Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Wciągająca historia poszukiwań bezcennych statuetek, pełna niespodziewanych zwrotów akcji, miłosnych przygód i erotycznych uniesień.
Rok 1915.
Niemiecka torpeda uderza w luksusowy transatlantyk „Lusitania”, powodując śmierć ponad 1500 osób. Ratuje się garstka ludzi, a wśród nich drobny złodziejaszek, który tuż przed katastrofą zdążył przywłaszczyć sobie srebrną figurkę greckiej bogini. Nie wie, że jest ona jedną z trzech statuetek, które razem stanowią bezcenny skarb.
Rok 2002.
Statuetka, która przez blisko sto lat pozostawała w rękach rodziny, zostaje ponownie skradziona. Rodzeństwo Sullivanów postanawia odzyskać skarb prapradziadka i zdobyć fortunę. Poszukiwania zawiodą ich do Irlandii, Helsinek, Pragi i Nowego Jorku, gdzie o trzy boginie toczyć się będzie walka na śmierć i życie.
Uwielbiana przez polskie czytelniczki Nora Roberts to autorka ponad dwustu powieści, nieodmiennie zajmujących pierwsze miejsce na listach bestsellerów „New York Timesa”, sprzedanych w ponad pięciuset milionach egzemplarzy.
„Nora Roberts należy obecnie do najpopularniejszych powieściopisarek".
Washington Post Book World
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 572
CZĘŚĆ PIERWSZA
Przędzenie
Och, jakąż splątaną sieć przędziemy, Gdy po raz pierwszy uciekamy się do podstępu!
Sir Walter Scott
7 maja 1915
Henry W. Wyley, nieświadomy, że za dwadzieścia trzy minuty będzie martwy, wyobrażał sobie, że szczypie miło zaokrąglony kuperek młodej blondynki, która znajdowała się dokładnie na linii jego wzroku. Była to całkowicie niewinna fantazja, niesprawiająca najmniejszej krzywdy ani blondynce, ani żonie Henry’ego, jego zaś wprawiała w doskonały nastrój.
Henry siedział nad filiżanką herbaty Earl Grey, rozkoszując się orzeźwiającym morskim powietrzem oraz widokiem tyłeczka blondynki. Jego pulchne kolana okrywał pled. Obok siedziała żona Henry’ego, Edith, o zadku płaskim niczym naleśnik.
Henry, mężczyzna korpulentny, o gromkim śmiechu i wrażliwy na wdzięki dam, nie fatygował się, by dołączyć do innych pasażerów stojących przy barierce, aby podziwiać migoczące wybrzeże Irlandii. Widywał je wielokrotnie, a jeśli zechce, zobaczy je jeszcze nieraz.
Nie bardzo wiedział, czemu inni tak bardzo zachwycają się klifami i zielenią trawy. Henry był zaprzysięgłym mieszczuchem, lubującym się w solidnej stali i betonie. A w danej chwili o wiele bardziej interesowały go podane do herbaty eleganckie czekoladowe ciasteczka niż oglądanie perspektywy.
Zwłaszcza gdy blondynka wdzięcznie się poruszała.
Chociaż Edith awanturowała się o to, że tuczył się jak wieprz, Henry radośnie pożarł trzy ciasteczka. Edith, jak to Edith, powstrzymała się od łakomstwa. Szkoda, że w ostatnich chwilach życia odmówiła sobie tej drobnej przyjemności, ale miała umrzeć tak samo, jak żyła, niepokojąc się nadwagą męża i strzepując okruszki, które niedbale rozsypywał po gorsie koszuli.
Henry wszakże lubił sobie dogadzać. Na co komu majątek, skoro nie może sobie kupić tego, co mu najbardziej smakuje? Dawniej był biedny i głodny. Znacznie lepiej być bogatym i dobrze odżywionym.
Nigdy nie był przystojny, ale gdy mężczyzna posiada pieniądze, zyskuje miano solidnego, a nie tłustego, oraz interesującego, nie zaś nieatrakcyjnego. Henry chętnie się godził na absurdalność takiego rozróżnienia.
Tuż przed trzecią po południu owego świetlistego majowego dnia jego dziwaczną czarną jak węgiel peruczkę rozwiewał wiatr, a na pulchne policzki wypływał rumieniec. Henry miał złoty zegarek w kieszonce, a w krawacie spinkę z rubinem. Jego chuda jak patyk Edith wystroiła się z paryskim szykiem. Henry posiadał niemal trzy miliony dolarów. Nie tyle wprawdzie, co Alfred Vanderbilt, który także przeprawiał się przez Atlantyk, ale Henry i tak był zadowolony. Wystarczająco wiele – myślał z dumą, przyglądając się czwartemu ciasteczku – aby opłacić wszystkie wygody na tym pływającym pałacu. Wystarczająco wiele, by jego dzieci otrzymały najlepsze wykształcenie. Obecnie zdobywanie wykształcenia czekało jego wnuki.
Pomyślał, że podróżowanie pierwszą klasą nie jest równie ważne dla Vanderbilta. Wszakże Alfred, w przeciwieństwie do niego, nigdy nie zakosztował klasy drugiej.
Słuchał jednym uchem, jak jego żona trajkocze na temat planów, jakie ma zamiar realizować po przybyciu do Anglii. Owszem, będą składać i przyjmować wizyty. A on nie będzie spędzał czasu wyłącznie ze wspólnikami ani na zbijaniu pieniędzy.
Zapewniał ją o tym z charakterystyczną dla niego dobrodusznością. Po czterdziestu latach małżeństwa był bowiem do niej naprawdę przywiązany. Zamierzał dopilnować, aby się dobrze bawiła podczas pobytu za granicą.
Ale miał swoje własne plany i to właśnie one stanowiły jedyny powód jego wiosennej przeprawy przez Atlantyk.
Jeżeli informacje, które otrzymał, są prawdziwe, wkrótce zdobędzie drugą Mojrę. Poszukiwał owej srebrnej figurki, odkąd udało mu się nabyć pierwszą ze sławetnej trójki.
Gdy tylko dostanie drugą statuetkę, zacznie szukać trzeciej. A gdy zostanie posiadaczem wszystkich trzech, to będzie naprawdę coś nadzwyczajnego.
Antyki Wyleya będą nie do pobicia.
Satysfakcja zawodowa i osobista – rozmyślał. Wszystko z powodu trzech małych srebrnych damulek, z których każda jest warta ładną sumkę. Wszystkie zaś razem mogą osiągnąć niewyobrażalną cenę. Na jakiś czas wypożyczy je Metropolitan Museum of Art. Tak, to dobry pomysł.
TRZY MOJRY WYPOŻYCZONE Z PRYWATNEJ KOLEKCJI HENRY’EGO WYLEYA
Edith będzie mogła kupować nowe kapelusze – myślał – wydawać proszone kolacje, odbywać popołudniowe spacery. A on zdobędzie najcenniejszy eksponat.
Z pełnym zadowolenia westchnieniem Henry opadł na oparcie, by rozkoszować się ostatnią filiżanką earl greya.
Felix Greenfield był złodziejem. Nie napawało go to ani dumą, ani wstydem. Po prostu nim był. Zawsze. Henry Wyley zakładał, że jeszcze nieraz rzuci okiem na wybrzeże Szkocji, Felix zaś zakładał, że pozostanie złodziejem przez wiele lat.
Był dobry w swoim fachu – nie genialny, co sam przyznawał, ale wystarczająco dobry, by związać koniec z końcem. Wystarczająco dobry – myślał, pospiesznie przechodząc przez korytarze pierwszej klasy w skradzionym mundurze stewarda – aby zgromadzić środki pozwalające na nabycie biletu trzeciej klasy na rejs powrotny do Anglii.
W Nowym Jorku zrobiło się trochę gorąco. Po spartaczonym włamaniu gliny deptały mu po piętach. Nie była to tylko jego wina. Jedyny błąd, jaki popełnił, polegał na tym, że łamiąc swoją pierwszą zasadę, zabrał na tę robotę wspólnika.
Okazało się, że dokonał złego wyboru. Wspólnik złamał inną ważną zasadę. Nigdy nie kradnij tego, co nie jest ukryte. Starego Mnicha o przezwisku Kwarta Piwa zaślepiła chciwość – pomyślał Felix z westchnieniem, wchodząc do prywatnej kabiny Wyleya. Co on sobie wyobrażał, kładąc lepkie paluchy na diamentowo-szafirowym naszyjniku? A potem spił się – jak zwykle kwartą jasnego piwa – i zaczął się przechwalać.
Cóż, teraz Kwarta Piwa przechwala się za kratkami, chociaż nie pije tam jasnego piwa, które rozwiązuje język. Ale wcześniej rozgadał się jak kapuś i podał nazwisko Felixa gliniarzom.
W tej sytuacji najbezpieczniej było wynieść się za ocean. A czyż istnieje miejsce lepsze od statku ogromnego niczym miasto?
Felix trochę się niepokoił wojną w Europie; pogłoski o niemieckich okrętach nieco go zniechęcały. Ale to takie odległe i niesprecyzowane zagrożenia. Nowojorska policja i perspektywa spędzenia długich lat za kratkami to problemy o wiele bardziej bezpośrednie.
Krótko mówiąc, Felix nie podejrzewał, że statek tak wspaniały jak Lusitania wypłynąłby z portu, gdyby istniało realne niebezpieczeństwo. Nie z tymi wszystkimi bogaczami na pokładzie. Jest to przecież cywilna jednostka pływająca, a Niemcy z pewnością mają ważniejsze rzeczy na głowie niż atak na luksusowy liniowiec. Zwłaszcza że większą część pasażerów stanowili bogaci Amerykanie.
Miał dużo szczęścia, bo udało mu się wmieszać w tłum pasażerów i umknąć depczącym po piętach gliniarzom.
A że musiał wyjechać w pośpiechu, wydał na bilet prawie wszystko, co miał.
Oczywiście, liczył na to, że na tak luksusowym statku, pełnym bogatych i eleganckich pasażerów, uda mu się zwinąć to czy owo.
Najlepsza byłaby gotówka, bo ona nigdy nie miewa nieodpowiednich rozmiarów ani kolorów.
Znalazłszy się w kabinie, gwizdnął cichutko. Na chwilę rozmarzył się, że to on podróżuje w takim luksusie.
Na temat stylu umeblowania wiedział nie więcej, niż wie pchła na temat rasy psa, którego krew wysysa. Ale wiedział jedno. To było coś.
Salon był większy niż cała kajuta trzeciej klasy, a ogrom sypialni wprost nie mieścił się w głowie.
Ci, co w niej sypiali, nie mieli pojęcia o ścisku, mrocznych zakamarkach i smrodzie, w jakich podróżowali pasażerowie trzeciej klasy. Nie zazdrościł szczęśliwcom ich wygód. W końcu, gdyby nie było na świecie bogaczy, kogóż miałby okradać?
Dosyć gapienia się i podziwiania. Dochodziła trzecia i jeżeli państwo Wyleyowie przestrzegają form, przed czwartą żona wróci do kabiny na popołudniową drzemkę.
Felix miał delikatne dłonie i szukając gotówki, starał się nie pozostawić śladów. Grubszą forsę – myślał – zostawia się u głównego stewarda, ale eleganckie panie i dżentelmeni lubią mieć pod ręką zwitek banknotów.
Najpierw natrafił na kopertę z napisem STEWARD i rozerwał ją uszczęśliwiony. Było w niej sporo banknotów dolarowych przeznaczonych na hojny napiwek. Włożył je do kieszeni spodni wypożyczonego munduru.
W ciągu dziesięciu minut znalazł i przywłaszczył sobie sto pięćdziesiąt dolarów oraz lekkomyślnie pozostawione w jedwabnej wieczorowej torebce kolczyki z granatami.
Nigdy nie okradał szkatułek z biżuterią – ani męską, ani damską. Ale starannie przeszukując szuflady, natknął się na jakiś twardy przedmiot owinięty w aksamitną tkaninę.
Wiedziony ciekawością rozpakował zawiniątko.
Nie był znawcą sztuki, ale potrafił rozpoznać prawdziwe srebro. Damulka – bo była to kobieta – mieściła się w jego dłoni. Trzymała coś w rodzaju wrzeciona i była ubrana w jakąś długą szatę.
Miała śliczniutką buzię i kształtną figurę. Niczego sobie – pomyślał – chociaż jak na jego gust sprawiała wrażenie nieco zbyt chłodnej i wyrachowanej.
Felix wolał niewiasty mniej sprytne i bardziej pogodne.
W zawiniątku znajdowała się również kartka papieru z nazwiskiem i adresem oraz nabazgraną notatką: Kontakt w sprawie drugiej Mojry.
Felix zamyślił się i z przyzwyczajenia zapamiętał notatkę. Gdy już przybędzie do Londynu, oskubie następną kurę.
Zamiast zawinąć figurkę i odłożyć na miejsce, stał i obracał ją w rękach. W ciągu swej długiej kariery złodzieja nigdy nie pozwolił sobie na to, by czegoś łaknąć, pragnąć, pożądać dla siebie.
To, co zabierał, zawsze było środkiem służącym jakiemuś celowi, niczym więcej. Ale teraz Felix Greenfield, ostatnio zamieszkały w cieszącej się złą sławą dzielnicy Hell’s Kitchen, poprzednio działający w zaułkach Londynu, stał w wyłożonej pluszem kabinie na wspaniałym statku, z którego okien widać było wybrzeże Irlandii, i zapragnął mieć tę małą srebrną kobietkę na własność.
Była taka… ładniutka. I tak doskonale pasowała do jego dłoni. Taki mały przedmiot. Nikt nawet nie zauważy braku.
– Nie bądź głupi – mruknął, owijając posążek w aksamit. – Bierz pieniądze, brachu, i zmywaj się stąd.
Zanim odłożył figurkę na miejsce, do jego uszu dotarł huk, który uznał za dudnienie grzmotu. Podłoga pod jego stopami zadrżała. Straciwszy równowagę, gdy statek zakołysał się z boku na bok, zatoczył się w kierunku drzwi, cały czas trzymając zawiniętą w aksamit figurkę.
Bez zastanowienia wepchnął ją do kieszeni i wypadł na korytarz po unoszącej się pod nim podłodze.
Teraz rozległ się odgłos podobny nie do grzmotu, lecz do uderzenia ogromnego młota, który spadł z niebios prosto na statek.
Felix rzucił się do ucieczki.
Pędził jak oszalały.
Przednia część statku stromo opadła i Felix stoczył się w dół, niczym potrząsana w kubku kość do gry. Słyszał wrzaski i dudnienie kroków. Poczuł smak krwi w ustach i ogarnęła go ciemność.
Góra lodowa! – przemknęło mu przez myśl. – Wspomniał, jaki los spotkał Titanica. Ale w jasnym świetle wiosennego popołudnia, u brzegów Irlandii, coś takiego nie było możliwe.
Nie pomyślał o Niemcach ani o wojnie.
Pozbierał się i wpadając na ściany w ciemnym korytarzu, potykając się o własne stopy i stopnie, z tłumem współpasażerów wydostał się na pokład. Spuszczano na wodę szalupy ratunkowe i wykrzykiwano rozkazy, by wsiadały do nich kobiety i dzieci.
Co teraz będzie? – zastanawiał się przerażony Felix. W oddali migotało szmaragdowe wybrzeże Irlandii. Statek znów zadygotał i jedna ze spuszczanych na wodę szalup odwróciła się do góry dnem. Pasażerowie, przeraźliwie krzycząc, wpadali do morza.
Felix ujrzał pokaleczone i poparzone twarze tych, których unieruchomiło rumowisko. Niektórzy – stwierdził wstrząśnięty – już nie krzyczeli.
I oto na pokładzie przechylonego statku Felix poczuł dobrze znaną z Hell’s Kitchen woń. Woń śmierci.
Kobiety tuliły do siebie dzieci i niemowlęta. Jedne łkały, inne się modliły. Ogarnięci paniką mężczyźni biegali lub usiłowali wyciągnąć rannych spod rumowiska.
Stewardzi i stewardesy zachowali w tym chaosie spokój i pospiesznie rozdawali kamizelki ratunkowe. Zupełnie jakby podawali filiżanki z herbatą – pomyślał Felix. I wtedy ktoś podbiegł do niego.
– Rusz się, człowieku! Rób, co do ciebie należy! Zajmij się pasażerami!
W pierwszej chwili nie zrozumiał, ale potem uzmysłowił sobie, że wciąż ma na sobie skradziony mundur stewarda. I dopiero wtedy dotarło do niego, że toną, naprawdę toną.
Cholera – pomyślał, otoczony wrzeszczącymi i modlącymi się ludźmi – my umieramy.
Z wody docierały rozpaczliwe krzyki. Wołanie o pomoc. Felix przepchał się do barierki i spojrzał w dół. Zobaczył unoszące się na wodzie ciała, ludzi miotających się pośród odłamków. Tonących.
Zobaczył, że spuszczana jest następna szalupa. Zastanawiał się, czy uda mu się do niej wskoczyć. Usiłował wspiąć się wyżej i ustać na nogach, zanim wskoczy do szalupy, by przeżyć.
Zobaczył dobrze ubranego mężczyznę, zdejmującego kamizelkę ratunkową, by oddać ją płaczącej kobiecie.
A, więc bogacze bywają bohaterami – pomyślał. Mogą sobie na to pozwolić.
Statek znów się przechylił. Felix wraz z falą innych osób ześlizgnął się po pokładzie w stronę wodnej otchłani. Szybko uniósł rękę i wprawnymi palcami złodzieja uchwycił się barierki. Druga ręka w jakiś magiczny sposób zacisnęła się na toczącej się w dół kamizelce ratunkowej.
Wznosząc dziękczynne modły, szybko ją włożył i zawiązał. To znak – pomyślał – znak od Boga, że wyjdę z tego żywy.
Szamocząc się z kamizelką, spostrzegł kobietę, która uwięzła pod przewróconymi krzesłami. I dziecko o anielskiej twarzyczce, które do siebie tuliła. Nie płakała. Nie krzyczała. Po prostu kołysała małego chłopca, jakby do snu.
– Święta Mario, Matko Boża – mruknął Felix i przeklinając własną głupotę, przeczołgał się po nachylonym pokładzie. Poodsuwał przygniatające kobietę krzesła.
– Mam coś z nogą – powiedziała, głaszcząc włosy dziecka, a pierścienie na jej palcach zalśniły w jaskrawym świetle słońca. Głos brzmiał spokojnie, ale oczy miała ogromne, pełne bólu i przerażenia. Serce Felixa galopowało.
– Nie mogę chodzić. Weźmie pan chłopca? Proszę zabrać mego synka do szalupy ratunkowej. Niech go pan uratuje.
– Proszę to na siebie włożyć i mocno trzymać dzieciaka.
– Włóżmy kamizelkę memu synkowi.
– Jest za duża. Na nic mu się nie zda.
– Straciłam męża. – Mówiła wyraźnie, tonem osoby kulturalnej, nie spuszczając szklistych oczu z twarzy Felixa, który wkładał na nią kamizelkę ratunkową. – Wypadł za burtę. Obawiam się, że utonął.
– Ale pani żyje. I dzieciak też. – Poprzez odór paniki i śmierci czuł delikatny zapach dziecka – pachniało zasypką, młodością, niewinnością. – Jak ma na imię?
– Steven. Steven Edward Cunningham Trzeci.
– Zabierzmy panią i Stevena Cunninghama, niech mu będzie trzeciego, do szalupy.
– Toniemy.
– Nie da się ukryć. – Wlókł ją, usiłując dotrzeć do położonej wyżej części statku.
Czołgał się, czepiając się wilgotnego pokładu.
– Trzymaj się mocno mamy, Steven – usłyszał jej głos. Potem zaczęła się czołgać.
– Nie bój się – jęknęła, oddychając szybko i z wysiłkiem. Jej ciężka spódnica nasiąkła wodą, krew umazała lśniące klejnoty na jej palcach. – Musisz być dzielny. Nie puszczaj mamy, choćby nie wiem co.
Felix patrzył, jak chłopaczek, nie miał więcej niż trzy lata, przywiera do matki niczym małpiątko. Pełznąc z wysiłkiem, pomyślał, że na twarzy tej kobiety są wypisane odpowiedzi na wszystkie pytania świata.
Z pokładu zsuwała się lawina krzeseł, stołów i Bóg wie czego jeszcze. Wciągnął kobietę o centymetr wyżej, o dwa, o kilkadziesiąt centymetrów.
– Jeszcze tylko trochę. – Wydyszał te słowa, nie wiedząc, czy odpowiadają prawdzie.
Coś uderzyło go w plecy i ręka kobiety wyślizgnęła się z jego dłoni.
– Paniusiu! – wrzasnął, chwytając na ślepo. Ale złapał tylko piękny jedwab rękawa jej sukni. Gdy tkanina się rozdarła, bezsilnie spojrzał na kobietę.
– Niech cię Bóg błogosławi – powiedziała z trudem i mocno obejmując syna, zsunęła się do wody.
Nie zdążył nawet zakląć. Pokład przechylił się jeszcze bardziej i Felix wpadł do wody.
Gwałtowny kontakt z zimną wodą pozbawił go tchu. Zaczął młócić wodę na ślepo, starając się wynurzyć. Przebiwszy się na powierzchnię, wciągnął haust powietrza i stwierdził, że otacza go istne piekło.
Dookoła unosiły się martwe ciała. Znalazł się pośród podskakujących na wodzie białych twarzy oraz wrzasków tonących.
Wodę zaśmiecały deski, krzesła, roztrzaskane szalupy ratunkowe i kamizelki. Pracując skostniałymi z zimna nogami, wciągnął się na jakąś skrzynię.
Znalazłszy się ponad lodowatą wodą, ujrzał obraz jeszcze straszliwszy. Na powierzchni unosiły się setki oświetlonych słońcem ciał. Chociaż mdliło go od słonej wody, której się nałykał, zdążał ku dryfującej kamizelce ratunkowej.
Łagodne fale załamywały się u brzegu i wracały w postaci śmiercionośnego prądu, który uniósł go w przeciwną stronę.
Miał przed oczyma podobny do pałacu tonący statek, na którym dyndały bezużyteczne kamizelki ratunkowe. Felix ze zdziwieniem spostrzegł, że na pokładzie wciąż są ludzie. Jedni klęczeli, inni wciąż biegali w panice, usiłując umknąć przed nieuchronnym przeznaczeniem.
Wstrząśnięty patrzył, jak pasażerowie niczym bezwolne lalki wpadają do morza. Ogromne kominy statku zmierzały ku miejscu, w którym znajdował się uczepiony skrzyni Felix.
Gdy kominy sięgnęły powierzchni wody, morze zabrało je, wciągając w głąb unoszących się ludzi.
Tylko nie to – pomyślał, wściekle przebierając nogami. Nie po to zostałem stworzony, by zginąć tak marnie. Ale morze wciągało go w swoją otchłań. Woda była tak wzburzona, jakby wrzała. Zachłysnął się i poczuł sól, smar i dym. Wpadł na jakiś nieustępliwy mur i zdał sobie sprawę z tego, że uwiązł we wnętrzu jednego z kominów, w którym zginie jak nędzny szczur.
Gdy jego płuca zaczęły domagać się tlenu, pomyślał o nieznajomej kobiecie i jej synku. Uznawszy, że modlenie się za siebie nie ma sensu, błagał Boga, aby matka i dziecko przeżyli.
Później, gdy wspominał to, co mu się zdarzyło, miał wrażenie, że chwyciły go i wydobyły z komina jakieś ogromne dłonie. Komin szedł na dno, a on został z niego wyrzucony wraz z kłębem sadzy.
Obolały, chwycił się dryfującej deski i wciągnął na nią górną część ciała. Przyłożył policzek do drewna i popłakując z cicha, głęboko oddychał.
I zobaczył, że Lusitania zatonęła.
Tam, gdzie jeszcze przed chwilą była widoczna, unosił się skłębiony dym, plujący ciałami topielców. Gdyby los go nie oszczędził, byłby jednym z nich.
Gdy patrzył na to ponure widowisko, powstrzymując się od wrzasku i usiłując nie postradać zmysłów, woda wokół niego stała się gładka jak lustro. Ostatkiem sił wciągnął się na deskę. Słyszał pisk mew i płaczliwe modlitwy tych, którzy unosili się na wodzie wokół niego.
Pewnie zamarzniemy na śmierć – pomyślał, tracąc przytomność. Ale lepsze to niż utonąć.
Z omdlenia obudziło go uczucie zimna. Jego ciało było przemarznięte do szpiku kości, a każdy powiew przenikliwego wiatru dręczył je na nowo. Chociaż bał się poruszyć, usiłował otulić się ciaśniej podartym i przemoczonym mundurem stewarda. Doskwierały mu mdłości. Przeciągnął dłonią po twarzy i stwierdził, że jest mokra nie od wody, ale od krwi.
Roześmiał się dziko i ochryple. A, więc to go czeka. Przemarznięcie lub wykrwawienie się na śmierć. Już lepiej było utonąć. Teraz byłoby po wszystkim. Czując, że coś jest nie w porządku z ręką, powoli zsunął podartą marynarkę, aby otrzeć krew z twarzy.
Nie słyszał już tak wielu krzyków. Rozlegały się piskliwe skargi, jęki i modlitwy, ale większość pasażerów, którym udało się dopłynąć tak daleko jak Felixowi, była martwa. I milcząca.
Ujrzał unoszące się w pobliżu ciało. Po chwili rozpoznał twarz. Była biała i pokryta krwawiącymi ranami.
Jezus, Maria. To Wyley.
Po raz pierwszy, odkąd rozpętało się piekło, poczuł w kieszeni ciężar. Poczuł kształt bryłki, którą skradł człowiekowi spoglądającemu teraz w niebo martwymi niebieskimi oczyma.
– Nie będzie ci już potrzebna – powiedział Felix, szczękając zębami. – Ale przysięgam na Boga, że gdyby czas się cofnął, nie okradłbym cię w ostatnich chwilach twego życia. Bo to tak, jakbym okradł grób.
Złożył ręce do modlitwy.
– Jeżeli umrę tu dzisiaj, przeproszę za swój występek, gdy znajdziemy się przed bramą do niebios. A jeżeli przeżyję, przysięgam, że się poprawię. Zajmę się uczciwą pracą.
Znów stracił przytomność i odzyskał ją, słysząc odgłosy silnika. Oszołomiony, skołowany i odrętwiały, z trudem uniósł głowę. Ujrzał łódź i usłyszał okrzyki mężczyzn.
Usiłował coś odkrzyknąć, ale zaniósł się kaszlem.
– Ja żyję – wyskrzypiał, ale jego głos zagłuszyły powiewy wiatru. – Ja żyję.
Nie czuł, jak czyjeś dłonie przeniosły go do kutra rybackiego o nazwie Dan O’Connell. Majaczył i dygotał, gdy owijano go w koc, gdy wlewano mu do gardła gorącą herbatę. Nie będzie pamiętał, jak go wyratowano, nie pozna imion tych, którzy wciągnęli go do kutra. Oprzytomniał dopiero po upływie niemal dwudziestu czterech godzin od chwili, gdy w Lusitanię uderzyła torpeda. Obudził się na wąskim łóżku w małym pokoju, przez którego okno wpadało światło słońca.
Nigdy nie zapomniał widoku, jaki ujrzał, otworzywszy oczy.
Była młoda i ładna, o mglisto niebieskich oczach i złocistych piegach na małym nosie i krągłych policzkach. Włosy miała jasne, spiętrzone w coś na kształt rozpadającego się koka. Spojrzała na niego i uśmiechnęła się, szybko podnosząc się z krzesła, na którym cerowała skarpety.
– Wrócił pan. Zastanawiałam się, czy zostanie pan z nami.
Mówiła z irlandzkim akcentem.
Felix poczuł silną dłoń unoszącą jego głowę. I doleciała go woń lawendy.
– Co… – Zawstydził się, słysząc swój starczy, skrzekliwy głos. Paliło go w gardle, głowę zdawało się wypełniać coś, jakby strzępy brudnej bawełny.
– Najpierw trzeba zażyć lekarstwo, które zostawił dla pana lekarz. Powiedział, że ma pan zapalenie płuc i rozciętą głowę, którą trzeba było zeszyć. Rozdarł pan sobie czymś ramię. Ale najgorsze ma pan za sobą. Musi pan teraz odpocząć, a my się wszystkim zajmiemy.
– Co się stało? Statek…
Zacisnęła kształtne wargi.
– Przeklęci Niemcy. Storpedował was okręt podwodny. Trafią za to do piekła. Za to, że zabili tylu ludzi. Uśmiercili niemowlęta.
Chociaż po jej policzku spłynęła łza, udało jej się wlać całe lekarstwo do ust Felixa.
– Musi pan odpoczywać. To cud, że pan ocalał. Zginęło ponad tysiąc osób.
– Ty… – Przerażony chwycił ją za nadgarstek. – Tysiąc?
– Więcej niż tysiąc. Jest pan teraz w Queenstown. – Przekrzywiła głowę. – Amerykanin?
Jest bliska prawdy – pomyślał – tym bardziej że nie widziałem rodzinnej Anglii od przeszło dwunastu lat.
– Tak, potrzebuję…
– Herbaty – przerwała. – I bulionu. – Podeszła do drzwi i zawołała: – Mamo! Obudził się i jakoś się trzyma. – Spojrzała na Felixa. – Zaraz przyniosę coś ciepłego.
– Kim pani jest?
– Ja? – spytała z uśmiechem, który był cudownie słoneczny. – Mam na imię Meg. Meg O’Reiley. Jest pan w domu moich rodziców, Pata i Mary O’Reileyów. Jest pan tu mile widziany, dopóki pan nie ozdrowieje. A pan jak się nazywa?
– Greenfield. Felix Greenfield.
– Niechaj Bóg ma pana w swojej opiece, panie Greenfield.
– Zaczekaj… Tam była kobieta i mały chłopiec. Cunningham.
– Są listy zmarłych. Sprawdzę dla pana to nazwisko. A teraz proszę odpoczywać, a ja przyniosę herbatę.
Gdy wyszła, zwrócił twarz do okna, ku słońcu. Przy oknie, na stole leżały pieniądze, które miał w kieszeni, kolczyki z granatami. I lśniący srebrny posążek.
Felix uśmiał się do łez.
Dowiedział się, że O’Reileyowie żyją z morza. Pat i jego dwaj synowie byli członkami zespołu ratowniczego. Poznał ich wszystkich, a także ich młodszą siostrę. Pierwszego dnia nie potrafił ich zapamiętać. Poza Meg.
Przylgnął do niej, podobnie jak do wąskiego łóżka, które zajmował w ich domu.
– Opowiedz mi, co wiesz – poprosił.
– Przykro o tym słuchać. Trudno o tym mówić.
Podeszła do okna i spojrzała na wioskę, w której spędziła całe swoje dotychczasowe osiemnastoletnie życie. Ci, którzy przeżyli tak jak on, zostali umieszczeni w hotelu i po domach sąsiadów. A umarli, niech Bóg ma ich w swojej opiece, znajdują się w prowizorycznych kostnicach. Jedni zostaną pochowani tutaj, ciała innych odbierze rodzina. Jeszcze inni na zawsze pozostaną w morzu.
– Kiedy o tym usłyszałam – powiedziała – nie mogłam uwierzyć. Jak to możliwe? Kutry, które były na morzu, od razu popłynęły na ratunek. Z naszej wsi wypłynęło też wiele kutrów, ale było już za późno i przywiozły tylko ciała. Słodki Boże, kilku z uratowanych widziałam na własne oczy, gdy ich znoszono na ląd. Kobiety i niemowlęta, mężczyźni ledwie trzymający się na nogach i na wpół nadzy. Płakali albo po prostu patrzyli. Tak samo jak pan. Powiadają, że statek zatonął w niecałe dwadzieścia minut. Czy to możliwe?
– Nie wiem – odparł Felix i zamknął oczy.
Spojrzała na niego zaniepokojona, czy jest wystarczająco silny, by słuchać dalej.
– Wielu umarło po przybyciu do nas. Ich rany i obrażenia nie dały się wyleczyć. Niektórzy spędzili wiele godzin w zimnej wodzie. Listy zmarłych wciąż się wydłużają. Wyobrażam sobie, co czują rodziny wyłowionych pasażerów. I jak cierpią krewni tych, którzy zatonęli. Mówił pan, że na wiadomości od pana nikt nie czeka.
– Nikt.
Podeszła bliżej. To ona pielęgnowała jego rany i razem z nim cierpiała, gdy majaczył. Odkąd przyniesiono go do domu rodziców i powierzono jej opiece, minęły zaledwie trzy dni, ale zdawało się, że cała wieczność.
– Nie trzeba się wstydzić, że nie wychodzi pan z domu. To żaden wstyd, że nie pójdzie pan dziś na uroczystości pogrzebowe. Jeszcze pan nie wyzdrowiał.
– Muszę – powiedział, spoglądając na pożyczone mu ubranie. Czuł się w nim chudy i kruchy. No, i żywy.
Panowała nieomal nieziemska cisza. Tego dnia zamknięto w Queenstown wszystkie sklepy. Na ulicach nie bawiły się dzieci, sąsiedzi nie przystawali, by pogawędzić. W ciszy rozbrzmiewał dochodzący ze wzgórza odgłos dzwonu kościoła świętego Colmana oraz posępne tony pieśni żałobnej.
Felix pomyślał, że choćby miał żyć jeszcze sto lat, nie zapomni tej smutnej melodii, cichego i miarowego bicia w bębny. Patrzył na lśniące w słońcu mosiężne instrumenty i myślał o tym, że to samo słońce lśniło na mosiężnych śrubach okrętowych Lusitanii, gdy jej rufa uniosła się na chwilę przed zatonięciem.
Żyję – pomyślał po raz kolejny. Zamiast ulgi i wdzięczności odczuwał rozpacz.
Ze zwieszoną głową wlókł się za duchownymi i żałobnikami odprowadzającymi zmarłych. Na ulicach panował pełen szacunku spokój. Droga na cmentarz zajęła im prawie godzinę. Ze zmęczenia kręciło mu się w głowie. Ujrzawszy pod wysokimi wiązami trzy groby zbiorowe, przy których stali chłopcy z chóru kościelnego, musiał się wesprzeć na Meg.
Patrzył na małe trumny dzieci i czuł piekące łzy w oczach.
Słyszał ciche modlitwy i mszę katolicką oraz Kościoła irlandzkiego, ale słowa nie docierały do niego. Wciąż miał w uszach krzyki tonących, którzy wołali imię Boga. Ale Bóg ich nie słuchał i pozwolił, aby umarli straszliwą śmiercią.
Nagle uniósł głowę i ujrzał stojących po drugiej stronie wykopanych dołów. Rozpoznał twarze kobiety i małego chłopca ze statku.
Felix, słaniając się na nogach, jął się przedzierać przez tłum. Po jego twarzy spływały strugi łez. Dopadł do niej, gdy w powietrze wzbiły się pierwsze tony psalmu Nie odstępuj ode mnie. Padł na kolana przed wózkiem, na którym siedziała.
– Bałam się, że pan utonął. – Wyciągnęła rękę i dotknęła jego twarzy. Drugą rękę miała w gipsie. – Nie wiem, jak się pan nazywa, więc nie mogłam sprawdzić na liście.
– Pani żyje. – Miała poranioną twarz, czerwone, jakby od gorączki policzki i nogę miała w gipsie. – Chłopiec także.
Dziecko spało w ramionach innej kobiety. Wygląda jak anioł – znowu pomyślał Felix. Spokojny i nieuszkodzony.
Uścisk dłoni, która zdawała się dławić go za gardło, nieco zelżał. Jedna modlitwa, przynajmniej jedna, została wysłuchana.
– Nie poddał się – powiedziała, płacząc. – Ani na chwilę się nie poddał. To taki dzielny chłopiec. Padając, złamałam rękę. Gdyby mi pan nie oddał swojej kamizelki, utonęlibyśmy. Mój mąż… – Jej głos zamarł. Spojrzała na groby. – Nie odnaleziono go.
– Proszę przyjąć wyrazy współczucia.
– Podziękowałby panu. – Dotknęła ręką nogi śpiącego synka. – On bardzo kochał naszego syna. – Westchnęła głęboko. – W jego imieniu dziękuję panu za uratowanie życia mnie i memu dziecku. Proszę mi powiedzieć, jak się pan nazywa.
– Felix Greenfield, proszę pani.
– Pan Greenfield. – Ucałowała go lekko w policzek. – Nigdy pana nie zapomnę. I mój syn także.
Gdy popychano jej wózek, siedziała pełna godności z wyprostowanymi plecami. Felix poczuł wstyd.
– Pan jest bohaterem – powiedziała Meg.
Zaprzeczył ruchem głowy i jak mógł najszybciej, oddalił się od grobów i tłumu.
– Nie. To ona jest bohaterką. Ja jestem nikim.
– Jak pan może mówić coś takiego? Słyszałam, co powiedziała. Pan uratował życie jej i chłopczykowi. – Meg podeszła do Felixa i chwyciła go za rękę.
Nie miał dość siły, by się wyswobodzić. Usiadł na porastającej cmentarz trawie i ukrył twarz w dłoniach.
Pełna współczucia usiadła obok niego.
– Niech pan przestanie – powiedziała, otaczając go ramionami. – Panie Felixie.
A on wciąż miał przed oczami twarz młodej wdowy, która tak bohatersko uratowała synka.
– Była ranna, więc poprosiła, żebym wziął chłopca. Żebym go wyratował.
– A pan wyratował ich obydwoje.
– Nie wiem, dlaczego to zrobiłem. Myślałem tylko o tym, żeby ratować siebie. Jestem złodziejem. Ukradłem te rzeczy, które wyjęłaś z moich kieszeni. Kradłem je, gdy statek został trafiony. Gdy to się stało, myślałem tylko o tym, by wyjść z tego cało.
– Oddał jej pan swoją kamizelkę ratunkową? – spytała Meg, splatając ręce.
– Nie była moja. Znalazłem ją. Nie wiem, dlaczego oddałem ją tej kobiecie. Uwięzła pomiędzy krzesłami. Trzymała w ramionach synka. Była taka normalna wśród tych oszalałych ludzi.
– Mógł ją pan zostawić, żeby ratować siebie.
Otarł oczy.
– Chciałem.
– Ale jej pan nie zostawił.
– Nie wiem dlaczego. – Wiedział tylko tyle, że zobaczywszy ich żywych, doznał jakiejś wewnętrznej przemiany. – Liczy się to, że jestem drugorzędnym złodziejaszkiem, który znalazł się na statku, uciekając z Nowego Jorku przed gliniarzami. Okradłem człowieka na kilka minut przed jego śmiercią. Tysiące ludzi umarło. Widziałem, jak umierali. A ja żyję. Co to za porządki, żeby ocalić złodzieja, a uśmiercić dzieci?
– Tego nikt nie wie. Ale widzi pan dziecko, które żyje, bo pan był obok. Czy byłby pan tam właśnie, gdyby nie to, że okradł pan pasażera?
Felix roześmiał się szyderczo.
– Gdyby nie to, że akurat kradłem, nigdy nie znalazłbym się na pokładzie pierwszej klasy.
– No i sam pan widzi. – Wyjęła chusteczkę z kieszeni i otarła łzy z jego twarzy, jakby był małym dzieckiem. – Kraść nie można. To grzech i nie ma co do tego żadnych wątpliwości. Ale gdyby pan był uczciwy, ta kobieta i jej synek nie byliby teraz żywi. Grzech, który ratuje ludziom życie, nie jest wielkim grzechem. I uważam, że kolczyki, mała figurka i trochę dolarów amerykańskich to nie jest wiele.
Felix musiał się uśmiechnąć.
– Prawdę powiedziawszy, to był zaledwie początek.
Meg także się uśmiechnęła. Pięknie i z przekonaniem.
– Tak, to zaledwie początek.
Helsinki, 2002
Wyglądała inaczej, niż się spodziewał. Widział jej zdjęcia na okładce książki i w programie odczytu – czy kiedykolwiek się skończy? – ale w rzeczywistości zobaczył zupełnie inną kobietę.
Po pierwsze, była niższa, niż sobie wyobrażał. W szarym kostiumie, który według niego powinien mieć o kilka centymetrów krótszą spódnicę, sprawiała wrażenie bardzo delikatnej. Z tego, co odsłoniła, wywnioskował, że ma niezłe nogi.
Nie była tak pewna siebie ani onieśmielająca jak na zdjęciu umieszczonym na obwolucie książki. Chociaż okulary w drucianej oprawce nadawały jej wygląd nowoczesnej intelektualistki.
Miała dobry głos. Nawet za dobry – pomyślał, nieomal ukołysany nim do snu. Ale winny był przede wszystkim temat odczytu. Owszem, interesowały go mity greckie, a właściwie jeden konkretny mit. Ale, na rany Chrystusa, czyż można wysiedzieć, słuchając o nim przeszło godzinę?
Wyprostował się w krześle i dokładał wszelkich starań, by się skupić. Nie na słowach. Nic go nie obchodziło, że Artemida zmieniła jakiegoś nieszczęsnego prostaka w jelenia tylko dlatego, że ujrzał ją nagą. To jeszcze jeden dowód na to, że kobiety, czy to boginie, czy śmiertelniczki, są dziwacznymi istotami.
Jego zdaniem pani doktor Tia Marsh też była dziwaczna. Pochodziła z bogatej rodziny. Miała góry pieniędzy, ale zamiast siedzieć z założonymi rękami i wydawać forsę, marnowała czas na studiowaniu bogów greckich. Pisała o nich i wygłaszała wykłady. Niekończące się wykłady.
Miała szlachetnych przodków. W jej żyłach płynęła krew tak błękitna, jak błękitne są jeziora Kerry. I co? Wygłasza długaśny wykład w Finlandii, zaraz po takich samych wykładach wygłoszonych w Szwecji i Norwegii. Robiąc szum wokół swojej książki w Skandynawii i całej Europie.
Na pewno nie dla pieniędzy. Może po prostu lubi słuchać własnego głosu. Nie byłaby jedyna.
Dowiedział się, że ma lat dwadzieścia dziewięć i jest samotna. Jest jedyną spadkobierczynią rodu Marshów z Nowego Jorku i, co najważniejsze, praprawnuczką Henry’ego W. Wyleya.
Antykwariat Wyleya jest, i był od niemal wieku, jednym z najbardziej prestiżowych antykwariatów i domów aukcyjnych w Nowym Jorku.
Nie dziwota, że potomkini Wyleya tak bardzo zainteresowała się bogami greckimi. Należało się za wszelką cenę dowiedzieć, co Tia wie na temat trzech bogiń.
Gdyby była mniej surowa, można by spróbować ją pouwodzić. Niewiarygodne, ile się można dowiedzieć, gdy w grę wchodzi seks. Tia prezentowała się dosyć pociągająco, w stylu akademickim, ale z taką intelektualistką nie bardzo wiadomo, jak przejść na romantyczne tory.
Spochmurniał nieco i obrócił książkę, którą miał na kolanach, aby jeszcze raz spojrzeć na zdjęcie. Na fotografii jasne włosy Tii były ściągnięte do tyłu i uczesane w coś na kształt koka. Uśmiechała się raczej z poczucia obowiązku. Jakby ktoś jej nakazał: „Say cheese!”. Był to rodzaj uśmiechu, który nie angażował oczu – niebieskich i spoglądających nader trzeźwo i poważnie, które pasowały do także trzeźwego i poważnego wygięcia warg.
Jej twarz zwężała się ku dołowi. Gdyby nie surowa fryzura i posępne spojrzenie, taką twarz można by uznać za chochlikowatą.
Pomyślał, że tej kobiecie przydałby się zdrowy śmiech… albo zdrowe rżnięcie. Matka i siostra przyłożyłyby mu za takie pomysły. Ale myśli mężczyzny to jego prywatna sprawa.
Uznał, że zbliżyć się do sztywnej doktor Marsh najlepiej będzie w sposób bardzo cywilizowany i rzeczowy.
Gdy rozległy się brawa – o wiele bardziej entuzjastyczne, niż się spodziewał – nie posiadał się z radości. Ale gdy zaczął się podnosić, wyrósł las rąk.
Znudzony zerknął na zegarek i usadowił się, by przeczekać pytania i odpowiedzi. Ponieważ pani doktor porozumiewała się ze słuchaczami za pośrednictwem tłumacza, pomyślał, że sesja taka będzie trwała do końca jego życia.
Zauważył, że na tę część spotkania zdjęła okulary, zamrugała, jakby oślepiona słońcem, i westchnęła przeciągle, jak nurek przed skokiem z wysokiego pomostu do bardzo ciemnej wody.
Pod wpływem impulsu podniósł rękę. Zawsze lepiej grzecznie zastukać do drzwi, by sprawdzić, czy nie otworzą się same, bez wyważania.
Gdy wskazała go gestem dłoni, wstał i obdarzył ją swym najczarowniejszym uśmiechem.
– Chciałbym pani podziękować za fascynującą pogadankę.
– Och.
Zamrugała oczami i spostrzegł, że zaskoczył ją jego irlandzki akcent. Świetnie, jeszcze coś, co na nią działa. Jankesi z nieodgadnionych powodów często dawali się głupio zauroczyć akcentem.
– Miło mi.
– Zawsze interesowały mnie Mojry. Zastanawiam się, czy ich moc jest indywidualna, czy też zbiorowa.
– Mojry, czyli fata, stanowiły triadę – zaczęła. – Kloto, która przędzie nić żywota, Lachesis, która przydziela los i strzeże nici, i Atropos, która ją przecina. Żadna z nich nie mogła działać w pojedynkę. Nić przędła się, ale nie bez końca i nie bez celu. Bez przędzenia zaś nie byłoby nic do odmierzania ani do przecinania. Trzy części – powiedziała, unosząc trzy palce. – Jeden cel. – Zamknęła dłoń w pięść. – W pojedynkę byłyby tylko zwykłymi kobietami. Razem były najpotężniejszymi i najbardziej czczonymi boginiami.
Otóż to – myślał, siadając. W samej rzeczy.
Była taka zmęczona. Gdy sesja pytań i odpowiedzi dobiegła końca, Tia dziwiła się, że nie upadła w drodze do stolika, przy którym miała podpisywać książki. Pomimo wszelkich przedsięwziętych środków ostrożności, zażywania melatoniny, przestrzegania diety, wykonywania ćwiczeń, jej wewnętrzny zegar wysiadł.
To tylko zmęczenie – mówiła sobie w Helsinkach. A wysiłek nie poszedł na marne. Wszyscy byli tacy serdeczni, tacy zainteresowani. Jak wszędzie, gdzie zatrzymywała się po wyjeździe z Nowego Jorku.
Ile to już czasu? Zastanawiała się, siadając, ujmując pióro i przyklejając do twarzy uśmiech pisarki. Dwadzieścia dwa dni. To ważne. I istotne, że ma za sobą już ponad trzy czwarte owej narzuconej sobie tortury.
Jak zwalczać fobie? – zapytał doktor Lowenstein. Stawiając im czoło. Cierpisz na chroniczną nieśmiałość? Weź byka za rogi i wyjdź ludziom naprzeciw. Wystąp przed widownią. Zastanawiała się, czy pacjenta z lękiem wysokości doktor leczyłby, nakazując skok z mostu w Brooklynie.
Czy on jej słuchał, gdy mówiła, że cierpi na zaburzenia związane z przebywaniem wśród ludzi? Możliwe, że to klaustrofobia powiązana z agorafobią.
Nie, nie słuchał. Upierał się, że jest po prostu nieśmiała, i zaproponował, aby ocenę jej zdrowia psychicznego pozostawiła jemu.
Czując ściskanie w brzuchu na widok pierwszych przybliżających się czytelników, żałowała, że nie widzi jej doktor Lowenstein.
A jednak musiała przyznać, że była pewna poprawa. Czuła się lepiej. Tym razem przebrnęła przez wykład bez xanaxu i szybkiego łyka whisky.
Rzecz w tym, że wykład jest łatwiejszy do zniesienia niż te spotkania oko w oko. Podczas wykładu dzieliła ją od widzów znaczna odległość. I miała przed nosem notatki, krótki plan od Ananke do Zeusa.
Ale gdy ludzie podchodzili do stolika, spodziewali się spontaniczności, miłej pogawędki i, Boże uchowaj, wdzięku.
Ręką, która ani drgnęła, podpisała książkę. Jej głos nie zadrżał, gdy się odezwała. Jest postęp. W Londynie po całym programie popadła nieomal w katatonię. Wróciwszy do hotelu, była tak roztrzęsiona, że musiała zażyć kilka tabletek, po czym zapadła się w bezpieczny kokon wywołanego lekami snu.
Miała ochotę uciec do domu. Zaszyć się w swojej norze w Nowym Jorku, zamknąć na wszystkie spusty w pięknym mieszkaniu. Ale zobowiązała się, dała słowo.
A Marshowie zawsze dotrzymują obietnic.
Teraz może być z siebie zadowolona, nawet dumna. Wytrzymała, przebrnęła przez pierwszy tydzień, przebiła się przez drugi i przedarła przez trzeci. Była zbyt wyczerpana podróżowaniem, by denerwować się perspektywą rozmowy z nieznajomymi.
Gdy kolejka wyczekujących na autograf dobiegała końca, twarz Tii była odrętwiała od uśmiechu. Uniosła głowę i napotkała zielone oczy Irlandczyka, który zapytał ją o Mojry.
– Fascynująca lektura, pani doktor Marsh – powiedział, ślicznie zaciągając.
– Dziękuję. Cieszę się, że się panu podobała. – Sięgnęła po książkę i wtedy zdała sobie sprawę z tego, że mężczyzna podaje jej rękę. Przełożyła pióro do lewej dłoni i uścisnęła jego prawicę.
Dlaczego ludzie nieodmiennie chcą sobie ściskać dłonie? Czy nie zdają sobie sprawy z tego, ile zarazków przenoszą w ten sposób?
Jego dłoń była ciepła, stanowcza i przetrzymała jej rękę wystarczająco długo, by wywołać zakłopotanie.
– Skoro była mowa o losie – powiedział z olśniewającym uśmiechem. – Jestem zadowolony, bo sprawił, że podczas pani wykładu akurat bawiłem w Helsinkach w sprawach służbowych. Od dłuższego czasu podziwiam pani dokonania – zełgał bez mrugnięcia okiem.
– Dziękuję. – O Boże, konwersacja. Pierwsza zasada: pozwól im mówić. – Pan jest Irlandczykiem?
– Tak. Z hrabstwa Cork. Obecnie w podróży, tak samo jak pani.
– Tak, ja także podróżuję.
– Podróże są bardzo ekscytujące, nieprawdaż?
Ekscytujące? – pomyślała.
– O, tak. Nadzwyczaj. – Teraz kłamała ona.
– Nie chcę zabierać pani czasu. Nazywam się Malachi. Malachi Sullivan.
– Miło mi było pana poznać. – Podpisała książkę pięknym i starannym pismem, zastanawiając się, jak zakończyć tę rozmowę. – Dziękuję panu za przybycie, panie Sullivan. – Wstała. – Mam nadzieję, że pański pobyt w Helsinkach skończył się sukcesem.
– O, tak, pani doktor.
Nie była taka, jak się spodziewał. Malachi musiał zmienić zdanie na jej temat. Mogła się wydawać powściągliwa, zimna, nieco snobistyczna. Ale zauważył gorący rumieniec na jej policzkach, błysk panicznego strachu w jej oczach. Ukrywając się za rogiem i obserwując wejście do hotelu, uznał, że jest nieśmiała.
Dlaczego kobieta pławiąca się w dostatku i przywilejach miałaby być nieśmiała, nie wiedział. Ale na świecie bywają najrozmaitsi ludzie.
Należałoby raczej zapytać, dlaczego całkowicie zdrowy na umyśle mężczyzna, zadowolony z życia i niezłych dochodów, udaje się do Helsinek w nadziei, że nieznajoma kobieta doprowadzi go do skarbu, który być może w ogóle nie istnieje.
Odpowiedź na to pytanie jest zbyt złożona, by sformułować ją jednym zdaniem. Ale gdyby musiał to uczynić, powiedziałby, że powoduje nim honor rodziny.
No, nie tylko. Równie ważne było to, że figurka Mojry przez pewien czas należała do jego rodziny, więc nie spocznie, dopóki jej nie odzyska.
Tia Marsh była związana z jego przeszłością oraz, jak przypuszczał, również z przyszłością. Spojrzał na zegarek. Miał nadzieję, że wkrótce ich znajomość się rozwinie.
Okazało się, że miał rację: z uniwersytetu doktor Marsh wróciła prosto do hotelu. I przyjechała taksówką sama.
Przeszedł się, odmierzając czas. Gdy zawrócił, znaleźli się twarzą w twarz.
– Pani doktor – powiedział z uśmiechem, niby to zaskoczony i bardzo ucieszony. – A więc zatrzymała się pani w tym samym hotelu?
– Tak, panie Sullivan. – Zapamiętała jego nazwisko. Prawdę powiedziawszy, podczas jazdy taksówką, smarując dłonie przeciwbakteryjnym tonikiem, rozmyślała o tym, że ten Sullivan jest bardzo atrakcyjny.
– To dobry hotel. I z dobrą obsługą. – Obrócił się, jakby miał zamiar podejść do drzwi i otworzyć je przed nią. Ale nagle przystanął. – Mam nadzieję, że nie uzna pani mojej propozycji za niegrzeczną, ale chciałbym panią zaprosić na drinka.
– Ja… – Prawdę powiedziawszy, podczas jazdy taksówką wyobrażała sobie, że tak właśnie się stanie. Ona zabłyśnie dowcipem i spotkanie zakończy się beztroskim romansem. – Ja nie piję alkoholu – udało jej się zakończyć zdanie.
– Naprawdę? – zapytał z rozbawieniem. – W ten sposób pozbawiła mnie pani jednej z możliwości spędzenia czasu z interesującą i atrakcyjną kobietą. Może się przejdziemy?
– Słucham? – To niemożliwe. Niemożliwe, by mnie podrywał. Nie jestem kobietą, którą się podrywa. A już na pewno nie podrywałby mnie niesamowicie atrakcyjny mężczyzna mówiący z bajecznym akcentem.
– Jedną z atrakcji lata w Helsinkach jest słońce. – Wykorzystując jej zakłopotanie, delikatnie wziął ją pod rękę. – Już prawie wpół do dziesiątej wieczorem, a jasno jak w dzień. Widziała pani port?
– Nie. Ja… – Oszołomiona spojrzała na hotel. Bezpieczeństwo. Samotność. – Naprawdę powinnam…
– Leci pani rannym samolotem? – Wiedział, że nie, ale chciał się przekonać, czy stać ją na kłamstwo.
– Nie. Będę tutaj do środy.
– Doskonale. Proszę się zdać na mnie. – Wziął od niej aktówkę i wsunął sobie pod pachę. Chociaż zaskoczył go ciężar aktówki, wykonał to wcale zręcznie. – Wygłaszanie wykładów w kraju obcojęzycznym to nie lada wyzwanie.
– Mam tłumaczkę.
– Tak. Bardzo dobrą. Ale i tak sprawa nie jest łatwa. Spodziewała się pani, że spotka się tutaj z takim zainteresowaniem greckimi bogami?
– Pomiędzy panteonem greckim a mitologią nordycką istnieją pewne podobieństwa. Bóstwa są wyposażone w ludzkie wady i zalety, miewają przygody miłosne, uprawiają seks, popełniają zdrady.
I gdyby Malachi nie pokierował rozmową tak, jak kierował panią doktor, skończyłoby się dyskusją w akademickim stylu.
– Oczywiście, ma pani rację. Pochodzę z kraju, który szczyci się swymi mitami. Była pani w Irlandii?
– Raz, gdy byłam mała. Ale już tego nie pamiętam.
– Szkoda. Musi pani przyjechać jeszcze raz. Nie jest pani zimno?
– Nie. – Należało udać, że jest jej zimno, i zawrócić do hotelu, ale zdała sobie sprawę z tego poniewczasie. Na domiar złego była tak podenerwowana, że nie zwracała uwagi, którędy idą. I tak nie znalazłaby drogi powrotnej.
Opanowawszy się nieco, stwierdziła, że ulice są proste i schludne. I chociaż dochodziła dziesiąta, pełne ludzi. Bo jest tak widno, oczywiście. Światło nadawało miastu specyficzny urok.
Do tej pory nawet się nie rozejrzała. Nie odbyła spaceru, nie zrobiła zakupów, nie wypiła kawy w ogródku kawiarnianym.
Spędzała czas tak jak w Nowym Jorku. Przesiadywała w domu, aż do chwili, gdy musiała wypełnić obowiązki.
Przyglądając się jej, pomyślał, że wygląda jak wyrwana z transu lunatyczka. Czuł jej zesztywniałe ramię, ale miał nadzieję, że mu się teraz nie wywinie. Wokół było tak wielu ludzi, że powinna czuć się bezpiecznie. Tłumy turystów i spacerujących par korzystały z niekończącego się dnia.
Od strony placu dochodziła muzyka. Tłum był tam jeszcze gęstszy. Poprowadził ją do portu, gdzie wiał wiatr. Właśnie tam, gdzie na ciemnoniebieskiej wodzie podskakiwały białe i czerwone łodzie, uśmiechnęła się po raz pierwszy.
– Jak tu pięknie! – powiedziała, podnosząc głos, by przekrzyczeć muzykę. – Tak czysto i perfekcyjnie. Żałuję, że nie przypłynęłam ze Sztokholmu promem, ale bałam się choroby morskiej. Ale i tak pochorowałam się na Bałtyku. A to już coś.
Roześmiał się, a ona się zawstydziła. Omalże zapomniała, że rozmawia z nieznajomym.
– Opowiadam głupstwa.
– Ależ nie. To zachwycające. – Zdziwiło go, że naprawdę tak uważa. – Zróbmy to, co o tej porze robią Finowie.
– Idą do sauny?
Znów się roześmiał i zsunąwszy dłoń po jej ręce, splótł palce z jej palcami.
– Nie, piją kawę.
To niemożliwe. To nie do pomyślenia. Oto siedzi w zatłoczonym ogródku kawiarnianym, pod perłowym niebem, o jedenastej w nocy, w mieście oddalonym o tysiące kilometrów od domu. To nie do wiary, że naprzeciw niej siedzi mężczyzna tak niesamowicie przystojny, że wciąż musi się upewniać, czy mówi do niej.
Okalające jego głowę kasztanowobrązowe włosy powiewały poruszane lekkim wiatrem. Były trochę kręcone i lśniły w słońcu. Twarz miał gładką i pociągłą, z leciutko wklęsłymi policzkami. Wargi, ruchliwe i mocno zarysowane, uśmiechały się w sposób przyprawiający o przyspieszone bicie serca.
Tak właśnie biło jej serce.
Oczy miał ocienione długimi ciemnymi rzęsami, a brwi wygięte w pełne wyrazu łuki. Ale najbardziej urzekły ją same oczy. Miały kolor ciemnozielony, niczym trawa w lecie, a dookoła źrenicy jaśniał złocisty pierścień. I wpatrywały się w nią, gdy mówiła. Nie badawczo, lecz z zainteresowaniem.
Zdarzało się już, że mężczyźni spoglądali na nią z zainteresowaniem. W końcu nie była szpetna. Ale dożyła lat dwudziestu dziewięciu i żaden z nich nie patrzył na nią tak jak teraz Malachi Sullivan.
Powinna odczuwać zdenerwowanie, ale nie odczuwała. Naprawdę. Tłumaczyła sobie, że to dlatego, iż ma do czynienia z dżentelmenem, o czym świadczyły jego maniery i ubiór. Mówił gładko i z wielką swobodą. Szary garnitur biznesmena doskonale leżał na jego szczupłej figurze.
Jej ojciec, mający bardzo wyrafinowany gust, zaaprobowałby jego wygląd.
Sączyła drugą filiżankę kawy bezkofeinowej i zastanawiała się, jaki to życzliwy los postawił go na jej drodze.
Rozmawiali o trzech boginiach, ale nie miała mu tego za złe. Łatwiej rozmawiać o bóstwach niż o sprawach osobistych.
– Wciąż nie mogę się zdecydować, czy fakt, że nasze życie jest zdeterminowane przez trzy kobiety, uznać za pocieszający, czy za przerażający.
– Nie całe życie – powiedziała Tia i ugryzła się w język, by nie zwrócić swojemu rozmówcy uwagi, żeby tyle nie słodził, bo to niebezpieczne dla zdrowia. Mojry sprawiedliwie obdzielają ludzi dobrem i złem. A od człowieka zależy, co z tym zrobi.
– A, więc los nie jest przesądzony.
– Każdy czyn jest aktem woli lub wynika z jej braku. – Wzruszyła ramionami. – I każdy czyn ma konsekwencje. Zeus, król bogów i bawidamek, zapragnął Tetydy. Mojry przepowiedziały, że jej syn będzie bardziej sławny niż jego ojciec i być może bardziej od niego potężny. Wobec tego Zeus, pamiętając, jak postąpił z własnym ojcem, bał się spłodzić owego syna. I dla własnego dobra zrezygnował z Tetydy.
– Mężczyzna, który rezygnuje z kobiety, obawiając się tego, co ma się wydarzyć później, jest głupcem.
– Zeusowi i tak na niewiele się to zdało, bo Tetyda urodziła Achillesa. Może gdyby bóg posłuchał serca, nie zaś kierował się ambicją, gdyby ożenił się z nią, kochał dziecko i był dumny z jego osiągnięć, losy Zeusa potoczyłyby się inaczej.
Co się, u licha, stało z Zeusem? – zastanawiał się Malachi, ale uznał, że rozsądniej będzie nie przyznawać się do ignorancji.
– Tak więc zadecydował o własnym losie, przypisując jeszcze niepoczętemu dziecku własne wady.
Twarz Tii pojaśniała.
– Można tak powiedzieć. Można również powiedzieć, że przeszłość pozostawia ślady. Studiując mitologię, widzimy, że każdy palec zanurzony w wodzie powoduje na niej fale, które mają wpływ na tych, co przyjdą później. I tak dzieje się we wszystkich pokoleniach.
Ma ładne oczy – pomyślał – gdy się podejdzie wystarczająco blisko. Tęczówki idealnie błękitne.
– Tak samo jest z ludźmi, prawda?
– Sądzę, że tak. To jedna z głównych tez mojej książki. Nie możemy uciec przed przeznaczeniem. Ale możemy uczynić wiele, by pozostawić na nim nasz ślad, by obrócić je na naszą korzyść lub niekorzyść.
– Wygląda na to, że ja je obróciłem na korzyść, odbywając tę podróż w określonym czasie.
Poczuła, że jej policzki czerwienieją, więc uniosła filiżankę w nadziei, że je zasłoni.
– Nie powiedział mi pan, czym się zajmuje.
– Transportem morskim. – Było to bliskie prawdy. – To firma rodzinna. Już od kilku pokoleń. Wybór brzemienny w skutki. – Powiedział to od niechcenia, ale obserwował ją, jak sokół obserwuje królika. – Gdy się weźmie pod uwagę fakt, że mój praprapradziadek był jednym z nielicznych pasażerów Lusitanii, którzy przeżyli jej zatonięcie.
Opuściła filiżankę. Jej oczy stały się ogromne.
– Naprawdę? To bardzo dziwne. Mój praprapradziadek nie przeżył tego wypadku.
– Nie do wiary – powiedział tonem pełnym zdumienia. – Przedziwny zbieg okoliczności. Zastanawiam się, czy znali jeden drugiego. – Dotknął jej dłoni, a gdy się nie wzdrygnęła, nie cofnął swojej. – Zaczynam wierzyć w przeznaczenie.
Wracając z Tią do hotelu, Malachi zastanawiał się, co jeszcze i jak ma powiedzieć. W końcu postanowił powściągnąć niecierpliwość. Jeżeli zbyt szybko powie o figurkach, Tia może się zorientować, że nie ma do czynienia ze zbiegiem okoliczności, lecz z zimną kalkulacją.
– Ma pani jakieś plany na jutro?
– Na jutro? Nie.
– Może wpadłbym po panią około pierwszej. Zjemy razem lunch. – Uśmiechnął się, wprowadzając ją do holu.
Miała zamiar spakować się, zatelefonować do domu, popracować trochę nad nową książką i spędzić co najmniej godzinę na ćwiczeniach odprężających.
– Byłoby miło.
Doskonale – pomyślał. Da jej odrobinę romantyzmu, niewielki romansik. Przejażdżka nad morze. Pierwsza wzmianka na temat srebrnych posążków. W recepcji poprosił o jej klucz, i o swój.
Zanim zdążyła sięgnąć po klucz, miał go w ręce i położywszy drugą dłoń na jej karku, poprowadził ją do windy.
Dopiero gdy zamknęły się drzwi i spostrzegła, że jest z nim w windzie sam na sam, poczuła pierwsze oznaki paniki. Co ja wyprawiam? Przycisnął guzik mojego piętra.
Złamała wszystkie zasady Podręcznika dla podróżującej bizneswoman. Wyrzucone 14 dolarów i 95 centów. Oraz stracone godziny spędzone na czytaniu. On zna numer jej pokoju i wie, że podróżuje sama.
Wejdzie z nią do numeru, zgwałci i zamorduje. Albo zrobi odcisk klucza, choćby teraz, a potem zakradnie się do niej, zgwałci i zamorduje.
A wszystko dlatego, że nie zwróciła należytej uwagi na rozdział drugi.
Odchrząknęła.
– Pan również ma pokój na trzecim piętrze?
– Hm. Nie. Na piątym. Odprowadzę panią do drzwi. Tak uczyła mnie matka. Muszę dla niej wybrać prezent. Może jakieś szkło. Może pomogłaby mi pani znaleźć coś odpowiedniego.
Wzmianka o matce, tak jak się spodziewał, odprężyła ją nieco.
– Musi mi pan powiedzieć, jaki ma gust.
– Lubi wszystko, cokolwiek kupią jej dzieci – odparł, gdy otwarły się drzwi windy.
– Dzieci?
– Mam brata i siostrę. Gideona i Rebeccę. Wybrała nam imiona biblijne. Nie bardzo wiem dlaczego. – Zatrzymał się przed jej drzwiami, wsunął klucz do dziurki. Obrócił go w zamku i odstąpił o krok do tyłu.
Omal nie zachichotał, usłyszawszy westchnienie ulgi.
– Dziękuję pani i bogom za pamiętny wieczór – powiedział, dotykając jej dłoni.
– Ja także miło spędziłam czas.
– A, więc do jutra. – Nie spuszczając oczu z twarzy Tii, uniósł jej dłoń i musnął wargami. Poczuł leciuteńkie drżenie, które mile połechtało jego dumę.
Nieśmiała, delikatna i słodka. I tak niepodobna do niego, jak księżyc jest niepodobny do słońca. Ale przecież nie ma powodu, by mężczyzna od czasu do czasu nie eksperymentował, poznając nowe smaki.
Jutro popróbuje, jak smakuje pani doktor.
– Dobranoc, pani doktor.
– Dobranoc. – Lekko podenerwowana podeszła do drzwi i patrząc mu w oczy, przekroczyła próg.
A potem obróciła się. I wrzasnęła.
Wyprzedziwszy ją, wpadł do pokoju niczym pocisk. W innych okolicznościach podziwiałaby szybkość i wdzięk jego ruchów. Ale w tej chwili widziała tylko nieporządek.
Jej ubrania były porozrzucane. Walizki pocięte na kawałki, łóżko obrócone, a szuflady powysuwane. Kosztowności, które miała w szkatułce, rozsypane, a bielizna podarta.
Biurko w części przeznaczonej do pracy także zostało zdewastowane. A laptop, który stał na blacie, zniknął.
– Cholera jasna – powiedział Malachi, przekonany, że ta suka Tia w coś go wrobiła.
Powodowany furią, obrócił się ku niej. Jedno spojrzenie wystarczyło, by zmienił zdanie. Była blada jak prześcieradło, a jej oczy stały się szkliste.
Nie zasłużyła na coś takiego – pomyślał. I nie miał wątpliwości, że spotkało ją to z jego winy.
– Usiądź.
– Co?
– Usiądź. – Schwycił ją za rękę, doprowadził do krzesła i posadził. – Wezwiemy ochronę. Czy coś zginęło?
– Mój komputer. – Usiłowała złapać oddech, ale ją zatkało. Obawiając się ataku astmy, sięgnęła do torebki po inhalator. – Nie ma laptopa.
Spojrzał na nią, marszcząc czoło.
– Co w nim było?
Machnęła ręką, wdychając lek.
– Moja praca – udało jej się wykrztusić pomiędzy dwoma haustami. – Nowa książka. E-maile, rachunki, bankowość. – Grzebała w torebce, szukając tabletek. – Mam to tutaj na płycie. – Ale zamiast płyty wyjęła fiolkę.
Malachi wyrwał jej fiolkę z ręki.
– Co to jest? – Przeczytał etykietkę i zmarszczył czoło jeszcze bardziej. – Poradzimy sobie. Nie wpadniesz w histerię.
– Nie wpadnę?
– Nie.
Poczuła w gardle łechtanie, które zapowiadało atak paniki.
– Myślę, że się mylisz.
– Przestań, bo spowodujesz hiperwentylację albo coś w tym rodzaju. – Ukucnął przed nią. – Patrz na mnie i oddychaj powoli. Powoli oddychaj.
– Nie mogę.
– Owszem, możesz. Nic ci nie jest. Po prostu masz bałagan w pokoju.
– Ktoś się tutaj włamał.
– Owszem, ale co się stało, to się nie odstanie. Faszerowanie się środkami uspokajającymi nic nie pomoże. Co z paszportem, cennymi przedmiotami i dokumentami?
Ponieważ zmusił ją do myślenia, ucisk w klatce piersiowej zelżał. Pokręciła głową.
– Paszport miałam przy sobie. Nie podróżuję z cennymi przedmiotami. Ale mój laptop…
– Kupisz sobie nowy, no nie?
Na takie postawienie sprawy mogła tylko skinąć głową.
– Tak.
Wstał i podszedł do drzwi, by je zamknąć.
– Chcesz wezwać ochronę?
– Tak, oczywiście. Policję.
– Na pewno? Jesteś w obcym kraju. Zgłaszając włamanie na policji, uruchomisz niekończącą się biurokrację, narobisz sobie mnóstwa kłopotów i stracisz wiele czasu. I jak sądzę, nadasz sprawie rozgłos.
– Ale… ktoś się włamał do mojego pokoju.
– Może powinnaś przejrzeć rzeczy.
Mówił tonem spokojnym i rzeczowym, bo wydawało mu się, że w ten sposób najlepiej sobie z nią poradzi. Tak właśnie jego matka radziła sobie z napadami złości u dzieci, a czyż histeria nie jest czymś w tym rodzaju?
– Sprawdź, czy czegoś nie brakuje. – Rozejrzał się w koło i trącił stopą małe urządzenie w białej obudowie. – Co to?
– Oczyszczacz powietrza.
Podniósł aparat i postawił na stole.
Tia wstała.
– Nie rozumiem, dlaczego ktoś zrobił to wszystko tylko po to, by zabrać laptop.
– Może mieli nadzieję na coś więcej. – Podszedł do łazienki i zajrzał do środka.
Jego zdaniem Finowie zasługiwali na jakąś nagrodę za luksusy w swoich łazienkach. Ta była jeszcze większa niż w jego numerze.
Podgrzewana podłoga, wanna, sześciogłowy prysznic, a ręczniki grube niczym koce. Na półeczce dostrzegł pół tuzina flakoników z medykamentami, w większości były to preparaty witaminowe i ziołowe. Znajdowały się tam jeszcze: elektryczna szczoteczka do zębów, podróżna świeczka oraz tuba z kremem przeciwbakteryjnym. Paczuszki z czymś o nazwie N-ER-G oraz inne paczuszki z napisem D-Stress. Naliczył osiem butelek z wodą mineralną.
– Jesteś ciut niezdrowa, co, kochanie?
– Podróże są stresujące. A stres źle wpływa na organizm. Cierpię na alergię.
– Wiesz co? Pomogę ci to posprzątać, a ty weź jedną z tych pigułek i sobie pośpij.
– Nie mogłabym zasnąć. Muszę wezwać ochronę.
– Dobrze. – Nie mogło mu to zaszkodzić, a ona poczuje się pewniej. Posłusznie podszedł do telefonu i zadzwonił do recepcji, aby zrelacjonować, co się stało.
Był przy niej, gdy przyszły osoby zarządzające hotelem oraz pracownicy ochrony. Poklepywał jej dłoń, gdy z nimi rozmawiała, podał swoją wersję wydarzeń oraz nazwisko, adres i numer paszportu.
Nie miał wszak nic do ukrycia.
Do swojego numeru wrócił dopiero przed drugą w nocy. Napił się whisky. Zamyślił się, popijając drugą.
Gdy Tia obudziła się rankiem otępiała, już go nie było. O tym, że istniał kiedykolwiek, świadczył wsunięty pod drzwi liścik.
Tio, mam nadzieję, że rano poczujesz się lepiej. Przepraszam, ale musiałem zmienić plany i gdy będziesz czytała te słowa, ja będę już poza Helsinkami. Życzę udanego podróżowania. Skontaktuję się, gdy będę mógł. Malachi.
Westchnęła, przysiadła na brzegu łóżka i postanowiła, że nigdy więcej się z nim nie zobaczy.
Wróciwszy do Cobh, Malachi natychmiast zarządził zebranie. Ze względu na doniosłość sprawy pozostałe strony zmieniły swoje plany i stawiły się na spotkanie.
Malachi stanął u szczytu stołu i zreferował wspólnikom przebieg zdarzeń w Finlandii.
Skończywszy, usiadł i sięgnął po filiżankę z herbatą.
– To dlaczego nie zostałeś i nie przycisnąłeś jej bardziej, ty głupku?
Ponieważ powiedziała to młodsza wspólniczka, która na dodatek była jego siostrą, Malachi się nie obraził. Rolę stołu konferencyjnego w rodzinie Sullivanów pełnił stół kuchenny. Malachi wstał, sięgnął po tacę z biszkoptami i dopiero wtedy odpowiedział siostrze.
– Po pierwsze dlatego, że stosując nacisk, pogorszyłbym sytuację, zamiast ją polepszyć. Ta kobieta ma olej w głowie, Becco. Gdybym nastawał, żeby mi coś powiedziała na temat figurek zaraz potem, jak włamano się do jej pokoju, gotowa by pomyśleć, że miałem z tym coś wspólnego. A podejrzewam – dodał z posępną miną – że faktycznie jestem w to zamieszany, chociaż niebezpośrednio.
– Nie mamy sobie nic do zarzucenia. Nie jesteśmy chuliganami ani złodziejami – powiedział Gideon. Był o niecałe dwa lata młodszy od Malachiego i o niecałe dwa lata starszy od Rebecki. Często występował w roli mediatora pomiędzy bratem i siostrą.
Był podobnej budowy i wzrostu co brat, ale karnację odziedziczył po matce. Tak jak Malachi miał pociągłą twarz z lekko wklęsłymi policzkami, ale jego włosy były czarne jak węgiel, a oczy niebieskie.
Był najbardziej skrupulatny z całej trójki. Lubił mieć wszystko zapisane w schludnych kolumnach, toteż – chociaż Malachi lepiej radził sobie z cyframi – rodzinne rachunki prowadził Gideon.
– Podróż nie poszła na marne – ciągnął. – Czas ani pieniądze nie zostały stracone. Skontaktowałeś się z nią. A teraz możemy podejrzewać, że nie tylko my wierzymy, iż Tia wie coś na temat figurek.
– Wcale nie – zaprotestowała Rebecca. – Dobrze wiemy, że to Malachi naprowadził na nią włamywaczy. Zamiast wracać do domu powinieneś był tropić złoczyńców.
– I jak według domorosłej Maty Hari miałem to zrobić? – zapytał Malachi.
– Szukać poszlak. Wypytać pracowników hotelu. Zrobić cokolwiek.
– Szkoda, że nie miałem przy sobie lupy i czapki z daszkiem.
Rebecca westchnęła. Owszem, widziała sens w tym, co zrobił, ale gdy miała wybierać pomiędzy rozumowaniem a działaniem, zawsze wolała działanie.
– Według mnie forsa wydana na tę podróż jest stracona, a my nie posunęliśmy się ani o krok. Jesteśmy w tym samym punkcie, w którym znajdowaliśmy się przed twoim romansem z tą jankeską.
– To nie był żaden romans – odparł Malachi gniewnym tonem.
– A czyja to wina? – odgryzła się Rebecca. – Myślę, że uspokajając ją w łóżku, wyciągnąłbyś z niej więcej.
– Rebecco – zmitygowała córkę Eileen Sullivan. Wydała na świat trzy obdarzone silną wolą latorośle, ale to ona sprawowała tu władzę.
– Mamo, on ma już ponad trzydziestkę – powiedziała słodko Rebecca. – Chyba wiesz, że miewał do czynienia z kobietami.
Eileen była ładną, dobrze utrzymaną kobietą, dumną ze swego potomstwa i domu. W razie potrzeby zarządzała nimi twardą ręką.
– Nie dyskutujemy tu na temat życia intymnego twojego brata, lecz o interesach. Zadecydowaliśmy, że Mal pojedzie, by zobaczyć, co i jak. I tak zrobił.
Rebecca dała za wygraną, choć nie przyszło jej to łatwo. Uwielbiała obu braci, ale czasami miała ochotę przyłożyć im w głowę, by nauczyć ich rozumu.
Ona także była smukłej budowy i mogłaby się wydawać wiotka, gdyby nie silne ramiona i muskuły, o które dbała.
Włosy miała o ton jaśniejsze niż Malachi, raczej rude niż kasztanowe, a oczy barwy przymglonej zieleni. Te umieszczone w raczej kanciastej twarzy podłużne oczy stanowiły przeciwwagę dla szerokich ust.
Była sprytna, bystra i często niecierpliwa.
Upierała się, że to ona powinna polecieć do Helsinek i nawiązać kontakt z Tią Marsh. Wciąż była nadąsana, bo rodzina wybrała jej starszego brata.
– Nie wskórałabyś nic więcej – powiedział Malachi, bez trudu odgadując jej myśli. – Różnica płci zrobiła swoje. Polubiła mnie, a zorientowałem się, że niełatwo nawiązuje kontakty z ludźmi. Jest zupełnie inna niż ty, Becco. – Przeszedł wzdłuż stołu i pociągnął siostrę za długie włosy. – Nie jest awanturnicza i wygadana.
– Nie próbuj mnie ułagodzić.
Malachi tylko się uśmiechnął i jeszcze raz szarpnął jej włosy.
– Choćbyś postępowała najłagodniej, jak umiesz, dla niej byłoby to za energicznie. To osoba nieśmiała i trochę hipochondryczka. Nie uwierzyłabyś, ile leków wozi ze sobą. Fiolki, butelki, rozmaite przyrządy i aparaty. Aparat oczyszczający powietrze, przyrząd wytwarzający biały szum. Ochroniarze byli bardzo zaskoczeni. I wozi ze sobą własną poduszkę. Z powodu jakiegoś uczulenia.
– To musi być straszliwa nudziara.
– Nie, nie nudziara. – Malachi pomyślał o ostrożnym i trzeźwym uśmiechu Tii. – Po prostu trochę nerwowa. Kiedy przyszli policjanci, pozbierała się nieco. Dokładnie zreferowała wszyściutko, co robiła od wyjścia do powrotu.
I – zorientował się teraz – nie pominęła najbłahszego szczegółu.
– Ma świetną pamięć. Fotograficzną.
– Spodobała ci się – powiedziała Rebecca.
– Owszem. I przykro mi, że naraziłem ją na te kłopoty. Ale poradzi sobie. – Usiadł i obficie posłodził ostygłą herbatę. – Dajmy jej spokój. Niech wróci do domu i dojdzie do siebie. A potem mogę polecieć do Nowego Jorku.
– Do Nowego Jorku. Dlaczego to ty masz wszędzie jeździć? – spytała Rebecca, zrywając się na nogi.
– Bo jestem najstarszy. I dlatego, że Tia Marsh jest moja. Teraz, kiedy wiemy, że ktoś nas śledzi, będę ostrożniejszy.
– Ktoś z nas musi porozmawiać z tą suką – powiedziała Rebecca. – Okradła nas. Ukradła coś, co należało do naszej rodziny przez ponad trzy czwarte wieku. A teraz chce nas wykorzystać do odszukania dwóch pozostałych figurek. Trzeba jej powiedzieć bez obwijania w bawełnę, że Sullivanowie nie pójdą na coś takiego.
– Będzie musiała zapłacić – odparł Malachi. – I to słono, gdy będziemy mieli dwie figurki, a ona tylko jedną.
– Którą nam ukradła.
– Trudno będzie wyjaśnić odpowiednim władzom, że ukradła coś, co zostało skradzione – powiedział Gideon. – Osiemdziesiąt lat temu Felix Greenfield ukradł pierwszą Mojrę. Ale nie mamy żadnego dowodu na to, że ta figurka należała do nas, ani na to, że ktoś o reputacji Anity Gaye, sprzątnął ją nam sprzed nosa.
Rebecca westchnęła.
– Postąpiła z nami, jakbyśmy byli stadkiem baranów prowadzonych na rzeź.
– Ten posążek sam w sobie jest wart nie mniej niż kilkaset tysięcy funtów. – Malachi unikał bolesnych wspomnień o tym, jak wykorzystano ich naiwność i pozbawiono posążka przedstawiającego Mojrę. – Ale wszystkie trzy razem przedstawiają ogromną wartość kolekcjonerską. Anita Gaye jest kolekcjonerką, i w końcu to ona zostanie oskubana.
Siedząc w wesołej, utrzymanej w kremowożółtych odcieniach kuchni, ozdobionej perkalowymi zasłonami babci, i wdychając woń świeżo skoszonej trawy, rozmyślał o tym, co chciałby zrobić kobiecie, która wykradła z jego rąk pamiątkę rodzinną.
– Sądzę, że nie powinniśmy zwlekać z wykonaniem drugiego kroku – oznajmił. – Tia wróci do Nowego Jorku dopiero za kilka tygodni, a nie chciałbym pojawić się u niej zbyt wcześnie. Teraz musimy zająć się tropem wiodącym do drugiej figurki.
Rebecca odrzuciła włosy do tyłu.
– Niektórzy z nas nie marnowali czasu, zdzierając podeszwy za granicą. W ciągu kilku minionych dni sporo zdziałałam w tym względzie.
– Czemu, do diabła, nic nie powiedziałaś?
– Bo przez cały czas opowiadasz głupoty o swojej jankeskiej przyjaciółeczce.
– Chryste Panie, Becco!
– Nie wzywaj imienia Pana Boga swego nadaremnie – spokojnie zwróciła mu uwagę Eileen. – A ty, Rebecko, przestań się przechwalać i dręczyć brata.
– Ja się nie przechwalam. Jeszcze nie. Szukałam w Internecie danych dotyczących drzewa genealogicznego i tak dalej. Nawiasem mówiąc, dniami i nocami, poświęcając życie osobiste. To były przechwałki – powiedziała, uśmiechając się do matki. – Wciąż niewiele wiadomo, bo opieramy się wyłącznie na tym, co Felix zapamiętał z informacji zapisanych na kartce dołączonej do figurki. Wody oceanu zmyły atrament, więc musimy wierzyć w to, co przeczytał, zanim doświadczył traumatycznego przeżycia. A, co więcej, musimy wierzyć w jego prawdomówność. A przecież był złodziejem.
– Nawróconym – wtrąciła Eileen. – Dzięki łasce Boga i miłości dobrej kobiety. Przynajmniej tak mówi rodzinny przekaz.
– Tak mówi – podjęła Rebecca. – Przy posążku znajdował się kawałek papieru z nazwiskiem i adresem w Londynie. Twierdzenie Felixa, że zapamiętał nazwisko i adres, aby tam dotrzeć i przehandlować figurkę, wydaje się wiarygodne. Zakasawszy rękawy, zasiadłam nad klawiaturą i stwierdziłam, że w roku tysiąc dziewięćset piętnastym w Mansfield Park faktycznie mieszkał niejaki Simon White-Smythe.
– Znalazłaś go! – uradował się Malachi. – Rebecco, jesteś cudowna!
– Owszem. Znalazłam jeszcze coś. Otóż Simon miał syna o imieniu James, który z kolei miał dwie córki. Obie wyszły za mąż, ale jedna straciła męża podczas drugiej wojny światowej i zmarła bezdzietnie. Druga przeniosła się do Stanów Zjednoczonych. Jej mąż był wziętym adwokatem w Waszyngtonie. Mieli trójkę dzieci: dwóch synów i córkę. Jeden z synów zginął młodo w Wietnamie. Drugi syn prysnął z domu do Kanady i nic o nim nie znalazłam. Ale córka była trzykrotnie zamężna. Mieszka w Los Angeles. Ma dziecko z pierwszego małżeństwa – córkę. Odszukałam ją. Obecnie mieszka w Pradze i jest zatrudniona w jakimś tamtejszym klubie.
– Hm, Praga jest bliżej niż Los Angeles – powiedział Malachi. – Nie mogli po prostu zostać w Londynie? Teraz musimy wykazać się wielką wiarą i założyć, że White-Smythe posiadał figurkę albo wiedział, jak ją zdobyć. Że jeśli ją miał, zachowała się ona w jego rodzinie albo rodzina owa wie, w czyje ręce trafiła. I że jeśli faktycznie tak jest, będziemy w stanie jakoś ją zdobyć.
– To wasz prapradziadek wykazał się wielka wiarą, oddając kamizelkę ratunkową obcej kobiecie i jej dziecku – powiedziała Eileen. – Według mnie właśnie dlatego uratował się, chociaż inni utonęli. I dlatego ta mała figurka przetrwała w jego kieszeni. Dzięki temu należy do naszej rodziny – ciągnęła z niezachwianą logiką. – A ponieważ stanowi część kompletu, pozostałe jego części także powinny trafić do nas. Tu nie chodzi o pieniądze, lecz o zasady. Stać nas na kupno biletu do Pragi, by przekonać się, czy znajduje się tam odpowiedź.
Uśmiechnęła się do córki.
– Jak się nazywa ten klub, kochanie?
Klub nosił nazwę Pod Spodem i utrzymywał się na należytym poziomie dzięki czujności jego właścicielki, Marcelli Lubriski. Ilekroć lokal zaczynał drżeć w posadach, przywracała mu równowagę kopniakiem stopy obutej w niebotyczne szpilki.
Marcella była produktem swojej ojczyzny i swoich czasów. Na poły Czeszka, na poły Słowaczka z domieszką krwi rosyjskiej i kroplą niemieckiej. Gdy w kraju zapanował komunizm, zabrała dwójkę dzieci, spytała męża, czy jedzie razem z nią, i odleciała do Australii, bo uznała, że to wystarczająco daleko.
Nie znała angielskiego i nie miała żadnych kontaktów. W staniku wywiozła równowartość dwustu dolarów, a ponieważ mąż wolał zostać w Pradze, dzieci wychowały się bez ojca.
Miała mocny charakter, bystry umysł i piękne ciało. Wykorzystała to wszystko do pracy w klubie ze striptizem w Sydney, w którym bywali pijani i samotni. Skwapliwie odkładała w banku skromną pensję oraz znaczne napiwki.
Pokochała Australijczyków za ich hojność, poczucie humoru i akceptowanie wyrzutków. Pilnowała, by jej dzieci były dobrze odżywione. A gdy od czasu do czasu przyjmowała prywatne zlecenia, aby kupić im porządne buty, oferowała klientom wyłącznie seks.
Po pięciu latach odłożyła tyle, że wystarczyło na zainwestowanie ze wspólnikami w mały klub. Gdy miała ochotę, nadal się rozbierała i sprzedawała swoje ciało. Po upływie dziesięciu lat spłaciła wspólników i wycofała się z występów na scenie.
Gdy padł mur, Marcella była właścicielką klubu w Sydney i w Melbourne, miała udziały w kompleksie biurowców oraz niezłe dochody z budynku mieszkalnego. Ucieszyła się, że komuniści zostali usunięci z jej kraju ojczystego, ale nie zastanawiała się nad tym.
Na początku.
Ale potem zatęskniła za ulicami, na których mówi się w ojczystym języku, za mostami i wieżami miasta, w którym się urodziła i dorastała. Pozostawiwszy syna i córkę, by zajmowali się jej australijskimi zasobami, Marcella poleciała do Pragi, spodziewając się, że będzie to podróż sentymentalna.