Życie nocne - Nora Roberts - ebook + audiobook + książka

Życie nocne ebook

Nora Roberts

4,4

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Nowa powieść mistrzyni thrillerów Nory Roberts.

Harry Booth kradnie od dziewiątego roku życia, aby zapewnić matce dach nad głową. Wślizguje się nocami do pustych luksusowych domów i szuka przedmiotów, które mógłby wymienić na gotówkę. Kiedy u jego matki zostaje zdiagnozowany nowotwór, Harry opuszcza Chicago, ale dalej prowadzi życie nocne.

Wędrując od Outer Banks przez Savannah do Nowego Orleanu, przywdziewa kolejne tożsamości, chociaż pozostaje ostrożny, czujny, zdystansowany. Nie może sobie pozwolić na przyciąganie uwagi ani przywiązanie. Lecz gdy poznaje Mirandę Emerson, uczucia są silniejsze od rozsądnej analizy, nawet gdy rodząca się między nimi więź nie ma szans na przetrwanie. Tymczasem Harry przyjmuje lukratywne zlecenie od Cartera LaPorte, a ten dostrzega w nim wygodne narzędzie, którego może dowolnie używać.

Aby się od niego uwolnić, Harry musi raz na zawsze stawić czoła wrogowi. Tylko wtedy będzie miał nadzieję na posiadanie czegoś cenniejszego niż wszystko, co do tej pory ukradł.

Uwielbiana przez polskie czytelniczki Nora Roberts to autorka ponad dwustu powieści, nieodmiennie zajmujących pierwsze miejsce na listach bestsellerów „New York Timesa”, sprzedanych w ponad pięciuset milionach egzemplarzy.

„Nora Roberts należy obecnie do najpopularniejszych powieściopisarek w świecie". Washington Post Book World

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 636

Oceny
4,4 (148 ocen)
98
32
5
11
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Anushiaczek

Z braku laku…

Kto pisał ten opis książki? To jakaś bzdura... Jak po diagnozie wyjechał skoro 1/4 ksiazki opisuje że nie wyjechał tylko właśnie zostawał na siłę nawet przekładając studia. No ale mniejsza o to... To pierwsza książka Nory której nie mogłam słuchac. Może i dobrze napisana bo pisała mistrzyni :) ale nie mogłam się wciągnąć. Za długie to wszystko, zbyt rozwleczone. Nie wciągające.
00
1969-Beata-1969

Nie oderwiesz się od lektury

Jak zawsze rewelacyjna
00
palalela

Z braku laku…

Do połowy masakra, potem jakoś zleci, ale generalnie szału bez.
00
Erristen

Nie oderwiesz się od lektury

Super.
00
Luna88

Z braku laku…

z braku laku... bo jednak przebrnęłam cóż za plycizna! pomysł ciekawy, potem straszliwie nudne romansidło wypełnione np. opisami stroju bohaterów. kończy się koszmarnym "happy endem" dla 14 latek czyli książę na koniu, małżeństwo, obowiązkowo dwójka dzieci, piesek blablador. straszliwy stek bredni, chyba mnie pogięło, że dosłuchałam do końca. ps złodziejki to złodziej. budzi wstręt jak gwalciciel i tyle
00

Popularność




Część pierwsza

CZĘŚĆ PIERW­SZA

Chło­piec

Wola chłopca jak wiatr nie­okieł­znana, A myśli mło­do­ści w nie­skoń­czo­ność wybie­gają.

Henry Wad­sworth Long­fel­low

Z cudzego bólu łatwo się śmiać.

Wil­liam Szek­spir, Wiele hałasu o nic, akt III, scena II, przeł. Sta­ni­sław Barań­czak

Rozdział 1

Został zło­dzie­jem, kiedy miał dzie­więć lat. To wtedy rak porwał jego matkę do pierw­szego śmier­tel­nego tańca. W tam­tym cza­sie nie był to świa­domy wybór, przy­goda ani dresz­czyk emo­cji – choć znacz­nie póź­niej z tym wła­śnie koja­rzył swoją karierę. Wów­czas młody Harry Booth kra­dzież utoż­sa­miał z prze­trwa­niem.

Musieli prze­cież coś jeść i spła­cać hipo­tekę oraz leka­rzy, a także kupo­wać leki, także wtedy, gdy matka była zbyt chora na pracę. Jak zwy­kle, rzecz jasna, sta­rała się ze wszyst­kich sił; haro­wała do utraty tchu, nawet gdy jej włosy gar­ściami wypa­dały, a ciało, i tak już szczu­płe, coraz bar­dziej tra­ciło na wadze.

Nie­wielki inte­res, który zało­żyła wraz z sio­strą, jego zwa­rio­waną ciotką Mags, nie nadą­żał za kosz­tami, które pochła­niał rak, za tą mno­go­ścią dola­rów o naj­róż­niej­szych nomi­na­łach, jakich wyma­gała walka z tym, co wtar­gnęło do jej ciała. Na nie­szczę­ście, to ona sta­no­wiła trzon firmy sprzą­ta­ją­cej „Sio­stry – wszystko na błysk”, i nawet kiedy Harry poma­gał w week­endy, i tak tra­cili klien­tów.

Brak klien­tów rów­nał się bra­kowi dochodu. A brak dochodu ozna­czał, że musieli na gwałt szu­kać pie­nię­dzy, żeby móc spła­cać hipo­tekę przy­tul­nego domu z dwiema sypial­niami w West Side w Chi­cago.

Może i nie było to oka­załe lokum, ale nale­żało do nich – no i do banku. Mama Harry’ego ni­gdy nie prze­oczyła raty, póki nie zacho­ro­wała. Tyle że banki nie przej­mo­wały się czymś takim jak cho­roba, kiedy ktoś zaczy­nał zale­gać ze spła­tami.

Wszy­scy oczy­wi­ście chcieli swo­ich pie­nię­dzy, a potem i ich, i jesz­cze wię­cej, gdy się nie regu­lo­wało należ­no­ści na czas. Jeżeli się miało kartę kre­dy­tową, można nią było kupo­wać rze­czy w rodzaju leków czy butów – stopy Harry’ego bez­u­stan­nie rosły – ale skut­ko­wało to tylko zwięk­sza­jącą się liczbą rachun­ków, opóź­nio­nych płat­no­ści i tak dalej; nie­raz sły­szał, jak matka pła­cze po nocach, prze­ko­nana, że syn śpi kamien­nym snem.

Wie­dział, że ciotka Mags im pomaga. Naprawdę ciężko pra­co­wała, żeby utrzy­mać sta­łych klien­tów, i z wła­snej kie­szeni pokry­wała nie­które rachunki i zale­gło­ści. Tylko że to nie wystar­czało.

Co ozna­cza egze­ku­cja mie­nia, dowie­dział się w wieku dzie­wię­ciu lat. Z grub­sza bio­rąc, zna­czyło, że można wylą­do­wać na ulicy. W odróż­nie­niu od słowa „zaję­cie”, które ozna­czało, że obcy ludzie mogli zabrać czyjś samo­chód.

Poznał zatem bru­talną prawdę o życiu już w tym wieku: prze­strze­ga­nie zasad – nie­wzru­szona dewiza jego matki – nie robiło wra­że­nia na typach w ele­ganc­kich gar­ni­tu­rach i kra­wa­tach, z nie­od­łącz­nymi wali­zecz­kami w rękach.

Wie­dział, jak się dobie­rać komuś do kie­szeni. Jego zwa­rio­wana ciotka Mags pra­co­wała dwa lata w wędrow­nym cyrku i poznała przy tej oka­zji kilka sztu­czek. Nauczyła ich sio­strzeńca, trak­tu­jąc to jak dobrą zabawę.

Ponie­waż oka­zał się w tym dobry, a nawet cho­ler­nie dobry, z powo­dze­niem wyko­rzy­sty­wał swój talent. Wszystko to, czego matka go nauczyła o tym, co dobre, a co złe, poszło w dia­bły pod­czas che­mio­te­ra­pii, gdy wstrzą­sana tor­sjami kuliła się w łazience po kolej­nej sesji tera­peu­tycz­nej albo kiedy zawią­zy­wała chustkę na łysej gło­wie i wlo­kła się posprzą­tać czyjś wymyślny, ele­gancki dom z wido­kiem na jezioro.

Nie to żeby miał pre­ten­sje do ludzi miesz­ka­ją­cych w wymyśl­nych, ele­ganc­kich domach z wido­kiem na jezioro albo w eks­klu­zyw­nych pen­tho­use’ach czy w lśnią­cych biu­row­cach. Wcale nie. Mieli po pro­stu wię­cej szczę­ścia w życiu niż jego mama.

Wypa­try­wał ofiar pod­czas podróży pocią­gami albo nawet zwy­kłej prze­chadzki ulicą. Miał do tego oko. Okra­dzio­nymi bywali nie­uważni tury­ści, facet, który wypił w barze o jed­nego za dużo, albo kobieta zbyt zajęta wystu­ki­wa­niem ese­mesa, żeby pil­no­wać torebki.

Nie wyglą­dał na zło­dzieja – ot prze­ciętny, szczu­pły chło­piec, który nie zdą­żył jesz­cze wystrze­lić w górę, z czu­pryną kędzie­rza­wych wło­sów i inten­syw­nie nie­bie­skimi oczami, od któ­rych ema­no­wała nie­win­ność.

W zależ­no­ści od potrzeb potra­fił uśmie­chać się cza­ru­jąco albo nie­śmiało. Jed­nego dnia wkła­dał na głowę cza­peczkę Chi­cago Cubs obró­coną dasz­kiem do tyłu (głup­ko­waty wygląd), a dru­giego dnia ujarz­miał nie­sforne loczki, sno­bu­jąc się na ucznia szkoły pry­wat­nej (nobliwy wygląd).

Kiedy jego matka była zbyt chora, by wie­dzieć, co się dzieje, cicha­czem spła­cał hipo­tekę – Mags nie pytała o to, a on nic nie mówił – oraz rachunki za prąd, dzięki czemu go nie wyłą­czano. Miał też dość pie­nię­dzy na buszo­wa­nie po lum­pek­sach w poszu­ki­wa­niu potrzeb­nej odzieży.

Tak nabył starą kurtkę szkolną, spodnie od dresu oraz spło­wiałą bluzę z emble­ma­tem Chi­cago Bears. Na wewnętrz­nej stro­nie zimo­wego płasz­cza z dru­giej, a może i trze­ciej ręki powszy­wał dys­kretne woreczki i kie­sze­nie.

I kupił sobie swój pierw­szy w życiu kom­plet wytry­chów.

Nie opusz­czał się w nauce. Odzna­czał się bystrym, chłon­nym umy­słem, zdo­by­wał pil­nie wie­dzę, odra­biał lek­cje i uni­kał kło­po­tów. Zasta­na­wiał się, czyby nie zało­żyć wła­snego biz­nesu – odwa­la­nia prac domo­wych za innych. Harry dobrze rozu­miał, że więk­szość dzie­cia­ków to mistrzo­wie ściemy.

Po lek­cjach ćwi­czył ze swo­imi wytry­chami i ślę­czał przed kom­pu­te­rem w biblio­tece, chło­nąc wie­dzę o naj­róż­niej­szych sys­te­mach alar­mo­wych oraz zabez­pie­cze­niach.

A potem matce nie­ocze­ki­wa­nie się polep­szyło. Mimo że wciąż wychu­dzona i blada, nabie­rała stop­niowo sił. Leka­rze okre­ślali to jako remi­sję.

Stało się to jego ulu­bio­nym sło­wem – remi­sja.

Następne trzy lata ich życia wyda­wały się dość nor­malne. On wciąż obra­biał kie­sze­nie. I wciąż kradł w skle­pach – acz­kol­wiek bar­dzo ostroż­nie. I ni­gdy nic zbyt kosz­tow­nego, nic łatwego do ziden­ty­fi­ko­wa­nia. Wszedł też w korzystny układ z lom­bar­dem w South Side.

Mieli istną górę rachun­ków do spła­ce­nia – a pie­nią­dze, które zara­biał na kore­pe­ty­cjach, nie wystar­czały.

Poza tym zna­lazł upodo­ba­nie w zło­dziej­skim fachu.

Po jakimś cza­sie matka i ciotka Mags znów roz­krę­ciły inte­res i Harry przez trzy lata, w porze waka­cji, sumien­nie sprzą­tał, szo­ro­wał i przy oka­zji doko­ny­wał roz­po­zna­nia w sprzą­ta­nych domach i loka­lach.

Można powie­dzieć, był mło­dym czło­wie­kiem z jasną wizją przy­szło­ści.

Póź­niej, kiedy góra dłu­gów zma­lała do nie­wiel­kiego wzgórka, a z mat­czy­nych oczu znik­nęła dawna tro­ska, rak zapro­sił ją do następ­nego tańca.

Swego pierw­szego wła­ma­nia Harry doko­nał dwa dni po dwu­na­stych uro­dzi­nach. Oble­ciał go strach na myśl, że zosta­nie przy­ła­pany i zawle­czony do wię­zie­nia, a trauma tego doświad­cze­nia sprzy­mie­rzy się z rakiem i zabije jego matkę, lecz o dziwo! lęk ów znikł jak kam­fora w chwili, gdy zna­lazł się z ciem­no­ściach tchną­cych nie­zmą­coną ciszą.

W póź­niej­szych latach, kiedy patrzył wstecz, zro­zu­miał, że wła­śnie w tym momen­cie odna­lazł cel swego życia. Może nie był on zbyt chwa­lebny ani akcep­to­walny w dobrym towa­rzy­stwie, ale cóż… jego wła­sny.

Oto stał tam, wysoki, szczu­pły chło­piec, który wystrze­lił wresz­cie w górę, i spo­glą­dał przez sze­ro­kie okna na blask księ­życa godzący swym ostrzem w taflę jeziora. Wszystko zda­wało się pach­nieć różami, cytry­nami i wol­no­ścią.

Tylko on jeden wie­dział, że tu jest. Mógł dotknąć wszyst­kiego, czego tylko chciał, i wziąć, co tylko chciał.

Wie­dział, jaką cenę mają elek­tro­nika, sre­bro, biżu­te­ria – choć ta war­to­ściowa byłaby dobrze scho­wana. Nie zorien­to­wał się jesz­cze, jak sfor­so­wać sejf. Ale z cza­sem dałby sobie i z nim radę; przy­rzekł to sobie.

Nie miał czasu ani moż­li­wo­ści wynieść tych wszyst­kich błysz­czą­cych rze­czy.

Chciał teraz tylko tak stać i napa­wać się swo­imi umie­jęt­no­ściami, ale w końcu zmu­sił się do roboty.

Wie­dział, bo prze­ko­nał się o tym już wcze­śniej, że ludzie plot­kują bez żenady w obec­no­ści służby domo­wej. Zwłasz­cza gdy ta służba to dwu­na­sto­la­tek szo­ru­jący pod­łogę w kuchni, pod­czas gdy pra­co­daw­czyni i jej sąsiadka roz­pra­wiają w salo­nie nad kawą o jakiejś impre­zie dobro­czyn­nej.

Wtedy wła­śnie, nie pod­no­sząc głowy i nie prze­ry­wa­jąc pracy, nad­sta­wił uszu; dowie­dział się o kolek­cji znacz­ków, którą zgro­ma­dził mąż sąsiadki jego klientki.

Bawiło ją to.

– Dasz wiarę? Dostał praw­dzi­wej obse­sji od chwili, gdy w zeszłym roku odzie­dzi­czył kolek­cję swo­jego wuja. Czy ty wiesz, że wydał wła­śnie pięć tysięcy dola­rów na jeden z tych małych skraw­ków papieru?

– Na zna­czek?!…

– Nie mówiąc już o urzą­dze­niach, które utrzy­mują w gabi­ne­cie wła­ściwą tem­pe­ra­turę i wil­got­ność, tam gdzie prze­cho­wuje tę swoją kolek­cję. Kie­dyś kpił z wuja i jego hobby, a teraz sam sie­dzi w tym po uszy. Bez prze­rwy prze­szu­kuje jakieś aukcje i strony inter­ne­towe. To niby inwe­sty­cja, więc w porządku. Co mnie zresztą obcho­dzi, że trzyma w biurku mnó­stwo jakichś idio­tycz­nych znacz­ków? Ale wiesz, on śle­dzi bez­u­stan­nie aukcje i oferty han­dla­rzy nawet w Rzy­mie. Chce być na bie­żąco, kiedy tam poje­dziemy w przy­szłym mie­siącu.

– A niech sobie kupuje te swoje znaczki! – prych­nęła lek­ce­wa­żąco klientka Harry’ego. – Ty prze­cież kupu­jesz sobie buty.

Harry skrzęt­nie zako­no­to­wał sobie to wszystko i doszedł do wnio­sku, że wszech­świat prze­słał mu oto jasny, widomy sygnał, gdy przy­ja­ciółka klientki zaczęła mówić o prze­nie­sie­niu do samo­chodu pudeł z rekwi­zy­tami na imprezę dobro­czynną.

Wszedł do salonu niczym uoso­bie­nie nie­win­no­ści.

– Prze­pra­szam, pani Kel­per – rzekł – posprzą­ta­łem już kuch­nię. Dobrze usły­sza­łem? Trzeba coś prze­nieść?

– Prawdę mówiąc… – zająk­nęła się. – Alva, poznaj, to jest Harry. Harry, to pani Fin­kle. I tak, rze­czy­wi­ście moja zna­joma chęt­nie sko­rzy­sta­łaby z pomocy kogoś sil­nego.

Uśmiech­nął się sze­roko i naprę­żył bicepsy.

– Czemu nie? Mam chwilę, zanim pomogę ciotce posprzą­tać na górze.

Tak więc udał się wraz z panią Fin­kle do dużego, pięk­nego domu tuż obok, z dużym, pięk­nym wido­kiem na jezioro.

Kiedy weszli do środka, od razu obrzu­cił wpraw­nym okiem zabez­pie­cze­nie alarmu. Ani śladu psa, jak spo­strzegł. Nie­odmien­nie plus.

– Hm, prze­pro­wadzka? Pani Fin­kle?

– Co pro­szę? – Zer­k­nęła na niego nie­uważ­nie, gdy szli przez sze­roki przed­po­kój. – Ach, pudła. Nie, nie, cho­dzi o imprezę cha­ry­ta­tywną, to tak zwana niema aukcja. Pozy­cje kata­lo­gowe to moja działka.

– Miło, że się pani tym zaj­muje.

– No cóż, trzeba wspo­ma­gać tych, któ­rym się nie poszczę­ściło.

„Jasne”, pomy­ślał Harry, reje­stru­jąc w pamięci otwarty plan par­teru i kory­tarz pro­wa­dzący w lewo. Oraz podwójne oszklone drzwi – teraz zamknięte – które wio­dły do męskiego gabi­netu.

Zaczął wyno­sić pudła i umiesz­czać je w bagaż­niku lśnią­cego bia­łego SUV-a mer­ce­desa.

I choć bar­dzo tego pra­gnął – jak­żeż by mu się to przy­dało! – odmó­wił przy­ję­cia pię­cio­do­la­ro­wego napiwku.

– Cho­dzi o dobro­czyn­ność – wyja­śnił. – Ale mimo wszystko dzię­kuję.

Wró­cił do pracy i przez resztę sło­necz­nego let­niego poranka zanu­rzał dło­nie w gorą­cej mydla­nej wodzie.

Po pracy wró­cili z ciotką do domu pocią­giem pod­miej­skim. Oboje mil­czeli, przy­pa­dał bowiem aku­rat dzień che­mio­te­ra­pii, a Mags przez całą drogę medy­to­wała i ści­skała w dłoni jeden ze swo­ich magicz­nych kamy­ków, by wzbu­dzić lecz­ni­cze wibra­cje. Czy coś innego.

Po powro­cie poje­chali wraz z matką do szpi­tala. Miała na gło­wie tę swoją jasno­ró­żową chustkę.

Spę­dzili tam swój naj­lep­szy zara­zem i naj­gor­szy dzień.

Naj­lep­szy, bo pie­lę­gniarka – Harry wolał ją od leka­rza – powie­działa, że matce się polep­sza. Naj­gor­szy, bo zabieg przy­pra­wiał matkę o silne wymioty.

Sie­dział przy niej, czy­ta­jąc jej na głos z książki, którą zwali swoim bre­wia­rzem. Przy­my­kała oczy, gdy maszyna pom­po­wała w nią leki, ale uśmie­chała się, a nawet par­skała śmie­chem, kiedy Harry odgry­wał różne postaci, zmie­nia­jąc przy tym komicz­nie głos.

– Jesteś naj­wspa­nial­szy, Harry – wymam­ro­tała.

Po turecku sie­działa u jej stóp Mags i wyja­śniała jej, jak sobie wyobraża olśnie­wa­jąco jasne świa­tło, które nisz­czy swym bla­skiem nowo­twór.

Jak zwy­kle w taki naj­lep­szy (jed­no­cze­śnie naj­gor­szy) dzień ciotka przy­go­to­wy­wała coś w rodzaju kola­cji, która miała jakoby uzdro­wi­ciel­skie wła­ści­wo­ści i wyda­wała woń chyba gor­szą, niż sma­ko­wała.

Paliła kadzi­dełka, roz­wie­szała krysz­tałki, zawo­dziła mono­ton­nie, gadała coś o prze­wod­ni­kach ducho­wych i tego rodzaju rze­czach.

Acz­kol­wiek, mimo że zdrowo stuk­nięta, zawsze zosta­wała z sio­strą w dniu che­mio­te­ra­pii, śpiąc na mate­racu obok jej łóżka.

Jeśli wie­działa, że Harry wymyka się czę­sto z domu, to ni­gdy nie wspo­mniała o tym sło­wem. I jeśli się może zasta­na­wiała, jak zdo­by­wał te kil­ka­set dola­rów eks­tra, to ni­gdy o to nie pytała.

Teraz stał w domu pań­stwa Fin­kle, z wido­kiem na jezioro, w ciszy zapie­ra­ją­cej dech w pier­siach. Krą­żył po nim bez­gło­śnie, choć nikt i tak by go nie usły­szał, nawet gdyby się zbli­żył z gło­śnym tupo­tem do tych podwój­nych szkla­nych drzwi.

Już w gabi­ne­cie zaczerp­nął powie­trza, które pach­niało lekko dymem i wiśniami. „Cygara”, pomy­ślał Harry, dostrze­ga­jąc humi­dor na sze­ro­kim, zdo­bio­nym biurku.

Zacie­ka­wiony uchy­lił wieka pudełka i pową­chał. Wziął do ręki cygaro, a potem udał, że zaciąga się kilka razy. „A tam, do dia­bła!” – osta­tecz­nie miał dwa­na­ście lat – i scho­wał je do ple­caka.

Następ­nie usiadł w skó­rza­nym fotelu koloru porto, z wyso­kim opar­ciem, i zaczął się huś­tać w przód i w tył i wykrzy­wiać przy tym zło­śli­wie, jak według niego zwykł robić bogaty czło­wiek pod­czas jakie­goś waż­nego spo­tka­nia.

– Zwal­niam was wszyst­kich! – rzu­cił, dźga­jąc pal­cem w powie­trze i par­ska­jąc śmie­chem.

Wresz­cie zabrał się do roboty.

Kiedy tu szedł, był przy­go­to­wany na sfor­so­wa­nie zamknię­tej na klucz szu­flady, ale oka­zało się, że nie musiał tego robić – naj­wi­docz­niej Fin­kle uwa­żał swój dom za dosta­tecz­nie zabez­pie­czony.

Gdy oczom Harry’ego uka­zały się kla­sery – łącz­nie cztery – wziął je do ręki, po czym, posłu­gu­jąc się latarką kie­szon­kową, zaczął prze­glą­dać jeden po dru­gim.

Nie zamie­rzał wszyst­kich zabie­rać. Nie wyda­wało się to uczciwe, a poza tym trwa­łoby za długo. Jed­nakże w ciągu trzech ostat­nich tygo­dni dowie­dział się aż nadto o znacz­kach.

Fin­kle umie­ścił swoje skarby na czar­nym papie­rze bez­kwa­so­wym i zabez­pie­czył je dodat­kowo, wsu­wa­jąc w prze­zro­czy­sty foliowy rękaw. Harry miał przy sobie pęsetę, ale nie chciał ryzy­ko­wać. Nie mając prak­tyki ani wprawy, mógł nade­rwać lub znisz­czyć jakiś zna­czek i tym samym obni­żyć jego war­tość.

Więk­szość ręka­wów zawie­rała dwa­dzie­ścia cztery egzem­pla­rze, w rzę­dach po cztery na sześć. Wybrał jeden z pierw­szego kla­sera i prze­niósł go ostroż­nie do segre­ga­tora, który ze sobą przy­niósł.

Jeden zna­czek z każ­dego kla­sera – to wyda­wało się cał­kiem w porządku, odło­żył więc ten pierw­szy i się­gnął po drugi. Nie spie­szył się tym razem, a ponie­waż Fin­kle dołą­czył do każ­dego kla­sera poręczny arkusz z listą znacz­ków i ich war­to­ścią, nie musiał się nawet szcze­gól­nie wysi­lać.

Aku­rat kiedy wyj­mo­wał rękaw z ostat­niego albumu, po dru­giej stro­nie szkla­nych drzwi bły­snęło świa­tło.

Serce pode­szło mu do gar­dła, mimo to wsu­nął szu­fladę z ostat­nim albu­mem, chwy­cił rękaw i zanur­ko­wał z nim pod biurko.

Ktoś był w domu. Ktoś oprócz niego.

Drugi zło­dziej. Doro­sły. Trzech doro­słych. Z bro­nią.

Wtar­gnęli do jego umy­słu – trzej męż­czyźni ubrani na czarno, wszy­scy z gna­tami. Może nie zale­żało im na znacz­kach? Może nawet o nich nie wie­dzieli.

Jasne, że wie­dzieli i za chwilę tu wejdą. Znajdą go, to pewne, strzelą mu w łeb i zako­pią go w płyt­kim gro­bie.

Sta­rał się skur­czyć, wyobra­zić sobie, że jest nie­wi­dzialny. I pomy­ślał o matce, która zamar­twia się o niego na śmierć.

Musiał się stąd natych­miast wydo­stać, prze­mknąć obok nich nie­zau­wa­żony albo zna­leźć sobie lep­szą kry­jówkę. Zaczął liczyć do trzech. Przy sło­wie „trzy” zamie­rzał wypeł­znąć spod biurka.

Usły­szaw­szy nagłe ryk­nię­cie muzyki, drgnął tak mocno, że z całej siły wal­nął głową o spodnią część biurka. Ujrzał przed oczami wszyst­kie gwiazdy.

Ogar­nęła go złość. Jego biedny sko­ło­wany mózg zaczął mu pod­su­wać wszyst­kie zaka­zane brzyd­kie słowa, jakie znał. Powtó­rzył je dwa razy.

Drugą wiązkę rzu­cił pod swoim adre­sem. Za wła­sną głu­potę.

Zło­dzieje nie zapa­lali prze­cież cho­ler­nego świa­tła ani nie pusz­czali na cały regu­la­tor muzyki.

Bez wąt­pie­nia ktoś był prócz niego w domu, i okej, ale nie był to gang uzbro­jo­nych zło­dziei, któ­rzy pal­nę­liby mu w łeb.

Ostroż­nie – zwłasz­cza że wciąż mu drżały dło­nie – wsu­nął rękaw ze znacz­kami do sko­ro­szytu i scho­wał go do ple­caka.

Wygra­mo­lił się spod biurka i, nie odry­wa­jąc wzroku od szkla­nych drzwi, odczoł­gał się od świa­tła. W trak­cie tej wędrówki zauwa­żył jakie­goś faceta – tro­chę od niego star­szego, ale nie sta­rego – w bok­ser­kach.

Stał w kuchni i nale­wał do dwóch kie­lisz­ków płyn przy­po­mi­na­jący wino. Harry zdo­łał nie­malże skryć się w cie­niu, kiedy w pole jego widze­nia wkro­czyła tanecz­nym kro­kiem dziew­czyna.

W bie­liź­nie. W koron­ko­wym sta­niku i strin­gach – takich jak w kata­lo­gach Vic­to­ria’s Secret, które mama jego przy­ja­ciela Willa dosta­wała pocztą i które oglą­dali razem z Wil­lem i kil­koma jesz­cze chło­pa­kami przy każ­dej oka­zji.

Czer­wień bie­li­zny odci­nała się jaskrawo od jej nagiej skóry na tyłku, który – to trzeba jej przy­znać – był na swoim miej­scu. Dokład­nie na swoim miej­scu. Piersi ster­czały nad górą sta­nika i podry­gi­wały przy każ­dym ruchu, gdy dziew­czyna pod­no­siła ramiona albo krę­ciła bio­drami.

Gdyby spoj­rzeli w stronę oszklo­nych drzwi, na pewno by go zauwa­żyli, lecz mimo to nie był w sta­nie choćby drgnąć. Miał tylko dwa­na­ście lat i był chło­pa­kiem, gwał­towna erek­cja, któ­rej dostał, dosłow­nie przy­kuła go do miej­sca.

Dziew­czyna miała czarne włosy, dłu­gie, bar­dzo dłu­gie czarne włosy, które nie­dbale odsu­nęła, by wziąć kie­li­szek z winem. Popi­ja­jąc, zbli­żyła się do faceta w bok­ser­kach, jak gdyby tań­czyła. On też tań­czył, ale w oczach Harry’ego jawił się tylko jako nie­wy­raźna plama.

Ist­niała wyłącz­nie dziew­czyna.

Teraz się­gnęła ręką za plecy i roz­pięła sta­nik. Kiedy osu­nął się na pod­łogę, każda kro­pla krwi w ciele Harry’ego spły­nęła mu do kro­cza.

Ni­gdy wcze­śniej nie widział piersi żywej dziew­czyny. Były zdu­mie­wa­jące.

Koły­sały się i pod­ska­ki­wały w ryt­mie nie­sa­mo­wi­cie zgod­nym z muzyką.

Kiedy doznał pierw­szego osza­ła­mia­ją­cego orga­zmu, roz­brzmie­wały dźwięki Dance, dance zespołu Fall Out Boy. Bał się, że oczy wyjdą mu z orbit. Bał się, że prze­sta­nie mu bić serce. A potem chciał już przez resztę życia leżeć na lśnią­cej drew­nia­nej pod­ło­dze.

Teraz jed­nak facet dobrał się do dziew­czyny na całego, a ona dobrała się na całego do niego. Wyczy­niali różne rze­czy, mnó­stwo róż­nych rze­czy, w tym on ścią­gał jej stringi.

„Jezu! ona jest goła jak ją Pan Bóg stwo­rzył”. Harry sły­szał jej wes­tchnie­nia, bo zagłu­szały nawet muzykę.

A potem oboje wylą­do­wali na pod­ło­dze i zaczęli to robić. To! Dokład­nie tam, przy czym to dziew­czyna dosia­dała faceta, nie na odwrót.

Chciał tylko patrzeć, nic innego się nie liczyło. Ale zło­dziej w ciele chłopca wie­dział, że naj­wyż­szy czas się ulot­nić. Dopóki tamci byli zbyt zajęci sobą, żeby móc cokol­wiek zauwa­żyć.

Odsu­nął ostroż­nie drzwi, prze­czoł­gał się przez próg, a potem, posłu­gu­jąc się stopą, zasu­nął je z powro­tem.

Dziew­czyna wyła już teraz na całego:

– Terry! O Boże, Terry!

Harry dźwi­gnął się na czwo­raka, wziął głę­boki oddech, po czym sko­czył do wyj­ścia. Wymknąw­szy się na zewnątrz, zdą­żył usły­szeć krzyk eks­tazy.

Do pociągu szedł na pie­chotę, tak by móc na nowo prze­ży­wać każdą minioną chwilę.

Ukra­dzione znaczki sprze­dał pase­rowi za dwa­na­ście tysięcy dola­rów. Miał świa­do­mość, że dostałby wię­cej, gdyby wie­dział wię­cej. I gdyby nie był jesz­cze dzie­cia­kiem.

Ale i tak dwa­na­ście tysięcy dola­rów rów­nało się for­tu­nie. I było tego o wiele za dużo, by trzy­mać to w pokoju.

Musiał się udać do swo­jej zwa­rio­wa­nej ciotki Mags.

Zacze­kał, aż zostaną sami. Mama upie­rała się, że też będzie pra­co­wać, ale nada­wała się tylko do lek­kiej roboty, i to w jed­nym domu dzien­nie, a we czwartki sprzą­tali dwa.

Poma­gał Mags zdej­mo­wać poszewki w ele­ganc­kim miesz­ka­niu samot­nego faceta. Kiedy pra­co­wali zgod­nie, w okna bił dokucz­liwy deszcz. Mags włą­czyła sprzęt gra­jący klienta, chciała posłu­chać jakie­goś chłamu spod znaku New Age.

Miała na sobie ufar­bo­wany na fio­let i zie­leń pod­ko­szu­lek. Włosy, tym razem w głę­boko śliw­ko­wym kolo­rze, zakryła zie­loną chustką. Z uszu zwi­sały jej kamyczki, na szyi nosiła łań­cu­szek z róża­nym krysz­ta­łem z kwarcu, zapew­nia­jący miłość i har­mo­nię.

– Chcę sobie zało­żyć konto w banku – oświad­czył.

Zer­k­nął na nią z ukosa, kiedy wrzu­cała brudną bie­li­znę do kosza. Miała cha­browe oczy tak jak on i mama, ale te jej odzna­czały się deli­kat­niej­szym odcie­niem, bar­dziej marzy­ciel­skim.

– Niby dla­czego, dzie­cinko?

– Dla­tego.

– Ehe.

Roz­ło­żyła prze­ście­ra­dło z gumką, a potem strzep­nęli je razem i zaczęli przy­kry­wać nim łóżko.

Harry wie­dział, że ciotka na tym poprze­sta­nie. Że to „ehe” może cią­gnąć się w nie­skoń­czo­ność.

– Mam pra­wie trzy­na­ście lat i zaosz­czę­dzi­łem tro­chę pie­nię­dzy, chcę więc zało­żyć sobie konto ban­kowe.

– Gdyby była to w pełni prawda, a nie tylko czę­ściowo, roz­ma­wiał­byś o tym ze swoją mamą zamiast ze mną.

– Nie chcę zawra­cać jej głowy.

– Ehe.

Zajęli się teraz wierzch­nim prze­ście­ra­dłem.

– Potrze­buję osoby doro­słej, która pój­dzie ze mną do banku i będzie pew­nie musiała pod­pi­sać jakieś papiery.

– Ile pie­nię­dzy?

Gdyby zgo­dziła się z nim pójść, i tak by się dowie­działa, toteż popa­trzył jej pro­sto w oczy.

– Pra­wie pięt­na­ście tysięcy.

Odpo­wie­działa mu twar­dym spoj­rze­niem. Maleńki nie­bie­ski kamy­czek z boku jej nosa bły­snął.

– Zechcesz mi powie­dzieć, skąd wytrza­sną­łeś tyle pie­nię­dzy?

– Udzie­la­łem kore­pe­ty­cji, odsta­wia­łem fuchy, sprzą­ta­łem domy. Nie­wiele na sie­bie wydaję.

Odwró­ciła się, by wyjąć koł­drę, czarną jak noc i miękką jak obłok.

– Ehe – rze­kła tylko.

– To moje pie­nią­dze, można będzie za nie spła­cić kilka rachun­ków, także hipo­tekę. Znowu zaczy­namy zale­gać, a ostat­nio w domu zja­wił się facet z win­dy­ka­cji. Mama powie­działa, żebym poszedł do swo­jego pokoju, ale usły­sza­łem wystar­cza­jąco dużo.

Ski­nęła głową, kiedy przy­kry­wali łóżko koł­drą, a potem zaczęli powle­kać poduszki.

– Jesteś dobrym synem, Harry, i nie pój­dziesz z tym do Dany, bo ona ni­gdy by się na coś takiego nie pisała. To wymaga zada­nia zbyt wielu pytań, ale nie­stety, sama ci ich muszę kilka zadać, nim doj­dziemy do poro­zu­mie­nia.

– W porządku.

– Zabi­łeś kogoś albo skrzyw­dzi­łeś dla zdo­by­cia tych pie­nię­dzy?

– Chry­ste, nie. – Na jego twa­rzy malo­wał się szok. – Skądże znowu!

Uło­żyła sta­ran­nie poduszki.

– Han­dlu­jesz nar­ko­ty­kami?… choćby trawką, Harry?

Tak się skła­dało, że wie­dział przy­pad­kiem, że Mags pali trawkę, ile­kroć może ją zdo­być, ale nie o to cho­dziło.

– Nie.

Obrzu­ciła go powłó­czy­stym spoj­rze­niem tych swo­ich marzy­ciel­skich oczu.

– Sprze­da­jesz się za pie­nią­dze, kocha­nie? Seks?

Odniósł wra­że­nie, że szczęka mu spada do pod­łogi.

– Jezu! Nie. Po pro­stu… nie.

– To dobrze. Kamień spadł mi z serca. Jesteś taki przy­stojny, Harry. Był­byś cen­nym kąskiem dla nie­któ­rych, tro­chę się mar­twi­łam. A co? Myślisz, że nie wiem, jak się wymy­kasz w nocy z domu? – spy­tała, nio­sąc ozdobne poszewki na poduszki. – Mia­łam nadzieję, że cho­dzi o dziew­czynę albo że spo­ty­kasz się dla zabawy z przy­ja­ciółmi. – Przy­glą­da­jąc mu się uważ­nie, bawiła się swoim krysz­tał­kiem na łań­cuszku. – Cokol­wiek robisz, robisz to dla mamy. I wiedz, że kocham ją tak samo jak ty.

– Wiem.

– Nie mam poję­cia, dla­czego wszech­świat ska­zał ją na taki mrok, a nie jestem fanką pie­nię­dzy, które go roz­ja­śniają. Ale w jej przy­padku roz­ja­śniają, zwa­żyw­szy na te wszyst­kie rachunki, któ­rymi się zamar­twia.

Cof­nąw­szy się o krok, Mags chwilę oce­niała wzro­kiem łóż­kowy pej­zaż, nim wresz­cie ski­nęła z apro­batą głową.

– Nie potrze­bu­jesz zwy­kłego konta ban­ko­wego, Harry. Potrze­bu­jesz konta makler­skiego. Pie­nią­dze robią pie­nią­dze, taki jest smutny stan rze­czy.

Nie ule­gało wąt­pli­wo­ści, że Mags mie­wała dziwne pomy­sły, ale Harry też wie­dział, że ciotka jest nie w cie­mię bita. Słu­chał więc i się zasta­na­wiał.

– Konto makler­skie?

– Zamie­rzasz… hmm… oszczę­dzić jesz­cze wię­cej?

– Tak. Nie cho­dzi tylko o rachunki. Kiedy gość napra­wiał ostat­nim razem piec cen­tral­nego ogrze­wa­nia, to powie­dział, że wię­cej się nie da go napra­wiać, a przed zimą będziemy potrze­bo­wali nowego.

– Konto makler­skie. Cho­dzi­łam kie­dyś z jed­nym gościem, który zaj­muje się takimi spra­wami. Zbyt uczciwy, żeby krę­cić jakieś numery, ale powie nam, co i jak. – Zbli­żyła się do niego i poło­żyła mu dło­nie na policz­kach. – Jesteś dobrym syn­kiem i bystrym chłop­cem. – Pokle­pała go po twa­rzy. – Tak trzy­maj.

Usły­szeli o Wiel­kiej Kra­dzieży Znacz­ków Fin­kle’a, kiedy pani Kel­per pod­le­wała swoje rośliny na tara­sie. Czuł na sobie zimne spoj­rze­nie z ukosa, któ­rym obrzu­ciła go Mags, kiedy mył szklane drzwi tarasu i pole­ro­wał urzą­dze­nia kuchenne z nie­rdzew­nej stali.

– Przy­kro mi to sły­szeć – oznaj­miła Mags. – Były cenne?

– Naj­wi­docz­niej, ale co gor­sza, ich syn Terry miał let­nie zaję­cia na uczelni, ale olał to i pod nie­obec­ność rodzi­ców impre­zo­wał tydzień. W ich wła­snym domu. Musia­łam powie­dzieć Alvie, że widzia­łam świa­tła i sły­sza­łam muzykę i że pod­jeż­dżały samo­chody. Musiał więc to zro­bić jeden z jego przy­ja­ciół albo przy­ja­ciel przy­ja­ciela – sama pani wie, jak wyglą­dają te ich stu­denc­kie imprezy.

„Znak”, pomy­ślał Harry, pole­ru­jąc na wysoki połysk lodówkę z naj­wyż­szej półki ceno­wej.

Jak powie­dzia­łaby Mags: wszech­świat rzu­cił pro­mień świa­tła.

A jego matce nagle się polep­szyło.

*

Kiedy miał szes­na­ście lat, Harry zako­chał się w blon­dynce o sar­nich oczach. Miała na imię Nita. Kró­lo­wała w jego snach i spra­wiała, że prze­mie­rzał kory­ta­rze szkolne jak na skrzy­dłach. Udzie­lał jej kore­pe­ty­cji z hisz­pań­skiego – gra­tis – i poma­gał w pra­cach domo­wych z alge­bry.

Cho­dzili do kina albo na pizzę, cza­sem sami, a cza­sem z Wil­lem i jego dziew­czyną. Zapro­sił Nitę na bal z oka­zji zakoń­cze­nia roku szkol­nego; zgo­dziła się.

Ogra­ni­czył dzia­łal­ność – sprzą­ta­nie i wła­ma­nia – żeby spę­dzać z nią wię­cej czasu. Bądź co bądź, zain­sta­lo­wali nowy piec, spła­cili rachunki za lecze­nie i regu­lo­wali resztę na bie­żąco.

Oczy­wi­ście, na­dal pra­co­wał, sprzą­ta­jąc wraz z matką i Mags w sobot­nie popo­łu­dnia. Prócz tego dwa razy w mie­siącu gdzieś się wła­my­wał, zasi­la­jąc konto.

Wciąż mieli rachunki do spła­ce­nia. A i stu­dia lada chwila miały się zacząć.

Matka darzyła Nitę sym­pa­tią; uwiel­biała, kiedy się zja­wiali razem w domu i oglą­dali filmy na DVD albo odda­wali się grom wideo. Trzeci rok nauki w szkole śred­niej miał już na zawsze pozo­stać jed­nym z jego naj­cen­niej­szych wspo­mnień.

Przed balem na zakoń­cze­nie roku zebrał forsę z Wil­lem – zafun­do­wali sobie limu­zynę. Kupił bukie­cik i wypo­ży­czył smo­king.

Kiedy wynu­rzył się z sypialni, Dana przy­su­nęła dło­nie do twa­rzy.

– Och, och! Spójrz tylko, Mags! To Booth, nasz Harry Booth. Pamię­taj, żad­nych mar­tini, drogi synu. Wstrzą­śnię­tych czy zmie­sza­nych.

– Słowo har­ce­rza. – Uniósł dwa palce, po czym je skrzy­żo­wał, roz­śmie­sza­jąc je przy oka­zji.

– Zdję­cia! – Matka chwy­ciła tele­fon, ale Mags wyrwała go jej z dłoni.

– Stań tam z tym swoim przy­stoj­nym chłop­cem. Boże, Dana, jaki on do cie­bie podobny.

– Miłość mojego życia – mruk­nęła Dana, opie­ra­jąc głowę o ramię syna.

Objął ją i przy­cią­gnął do sie­bie.

– Naj­lep­sza ze wszyst­kich mam.

Odwró­ciła się i pogła­skała go po wło­sach.

– Jesteś taki wysoki. Mój dzie­ciak jest doro­sły, Mags, i wybiera się na bal na zakoń­cze­nie trze­ciej klasy liceum. No dalej, teraz ty i Harry.

Dana i Mags zamie­niły się miej­scami. Mags wspięła się na palce, żeby poca­ło­wać Harry’ego w poli­czek, i szep­nęła:

– Wło­ży­łam ci do pra­wej kie­szeni mary­narki pre­zer­wa­tywy. Lepiej dmu­chać na zimne.

Tego wie­czoru, po magii towa­rzy­szą­cej zaba­wie szkol­nej, pod­czas póź­niej­szej imprezy w domu Willa na chłod­nej pod­ło­dze gościn­nej łazienki Harry ode­brał dzie­wic­two Nicie, a ona jemu.

Zaczął swoje ostat­nie szkolne waka­cje szczę­śliwy jak ni­gdy.

Nim lato dobie­gło końca, rak puścił się w ostatni taniec.

Rozdział 2

Harry ni­gdy nie wąt­pił w miłość swo­jej ciotki do sio­stry. Prze­szłość tej kobiety obej­mo­wała pracę w wędrow­nym cyrku, różne komuny hipi­sow­skie i zloty cza­row­nic. Prze­je­chała auto­sto­pem cały kraj, pra­co­wała – krótko – jako show­girl w Vegas, per­for­merka, asy­stentka ilu­zjo­ni­sty i kel­nerka w barze dla kie­row­ców cię­ża­ró­wek, gdzie poznała męż­czy­znę, któ­rego okre­ślała mia­nem swego byłego męża.

Jed­nak ta sama Mags okieł­znała na dzie­sięć lat umi­ło­wa­nie do włó­częgi, by trwać przy swo­jej młod­szej sio­strze. Sprzą­tała domy, miesz­ka­nia i biura i nawet w dobrych cza­sach rzadko kiedy spę­dzała kilka dni tak, jak chciała.

W złych cza­sach nato­miast jawiła się jako skała – barwna, acz nie­wzru­szona. Ni­gdy by nie prze­ga­piła wizyty u leka­rza czy dnia che­mio­te­ra­pii. Kiedy Dana była już zbyt słaba, by o sie­bie zadbać, Mags ją kąpała, a potem ubie­rała – odrzu­ca­jąc pomoc ofe­ro­waną przez Harry’ego.

– Syn nie kąpie swo­jej mamy – oświad­czyła. – Nie w sytu­acji, kiedy mama ma sio­strę.

Pojął jed­nak w pełni, jak głę­boka i wszech­ogar­nia­jąca jest ta miłość, kiedy rak po raz trzeci pozba­wił jego matkę wło­sów.

Przy­rzą­dził wspól­nie z Daną kola­cję. Miała aku­rat dobry dzień, dzień pełen siły i wytrwa­ło­ści. Może mar­twiły go ciemne obwódki wokół jej oczu i to, jak chuda się wyda­wała – skóra obcią­gnięta kośćmi – kiedy ją obej­mo­wał, ale twarz wyglą­dała zdrowo, a oczy w tych ciem­nych obwód­kach były jasne i szczę­śliwe.

Dokoń­czył pracę domową i zer­k­nął na zega­rek, Mags miała wró­cić około ósmej. Mógł wyjść z domu bez obaw i spę­dzić jakiś czas z Wil­lem. Zamie­rzał potem, przed powro­tem, spraw­dzić jesz­cze jeden adres.

Nie­ocze­ki­wa­nie ten dobry dzień prze­isto­czył się w dzi­waczny i dość zaska­ku­jący, gdy Mags poja­wiła się dwie godziny wcze­śniej.

Oto kobieta, która uwiel­biała far­bo­wać swoje włosy na naj­bar­dziej zwa­rio­wane kolory, która wpla­tała w nie czę­sto naj­róż­niej­sze paciorki i piórka, stała teraz przed nim z łysą czaszką pokrytą jedy­nie bro­ka­tem.

Łyżka, którą Dana trzy­mała w dłoni, spa­dła z brzę­kiem na pod­łogę.

– O Boże, Mags! – zawo­łała. – Coś ty ze sobą zro­biła?

– Nie­źle wygląda, co? – Mags przy­brała szcze­gólną pozę; oparła dłoń na bio­drze, a drugą poło­żyła sobie za uchem. – To ten bro­kat, jak mi się zdaje. Uży­wa­łam tęczo­wego jako hołdu wobec swo­ich przy­ja­ciół, les­bi­jek i gejów, a także wro­gów i nie­zna­jo­mych, więc to jest ponie­kąd podwójna łysa pała.

– Ale twoje włosy, twoje piękne włosy…

– Prze­ka­za­łam je na cele cha­ry­ta­tywne. Ach, więc to jesz­cze jedna łysa pała. – Wysu­nęła oskar­ży­ciel­sko palce, kiedy Dana zaczęła pła­kać. – Prze­stań. Co jest na kola­cję?

– Mags, Mags, nie musia­łaś…

– Nic nie muszę. Jestem wol­nym duchem i robię to, na co mam ochotę i kiedy aku­rat mam ochotę. – Weszła do kuchni i pową­chała zawar­tość patelni. – Przy­jem­nie pach­nie.

– To… kur­czak. Ale jesteś wege­ta­rianką…

– Nie dzi­siaj. Dzi­siaj jestem mię­so­żerna, więc lepiej, żeby wystar­czyło też dla mnie.

– Wystar­czy. – Harry się bał, że też wybuch­nie pła­czem, zdjął więc czym prę­dzej patel­nię z ognia, żeby potrawa się nie przy­pa­liła, a potem oto­czył ramio­nami obie kobiety i je przy­tu­lił. – Zawsze będzie wystar­czać.

Po kola­cji, kiedy Mags namó­wiła jego mamę na scrab­ble w spe­cy­ficz­nej odmia­nie – eks­tra punkty za naj­lep­sze wymy­ślone słowa – Harry prze­glą­dał się w łazien­ko­wym lustrze.

Lubił swoje włosy. Zawsze zwle­kał ze strzy­że­niem moż­li­wie jak naj­dłu­żej, gdyż nie­odmien­nie ści­nali mu włosy kró­cej, niż sobie tego życzył.

I naprawdę podo­bało mu się to, jak bawi się nimi Nita.

Rozu­miał jed­nak, że to, co zro­biła Mags, było wyra­zem naj­czyst­szej miło­ści, wspar­cia i do dia­bła! praw­dzi­wej soli­dar­no­ści.

Wziął do ręki swoją maszynkę elek­tryczną – nie golił się żyletką – po czym ode­tchnął głę­boko parę razy i gdy zoba­czył w końcu w oczach, które spo­glą­dały na niego z lustra, wię­cej deter­mi­na­cji niż stra­chu, przy­ło­żył ostrze do skóry nad czo­łem.

Kiedy prze­je­chał maszynką po wło­sach – nie­mal przez sam śro­dek głowy – a gęste pukle jeden po dru­gim zaczęły spa­dać na pod­łogę, nagle zgiął się wpół i chwy­cił szafki.

Nogi zro­biły się pod nim mięk­kie, żołą­dek prze­szył bole­sny skurcz, a oddech utknął w krtani.

– Jasna cho­lera! – Zmu­sił się, by znów spoj­rzeć w lustro, i zoba­czył, jak wytrzesz­cza oczy. – Jasna cho­lera! No nic. Nie ma odwrotu. Upo­rajże się z tym do końca.

Drugi ruch maszynką wywo­łał w nim tę samą reak­cję, ale z każ­dym kolej­nym czuł się już pew­niej. Ponie­waż maszynka nie nale­żała do naj­lep­szych, Harry sądził, że skró­cił jej żywot­ność o połowę. Pozo­sta­wiła na jego gło­wie szcze­cinę, ale uznał, że i tak liczy się idea, a nie efekt koń­cowy.

Uświa­do­mił sobie, że wygląda… no cóż, doprawdy dziw­nie. Jak nie on, abso­lut­nie. Zaświ­tało mu rap­tem, że będzie musiał wkła­dać do noc­nej roboty weł­nianą cza­peczkę, ale zaczął też roz­wa­żać bar­dziej rady­kalne zmiany wyglądu i to, jak wzbo­gacą one reper­tuar jego sztu­czek.

Pozbie­rał po sobie włosy i wrzu­cił je do torebki folio­wej, po czym znów przyj­rzał się swemu odbi­ciu. I uświa­do­mił sobie coś jesz­cze.

To, jak musiała się czuć jego matka, patrząc w lustro. Nie miała wyboru, jeśli cho­dzi o utratę wło­sów. Rak i tera­pie pozba­wiły ją tej moż­li­wo­ści.

Gdy patrzyła na wła­sne odbi­cie, widziała stratę, brak tego wyboru i kogoś, kto w niczym nie przy­po­mi­nał jej daw­nej sie­bie.

– Jesz­cze jeden powód, dla któ­rego Mags to zro­biła – mruk­nął. – Żeby mogła czuć, widzieć i wie­dzieć to, co mama.

Prze­mknął chył­kiem do swo­jej sypialni i wło­żył świeżą koszulę. Następ­nie przy­mie­rzył oku­lary – z prze­zro­czy­stymi szkłami – któ­rych uży­wał cza­sami w celu zmiany wyglądu. Wresz­cie zde­cy­do­wał się na oku­lary prze­ciw­sło­neczne.

Zmru­żył powieki i wyobra­ził sobie, że ma kró­ciu­teńką kozią bródkę. Nie­wy­klu­czone, że mógłby zmie­nić swój wygląd dzięki obcię­tym wło­som i rekwi­zy­tom, jakimi posłu­gi­wano się w szkol­nym kółku teatral­nym.

Zado­wo­lony z per­spek­tywy moż­li­wych efek­tów ubocz­nych, wziął torebkę z wło­sami i cza­peczkę.

Kiedy się zja­wił w salo­nie, obie sio­stry były pochło­nięte bez reszty grą.

– Jękwołu? Daj spo­kój, Mags.

– Żało­sny głos wołu cier­pią­cego na zatwar­dze­nie albo samicy wołu w połogu. – Mags uśmiech­nęła się i mru­gnęła, kiedy Dana prze­wró­ciła oczami. – Pre­mia za sied­mio­li­te­rowy wyraz. Zdrowo ci dokła­dam, Dana.

– Cze­kaj no, pora­dzę sobie. Nie spiesz się tak.

Harry patrzył, jak jego matka układa litery, i wtem poczuł do obu tych kobiet nagły przy­pływ miło­ści, który owio­nął go niczym cie­pły wiatr.

– Dodam w do jed­nego z two­ich słów i wyj­dzie mi wariatki – oznaj­miła Dana. – Wariatki, dwie łyse baby, które popi­jają tanie wino i wymy­ślają jakieś nie­ist­nie­jące słowa w scrab­ble’ach. – Pod­nio­sła swój kie­li­szek. – I kto komu dokłada?

– Noc jesz­cze młoda.

– Zosta­wiam was, wariatki, i idę posie­dzieć z Wil­lem – rzekł Harry.

– Baw się dobrze, kocha­nie, i… – Dana odwró­ciła się do syna i umil­kła gwał­tow­nie. Zakryła dło­nią usta, a w jej oczach poja­wiły się łzy.

– Harry… och, Harry.

– Co? – Uśmiech­nął się z zakło­po­ta­niem. – Rany. Zapo­mnia­łem zapiąć roz­po­rek?

– Nie mogę uwie­rzyć, że… ty nawet jako dziecko nie byłeś łysy. Uro­dził się z czu­pryną wło­sów. Pamię­tasz, Mags?

– Tak, pamię­tam. Chcesz tro­chę bro­katu, dzie­cinko? Mam go mnó­stwo.

– Nie, dzięki.

– Boże, spójrz na nas. – Dana zaczęła się śmiać, a z jej oczu popły­nęły łzy. – Tylko spójrz na nas. – Chwy­ciła dłoń sio­stry i się­gnęła do ręki syna. – Jestem naj­szczę­śliw­szą kobietą na świe­cie.

Nie­ocze­ki­wa­nie Nita też się roz­pła­kała, tyle że jej łzy nie miały w sobie nic z pocie­chy.

– Jak mogłeś to zro­bić? – ziry­to­wała się. – Nie raczy­łeś nawet ze mną o tym poroz­ma­wiać.

– To są moje włosy. – Wzru­szył ramio­nami. – Czy raczej były.

Jej oczy ciskały gromy, cze­kała ich praw­dziwa awan­tura.

– Jak byś się czuł, gdy­bym to ja obcięła włosy albo ufar­bo­wała je na nie­bie­sko jak jakaś świ­ru­ska?

– To twoje włosy.

– Och, łatwo ci mówić, bo wiesz, że ni­gdy bym cze­goś takiego nie zro­biła.

– Nie obcho­dzą mnie twoje włosy. Ty mnie obcho­dzisz. I zro­bi­łem to dla swo­jej mamy.

Na co wzięła głę­boki i odpo­wied­nio gło­śny oddech, jak zwy­kle, kiedy zamie­rzała go do cze­goś prze­ko­ny­wać za pomocą roz­sąd­nych argu­men­tów, na ogół do tego, że znowu coś schrza­nił. Jak się zdą­żył zorien­to­wać w ciągu minio­nych ośmiu mie­sięcy, w prze­ko­na­niu Nity dość czę­sto coś chrza­nił.

– Przy­kro mi z powodu two­jej mamy, wiesz o tym. To okropne, przez co prze­cho­dzi. Nie­na­wi­dzę tego. I rozu­miem, że musisz poma­gać jej w pracy i być przy niej, a my nie możemy spę­dzać ze sobą tyle czasu, ile byśmy chcieli, ani wycho­dzić tak czę­sto jak inne pary.

– Ale…

Harry wie­dział, że zawsze jest jakieś „ale”, kiedy odzywa się ta roz­sądna Nita.

– Ale to nasz ostatni rok w szkole, w przy­szłym tygo­dniu zaczyna się zjazd daw­nych absol­wen­tów. Będą zabawy i tańce! W przy­szłym tygo­dniu, Harry. Prze­cież włosy ci nie odro­sną przez tydzień. I co? Jak my się tam poka­żemy, skoro wyglą­dasz jak jakieś dzi­wa­dło?

To prze­wa­żyło. Nie miał poję­cia, że można odko­chać się w jed­nej chwili.

– Moja matka stra­ciła włosy – rzekł twardo. – Po raz trzeci. Myślę, że czyni to z niej potrójne dzi­wa­dło.

– Wiesz, że nie to mia­łam na myśli. To głu­pie tak mówić. Twoja mama… jest ofiarą. A ty zro­bi­łeś to spe­cjal­nie i nie spy­ta­łeś mnie nawet o zda­nie.

Nie miał też poję­cia, że kiedy czło­wiek się odko­chuje, to prze­nika go taki chłód.

– Moja mama nie jest niczyją ofiarą. To cho­lerna wojow­niczka. I nie muszę pytać ani cie­bie, ani nikogo innego o to, co zamie­rzam dla niej zro­bić. A to? – Wska­zał na swoją głowę. – Nie odro­sną, dopóki nie sta­nie się to z jej wła­snymi. A ponie­waż sta­łem się dzi­wa­dłem, z któ­rym nie chcesz być widy­wana, z nami koniec.

Otwo­rzyła sze­roko oczy, w któ­rych od razu bły­snęły łzy.

– Zry­wasz ze mną?… – wyją­kała. – Golisz głowę i zry­wasz ze mną przed samym zjaz­dem absol­wen­tów? Nie możesz cze­goś takiego zro­bić.

– Ogo­le­nie głowy nie miało z tobą nic wspól­nego, za to ty wła­śnie dałaś mi jasno do zro­zu­mie­nia, że nie chcesz się ze mną ni­gdzie wię­cej poka­zy­wać.

– Przy­go­to­wa­łam już sukienkę!

– Więc włóż ją albo i nie. Nie mój pro­blem.

– Nie możesz tak po pro­stu… Upra­wiamy seks.

– Już nie.

To rze­kł­szy, odda­lił się. Zosta­wia­jąc ją, czuł się jed­no­cze­śnie lodo­wato spo­kojny i wolny. I doszedł do wnio­sku, że decy­zja, by się z nią spo­tkać w dro­dze do domu Willa, otwo­rzyła mu świat na nowo.

Zawsze tak było: dobrze się mię­dzy nimi ukła­dało, kiedy jego matka znaj­do­wała się aku­rat w fazie remi­sji. Ale psuło się, kiedy rak znów brał górę, a on nie mógł wycho­dzić z Nitą tak czę­sto ani poświę­cać jej tyle uwagi, ile pra­gnęła.

I chyba dawała mu to sub­tel­nie do zro­zu­mie­nia, jak się teraz zorien­to­wał. Ale zara­zem dosta­tecz­nie mocno, by się czuł winny i roz­darty.

No cóż, koniec z tym.

Przy­pusz­czał, że będzie mu bra­ko­wało jakiejś dziew­czyny, a już na pewno seksu – ile­kroć uda­wało im się go upra­wiać. Miał jed­nak czym wypeł­nić sobie czas. Szkoła – wciąż liczył na sty­pen­dium w Nor­th­we­stern Uni­ver­sity – przy­ja­ciele, praca, mama, nocna robota.

Z rękami w kie­sze­niach i ze spusz­czoną głową, podle się czu­jąc, dowlókł się do domu Willa. Zapu­kał do drzwi pogod­nie bia­łego bun­ga­lowu.

Otwo­rzył mu tata Willa, ubrany w bluzę z emble­ma­tem Chi­cago Bears, i prze­krzy­wił głowę. Następ­nie ścią­gnął Harry’emu czapkę z głowy i uśmiech­nął się sze­roko.

– O rany, chło­pie! – Prze­su­nął mu dło­nią po szcze­ci­nie. – Mogę ci to wyrów­nać, jeśli chcesz.

– Potrafi pan?

Tata Willa pogła­skał się po swo­jej gład­kiej czaszce.

– Mam wprawę. – Gdy poło­żył dłoń na ramie­niu Harry’ego, w jego oczach poja­wiło się wzru­sze­nie. – Porządny z cie­bie gość, Harry Booth. Pakuj tu swój chudy biały tyłek.

*

Rześka, barwna jesień prze­mie­niła się bru­tal­nie w sza­rość i biel zimy, ta zaś okła­dała bez­li­to­śnie pię­ściami i owie­wała mia­sto lodo­wa­tym odde­chem, jakby chciała je na dobre zmro­zić.

Nowy piec dawał sobie nie­źle radę, nie­stety, w pewien lutowy pora­nek wie­kowy grzej­nik wody wydał ostat­nie tchnie­nie. Dzień ów zaczął się od minus trzy­na­stu stopni.

Wpraw­dzie Harry miał dość odło­żo­nych pie­nię­dzy na nowy grzej­nik, ale musiał okła­mać matkę, jeśli szło o koszty zakupu i robo­ci­zny. Nie było to pierw­sze kłam­stwo, któ­rym ura­czył ją tej zimy, i zapewne nie ostat­nie.

Powta­rzał sobie, że matka wygląda już lepiej i że jak tylko skoń­czy się zima, znów będzie mogła wycho­dzić i spę­dzać czas na świe­żym powie­trzu, i na pewno wróci do pełni formy.

List z Nor­th­we­stern Uni­ver­sity, infor­mu­jący o przy­ję­ciu jej syna na stu­dia i przy­zna­niu mu sty­pen­dium, oży­wił ją. Mogła teraz ślę­czeć uszczę­śli­wiona nad bro­szu­rami uczel­nia­nymi, prze­glą­dać odpo­wied­nie strony w inter­ne­cie i spi­sy­wać wie­czo­rami to, czego według niej mógł potrze­bo­wać w aka­de­miku.

On jed­nak skal­ku­lo­wał sobie wszystko.

– Zamie­rzam dojeż­dżać na pierw­szym roku – oznaj­mił. – Będę miesz­kać w domu. To dar­mowe lokum i opie­ru­nek.

– Chcę, żebyś w pełni doświad­czył uro­ków nauki. Ty pierw­szy w naszej rodzi­nie idziesz do col­lege’u. I to tak dobrego. Chcę…

– Mam mnó­stwo doświad­cze­nia, jeśli cho­dzi o uroki nauki, i nie muszę spać w jed­nym pokoju z kimś, kogo nie znam. Naj­pierw przyj­rzę się wszyst­kiemu, poznam nowych przy­ja­ciół i wtedy się zasta­no­wię, czy zamiesz­kać w przy­szłym roku na kam­pu­sie.

– Ale ominą cię różne zaję­cia i imprezy.

– Chcesz, żebym brał udział w pijac­kich balan­gach?

Uśmiech­nęła się nie­znacz­nie.

– Coś w tym rodzaju. Chcę, żebyś miał swoje życie.

– Mam swoje życie.

– I poświę­casz mi go zbyt wiele. Wiem, że miesz­ka­nie na kam­pu­sie będzie sporo kosz­to­wało, a sty­pen­dium nie pokryje wszyst­kiego, ale możemy wziąć pożyczkę stu­dencką.

– W przy­szłym roku.

Wypro­sto­wała się.

– Zasta­na­wia­łam się, czyby nie wziąć dru­giego kre­dytu pod zastaw hipo­teczny.

– Nie ma mowy.

Skrzy­żo­wała ramiona na chu­dej piersi.

– Posłu­chaj no, Har­ri­so­nie Sila­sie Boocie. Kto tu rzą­dzi?

– No cóż, Dano Lee Booth, sama powie­dzia­łaś, że chcesz, bym miał wła­sne życie, a to ozna­cza, że sam podej­muję decy­zje. A moja decy­zja jest taka, że przez pierw­szy rok będę miesz­kał w domu.

– No dobrze. Jeden semestr. W aka­de­miku. To dobry kom­pro­mis, Harry. Rozej­rzysz się przez ten czas, poznasz nowych przy­ja­ciół.

– Widzę, że chcesz się mnie pozbyć.

Dotknęła jego dłoni.

– Chcę, żeby mój pta­szek się opie­rzył. Chcę zoba­czyć, jak latasz, Harry. Spędź na uczelni pierw­szy semestr, a potem się zasta­no­wimy.

– Okej. Pierw­szy semestr, w zamian ty dajesz sobie spo­kój z kre­dy­tem pod hipo­tekę.

– Mogę się na to zgo­dzić. Rozej­rzymy się za pożycz­kami stu­denc­kimi. Będziesz mógł zna­leźć pracę na kam­pu­sie. Jest taki piękny.

Nie miał nic prze­ciwko temu, by matka snuła te marze­nia; widać było, że spra­wiało jej to przy­jem­ność.

Cze­kała go jed­nak robota, a on zamie­rzał ją wyko­nać, gdy tylko matka się położy.

Mał­żeń­stwo mło­dych wykształ­co­nych ludzi, prze­by­wa­ją­cych w samym lodo­wa­tym sercu lutego w swoim waka­cyj­nym domu w Aru­bie, mogło się pochwa­lić bar­dzo ładną kolek­cją mar­ko­wych zegar­ków – dam­skich i męskich.

Bul­gari, Rolex, Cho­pin, Baume & Mer­cier, TAG Hauer. I, jak się dowie­dział, dwa egzem­pla­rze firmy Fre­de­ric Graff.

Wąt­pił, czy zabrali je wszyst­kie ze sobą.

Nawet gdyby mu z nimi nie wyszło, to i tak ludzie, któ­rzy potra­fili kolek­cjo­no­wać zegarki o war­to­ści pię­cio­cy­fro­wej kwoty, musieli mieć mnó­stwo innych dóbr. Do wyboru, do koloru.

Liczył głów­nie na zegarki – po jed­nym od każ­dego z mał­żon­ków; nie był potwo­rem. Gdyby tra­fił się wśród nich jakiś graff, mógłby go sprze­dać i mie­sią­cami opła­cać koszty lecze­nia, utrzy­ma­nia domu i stu­diów.

Odwie­dził ten dom minio­nej wio­sny, kiedy wła­ści­ciele prze­pro­wa­dzili wstępną roz­mowę z matką i Mags na temat grun­tow­nych porząd­ków, ale osta­tecz­nie zre­zy­gno­wali, znał więc dokład­nie roz­kład pomiesz­czeń. Znał też sys­tem antyw­ła­ma­niowy, łatwo mógł sobie z nim pora­dzić.

Wie­dział rów­nież, że Jen­kin­so­no­wie mają dwa sejfy – jeden w gabi­ne­cie, a drugi w gar­de­ro­bie przy głów­nej sypialni.

Przy­pusz­czał, że tam wła­śnie znaj­dują się zegarki.

Wcze­śniej zain­we­sto­wał w kupno iden­tycz­nego sejfu. Wyna­jął nie­wielki maga­zy­nek, coś w rodzaju tym­cza­so­wego schowka na rze­czy. I tam tygo­dniami ćwi­czył się w sztuce otwie­ra­nia sej­fów.

Nie zafun­do­wali sobie niczego z gór­nej półki, niczego wyso­kiej klasy, naj­praw­do­po­dob­niej z korzy­ścią dla niego, a mimo to Harry uwa­żał, że ma smy­kałkę do tej spe­cy­ficz­nej sztuki. Z tą nową umie­jęt­no­ścią i przy odro­bi­nie szczę­ścia zacząłby jesie­nią stu­dia wolny od wszel­kich dłu­gów. Albo pra­wie wolny.

Mar­twił się, że zosta­wia matkę samą, cho­ciażby na dwie godziny – góra trzy – któ­rych wyma­gała robota. A jeśli z powodu burzy doj­dzie do wyłą­cze­nia prądu? A jeśli matka poczuje się źle i zacznie go wołać?

A jeśli?… a jeśli?…

Lecz gdyby powio­dło mu się z tym wła­ma­niem – a był tego pewien – mógłby upłyn­niać łup powoli, spła­ca­jąc wszystko, i powie­dzieć matce, że znów udziela kore­pe­ty­cji.

Tak czy siak, wie­dział, że coś wymy­śli.

Wsiadł do kolejki miej­skiej, ot, niczym się nie­wy­róż­nia­jący nasto­la­tek opa­tu­lony po uszy, jak wszy­scy w ten wietrzny, śnieżny wie­czór w Chi­cago.

Wysiadł przy­sta­nek wcze­śniej przed celem podróży, wło­żył do wewnętrz­nej kie­szeni oku­lary w gru­bych opraw­kach, które miał na sobie pod­czas jazdy. Zamie­nił cza­peczkę fut­bo­lową na hoke­jową, po czym ruszył w przej­mu­ją­cym chło­dzie w kilo­me­trową wędrówkę.

Każdy, kto by miał choć odro­binę oleju w gło­wie albo nie zamie­rzał się ni­gdzie wła­my­wać, sie­działby o pierw­szej w nocy w cie­płym domu. Jego jedy­nym zmar­twie­niem było ryzyko napo­tka­nia na swej tra­sie jakie­goś radio­wozu, a następ­nie prze­słu­cha­nia na oko­licz­ność tego, co on robi, u dia­bła, na dwo­rze w nocy w taką pogodę.

„Byłem u dziew­czyny, rozu­mie pan”, ćwi­czył w gło­wie. „Teraz idę na przy­sta­nek, żeby wsiąść do pociągu i wró­cić do domu. Żaden pro­blem, panie wła­dzo”.

Szczę­ściem nie napo­tkał jed­nak patroli i kiedy dotarł do miej­sca prze­zna­cze­nia, zwol­nił kroku.

Przy­szło mu do głowy, że idzie zbyt szybko i zwraca na sie­bie uwagę.

Nie oka­zu­jąc waha­nia, pod­szedł wprost do drzwi wej­ścio­wych.

Zamki nie sta­no­wiły szcze­gól­nej prze­szkody, słu­żyły raczej ozdo­bie niż bez­pie­czeń­stwu – poje­dyn­czy cylin­der i kla­syczna zasuwka w obu­do­wie pokry­tej imi­ta­cją brązu.

Mecha­nizm ustą­pił w ciągu minuty.

Zsu­nął buty, wszedł do środka w gru­bych skar­pet­kach, scho­wał obu­wie do pla­sti­ko­wej torby i we wszyst­kich tych czyn­no­ściach odli­czał w myślach sekundy.

Teraz zamknąć drzwi i podejść wprost do skrzynki alar­mo­wej.

Tu też zde­cy­do­wali się na pod­sta­wowy model. Otwo­rzył drzwiczki, wyłą­czył alarm i zanu­rzył się z lubo­ścią w ota­cza­ją­cej go zewsząd ciszy.

Ulu­biony moment, jak musiał przy­znać. Po wszyst­kich żmud­nych przy­go­to­wa­niach, ćwi­cze­niach, roz­po­zna­niu – nad­cho­dziła oto chwila, kiedy mógł tylko stać w ciszy i chło­nąć dozna­nia. Czuł, jak jego puls przy­spie­sza pod wpły­wem emo­cji.

Kra­dzież, zysk? To była po pro­stu robota.

Ale ten moment, ten spo­kój – były wyłącz­nie jego dozna­niem.

Roz­ko­szo­wał się nim przez chwilę, potem przy­stą­pił do dzia­ła­nia.

Poszedł lekko scho­dami na górę, minął podwójne drzwi na lewo, a wresz­cie sta­nął przed tymi pro­wa­dzą­cymi do gar­de­roby na pra­wej ścia­nie.

Mieli mnó­stwo ubrań – od cho­lery butów. Tych dwoje miało praw­dzi­wego świra na punk­cie odzieży. Siłą rze­czy jed­nak podzi­wiał gar­ni­tury męż­czy­zny – dosko­nałą wełnę – i koszule z mono­gra­mem na ręka­wach. Oraz miękką skórę butów od zna­nych pro­jek­tan­tów.

Doce­nił też kolek­cję swe­trów pani domu. Kasz­mir, wełna mery­no­sów. Naszła go pokusa, by wziąć jeden – tylko jeden – dla matki. Taki cie­pły i mię­ciutki.

To jed­nak pro­wo­ko­wa­łoby pyta­nia, a on nie chciał kła­mać.

Prze­su­nął więc sno­pem świa­tła latarki po sej­fie. I uśmiech­nął się z zado­wo­le­niem.

– Cześć. Pra­cuję od jakie­goś czasu z twoim bra­tem. Zapo­znajmy się. – Pokrę­cił głową, wyj­mu­jąc ste­to­skop. – Zamek z pod­sta­wową kom­bi­na­cją. Powinni się byli lepiej posta­rać.

Naj­pierw usta­lił dłu­gość kom­bi­na­cji. Aby się upew­nić, że wszyst­kie bolce cof­nęły się, obró­cił pokrę­tło trzy razy zgod­nie z ruchem wska­zó­wek zegara. Następ­nie przy­ło­żył słu­chawkę ste­to­skopu obok pokrę­tła i zaczął nim obra­cać w kie­runku prze­ciw­nym do ruchu wska­zó­wek zegara. Kiedy usły­szał dwa pierw­sze klik­nię­cia, zatrzy­mał się i zapa­mię­tał cyfrę.

Powtó­rzył czyn­ność dwu­krot­nie, by się upew­nić.

– Dobry począ­tek – mruk­nął.

Prze­su­wa­jąc pokrę­tło prze­ciw­nie do ruchu wska­zó­wek zegara, zatrzy­mał się przy pierw­szej cyfrze. Cofał się – powoli, ostroż­nie – do miej­sca, w któ­rym zatrzy­mał bolce, nasłu­chu­jąc klik­nięć i zapa­mię­tu­jąc kolejne cyfry, aż w końcu nic nie dobie­gło jego uszu.

„Czte­ro­cy­frowa kom­bi­na­cja”, pomy­ślał.

Teraz do gry wkro­czyły jego zdol­no­ści mate­ma­tyczne – kto powie­dział, że życie nie wymaga sto­so­wa­nia alge­bry?

Nakre­ślił dwie linie i ozna­czył je. Oś X dla punktu począt­ko­wego, oś Y dla pra­wego punktu stycz­nego.

Zre­se­to­wał zamek, po czym usta­wił pokrę­tło na zerze.

Pra­co­wał w ciszy – sły­chać było tylko klik­nię­cia – pra­co­wał cier­pli­wie, odno­to­wu­jąc każde miej­sce kon­taktu, a potem nano­sił to odpo­wied­nio na oś X albo Y.

Ta wyczer­pu­jąca praca zabrała mu dokład­nie trzy­dzie­ści trzy minuty – uważne nasłu­chi­wa­nie, wyko­rzy­sty­wa­nie mate­ma­tyki, żeby usta­lić cztery cyfry.

8–9–14–2.

Teraz potrzebna mu była pra­wi­dłowa kolej­ność. Zaczął od sekwen­cji, w jakiej zapi­sał cyfry, potem zatrzy­mał się.

– To data. Jezu, walen­tynki. Praw­do­po­dob­nie data ich pierw­szej randki czy coś w tym rodzaju. W roku dzie­więć­dzie­sią­tym ósmym. Czyżby to miało być tak łatwe?

Czte­ro­cy­frowa kom­bi­na­cja mogła ozna­czać bli­sko dwa tysiące zmien­nych. Wyklu­czone, by udało mu się za pierw­szym razem.

Ale mimo wszystko spró­bo­wał.

2–14–9–8.

I kiedy pocią­gnął za rączkę sejfu, jego drzwiczki otwo­rzyły się z gład­ko­ścią jedwa­biu.

– Cho­lera! Otwarły się tak po pro­stu.

Prze­szył go dreszcz nie­mal podobny do tego pierw­szego, dziw­nego, szo­ku­ją­cego orga­zmu w wieku dwu­na­stu lat.

Wyjął sto­per i wyłą­czył go.

– Trzy­dzie­ści pięć minut, dwa­na­ście sekund. Nie­źle, ale popra­wię ten wynik.

Wyjął z sejfu kasetkę ze szkla­nym wiecz­kiem – bez zamka – która mogła pomie­ścić z tuzin dam­skich zegar­ków. Teraz znaj­do­wało się w niej sie­dem. A jed­nym z nich był graff.

Wyjął go i obej­rzał uważ­nie w świe­tle latarki.

Ni­gdy nie miał w ręku niczego rów­nie dro­giego. I jakże to było piękne, jak sobie to uświa­do­mił. To, jak dia­menty jarzyły się w bla­sku świa­tła, a umiesz­czone obok nich sza­firy dys­kret­nie błysz­czały.

Przy­rzekł sobie, że odrobi lek­cję i dowie się wię­cej o kamie­niach szla­chet­nych. No cóż, skry­wały w sobie histo­rię. I spra­wiały wię­cej rado­ści niż znaczki czy stare monety.

Wło­żył zega­rek do sakiewki, którą przy­niósł ze sobą, odsta­wił kasetkę na miej­sce, wyjął następną i zaczął prze­glą­dać męską kolek­cję. Zde­cy­do­wał się na rolexa – kla­syka – po czym odło­żył kasetkę.

Wyjął pozo­stałe kasetki – spinki do man­kie­tów, kol­czyki, bran­so­letki, naszyj­niki. Drobna kolek­cja, jak sądził, ale robiąca wra­że­nie.

I kusząca.

Upo­mniał się w myślach, że musi dotrzeć do domu, następ­nie zaś udać się do maga­zynku scho­wać tam towar.

Osta­tecz­nie jed­nak się­gnął po dia­men­towe kol­czyki. Małe, ale z klasą, i praw­do­po­dob­nie nie­ła­twe do wytro­pie­nia.

Zamknął sejf, wpra­wił w ruch pokrę­tło. Potem rozej­rzał się dla pew­no­ści, że niczego nie pozo­sta­wił po sobie.

Ruszył w drogę powrotną i brnąc przez gęsto pada­jący śnieg, w nie­spełna godzinę dotarł do domu.

Z dwu­stoma tysią­cami w ple­caku, jak obli­czał.

Zamie­rzał upie­rać się przy dwu­dzie­stu pro­cen­tach. Przy­stałby i na dzie­sięć, ale będzie naci­skał na wię­cej. I może zdoła uzy­skać pięt­na­ście.

A dys­po­nu­jąc trzy­dzie­stoma tysią­cami dola­rów, z pew­no­ścią upo­rałby się z cho­lerną górą rachun­ków za lecze­nie.

Wio­sną mie­liby świeże powie­trze – a rachunki za ogrze­wa­nie znik­nę­łyby naresz­cie. Może – choć wyda­wało się to mało praw­do­po­dobne – zdo­łałby namó­wić matkę na let­nie waka­cje. Sprze­dali dawno temu swój stary wóz, ale mogliby wyna­jąć inny. Uzy­skał pozwo­le­nie swo­jego nauczy­ciela jazdy. Odbył kurs w szkole, a tata Willa woził go swoim samo­cho­dem, miał więc prak­tykę. Mógł zro­bić prawo jazdy; wypo­ży­czy­liby samo­chód i poje­chali nad ocean.

Matka czę­sto mawiała, że bar­dzo chcia­łaby go zoba­czyć. Poza tym mor­skie powie­trze odzna­czało się wła­ści­wo­ściami lecz­ni­czymi i tak dalej.

Mogliby wyna­jąć na kilka dni pokój nie­da­leko plaży. Podróż tam i z powro­tem to też byłyby waka­cje. Nie wyjeż­dżali na nie od czasu…

„Od czasu, kiedy zacho­ro­wała na raka”, jak przy­szło mu do głowy, zaraz jed­nak stłu­mił w sobie tę reflek­sję.

Prze­żył wspa­niałą noc, nie było sensu jej psuć. Czas pomy­śleć o wio­śnie, o lecie, o stu­diach jesie­nią.

Jed­nak na razie zima trwała z upo­rem. Zimny marzec odszedł z taką samą zaja­dło­ścią, z jaką się zja­wił.

Nim nastała połowa kwiet­nia, Harry doszedł do wnio­sku, że Chi­cago bar­dziej przy­po­mina pokrytą wiecz­nym lodem pla­netę Hoth z Gwiezd­nych wojen ani­żeli ame­ry­kań­skie mia­sto.

Aż wresz­cie pod koniec kwiet­nia wio­sna zaczęła z wolna prze­ła­my­wać mroźny uścisk zimy.

Coraz śmie­lej otwie­rali już okna na oścież i wpusz­czali świeże powie­trze. Oczy­wi­ście, musieli je na noc zamy­kać, jeśli nie chcieli zamar­z­nąć na śmierć, ale był to już jakiś począ­tek.

Harry czuł, że roz­kwita w nim nadzieja. Przy­po­mi­nała te kro­kusy, które matka posa­dziła, kiedy był małym chłop­cem.

Spo­ty­kał się nawet z nową dziew­czyną, Aly­son. Miała świra na punk­cie nauki, ale była abso­lut­nie uro­cza. Nie, nie zna­czyło to nic poważ­nego; nie pra­gnął tego przed począt­kiem stu­diów. Ale miał z kim pójść na bal matu­ralny, i to się liczyło.

Wra­cał do domu w upoj­nym, nie­mal bal­sa­micz­nym powie­trzu, zasta­na­wia­jąc się nad wie­czor­nymi zaję­ciami.

Lek­cje do odro­bie­nia – musiał dosta­wać dobre stop­nie – tro­chę nauki o kamie­niach szla­chet­nych. Kola­cja – może uda­łoby mu się prze­ko­nać mamę do zamó­wie­nia pizzy.

I poja­wił się też poten­cjal­nie lukra­tywny cel, któ­remu chciał się bli­żej przyj­rzeć.

Wszedł do domu w dosko­na­łym nastroju.

– Cześć, mamo! Prze­ką­szę coś. Chyba świet­nie mi poszło z testu z che­mii. Mam od cho­lery pracy domo­wej, ale zaraz się do niej zabiorę.

Trzy­mał w ręku torebkę Dori­tos, a w dru­giej puszkę coli, kiedy mama wyło­niła się z sypialni.

– Zawsze po szkole jadłeś kanapkę z dże­mem.

– Czasy się zmie­niają. Potrze­buję na gwałt dużej ilo­ści węglo­wo­da­nów i kofe­iny do wypra­co­wa­nia. Muszę coś napi­sać na temat…

Utkwiła w nim spoj­rze­nie, które natych­miast prze­biło balo­nik jego dobrego humoru.

– Co się stało? – spy­tał z wysił­kiem.

– Usiądźmy, Harry.

– Mamo…

– Pro­szę. Usiądźmy. Może przy­niósł­byś mi colę?

Stłu­mił wszel­kie myśli; tylko tyle mógł zro­bić. Nalał jej swo­jej coli do szklanki z lodem, bo taką lubiła. Po czym usiadł z nią przy kuchen­nym stole.

– Poszłam dzi­siaj na bada­nie. Tomo­graf.

– Co? Nic mi nie mówi­łaś. Poszedł­bym z tobą.

– Masz na gło­wie szkołę. Mags ze mną poszła. A nie powie­dzia­łam ci, kocha­nie, bo to lekarz chciał mnie zba­dać. Dla­tego, że… kocha­nie… che­mia nie poskut­ko­wała tym razem.

– Nie­prawda. Powie­dzieli, że skut­kuje. Tak powie­dzieli.

– Ow­szem, dzia­łała przez krótki czas zeszłej jesieni i na początku zimy, ale już nie teraz, Harry. Od jakie­goś czasu już nie.

Wie­dział o tym, prawda? W głębi ducha. Obwódki wokół jej oczu, wyraź­niej­sze i ciem­niej­sze, ener­gia zni­ka­jąca podob­nie jak ciało na jej kościach.

– No to spró­bują z nową tera­pią.

– Harry… – Ujęła jego dło­nie. – Są prze­rzuty. Zro­bili wszystko, co w ich mocy.

Miał wra­że­nie, że jej ręce to kości­ste pióra. Takie lek­kie, cien­kie i ostre.

– Nie wie­rzę w to. Ty też nie możesz w to uwie­rzyć.

– Chcę, żebyś był dzielny. Wiem, że to nie jest w porządku. Nie powin­nam cię o to pro­sić. Nic nie było ani nie jest w porządku. Pozba­wiło cię dzie­ciń­stwa, a ja tego nie­na­wi­dzę. Nie­na­wi­dzę. Nie twier­dzę, że nie będę wal­czyć. Ale dajemy sobie spo­kój z che­mią.

– Mamo, pro­szę…

– Może prze­dłu­ży­łaby mi życie o kilka mie­sięcy, a ja bym cią­gle rzy­gała. Ale to wszystko. Chcę ten czas, który mi jesz­cze pozo­stał, spę­dzić z tobą, być twoją mamą, przy­naj­mniej tak długo, jak to moż­liwe. – Ści­snęła mu dło­nie. – Sześć mie­sięcy. Osiem albo dzie­więć, Harry, przy zasto­so­wa­niu innych tera­pii. Pod­da­ła­bym się temu sto razy, kocha­nie, gdyby to ozna­czało, że będę widziała, jak dora­stasz. Koń­czysz stu­dia, zako­chu­jesz się, zakła­dasz rodzinę. Ale nie mogę. Moje serce pra­gnie tego – jesteś dla mnie wszyst­kim – ale ciało mi na to nie pozwoli.

– Dałaś wcze­śniej radę.

– Ale nie tym razem. Pomóż mi prze­żyć jak naj­le­piej te sześć mie­sięcy.

– Dałaś wcze­śniej radę – powtó­rzył z upo­rem.

Kiedy oto­czyła go ramio­nami, znów był dziec­kiem. I to dziecko przy­ci­snęło teraz twarz do mat­czy­nej piersi i cicho załkało.

Rozdział 3

W ostat­nim dniu nauki szkol­nej, pod koniec dwu­na­sto­let­niego roz­działu jego życia, jak zwykł myśleć o tym Harry, usły­szał dono­śny śmiech wyle­wa­jący się z otwar­tych okien domu, gdzie w poma­lo­wa­nych donicz­kach obok drzwi wej­ścio­wych rosły kwiaty.

Matka śmiała się teraz czę­ściej i spra­wiała wra­że­nie tak pogod­nej i szczę­śli­wej, że mógł sobie wmó­wić – no pra­wie – że udało im się mimo wszystko poko­nać na dobre tego wroga, który się w niej zado­mo­wił.

Sadziła kwiaty, sprzą­tała domy, słu­chała muzyki, cho­dziła na zakupy. Kupiła nową sukienkę z myślą o jego pro­mo­cji.

Mawiała, że każdy dzień to dar, więc i on pró­bo­wał patrzeć na to w ten spo­sób.

Cza­sem jed­nak, nocą, w ciem­no­ści, przy­cho­dziło mu do głowy, że każdy upły­wa­jący dzień to o jeden dzień mniej.

Dzi­siaj sły­szał, jak się śmieje – chi­cho­cze niczym któ­ryś z jego szkol­nych kole­gów.

Teraz już byłych kole­gów.

Wszedł do domu i zoba­czył matkę i Mags, które zano­siły się śmie­chem przy stole kuchen­nym.

Od szcze­ciny na gło­wie ciotki bił ośle­pia­jący sza­fi­rowy blask.

Nie dzi­wił się temu, ale widok kró­ciut­kich wło­sów na mat­czy­nej gło­wie w różo­wym kolo­rze gumy do żucia ode­brał mu mowę.

Obie uśmiech­nęły się do niego jak na komendę.

– I co myślisz? – spy­tała Dana.

– Myślę… że wyglą­da­cie jak jaja wiel­ka­nocne – odparł. – Gdyby je mieli na Mar­sie.

Wywo­łało to kolejny atak sza­leń­czego śmie­chu.

– Wystar­czy mi obu kolo­rów, żeby i tobie ufar­bo­wać włosy, Harry. Chcesz? Pomie­szam jeden z dru­gim i otrzy­mam ładny fio­let. Masz fry­zurę jak Geo­rge Clo­oney w fil­mie Ave, Cezar – zauwa­żyła Mags. – Fio­let ją ład­nie pod­kre­śli.

– Nie ma mowy.

Dana wstała i wzięła z lodówki puszkę coli, zanim zdą­żył wziąć jedną dla sie­bie.

– Zakryję sobie głowę chustką przed uro­czy­sto­ścią wrę­cze­nia świa­dectw – powie­działa. – Nie martw się.

Wziął colę, a potem się schy­lił i poca­ło­wał ją w poli­czek.

– Nie zro­bisz tego. Założę się, że nikt nie ma mamy – ani ciotki – z różo­wymi i nie­bie­skimi wło­sami.

Uści­skała go.

„Jakaż ona szczu­pła, jaka szczu­pła”. Ode­pchnął od sie­bie tę myśl i upo­mniał się: „Jest tutaj, jest i jest szczę­śliwa”.

– Mags namó­wiła mnie na to, kiedy upo­ra­ły­śmy się z domem Gob­ble’ów. Pomy­śla­łam sobie, a co mi szko­dzi, do dia­bła. I w tym całym pod­nie­ce­niu zapo­mnia­łam o wiel­kiej chwili! – Chwy­ciła się za twarz. – To ostatni dzień w szkole. Mój dzie­ciak, mój mały dzie­ciak o wzro­ście ponad sto osiem­dzie­siąt cen­ty­me­trów, wła­śnie ukoń­czył liceum.

– Oho, chyba nasta­wię jakąś sen­ty­men­talną muzykę.

– Już roz­brzmiewa mi w gło­wie – zwró­ciła się Dana do Mags. – Wciąż cię widzę, mój mały chłop­czyku, jak idziesz pierw­szego dnia do szkoły w tej swo­jej czer­wo­nej kur­teczce, z pudeł­kiem na lunch. Kiedy tam dotar­li­śmy, powie­dzia­łeś po pro­stu: „Cześć!”, i sam wsze­dłeś do budynku. Niczego się nie bałeś. Zawsze taki byłeś.

Pamię­tał to, ponie­waż pamię­tał wszystko.

– Dzięki swo­jej mamie.

– Przy­go­tuję ci prze­ką­skę. Pew­nie wybie­rasz się dziś na przy­ję­cie. Idziesz z Aly­son? To prze­miła dziew­czyna. I taka bystra.

– Ow­szem, jest miła i bystra, ale mam dziś randkę z kimś innym. Prawdę powie­dziaw­szy, z dwiema oso­bami.

Dana obró­ciła się gwał­tow­nie.

– Nie spę­dzisz chyba pierw­szego wie­czoru reszty two­jego życia ze mną i Mags!

– Myślę, że sam mogę decy­do­wać o tym, gdzie i jak chcę spę­dzić ten pierw­szy wie­czór, poza tym mam pewne plany.

– Jakie plany?

– Swoje plany. Zostało nam kilka godzin, więc naj­wyż­szy czas na tę prze­ką­skę. Zrób dosta­tecz­nie dużo dla nas wszyst­kich. Potem sko­szę traw­nik.

Co, wziąw­szy pod uwagę jego roz­miary, zabie­rze dzie­sięć minut.

– To nie­spo­dzianka – cią­gnął, uprze­dza­jąc pyta­nia. – Jeste­ście odpo­wied­nio ubrane. Może przyda się wam swe­ter czy kur­teczka, ale to wszystko.

– Tajem­nica. Psst – powie­działa Mags. – Tajem­ni­cza nie­spo­dzianka. Już mi się podoba.

Nie miały poję­cia, dokąd jadą, kiedy wsia­dały do pociągu, a on mil­czał jak zaklęty. Ale im bli­żej byli celu i im wię­cej wsia­dało ludzi w cha­rak­te­ry­stycz­nych cza­pecz­kach i kurt­kach, tym bar­dziej sta­wało się jasne, gdzie jadą. Mags trą­ciła Harry’ego w ramię.

– Sta­dion Wri­gley. Zga­dza się? Wie­czorny mecz z Miami Mar­lins.

– Może i tak.

– Prze­cież nie prze­pa­dasz za bejs­bo­lem – zaczęła Dana. – Ni­gdy nie rozu­mia­łam, w któ­rym momen­cie popeł­ni­łam błąd i nie wpo­iłam ci miło­ści do tego sportu, ale…

– Nie­prawda. Podoba mi się. No i moje panie go uwiel­biają.

– Pew­nie, bo jest wspa­niały. Nie­sa­mo­wity. Czło­wieku, powin­nam chyba wzmoc­nić się ener­gią z mojego krwaw­nika. Nie, nie, raczej z czar­nego onyksu. – Mags zaczęła grze­bać w swo­jej torebce. – Mam tu coś chyba? O rany! Moja szczę­śliwa cza­peczka Cub­sów została w domu, ale potra­fię ją sobie wyobra­zić. Kto gra na pozy­cji mio­ta­cza? Za nic sobie nie przy­po­mnę.

– Ser­gio Mitre – pod­su­nął Harry.

– Okej, w porządku. Będę wyobra­żała ją sobie z całych sił.

Podo­bało mu się, jak roz­ma­wiają o meczu, jadąc pocią­giem, a potem w dro­dze na sta­dion i pod wiel­kim czer­wo­nym trans­pa­ren­tem.

Podo­bała mu się ich papla­nina i ota­cza­jący ich gwar.

– Ja sta­wiam – oznaj­miła Dana. – Z oka­zji ostat­niego dnia w szkole.

– Za późno. – Harry wyjął z tyl­nej kie­szeni spodni bilety. – Już zała­twione. Pro­szę: dla kobiet, które mi pomo­gły prze­brnąć ten ostatni dzień nauki.

– Harry… to miej­sca w loży. Nie możesz…

– Już zała­twione. I wszy­scy dostaną cza­peczki na szczę­ście.

– Nie psuj chło­pa­kowi pla­nów. – Mags ści­snęła Danie dłoń. – Przyj­mij dar.

– Tak, tak, masz rację. Nie widzia­ły­śmy nawet meczu w ostat­nim sezo­nie, a teraz? Miej­sca w loży. Och, Mags, spójrz tylko. Tam! Przy pierw­szej bazie, tuż za ławką tre­ner­ską!

Kupił im po cza­peczce i jedną wziął sobie.

Kiedy weszli na sta­dion, usły­szał nabożne wes­tchnie­nie matki. Ich oczom uka­zały się zie­lona murawa, cha­rak­te­ry­styczne brą­zowe pod­wyż­sze­nie dla mio­ta­cza i białe linie pól gry.

– Och! Jeste­śmy pra­wie na samym boisku! – gorącz­ko­wała się Dana. – Czuję zapach sko­szo­nej trawy! Mags, pamię­tasz, jak oglą­da­ły­śmy mecze, sie­dząc na dachach? – Wska­zała budynki ota­cza­jące sta­dion.

– Jasne, że pamię­tam. Zabie­rał nas tam wuj Silas, obda­ro­wy­wał hot dogami i piwem korzen­nym. Opo­wia­da­łam ci, Harry, o wuju Sila­sie, bra­cie two­jej babki?

– Noszę po nim dru­gie imię.

– No tak. A wiesz, że zako­chał się w kobie­cie, która ni­gdy nie odwza­jem­niła jego miło­ści, przez co usy­chał za nią z tęsk­noty, aż wresz­cie umarł. Ni­gdy się nie oże­nił. Uwie­rzył­byś? Dostał ataku serca, kiedy byłeś nie­mow­lę­ciem.

Harry znał tę histo­rię. Ojciec Mags i Dany zwiał, gdy ta druga była jesz­cze w pie­lu­chach. Ich matka pra­co­wała wtedy w skle­pie rzeź­ni­czym u swego brata i wycho­wy­wała dwie dziew­czynki.

Zgi­nęła, tra­fiona zbłą­kaną kulą wystrze­loną z pędzą­cego auta, kiedy jego wła­sna matka miała sie­dem­na­ście lat.

„Była w tym samym wieku co ja teraz”, uświa­do­mił sobie nagle.

– Może i miał słabe serce, ale czułe, dobre, prze­słod­kie. Ech… To były dobre czasy. – Mags pokle­pała Danę po udzie. – Naprawdę dobre.

– Ow­szem. – Jej sio­stra wes­tchnęła gło­śno. – Ale teraz czasy są jesz­cze lep­sze.

Jedli hot dogi i popi­jali piwo. Choć nie miał na to zbyt­niej ochoty, Harry pocią­gnął tro­chę z mat­czy­nego kubeczka.

Soli­dar­ność.

Dopin­go­wali, gwiz­dali, buczeli, spie­rali się o decy­zje sędziow­skie.

Matka wyglą­dała pro­mien­nie – takie wła­śnie słowo przy­szło mu do głowy. Zerwała się z miej­sca, by móc lepiej obser­wo­wać lot dłu­giej piłki, i gwizd­nęła na pal­cach, kiedy zawod­nik pola środ­ko­wego prze­chwy­cił ją dosłow­nie kil­ka­dzie­siąt cen­ty­me­trów od ściany, a wresz­cie jęk­nęła, gdy wyeli­mi­no­wano pał­ka­rza.

Po zacho­dzie słońca zapa­lono świa­tła.

Nagle, bar­dziej przez przy­pa­dek niż celowo, Harry pochwy­cił piłkę, która pole­ciała wprost w jego stronę. Matka zerwała się z miej­sca i zaczęła tań­czyć.

– Masz zręczne dło­nie – zauwa­żyła Mags, patrząc na niego zna­cząco. – I dobry refleks.

Kiedy już odzy­skał czu­cie w pal­cach, podał piłkę matce.

– Twoja pamiątka, madame.

Czy zade­cy­do­wały o tym cza­peczki na szczę­ście, czy krwaw­nik, który Mags wygrze­bała z torebki, czy dobra gra Chi­cago Cubs, tak czy siak, Mitre dobrze rzu­cał przez cały pełny mecz i kiedy chłopcy scho­dzili z boiska, mieli na kon­cie zali­czo­nych czter­na­ście bie­gów.

Choć Harry nie podzie­lał mat­czy­nej pasji do bejs­bola, wie­dział, że żaden zapa­lony kibic nie sza­lałby z rado­ści na widok takiego wyniku.

Gdy ludzie opusz­czali try­buny, matka wsparła mu głowę na ramie­niu. Wciąż sie­dzieli na swo­ich miej­scach.

– Wiesz, co jest lep­sze od let­niego wie­czoru na tym sta­dio­nie? – spy­tała.

– Co? – odparł machi­nal­nie.

– Nic.

Kiedy póź­niej wysie­dli z kolejki jeden przy­sta­nek wcze­śniej, wszy­scy troje kupili sobie rożki lodowe i odpro­wa­dzili Mags do jej miesz­ka­nia.

Wie­czo­rem wra­cali już sami do domu poło­żo­nego kilka prze­cznic dalej. Harry oto­czył matkę ramie­niem, tak jak ona ota­czała nie­gdyś jego.

– Jesteś pew­nie zmę­czona.

– Tro­chę – przy­znała. – Ale to dobre zmę­cze­nie. Spra­wi­łeś nam nie­sa­mo­witą nie­spo­dziankę. Prawdę mówiąc, ty sam byłeś zawsze moją naj­lep­szą nie­spo­dzianką. Ni­gdy nie pytasz o swo­jego ojca.

– A o co tu pytać? – Wzru­szył ramio­nami. – On się prze­cież nie liczy.

– Liczy, bo gdyby nie on, nie mia­ła­bym cie­bie. – Wsparła się na nim i wes­tchnęła. – Powin­nam ci powie­dzieć, bo zwy­czaj­nie powi­nie­neś wie­dzieć. Były­śmy młode. Kiedy stra­ci­ły­śmy z Mags matkę, odczu­wa­łam smu­tek. Ona nie posia­dała się z roz­pa­czy, a ja nie mogłam się uwol­nić od smutku. Choć wuj Silas pocie­szał nas jak mógł, i jemu nie było lekko. Tak czy ina­czej, wtedy wła­śnie zja­wił się chło­pak i mnie zapra­gnął. A ja zapra­gnę­łam jego. Nie darzy­li­śmy się miło­ścią. By­naj­mniej. I nie chcę, żebyś myślał, że zła­mał mi serce, bo tak nie było.

Skrę­cili w stronę domu; zatrzy­mała się przy drzwiach.

– Posiedźmy tu chwilę – zapro­po­no­wała i usa­do­wiła się na weran­dzie poro­śnię­tej kwia­tami. – Byli­śmy razem tylko kilka tygo­dni i w zasa­dzie zdą­ży­li­śmy się już roz­stać, kiedy sobie uświa­do­mi­łam, że jestem w ciąży. On zaczął stu­dia, Mags wyru­szyła w trasę ze swoim cyr­kiem, a ja pra­co­wa­łam w skle­pie rzeź­ni­czym. Wiem, dziw­nie to zabrzmi, ale nie wpa­dłam w panikę ani nie zasta­na­wia­łam się, co robić. Od pierw­szej chwili ogar­nęła mnie eks­cy­ta­cja. Młoda, głu­pia, pod­eks­cy­to­wana. I wszelki smu­tek gdzieś się ulot­nił. Musia­łam o tym powie­dzieć chło­pa­kowi i nie byłam zdzi­wiona jego reak­cją. Nie mogłam go o to winić i ni­gdy nie wini­łam. – Spoj­rzała na syna zmę­czo­nym, ale twar­dym wzro­kiem. – I ty też nie powi­nie­neś, dla­tego ci o tym mówię. Miał led­wie osiem­na­ście lat, dopiero wkra­czał w doro­słe życie, tak jak ty teraz. Nie kocha­li­śmy się ani nie pra­gnę­li­śmy nawza­jem. Wiem, że mogłam nale­gać, by się poczuł do odpo­wie­dzial­no­ści, i może tak nale­żało zro­bić. Nie wiem. Nie chcia­łam jed­nak. Byłeś mój i po co miał­byś mieć w życiu kogoś, kto cię nie chciał, skoro ja cię chcia­łam? Wyrzekł się i cie­bie, i mnie, tak jak mój ojciec wcze­śniej wyrzekł się matki, mnie i Mags. Nie zamie­rza­łam cię ska­zy­wać na coś takiego. To nie­ła­twa droga.

– Nie chciał­bym, żeby było ina­czej, jeśli mnie o to pytasz.

– To dobrze. To bar­dzo dobrze. Tak czy ina­czej, Mags wró­ciła na kilka tygo­dni przed two­imi naro­dzi­nami i została przy mnie, kiedy się poja­wi­łeś. A potem znowu wró­ciła, kiedy umarł wuj Silas. Szkoda, że go nie pamię­tasz, ale nie mogłeś, byłeś maleń­kim dziec­kiem. Uwiel­biał cię. Odzie­dzi­czy­łam po nim w spadku dosta­tecz­nie dużo, by móc wpła­cić depo­zyt na ten dom. Póź­niej roz­krę­ci­ły­śmy z Mags inte­res i po jakimś cza­sie zaczę­ły­śmy cał­kiem nie­źle sobie radzić, to było jakoś wtedy, kiedy posze­dłeś do szkoły. No i tak. – Pod­nio­sła na niego oczy. – Z tego smutku wzią­łeś się ty, mój naj­więk­szy dar, moja naj­więk­sza miłość. Chcę, żebyś o tym zawsze pamię­tał. I wiesz co? – Poca­ło­wała go hała­śli­wie w poli­czek. – Żad­nego smutku dziś wie­czo­rem.

– Tak, nie pamię­tam go, to zna­czy wuja Silasa, ale znam go dzięki tobie i Mags. Mam w gło­wie wszyst­kie wasze opo­wie­ści.

Uśmiech­nęła się i postu­kała go pal­cem w skroń.

– Cza­ro­dziej­ska pamięć.

– Tak.

Wie­dział, że ni­gdy nie zapo­mni tej wspól­nej chwili na weran­dzie w letni wie­czór, w oto­cze­niu jej pięk­nych kwia­tów.

Ufar­bo­wała włosy na różowo i wło­żyła nową sukienkę z oka­zji jego pro­mo­cji, a potem, wraz z Mags, pomo­gła mu wypra­wić przy­ję­cie dla jego przy­ja­ciół.

Kiedy czer­wiec dobie­gał końca, prze­cho­dząc z wolna w lipiec, wokół jej oczu znów poja­wiły się ciemne obwódki. Coraz czę­ściej malo­wał się w nich ból. Zbyt czę­sto go dostrze­gał. Póź­niej, kiedy już led­wie mogła przejść przez pokój, nie tra­cąc przy tym odde­chu, uznał, że pora, by z nim usia­dła i poroz­ma­wiała.

– Pod­ją­łem decy­zję – oznaj­mił.

Popi­jała jakąś dzi­waczną her­batkę, która według Mags miała jakoby wła­ści­wo­ści lecz­ni­cze.

– To zna­czy?

– Zro­bię sobie rok prze­rwy.

– Harry, posłu­chaj…

– Nie, to ty mnie posłu­chaj. – Wie­dział, że nie może się z nim spie­rać, i w jakimś stop­niu nie­na­wi­dził się za to – nie­na­wi­dził świa­do­mo­ści, że jest zbyt słaba, by mu się prze­ciw­sta­wić. – Wielu ludzi tak robi i ja też tak zro­bię. Mags potrze­buje mnie teraz w fir­mie. Ty mnie potrze­bujesz, mamo. Muszę tu być. Po pro­stu muszę. Uni­wer­sy­tet nie zając, nie uciek­nie.

– Ale twoje sty­pen­dium… pra­co­wa­łeś tak ciężko.

– Odłożę to na póź­niej.

– Prze­pra­szam. – Zaci­snęła powieki. – Nie­stety, nie potra­fię się z tobą spie­rać. Nie mogę cię zmu­sić, żebyś odszedł. Chcia­łam patrzeć, jak idziesz na stu­dia, tak jak posze­dłeś pierw­szego dnia do szkoły. Pra­gnę­łam tego. I boli mnie myśl, że tego nie zoba­czę. Posłu­chaj… – Potrze­bo­wała chwili. Był to jeden z tych gor­szych dni i oboje o tym wie­dzieli. – Roz­ma­wia­łam z Anitą z hospi­cjum. Jest wspa­niała i rozu­mie, że nie chcę iść do szpi­tala. Chcę zostać tutaj. Będziesz potrze­bo­wał pomocy.

– Zaj­miemy się tobą, ja i Mags.

– Tak, wiem. Ale jeśli będzie­cie potrze­bo­wać pomocy, zwróć się do ludzi z hospi­cjum. Wszystko spi­sa­łam. Zdaję sobie sprawę, że trudno ci o tym roz­ma­wiać, ale to konieczne.

– Okej. – Ogar­nął go mdlący strach, ale opa­no­wał się i ski­nął tylko głową.