiw­szy syna i córkę, by zaj­mo­wali się jej austra­lij­skimi zaso­bami, Mar­cella pole­ciała do Pragi, spo­dzie­wa­jąc się, że będzie to podróż sen­ty­men­talna.