Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Trzecia część wzruszającej „Sagi rodu Quinnów”, autorstwa niekwestionowanej królowej romansów – Nory Roberts.
Przed laty Raymond i Stella Quinnowie adoptowali trzech dorastających chłopców, którzy jako mężczyźni nadal borykają się ze wspomnieniami bolesnej przeszłości. Wszyscy mają za sobą trudne dzieciństwo w biedzie i upokorzeniu. Krótko przed śmiercią Ray przygarnął też Setha i zobowiązał starsze rodzeństwo do opieki nad najmłodszym z synów.
Philip – trzeci z braci Quinnów – prowadzi wygodne i dostatnie życie, pracuje w agencji reklamowej i pomaga w rodzinnej firmie. Żyje intensywnie i pracuje intensywnie. Ale teraz nadchodzi jego kolej, by zająć się nieufnym Sethem. Kiedy poznaje Sybill, nawet nie podejrzewa, jak wielkie zmiany kobieta wprowadzi w jego życie... I jak bardzo zmieni obraz przeszłości.
Uwielbiana przez polskie czytelniczki Nora Roberts to autorka ponad dwustu powieści, nieodmiennie zajmujących pierwsze miejsce na listach bestsellerów „New York Timesa”, sprzedanych w ponad pięciuset milionach egzemplarzy.
„Nora Roberts należy obecnie do najpopularniejszych powieściopisarek". Washington Post Book World
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 406
Tytuł oryginału: Inner Harbor
Wydawca: Urszula Ruzik-Kulińska Redaktor prowadzący: Iwona Denkiewicz Redakcja: Maria Grabska-Ryńska Korekta: Iwona Wyrwisz, Ewa Grabowska
Copyright © 1999 by Nora Roberts Polish edition © Publicat S.A. MMXIII
ISBN 978-83-828-9761-6 Warszawa 2022
Wydawnictwo Świat Książki 02-103 Warszawa, ul. Hankiewicza 2
Księgarnia internetowa: swiatksiazki.pl
Dystrybucja: Dressler Dublin Sp. z o.o. 05-850 Ożarów Mazowiecki, ul. Poznańska 91 e-mail: dystrybucja@dressler.com.pl tel. + 48 22 733 50 31/32 www.dressler.com.pl
Wersję elektroniczną przygotowano w systemie Zecer
Drogi czytelniku,
Dom dla każdego człowieka oznacza coś innego, a jego stworzenie bywa zarówno wyzwaniem, jak i radością. Szczęściarze ciepło wspominają miejsce, w którym dorastali, tradycje, wśród których przyszło im się wychowywać. Spokojna przystań opowiada o znalezieniu takiego domu, stworzeniu go i zachowaniu.
Ray i Stella Quinnowie dali Philipowi drugą szansę w życiu. Nigdy nie zapomniał tego, co dla niego zrobili. Razem z braćmi – Cameronem, Ethanem, a teraz także i Sethem – stara się dotrzymać słowa danego ukochanemu ojcu i robi wszystko, by ich dom dalej istniał. Być może wolał życie w Baltimore, muzea, restauracje, tłumy ludzi, jednakże spełnił obietnicę, chociaż oznaczało to dla niego dzielenie czasu pomiędzy miasto a wybrzeże, na którym w pocie czoła męczył się nad kadłubem powstającej łodzi i zadaniami domowymi dziesięciolatka.
Ray pragnął stworzyć dom dla swoich synów. Żeby dotrzymać danego mu słowa i zachować rodzinę, Philip musi zaakceptować chłopca, którego ojciec wprowadził do ich życia… oraz zmierzyć się z piękną kobietą, której sekrety dotyczą także Quinnów – kobietą, która potrzebuje zarówno jego zaufania, jak i serca.
Żeby oczyścić imię ojca i wypełnić świętą przysięgę, bracia Quinn muszą utworzyć zgrany zespół. Rodzinę ukształtowaną przez zrządzenie losu oraz wspaniałomyślne serca pary wyjątkowych ludzi.
Nora Roberts
Philip Quinn umarł w wieku trzynastu lat. Ponieważ jednak przepracowany i kiepsko opłacany personel szpitala miejskiego w Baltimore przywrócił go do życia w ciągu niecałych dziewięćdziesięciu sekund, niezbyt długo przebywał po stronie śmierci.
Dla niego było to jednak wystarczająco długo.
Zabiły go dwie kule kalibru 6,35 mm wystrzelone z taniego pistoletu przez spuszczoną szybę kradzionej toyoty celiki. Palec, który pociągnął za spust, należał do przyjaciela – czy raczej kogoś najbardziej zbliżonego do przyjaciela, jakiego trzynastoletni złodziejaszek może sobie znaleźć na ulicach niebezpiecznych dzielnic Baltimore.
Kula o włos ominęła serce. Dopiero w późniejszych latach Philip uznał to za szczęśliwe zrządzenie losu.
To młode, silne, choć już zgorzkniałe serce nadal biło, zalewając krwią zużyte prezerwatywy i fiolki po cracku, gdy chłopak leżał w śmierdzącym rynsztoku na rogu ulic Fayette i Paca. Ból był tak przejmujący, jakby ktoś wbijał mu w klatkę piersiową ostre, palące sople, a mimo to nie przeniósł go w kojącą nieświadomość. Był przytomny, słyszał krzyki innych ofiar, być może przechodniów, pisk hamulców, warkot silników i swój własny gorączkowy, poszarpany oddech.
Właśnie upłynnił trochę elektroniki, którą zwinął z trzypiętrowego bloku cztery ulice dalej. Miał w kieszeni dwieście pięćdziesiąt dolców i zadowolony zamierzał kupić za dziesiątaka woreczek marychy, żeby przetrwać jakoś noc. Potrzebował pieniędzy, bo dopiero co wypuścili go z poprawczaka, gdzie siedział przez dziewięćdziesiąt dni za włamanie, które nie poszło tak gładko jak to ostatnie. Przez to wszystko stracił kontakty.
I jak się okazało, opuściło go także szczęście.
Później przypomni sobie, że chodziło mu po głowie tylko „Cholera, cholera, ale boli!”. Nie był w stanie myśleć o niczym innym. Wlazł im w drogę przypadkiem, nie miał co do tego wątpliwości. Te kule nie były przeznaczone dla niego. W ułamku sekundy, tuż zanim pistolet wypalił, dostrzegł jeszcze barwy gangu. Jego własnego, bo czasem zadawał się z jedną z band grasujących po ulicach miasta.
Gdyby nie to, że właśnie wyszedł z poprawczaka, nie stałby w tamtej chwili na rogu. Ktoś by go uprzedził, że ma się trzymać z dala, i nie leżałby teraz na ziemi, brocząc krwią, wpatrując się pustym wzrokiem w brudny wylot rynny.
Rozbłysły światła – niebieskie, czerwone i białe. Przez ludzkie wrzaski przebił się dźwięk syren. Gliny. Mimo otumanienia bólem, instynkt kazał mu uciekać. W wyobraźni zerwał się, młody, zwinny, sprytny, i rozpłynął w tłumie. Już od samego wysiłku, który włożył w tę myśl, twarz oblała mu się zimnym potem. Poczuł dotyk ręki na ramieniu, czyjeś palce macały go, aż znalazły ledwo wyczuwalny puls na szyi.
Ten oddycha. Wołajcie ratowników!
Ktoś go odwrócił. Ból był niewyobrażalny, ale nie potrafił wydobyć z siebie krzyku, który rozsadzał mu czaszkę. Widział pochylone nad sobą twarze, twarde spojrzenie gliniarza, posępną minę ratownika. Czerwone, niebieskie i białe światła paliły go w oczy. Ktoś niedaleko szlochał głośno i przenikliwie.
Nie odchodź, młody.
A niby dlaczego, miał ochotę zapytać. Nigdy nie ucieknie na dobre tak, jak to sobie obiecywał. To, co zostało z jego życia, spływało czerwonym strumieniem do kanału ściekowego. Do tej pory spotykały go tylko same świństwa. Teraz został mu jedynie ból. Po cholerę ma się trzymać takiego życia?
* * *
Odszedł na moment, zapadł w stan, w którym nie ma bólu, świat jest ciemny i brudnoczerwony. Gdzieś spoza tego świata docierało do niego wycie syren, ucisk na klatce piersiowej, pęd mknącej po ulicach karetki.
Potem znów światło, tym razem jaskrawobiałe, zaczęło palić go w zamknięte powieki. Uniósł się w powietrze, dookoła rozległy się krzyki.
Rany postrzałowe, klatka piersiowa. Ciśnienie osiemdziesiąt na pięćdziesiąt i spada. Puls słaby, przyspieszony. Traci i odzyskuje świadomość. Źrenice bez zmian.
Grupa krwi i zgodność. Potrzebne będą zdjęcia. Na trzy. Raz, dwa, trzy.
Miał wrażenie, że jego ciało podrywa się do góry, a potem opada. Nic go to nie obchodziło. Nawet brudna czerwień coraz bardziej szarzała. Ktoś wpychał mu do gardła jakąś rurę, ale nie próbował jej wykrztusić. Ledwo ją czuł. Ledwo czuł cokolwiek i dziękował za to Bogu.
Ciśnienie spada. Tracimy go.
Już od dawna jestem stracony, pomyślał.
Przyglądał się im z lekkim zainteresowaniem. Sześć osób w zielonych kitlach w małym pomieszczeniu, w którym na stole leżał wysoki, jasnowłosy chłopak. Wszędzie było pełno krwi. To moja krew, zrozumiał. To on leżał na tym stole z otwartą klatką piersiową. Popatrzył na samego siebie z bezstronnym współczuciem. Koniec bólu. Prawie się uśmiechnął, taką mu to przyniosło ulgę. Wzniósł się wyżej, aż szpitalna scena skryła się za perłową poświatą, a dźwięki stały się jedynie echem.
A potem rozerwał go potworny ból, szok wstrząsnął leżącym na stole ciałem i wciągnęło go z powrotem. Walka o oswobodzenie była krótka i bezowocna. Znów znajdował się w swojej fizycznej powłoce, znów czuł ból i znów nie miał przyszłości.
Następną rzeczą, jaką zarejestrował, było otumanienie wywołane lekami. Ktoś chrapał. W pokoju panowała ciemność, łóżko było wąskie i twarde. Światło prześwitywało przez szybę poznaczoną śladami palców. Słychać było monotonne pikanie i świszczenie urządzeń. Chciał uciec od tych wszystkich dźwięków. Znów zapadł się w sobie.
Przez dwa dni na przemian odzyskiwał i tracił przytomność. Miał szczęście, tak mu mówili. Śliczna pielęgniarka o zmęczonym wzroku i siwiejący lekarz z wąskimi ustami. Niespecjalnie im wierzył, kiedy równo co dwie godziny, jak w zegarku, wracał koszmarny ból.
Gdy pojawili się ci dwaj gliniarze, był przytomny, a ból został przykryty kilkoma warstwami morfiny. Od razu poznał psy. Mimo wszystko nie miał aż tak przytępionej intuicji, by nie zauważyć charakterystycznego chodu, butów, oczu. Nawet nie musieliby machać mu przed nosem identyfikatorami.
– Macie fajki? – zapytał tak, jak pytał każdego, kto koło niego przechodził. Diabelnie pragnął nikotyny, chociaż wątpił, czy byłby w stanie zaciągnąć się papierosem.
– Jesteś za młody, żeby palić. – Pierwszy z policjantów przykleił do twarzy dobroduszny uśmiech i usiadł z boku łóżka. Dobry glina, pomyślał Philip ze znużeniem.
– Z każdą minutą robię się starszy.
– Masz szczęście, że żyjesz – odezwał się drugi z kamienną twarzą i wyjął notes.
Oraz zły glina, uznał Philip. Prawie go to rozbawiło.
– Wszyscy mi to powtarzają. Co do cholery tak naprawdę się wydarzyło?
– Ty nam powiedz. – Zły gliniarz zawiesił ołówek nad otwartym notatnikiem.
– Dostałem pieprzoną kulkę.
– Co robiłeś na ulicy?
– Chyba wracałem do domu. – Już wcześniej postanowił, jak to rozegra. – Nie pamiętam dokładnie – dodał, zamykając oczy. – Byłem… w kinie? – Zrobił z tego pytanie i otworzył oczy. Widział, że zły gliniarz nie kupuje jego wersji, ale co mogli mu zrobić?
– Na jaki film poszedłeś? Z kim?
– Słuchajcie, nie mam pojęcia. Wszystko mi się miesza. W jednej chwili sobie szedłem, a w następnej leżałem twarzą na chodniku.
– To powiedz nam, co pamiętasz. – Dobry glina położył mu rękę na ramieniu. – Powoli, zastanów się.
– To wszystko wydarzyło się za szybko. Słyszałem strzały, to musiały być strzały. Ktoś wrzeszczał, a potem jakby mi coś wybuchło w klatce piersiowej. – To akurat nie mijało się z prawdą.
– Zauważyłeś samochód? Tego, kto strzelał?
Cały czas wyraźnie widział przed oczami zarówno wóz, jak i strzelca.
– Chyba był tam samochód. Ciemny. Gdzieś mi mignął.
– Należysz do Płomieni.
Philip przeniósł wzrok na złego policjanta.
– Czasem się koło nich kręcę.
– Trzy ciała, które zgarnęliśmy po strzelaninie, to członkowie gangu Dzikich. Nie mieli tyle szczęścia co ty. Ostatnio ludzie z Płomieni i Dzicy nie bardzo się mogą dogadać.
– Też tak słyszałem.
– Dostałeś dwie kule, Phil. – Dobry glina przybrał teraz zatroskaną minę. – Dwa centymetry w jedną czy drugą stronę i byłbyś martwy, zanim dotknąłbyś chodnika. Wyglądasz na bystrego dzieciaka. A bystre dzieciaki nie robią z siebie kretynów, wierząc, że powinni zachować lojalność wobec totalnych dupków.
– Nic nie widziałem. – To nie była lojalność, tylko kwestia przeżycia. Gdyby kogoś wsypał, byłby martwy.
– Miałeś w portfelu ponad dwie stówy.
Philip wzruszył ramionami i od razu tego pożałował, bo ruch wywołał ból.
– Tak? No to może nawet będzie mnie stać na opłacenie tego ekskluzywnego hotelu.
– Nie pyskuj, gnojku. – Zły gliniarz pochylił się nad łóżkiem. – Takich jak ty spotykam codziennie. Nie minie doba po wyjściu z poprawczaka i lądujecie zakrwawieni w rynsztoku.
Philip nawet nie drgnął.
– Czy to, że zostałem postrzelony, w jakikolwiek sposób narusza warunki mojego zwolnienia?
– Skąd wziąłeś pieniądze?
– Nie pamiętam.
– Wpadłeś do dzielnicy handlarzy narkotyków, żeby kupić działkę.
– Znaleźliście przy mnie jakieś dragi?
– Być może. Przecież i tak byś tego nie pamiętał, prawda?
Punkt dla niego, pomyślał Philip.
– Teraz cholernie by mi się przydały.
– Odpuść sobie. – Dobry glina przestawił stopy. – Słuchaj, synu. Pójdziesz na współpracę, to i my uczciwie cię potraktujemy. Znasz ten system od dawna, powinieneś wiedzieć, jak działa.
– Gdyby faktycznie działał, tobym tu teraz nie leżał, no nie? Nie możecie zrobić mi nic, czego ktoś już wcześniej mi nie zrobił. Na litość boską, przecież gdybym wiedział, że coś się kroi, wcale by mnie tam nie było.
Nagłe zamieszanie na korytarzu odwróciło uwagę policjantów. Philip zamknął oczy, od razu poznał rozwścieczony głos.
Naćpana, pomyślał tylko. A kiedy wtarabaniła się do sali, otworzył oczy i przekonał się, że się nie mylił.
Odstrzeliła się na tę wizytę. Żółte włosy przygładziła i ujarzmiła lakierem. Wymalowała się jak ta lala. Może i pod spodem była ładną kobietą, ale nosiła twardą, kamienną maskę. Miała niezłe ciało, to dzięki niemu nadal utrzymywała się w swojej profesji. Striptizerki, które dorabiają jako dziwki, muszą się dobrze prezentować. Dziś miała na sobie dżinsy oraz bluzkę z odkrytymi plecami. Podeszła do łóżka, stukając ośmiocentymetrowymi obcasami.
– Co ty sobie myślisz? Kto do kurwy nędzy będzie za to płacił?
– Cześć mamo, ja też się cieszę, że cię widzę.
– Nie wymądrzaj się, gnojku. Przez ciebie gliny ciągle mi stoją pod drzwiami. Mam tego serdecznie dosyć. – Rzuciła krótkie spojrzenie na siedzących po obu stronach łóżka mężczyzn. Podobnie jak jej syn, od razu rozpoznała w nich gliniarzy. – On ma już prawie czternaście lat – poinformowała ich kwaśno i zwracając się do syna, dodała: – Koniec tego dobrego. Nie wracasz do domu. Nie ma mowy, żeby gliny i opieka społeczna wiecznie wisiały mi nad głową.
Odepchnęła pielęgniarkę, która przybiegła, by chwycić ją za rękę, a potem pochyliła się nad łóżkiem.
– Dlaczego do cholery nie mogłeś po prostu zdechnąć?
– Nie wiem – odpowiedział ze spokojem. – Próbowałem.
– Nigdy nie było z ciebie żadnego pożytku – narzekała i syknęła na dobrego glinę, kiedy ją odciągnął. – Absolutnie żadnego pożytku. Nawet nie próbuj do mnie wracać, kiedy już stąd wyjdziesz! – krzyczała, gdy wyprowadzali ją z sali. – Skończyłam z tobą!
Philip leżał i słuchał, jak przeklina, złorzeczy, domaga się dokumentów, po których podpisaniu pozbędzie się go raz na zawsze. A potem spojrzał na złego gliniarza.
– I pan chciał mnie przestraszyć? Ja żyję z czymś takim. Nie ma nic gorszego.
Dwa dni później do sali weszła para nieznajomych. Mężczyzna był potężny, w jego szerokiej twarzy błyszczały niebieskie oczy. Kobieta miała burzę rudych włosów wymykających się z niedbałego koka u nasady szyi oraz twarz pełną piegów. Wzięła do ręki wiszącą na łóżku kartę, przejrzała ją i zaczęła stukać nią o swoją dłoń.
– Witaj, Philipie. Jestem lekarką, nazywam się Stella Quinn, a to mój mąż, Ray.
– No i?
Mężczyzna przysunął sobie krzesło i usiadł z wyraźną ulgą. Przechylił głowę i przez chwilę przyglądał się Philipowi.
– Wpakowałeś się w niezłą kabałę, co? Chciałbyś się z niej wydostać?
Philip poluzował windsorski węzeł krawatu od Fendiego. Dojazd z Baltimore do wschodniego wybrzeża Marylandu zabierał mu sporo czasu, zaprogramował więc odtwarzacz, biorąc to pod uwagę. Zaczął łagodnie od kilku utworów grupy Tom Petty and the Heartbreakers.
Wieczorne czwartkowe korki okazały się tak paskudne, jak się tego spodziewał. Sytuację pogarszał jeszcze siąpiący deszcz oraz gapie, którzy z zafascynowaniem przyglądali się scenie wypadku z udziałem trzech samochodów na obwodnicy miasta. Kiedy wreszcie odbił na południe trasą numer 50, nawet gorące rytmy starych, dobrych Stonesów nie były w stanie poprawić mu humoru.
Musiał zabrać ze sobą pracę i jakimś cudem znaleźć w weekend czas dla Myerstone Tire, którzy zażyczyli sobie zupełnie nowej kampanii reklamowej. Szczęśliwe opony czynią szczęśliwych kierowców. Gówniany pomysł, pomyślał. Nikt nie jest szczęśliwy, kiedy utknie w deszczu w korku, bez względu na to, jaką gumę ma na kołach.
Ale wymyśli coś, dzięki czemu klienci będą przekonani, że jazda na oponach Myerstone daje im szczęście, bezpieczeństwo i do tego kojarzy się seksownie. Na tym polegała jego praca i był w niej naprawdę dobry. Na tyle dobry, że sam zajmował się czterema głównymi klientami, nadzorował sześciu pomniejszych i nigdy nawet nie spocił się nad żadnym zleceniem w doskonale prosperującej agencji reklamowej Innovations – firmie, która od swoich dyrektorów wymagała stylu, entuzjazmu oraz kreatywności.
Nie płacili mu za to, żeby się pocił.
Co innego, kiedy był sam.
Od kilku miesięcy zarzynał się obowiązkami. Jednym nagłym zrządzeniem losu przestał funkcjonować tylko dla siebie i teraz zastanawiał się, co się stało z jego wolnością i elastycznym, miejskim stylem życia.
Śmierć ojca sześć miesięcy wcześniej wywróciła do góry nogami całą jego egzystencję – tę, którą Ray i Stella Quinnowie wyprostowali siedemnaście lat temu, gdy weszli do ponurej szpitalnej sali, dając mu wybór i szansę. Skorzystał z szansy, ponieważ był na tyle mądry, by wiedzieć, że nie ma żadnego wyboru.
Powrót na ulice nie wydawał mu się już tak atrakcyjny po tym, jak kule poszatkowały mu klatkę piersiową. Mieszkanie z matką nie wchodziło w grę, nawet gdyby zmieniła zdanie i pozwoliła mu wrócić do ciasnej klitki w rozrywkowej dzielnicy The Block. Opieka społeczna zabrała się do wnikliwego analizowania jego sytuacji, wiedział więc, że ledwo stanie na nogach, już się nim zajmą.
Nie zamierzał wracać do poprawczaka, do matki, ani rzecz jasna do rynsztoka. Już to postanowił. Potrzebował tylko czasu, żeby wymyślić jakiś plan.
Chwilowo umysł miał przytępiony bardzo skutecznymi narkotykami, których nie musiał ani kupować, ani kraść. Wiedział jednak, że cudowne zamroczenie nie będzie trwało wiecznie. Tak więc, nabuzowany demerolem, popatrzył z ukosa na Quinnów i uznał, że są po prostu parą zwariowanych filantropów. Jemu to pasowało. Chcą bawić się w dobrych samarytan i zapewnić mu metę, póki nie dojdzie do siebie? Super dla nich. No i super dla niego.
Powiedzieli, że mają dom na wschodnim wybrzeżu, co dzieciakowi z centrum dużego miasta wydawało się końcem świata. Doszedł jednak do wniosku, że zmiana scenerii mu nie zaszkodzi. Podobno mieli dwóch synów mniej więcej w jego wieku. Nie zamierzał się przejmować mięczakami, których wychowali ci miłośnicy dobrych uczynków.
Oświadczyli, że obowiązują u nich pewne zasady, a priorytetem jest szkoła. To też mu nie przeszkadzało. Nauka przychodziła mu z łatwością, o ile się na nią decydował.
I żadnych narkotyków. Stella powiedziała to lodowatym tonem, aż musiał zmienić o niej zdanie. Przybrał anielski wyraz twarzy i odparł grzecznie: „Dobrze, proszę pani”. Był pewien, że jeśli najdzie go ochota na działkę, znajdzie źródło nawet w zapyziałej dziurze nad zatoką.
A wtedy Stella pochyliła się nad łóżkiem, patrząc na niego przebiegle, i uśmiechnęła się lekko.
– Masz buźkę jak z renesansowego obrazu, co nie zmienia faktu, że jesteś złodziejem, bandziorem i kłamcą. Pomożemy ci, jeśli faktycznie chcesz uzyskać pomoc. Jednakże nie traktuj nas jak idiotów.
Ray wybuchnął wtedy tym swoim dudniącym śmiechem. Jednocześnie ścisnął ramię Stelli i Philipa. Philip pamiętał jego słowa: „Przyglądanie się waszym starciom będzie dla mnie w najbliższym czasie prawdziwą gratką”.
W ciągu następnych dwóch tygodni odwiedzali go jeszcze kilkakrotnie. Philip rozmawiał z nimi, rozmawiał też z pracownikiem opieki społecznej, którego można było nabrać znacznie łatwiej niż Quinnów. W końcu zabrali go ze szpitala do ślicznego, białego domu nad wodą. Poznał ich synów, ocenił sytuację. Kiedy się dowiedział, że ci dwaj chłopcy, Cameron i Ethan, zostali tak samo jak i on przyjęci do rodziny, był już pewien, że ma do czynienia z bandą szaleńców.
Postanowił zaczekać, aż nadarzy się okazja. Jak na lekarkę i profesora akademickiego nie zgromadzili zbyt wiele kosztowności, które można by łatwo podwędzić i opchnąć, przyjrzał się jednak wszystkiemu dokładnie i oszacował, co warto zwinąć.
Ale zamiast ich okraść, pokochał. Przyjął ich nazwisko i spędził kolejnych dziesięć lat w domku nad wodą.
Potem Stella zmarła i jakaś część jego świata przestała istnieć. Była dla niego taką matką, w jakich istnienie nigdy wcześniej nie wierzył. Opanowana, silna, kochająca i przenikliwa. Cierpiał po jej śmierci. Tak naprawdę była to pierwsza wielka strata w jego życiu. Zagrzebał część cierpienia w pracy, piął się w górę na studiach, które miały mu zapewnić sukces i ogładę. Tak znalazł się u dołu drabiny awansów w Innovations.
Nie zamierzał zbyt długo zagrzewać miejsca na niższych szczeblach.
Stanowisko w baltimorskiej firmie było jego małym osobistym triumfem. Wracał do miasta, w którym spotkało go tyle nieszczęść, ale teraz przybywał tu jako yuppie. Widząc mężczyznę w szytym na miarę garniturze, nikt nie pomyślałby, że kiedyś był drobnym złodziejaszkiem, przez pewien czas dilerem, a sporadycznie także męską prostytutką.
Wszystko, co osiągnął w ciągu ostatnich siedemnastu lat, zawdzięczał chwili, w której Ray i Stella Quinnowie weszli do szpitalnej sali.
Ale Ray nagle zmarł, zostawiając za sobą cienie, które trzeba było dopiero rozjaśnić światłem. Mężczyzna, którego Philip pokochał tak, jak tylko syn może kochać ojca, stracił życie w biały dzień na spokojnym odcinku drogi, kiedy auto, które prowadził, zderzyło się przy dużej prędkości ze słupem telefonicznym.
I znów szpitalna sala. Tym razem to Wielki Quinn leżał na łóżku, podłączony do pikającej aparatury. Philip i jego bracia obiecali ojcu, że zaopiekują się ostatnim przygarniętym przez niego zabłąkanym chłopcem.
Chłopiec ten krył w sobie tajemnicę i patrzył na świat oczami tak bardzo przypominającymi oczy Raya.
Plotki, które rozchodziły się w położonym nad zatoką miasteczku St Christopher i jego okolicy, napomykały o cudzołóstwie, samobójstwie i ogólnym skandalu. Po sześciu miesiącach od chwili, w której ludzie zaczęli szeptać, Philip miał wrażenie, że nie zbliżyli się ani o krok do poznania prawdy. Kim był Seth DeLauter, a przede wszystkim kim był dla Raymonda Quinna?
Kolejne zagubione dziecko? Kolejny chłopiec, który tak bardzo tonął we wzburzonym morzu zaniedbania i przemocy, że było mu potrzebne koło ratunkowe? A może był kimś więcej? Quinnem nie tylko w wyniku zaistniałych okoliczności, ale także dzięki więzom krwi?
Philip był pewien tylko jednego: dziesięcioletni Seth jest jego bratem tak samo jak Cam i Ethan. Każdy z nich został wyrwany z koszmaru, każdy dostał szansę, by odmienić swoje życie. Tyle że przy Secie zabrakło Raya i Stelli, żeby tego dopilnować.
W Philipie tkwiło coś, co kiedyś zamieszkało w duszy młodego, beztroskiego włamywacza, a teraz nie dopuszczało myśli, że Seth mógłby być biologicznym synem Raya, spłodzonym w zdradzie i porzuconym we wstydzie. To oznaczałoby sprzeniewierzenie się wszystkiemu temu, czego go uczyli, co mu demonstrowali, prowadząc takie, a nie inne życie. Brzydził się sobą, że w ogóle bierze takie rozwiązanie pod uwagę, że od czasu do czasu taksuje chłopca chłodnym, rzeczowym wzrokiem, zastanawiając się, czy jego istnienie przyczyniło się do śmierci Raya Quinna.
Za każdym razem, kiedy nachodziły go takie paskudne myśli, kierował uwagę ku Glorii DeLauter. Matka Setha oskarżyła profesora Raymonda Quinna o molestowanie seksualne. Twierdziła, że wszystko zdarzyło się wiele lat wcześniej, gdy była jego studentką. Jednak nie istniały żadne dowody na to, by kiedykolwiek uczęszczała na zajęcia na tej uczelni. Ta sama kobieta sprzedała Rayowi dziesięcioletniego syna, jakby był ochłapem mięsa. To z nią właśnie – Philip był tego pewien – ojciec spotkał się w Baltimore tuż przed śmiertelnym wypadkiem.
A potem zwiała. Kobiety pokroju Glorii wykazywały zwykle talent do ucieczki, kiedy sytuacja robiła się gorąca. Dopiero przed kilkoma tygodniami przysłała braciom niezbyt subtelny list z szantażem: chcecie zatrzymać dzieciaka, musicie wyskoczyć z forsy. Philip zacisnął zęby, przypominając sobie blady strach, jaki padł na Setha, gdy się o tym dowiedział.
Nie miał zamiaru pozwolić, by położyła łapę na chłopcu. Jeszcze się przekona, że bracia Quinn są o wiele bardziej nieustępliwi niż starszy człowiek o miękkim sercu.
No i już nie tylko sami bracia, pomyślał, skręcając w wiejską drogę prowadzącą do domu. Mknął pomiędzy polami z soją, groszkiem i kukurydzą wyższą od człowieka i rozmyślał o swojej rodzinie. Teraz, kiedy Cam i Ethan się ożenili, Seth miał po swojej stronie także dwie stanowcze kobiety.
Ożenili się. Philip pokręcił głową z niedowierzaniem, ale i rozbawieniem. Kto by pomyślał? Cam chajtnął się z seksowną babką z opieki społecznej, a Ethan wziął za żonę ślicznooką Grace. I tym samym został od razu ojcem uroczej Aubrey.
Philip cieszył się z ich szczęścia. Co więcej, musiał przyznać, że Anna Spinelli i Grace Monroe były po prostu stworzone dla jego braci. Przypuszczał, że kiedy dojdzie do przesłuchania w sprawie stałej opieki nad Sethem, ich obecność doda rodzinie wiarygodności. Małżeństwo wydawało się bardzo im służyć, choć Philipa samo to słowo napawało lękiem. Zdecydowanie wolał życie singla i płynące z niego korzyści. Nie żeby w ciągu ostatnich kilku miesięcy mógł się nimi cieszyć. Weekendy w St Christopher znacznie ograniczały możliwości faceta, zwłaszcza jeśli musiał nadzorować odrabianie zadań domowych, zbijać kadłub łodzi oraz zajmować się księgowością raczkującego rodzinnego biznesu, a także znosić do domu siaty pełne zakupów – bo wszystko to jakimś cudem stało się jego obowiązkiem.
Dał słowo umierającemu ojcu, że zatroszczy się o Setha. Umówili się z braćmi, że wszyscy wrócą do domu nad zatoką i wspólnie zajmą się opieką nad chłopcem oraz innymi obowiązkami. Dla Philipa oznaczało to dzielenie czasu pomiędzy Baltimore a St Christopher, zaś energii pomiędzy utrzymanie stanowiska – a także pensji – a zajmowanie się nową firmą oraz nowym, nierzadko sprawiającym problemy bratem.
Wszystko niosło w sobie ryzyko. Domyślał się, że wychowanie dziesięciolatka nawet w normalnych okolicznościach przysparza człowiekowi zmartwień i generuje rozmaite błędy, a trudno nazwać normalnymi okolicznościami sytuację, w której chłopcem opiekuje się ktoś, kto kiedyś był pełnoetatowym ćpunem, okazjonalną męską dziwką oraz szantażystą amatorem.
Rozkręcenie firmy budującej łodzie pociągało za sobą mnóstwo niezbyt przyjemnych detali oraz ogrom ciężkiej pracy. Jakimś cudem jednak się udało, a jeśli zapomnieć, ile kosztowało go to czasu oraz wysiłku, można powiedzieć, że udało się całkiem dobrze.
Jeszcze niedawno weekendy spędzał w towarzystwie interesujących i atrakcyjnych kobiet – na kolacji w jakiejś nowej, modnej knajpie, na koncercie albo w teatrze, a jeśli zaistniała tak zwana chemia, w niedzielę czekało go wspólne śniadanie w łóżku.
To jeszcze wróci, obiecywał sobie. Kiedy upora się ze wszystkimi szczegółami, odzyska swoje dawne życie. Ale, jak by to powiedział ojciec, chwilowo niestety…
Skręcił w drogę prowadzącą do domu. Przestało padać, deszcz pozostawił na trawie i liściach cienką warstwę połyskliwej wilgoci. Powoli zapadał zmierzch. Światło w oknie salonu świeciło delikatnie, zapraszająco. Nadal kwitły jeszcze niektóre z letnich kwiatów, pielęgnowanych przez Annę, rozkwitały też pierwsze jesienne gatunki. Słychać było szczekanie Głuptasa, dziewięciomiesięczny psiak urósł tak bardzo, że trudno już go było traktować jak szczeniaka.
Philip przypomniał sobie, że tego dnia przypada w kuchni kolej Anny. Dzięki Bogu! To oznaczało, że może się spodziewać porządnego posiłku. Rozprostował ramiona, tęskniąc za lampką wina, a potem przyglądał się przez chwilę, jak Głuptas śmiga za róg domu, goniąc zniszczoną żółtą piłeczkę tenisową.
Oczywiście widok Philipa wysiadającego z auta zupełnie odwrócił uwagę psa. Zatrzymał się z poślizgiem i rozszczekał z dzikim przerażeniem.
– Idiota – powiedział Philip, ale uśmiechnął się, wyciągając teczkę z jeepa.
Na dźwięk znajomego głosu ujadanie przerodziło się w oszalałą radość. Pies poderwał się, wyraźnie uszczęśliwiony, wyciągając mokre, ubłocone łapy.
– Nie skacz! – wrzasnął Philip i użył teczki jako tarczy. – Przestań. Siad!
Głuptas zadrżał, lecz opadł posłusznie tyłkiem na ziemię i podał łapę. Wywiesił jęzor, oczy mu błyszczały.
– Dobry piesek. – Philip ostrożnie chwycił brudną łapkę i podrapał psa za jedwabistymi uszami.
– Cześć. – Seth wyszedł przed dom. Spodnie miał ubłocone po zapasach z psem, czapka mu się przekrzywiła tak, że sterczały spod niej jasne, proste włosy. Uśmiech, co Philip od razu zauważył, pojawił się na jego twarzy o wiele szybciej i łatwiej niż jeszcze kilka miesięcy wcześniej. Tylko był dziurawy.
– Coś zgubiłeś?
– Że co?
Philip postukał palcem we własne, proste i białe zęby.
– A tak. – Seth wzruszył ramionami w typowy dla Quinnów sposób i wsunął język w szparę. Miał pełniejszą twarz niż pół roku temu, a jego spojrzenie nie było już tak ostrożne. – Ruszał się. Musiałem go sobie wyrwać parę dni temu. Sukinsyn, ale krwawił.
Philip nie zamierzał zamartwiać się językiem chłopaka. Postanowił nie zaprzątać sobie głowy pewnymi aspektami wychowania.
– To jak, Wróżka Zębuszka coś ci przyniosła?
– No weź, przestań.
– Ej, nie przyznaję się do ciebie, jeśli nie wycisnąłeś dolca od Cama.
– Wycisnąłem nawet dwa. Jednego od Cama i jednego od Ethana.
Philip zaśmiał się, objął Setha ramieniem i ruszył do domu.
– Na mnie nie masz co liczyć, chłopcze. Nie ze mną takie numery. Jak minął pierwszy tydzień szkoły?
– Nudy. – Chociaż w rzeczywistości wcale tak nie było. To były ekscytujące dni. Anna kupiła mu tyle nowych rzeczy do szkoły: ołówki, zeszyty, długopisy. Odmówił jedynie przyjęcia śniadaniówki z motywem z „Archiwum X”, którą próbowała mu wcisnąć. Tylko kretyni noszą w gimnazjum kanapki w pudełku. Ale podobało mu się nawet to, że mógł wykpić cały ten pomysł.
Dostał też superciuchy i zajebiste tenisówki. A przede wszystkim po raz pierwszy w życiu mieszkał w tym samym miejscu, z tymi samymi ludźmi i wracał do tej samej szkoły, którą zostawił za sobą w czerwcu.
– Dużo wam zadają? – zapytał Philip, unosząc brwi. Właśnie otwierał drzwi do domu.
Seth przewrócił oczami.
– Jezu, czy ty kiedykolwiek myślisz o czymś innym?
– Chłopie, zadania domowe to sens mojego życia. Zwłaszcza twoje zadania.
Głuptas wystrzelił przed Philipa i wpadł do domu, niemal zbijając go z nóg swoim entuzjazmem.
– Musisz jeszcze sporo popracować nad tym psem. – Łagodna irytacja bardzo szybko się rozpłynęła, bo w powietrzu wyczuł boski zapach gotującego się sosu pomidorowego. – Niech Bóg nas wszystkich błogosławi – mruknął.
– Manicotti – poinformował go Seth.
– Tak? Mam butelkę chianti, którą trzymałem na taką właśnie chwilę – odparł i rzucił teczkę w kąt. – Lekcjami zajmiemy się po kolacji.
Anna stała w kuchni i napełniała serem rurki makaronu. Cudowne, czarne loki miała wysoko upięte. Podwinęła rękawy śnieżnobiałej bluzki, którą włożyła do pracy, a granatową spódniczkę zasłaniał duży fartuch. Zdjęła buty i bosą stopą wybijała rytm nuconej melodii. Philip od razu rozpoznał arię Carmen.
Mrugnął do Setha, podszedł do niej od tyłu, objął w talii i złożył siarczysty pocałunek na czubku głowy.
– Ucieknij ze mną. Zmienimy nazwiska. Ty będziesz Sophia, a ja Carlo. Zabiorę cię do raju, w którym będziesz mogła gotować dla mnie i tylko dla mnie. Żaden z tych wieśniaków nie docenia ciebie tak jak ja.
– Pozwól, że skończę tylko tę rurkę i już lecę się pakować. – Odwróciła się, patrząc na niego z rozbawieniem. – Kolacja za pół godziny.
– Otworzę wino.
– Nie ma nic do jedzenia na teraz? – zapytał Seth.
– Jest, antipasto w lodówce. Weź sobie.
– Ale to warzywa i takie tam dziadostwo – marudził chłopak, wyciągając talerz.
– Ano tak.
– O Jezu…
– I zmyj psa z rąk, zanim zaczniesz jeść.
– Ślina psa jest czystsza niż ludzka – poinformował ją Seth. – Czytałem, że ugryzienie przez człowieka jest gorsze niż pogryzienie przez psa.
– Jestem wzruszona, że postanowiłeś podzielić się ze mną tą fascynującą informacją. Ale i tak proszę, umyj ręce.
– Co za ludzie. – Seth wymaszerował zdegustowany. Głuptas wyślizgnął się za nim.
Philip wybrał wino z niewielkiego zapasu, który przechowywał w spiżarni. Dobre wina stanowiły jedną z jego pasji, a trzeba przyznać, że miał bardzo wymagające podniebienie. W mieszkaniu w Baltimore trzymał sporą kolekcję starannie dobranych gatunków. Zajmowały specjalnie przerobioną w tym celu szafkę.
Tutaj, w domu nad zatoką, ukochane bordeaux i burgundy stały na półce w towarzystwie płatków ryżowych kellog’s oraz budyniu błyskawicznego. Nauczył się z tym żyć.
– Jak minął tydzień? – zapytał Annę.
– Pracowicie. Ten, kto stwierdził, że kobieta może mieć wszystko, nadaje się tylko do odstrzału. Godzenie pracy zawodowej i życia rodzinnego to katorga – powiedziała i podniosła głowę, uśmiechając się radośnie. – Uwielbiam to.
– To widać. – Wyjął z wprawą korek, powąchał go, zaaprobował i postawił butelkę na blacie, żeby wino mogło oddychać. – A gdzie Cam?
– Powinien już wracać z firmy. Dzisiaj z Ethanem zostali godzinę dłużej. Pierwsza łódź braci Quinn jest już gotowa. Właściciel jutro ją odbiera. Skończone, Philipie. – Anna uśmiechnęła się z dumą. – Stoi przy pomoście, zdatna do żeglugi i po prostu przecudna.
Poczuł cień rozczarowania, że nie było go tu w ten ostatni dzień.
– W takim razie powinniśmy wypić szampana.
Anna uniosła brew, studiując etykietę na winie.
– Otworzyłeś folonari, ruffino?
Philip uważał zamiłowanie do dobrego wina za jedną z największych zalet swojej bratowej.
– Rocznik siedemdziesiąty piąty – dodał, uśmiechając się szeroko.
– Nie będę narzekać. Gratulacje, panie Quinn, z okazji zakończenia budowy pierwszej łodzi.
– To nie moje dzieło. Ja tylko zajmuję się papierkami i służę jako niewolnicza siła robocza.
– Oczywiście, że to twoje dzieło. Papiery to konieczność, a Cam i Ethan nie daliby sobie z nimi rady tak jak ty.
– Pieklą się, że im zrzędzę.
– Bo trzeba im trochę pozrzędzić nad głową. – Anna prychnęła, napychając rurki makaronu serem. – Powinieneś być dumny z tego, co we trójkę osiągnęliście w ciągu ostatnich paru miesięcy. I nie chodzi jedynie o biznes, ale także o rodzinę. Każdy z was musiał zrezygnować dla Setha z czegoś, co było dla was ogromnie istotne. I każdy dostał w zamian coś równie istotnego.
– W życiu bym się nie spodziewał, że dzieciak stanie się dla mnie taki ważny. – Philip otworzył szafkę, żeby wyjąć kieliszki. – Nadal zdarza się, że wkurza mnie bezgranicznie.
– To zupełnie naturalne.
– I tak czuję się z tym paskudnie. – Philip wzruszył ramionami i nalał wina do kieliszków. – Częściej jednak stwierdzam, że trafił mi się całkiem niezły młodszy brat.
Anna zaczęła trzeć ser nad zapiekanką. Kątem oka zerknęła na Philipa, który uniósł kieliszek i sprawdził bukiet wina. Był piękny; pod względem fizycznym bliski ideału męskiej urody. Gęste, brązowe włosy, oczy bardziej złote niż piwne. Zmysłowe, ale i anielskie. Długa, wąska, zamyślona twarz. I ta wysoka, szczupła sylwetka, jakby stworzona do noszenia włoskich garniturów. Widziała go jednak rozebranego do pasa, w samych wypłowiałych lewisach, orientowała się więc, że nie ma w nim nic delikatnego.
Obyty, twardy, wykształcony, przenikliwy. Interesujący facet, doszła do wniosku. Wsunęła makaron do piekarnika i odwróciła się po swoje wino. Z uśmiechem stuknęła kieliszkiem w jego kieliszek.
– A ja, patrząc na ciebie, muszę stwierdzić, że trafił mi się całkiem niezły starszy brat.
Pocałowała go lekko w tej samej chwili, w której do kuchni wszedł Cam.
– Zabieraj ten pysk od mojej żony.
Philip tylko się uśmiechnął i objął Annę w pasie.
– To ona mnie całuje. Podobam jej się.
– Ale woli mnie. – Żeby dowieść prawdziwości swoich słów, Cam zahaczył palce o wiązanie fartucha, okręcił ją dookoła i chwycił w objęcia tak, jakby chciał całować ją do utraty tchu. A potem uśmiechnął się, skubnął ją w dolną wargę i klepnął przyjacielsko w pośladek. – Prawda, żabciu?
Zakręciło jej się w głowie.
– Może – przyznała słabo. – Ogólnie rzecz biorąc, to tak – dodała i wyswobodziła się z objęć. – Jaki ty jesteś brudny!
– Wpadłem tylko, żeby wziąć sobie piwo pod prysznic – odparł i pochylił się nad lodówką, wysoki i szczupły, ciemny i niebezpieczny. – A także pocałować żonę – uzupełnił, patrząc z wyższością na brata. – Znajdź sobie własną.
– Kto by miał na to czas – odparł Philip żałośnie.
* * *
Po kolacji i całej godzinie spędzonej nad dzieleniem sposobem pisemnym, bitwami toczonymi w czasie wojny o niepodległość oraz słownictwem angielskim, Philip usiadł w swoim pokoju z laptopem i dokumentami.
To był ten sam pokój, który dostał od Raya i Stelli Quinn, kiedy go przygarnęli. Ściany były wtedy jasnozielone. Gdzieś w okolicach szesnastych urodzin zaszalał i pomalował je purpurową farbą. Cholera wie czemu. Pamiętał, że mama – bo wtedy traktował już Stellę jak matkę – spojrzała tylko i ostrzegła, że takie ściany przyprawią go o chroniczną niestrawność.
Uważał, że wyglądają seksownie. Przez jakieś trzy miesiące. Potem poszedł w śnieżną biel, podkreśloną nastrojowymi czarno-białymi zdjęciami w ciemnych ramkach.
Zawsze szukałem oryginalnych rozwiązań, pomyślał o sobie z rozbawieniem. Tuż przed przeprowadzką do Baltimore wrócił do tamtej delikatnej zieleni. Nawet w tej kwestii mieli rację, pomyślał. Prawie zawsze mieli rację we wszystkim.
Dali mu pokój w tym domu. Nie ułatwiał im życia. Pierwsze trzy miesiące były jednym wielkim konfliktem charakterów. Szmuglował narkotyki, wywoływał bójki, kradł alkohol i pijany wracał nad ranem chwiejnym krokiem.
Teraz rozumiał, że wystawiał ich na próbę, prowokował do tego, by go wyrzucili. Oddali z powrotem. No dalej, na co czekacie? – myślał. Nie dacie sobie ze mną rady.
A jednak dali. Nie tylko sobie z nim poradzili, ale zrobili z niego człowieka.
– Tak się zastanawiam – powiedział kiedyś ojciec – dlaczego postanowiłeś zmarnować taki świetny umysł i takie świetne ciało. Dlaczego chcesz, żeby te sukinsyny wygrały.
Philip, któremu głowa pękała i żołądek podchodził do gardła, bo cierpiał na poalkoholowego i ponarkotykowego kaca, miał to wszystko w dupie. Ray wziął go na łódkę, twierdząc że porządne żeglowanie oczyści mu umysł. Przez pierwsze pół godziny Philip wisiał nad relingiem, zwracając resztki trucizn, które poprzedniego wieczora wtłoczył sobie do organizmu.
Właśnie skończył czternaście lat.
Ray zakotwiczył w wąskiej zatoczce. Przytrzymał mu głowę, wytarł twarz, a potem wręczył puszkę zimnego imbirowego piwa.
– Siadaj.
Philip nie tyle usiadł, ile upadł. Ręce mu się trzęsły, w żołądku się zakręciło przy pierwszym łyku piwa. Ray zajął miejsce naprzeciwko. Oparł wielkie dłonie na kolanach, siwiejące włosy powiewały mu na delikatnym wietrze. No i te oczy, wspaniałe niebieskie oczy, patrzące na niego ze spokojem i troską.
– Miałeś parę miesięcy, żeby się tu odnaleźć. Stella twierdzi, że pod względem fizycznym doszedłeś już do siebie. Jesteś wystarczająco silny i zdrowy, tyle że długo taki nie pozostaniesz, jeśli będziesz nadal robił to, co robisz.
Wydął wargi i przez dłuższą chwilę nic nie mówił. W wysokiej trawie stała czapla, nieruchoma, jakby stanowiła element malowidła. W powietrzu czuć było jesienny chłód, przez pozbawione liści gałęzie prześwitywało lazurowe niebo. Wiatr mierzwił trawę i ślizgał się po powierzchni wody.
Mężczyzna siedział w milczeniu, najwyraźniej napawając się ciszą i scenerią. Chłopak garbił się, blady na twarzy i zły.
– Możemy to rozegrać na rozmaite sposoby – odezwał się w końcu Ray. – Możemy zabawić się w upierdliwych sukinsynów. Trzymać cię na krótkiej smyczy, nie spuszczać ani na chwilę z oka i uprzykrzać ci życie za każdym razem, kiedy nawalisz. Czyli prawie ciągle.
Podniósł z namysłem wędkę i założył przynętę na haczyk.
– Albo możemy uznać, że ten mały eksperyment zupełnie nam się nie udał i oddać cię z powrotem.
Przewróciło mu się w żołądku, musiał przełknąć, żeby utrzymać to, w czym nie rozpoznał strachu.
– Nie potrzebuję was. Nie potrzebuję nikogo.
– Mylisz się – rzekł Ray pogodnie i zarzucił wędkę. Od spławika rozeszły się niezliczone kręgi. – Wrócisz tam, gdzie byłeś, i już nigdy się nie wyrwiesz. Za parę lat przestaniesz być nieletnim przestępcą. Skończysz w celi z prawdziwymi kryminalistami. Z facetami, którym spodoba się twoja śliczna buźka. Któregoś pięknego dnia jakiś dwumetrowy bandzior z łapami wielkimi jak bochny przydybie cię pod prysznicem i urządzi ci prawdziwą noc poślubną.
Philip okropnie pragnął zapalić. Obraz, jaki nakreślił przed nim Ray, sprawił, że na czoło wystąpiły mu krople świeżego potu.
– Potrafię o siebie zadbać.
– Synu, będą przekazywali cię z rąk do rąk jak fajkę pokoju i dobrze o tym wiesz. Jesteś wygadany i potrafisz się bić, lecz pewnych rzeczy nie da się uniknąć. Do tej pory miałeś generalnie gówniane życie, ale nie ty ponosisz za to odpowiedzialność. Jednak to ty będziesz odpowiedzialny za to, co stanie się z twoim życiem od teraz.
Znów zamilkł, przytrzymał wędkę kolanami i sięgnął po puszkę zimnej pepsi. Niespiesznie otworzył ją, przechylił i napił się.
– Wydawało się nam ze Stellą, że masz coś w sobie – ciągnął. – Nadal nam się tak wydaje – dodał, spoglądając na chłopca. – Dopóki i ty tego nie zobaczysz, nigdzie nie dojdziemy.
– A co was to obchodzi? – zapytał Philip rozpaczliwie.
– Trudno powiedzieć. Może nie jesteś tego wart. Może wylądujesz z powrotem na ulicy, po to, by dalej naciągać naiwniaków i sprzedawać się chętnym.
Przez trzy miesiące miał ciepłe łóżko, regularne posiłki i mnóstwo książek do dyspozycji – a czytanie stanowiło jego ukrytą pasję. Na samą myśl, że mógłby to wszystko stracić, żołądek znowu podszedł mu do gardła, ale wzruszył tylko ramionami.
– Dam sobie radę.
– Jeżeli twoje życie ma polegać wyłącznie na dawaniu sobie rady, proszę bardzo. Jednak tu możesz mieć dom, rodzinę. Prawdziwe życie, w którym mógłbyś coś osiągnąć. Oczywiście możesz wrócić do tego, co było dawniej.
Ray wyciągnął szybko rękę i chłopak przygotował się na cios, zacisnął pięści, żeby oddać. Lecz Ray tylko podciągnął mu koszulkę, ukazując świeże blizny na klatce piersiowej.
– Możesz wrócić do tego – powiedział cicho.
Philip spojrzał mu w oczy, dostrzegł w nich współczucie i nadzieję. Ujrzał odbicie samego siebie z niezbyt odległej przeszłości, kiedy wykrwawiał się na śmierć w brudnym rynsztoku, gdzie życie nie było warte więcej niż torebka prochów.
Zmęczony, przerażony, zdruzgotany, ukrył twarz w dłoniach.
– Jaki to ma sens? – zapytał.
– Ty jesteś sensem, synu. – Ray pogłaskał go po włosach. – Ty.
Sytuacja nie zmieniła się z dnia na dzień. Ale zaczęła się zmieniać. Dzięki rodzicom nauczył się wierzyć w siebie, wbrew sobie. Postawił sobie za punkt honoru, żeby osiągać dobre wyniki w szkole, zdobywać wiedzę, odrodzić się jako Philip Quinn.
Musiał przyznać, że mu się to udało. Przyoblekł tamtego ulicznego chuligana w klasę i kulturę. Robił karierę, miał doskonale urządzone mieszkanie z boskim widokiem na elegancką nadbrzeżną dzielnicę oraz garderobę pełną ubrań pasujących tak do stanowiska, jak i miejsca zamieszkania.
Miał wrażenie, że los zatoczył koło. Teraz znów spędzał weekendy w swoim dawnym pokoju o zielonych ścianach, masywnych meblach, z oknami wychodzącymi na drzewa i mokradła.
Ale tym razem to Seth był sensem.
Philip stał na pokładzie dziobowym jeszcze nie ochrzczonej „Neptune’s Lady”. Osobiście przeharował w pocie czoła prawie dwa tysiące roboczogodzin, żeby z projektu na papierze przekształcić ją w gotowy slup. Na pokładzie lśniły deski tekowe, kadłub połyskiwał w złocistym wrześniowym słońcu.
Pod pokładem znajdowała się duma szkutników, przede wszystkim Cama: wykonane z naturalnego drewna kajuty, zrobione ręcznie według zamówienia dla czwórki przyjaciół, którzy mieli pływać na tej łajbie.
Jest solidna, pomyślał. I taka piękna. Estetyczna i urokliwa dzięki płynnej sylwetce kadłuba, błyszczącemu pokładowi i długiej linii wodnej. Decyzja Ethana, żeby zbudować ją na zakładkę, kosztowała ich wiele godzin dodatkowej pracy, ale przyniosła świetny efekt. Prawdziwą perełkę.
Lekarz podolog z Waszyngtonu zapłaci z nawiązką za każdy centymetr kwadratowy swojej nowej zabawki.
– No i…? – Ethan nie dokończył pytania, stał z rękoma w kieszeniach wypłowiałych dżinsów, mrużąc oczy przed jaskrawym słońcem.
Philip przesunął ręką po gładkim wykończeniu górnej części burty – miejscu, które przez długie godziny polerował i wykańczał.
– Zasługuje na mniej banalną nazwę.
– Właściciel ma więcej pieniędzy niż wyobraźni. Nieźle nabiera wiatru. – Usta Ethana wygięły się w tym jego charakterystycznym, poważnym, powolnym uśmiechu. – Chryste, mówię ci, Phil. Kiedy wypłynęliśmy na próbę z Camem, bałem się, że nie będzie chciał wrócić. Sam nie byłem pewien, czy nie wolałbym jej zatrzymać dla nas. Albo żeby on to zrobił.
Philip potarł dłonią po brodzie.
– Mam znajomego malarza w Baltimore. Większość jego rzeczy to czysta komercja dla hoteli i restauracji, natomiast dla siebie maluje naprawdę cuda. I za każdym razem, kiedy sprzedaje taki obraz, strasznie marudzi. Nie cierpi pozbywać się tych płócien. Do tej pory zupełnie go nie rozumiałem, teraz wiem, jak się czuje.
– To nasza pierwsza.
– Ale nie ostatnia. – Philip nie sądził, że tak się przywiąże do łodzi. Ten biznes nie był jego pomysłem, nie był też jego wyborem. Wolał myśleć, że bracia wciągnęli go na siłę. Powtarzał im, że to szaleństwo i głupota, że na pewno się nie uda.
A potem rzucił się do negocjowania ceny za wynajem hali, wystąpił o wszystkie pozwolenia, pozamawiał niezbędny sprzęt. Podczas budowy tego, co miało stać się „Neptune’s Lady”, wyciągał sobie drzazgi z palców, opatrywał poparzenia gorącym kreozotem, rozmasowywał mięśnie obolałe po długich godzinach noszenia desek. I bynajmniej nie cierpiał w milczeniu.
Jednak widząc taki namacalny dowód ciężkiej pracy, kołyszący mu się wdzięcznie pod stopami, musiał przyznać, że warto było się namęczyć.
A teraz mieli zaczynać wszystko od początku.
– Zabraliście się już z Camem do kolejnego projektu?
– Chcemy mieć kadłub gotowy przed końcem października. – Ethan wyjął bandanę i skrupulatnie wytarł widoczne na burcie ślady palców Philipa. – O ile utrzymamy to zabójcze tempo, które nam wyznaczyłeś. Ale ta jeszcze nie jest skończona.
– Nie jest? – Philip zmrużył oczy i zsunął z nosa okulary przeciwsłoneczne. – Cholera, Ethan, mówiłeś, że jest już gotowa! Właściciel ma po nią przyjechać. Miałem właśnie przygotować ostatnie papiery.
– Tylko jeden szczegół. Musimy zaczekać na Cama.
– Jaki znowu szczegół? – Philip ze zniecierpliwieniem spojrzał na zegarek. – Klient tu zaraz będzie.
– To nie potrwa długo. – Ethan skinął głową w kierunku drzwi do hali. – A oto i Cam.
– Jest za dobra dla tego prostaka! – zawołał ich brat, wchodząc na wąski pomost z wiertarką w dłoni. – Mówiłem, że powinniśmy zabrać żony i dzieci i sami popłynąć na niej do Bimini.
– Jest wystarczająco dobra na ostatnią ratę wypłaty. Niech wręczy nam podpisany czek i może zostać kapitanem. – Philip odczekał, aż Cam wskoczy zgrabnie na pokład. – Kiedy wybiorę się do Bimini, nie chcę tam widzieć żadnego z was.
– Jest zazdrosny, bo my mamy kobiety – oznajmił Cam Ethanowi. – Masz. – Włożył Philipowi do ręki wiertarkę.
– I co mam z nią do cholery zrobić?
– Dokończyć. – Uśmiechając się szeroko, Cam wyjął z tylnej kieszeni spodni mosiężną knagę. – Zostawiliśmy ostatni element dla ciebie.
– Naprawdę? – Philip poczuł się dziwnie wzruszony. Wziął knagę i przez chwilę patrzył, jak połyskuje w słońcu.
– Zaczęliśmy budować razem – zauważył Ethan. – To jedyne słuszne rozwiązanie. Przymocuj ją do sterburty.
Philip wziął od Cama śruby i pochylił się nad zaznaczonym miejscem na relingu.
– Stwierdziłem, że powinniśmy później to uczcić – powiedział. Wiertarka zawarczała mu w ręku. – Pomyślałem o butelce dom pérignon – ciągnął, podnosząc głos, żeby przekrzyczeć hałas. – Ale uznałem, że to marnotrawstwo serwować wam takiego szampana. Więc w lodówce chłodzą się trzy piwa.
Będą idealnie pasowały do niespodzianki, którą zamówił na popołudnie.
* * *
Dochodziła dwunasta, kiedy klient przestał się w końcu rozpływać nad każdym centymetrem swojej nowej łodzi. Ethan został oddelegowany do odbycia pokazowego rejsu i Philip obserwował z pomostu, jak jasnożółte żagle – decyzja klienta – wypełniają się wiatrem.
Ethan miał rację, pomyślał. Faktycznie pięknie idzie.
Slup sunął w stronę przystani, pochylając się nad wodą jak marzenie. Philip wyobraził sobie, jak jesienni turyści zatrzymują się, by na niego popatrzeć, jak pokazują sobie palcem śliczną łódź. Nie ma lepszej reklamy niż dobry produkt sam w sobie, pomyślał.
– Wejdzie na mieliznę za pierwszym razem, kiedy na niej popłynie – odezwał się Cam za plecami.
– Na pewno. Ale i tak będzie miał kupę frajdy – odparł i klepnął brata w ramię. – Idę przygotować fakturę.
Stary ceglany budynek, który wynajęli i przebudowali tak, by służył za warsztat szkutniczy, nie miał zbyt wiele udogodnień. Większą część zajmowała obszerna, otwarta przestrzeń ze zwieszonymi z krokwi jarzeniówkami. Okna były małe, wiecznie pokryte warstwą pyłu.
W miejscach łatwo dostępnych zgromadzono narzędzia elektryczne, stosy drewna, sprzętu, hektolitry żywicy, lakierów oraz farb do malowania dna. Podwyższenie zajmował w tej chwili goły szkielet kadłuba sportowej łodzi rybackiej, stanowiącej ich kolejne zlecenie.
Ściany pokrywały dziurawe cegły i niewykończona warstwa gładzi tynkowej. Strome żelazne stopnie prowadziły do ciasnego, pozbawionego okien pomieszczenia, które służyło za biuro.
Mimo małych rozmiarów i niewygodnego położenia, Philip wszystko drobiazgowo urządził. Metalowe biurko wyglądało, jakby zostało zakupione po promocyjnej cenie na pchlim targu, ale było wyszorowane do czysta. Na blacie stał kalendarz, stary laptop, druciana tacka na dokumenty, telefon z faksem obsługujący dwie linie oraz przezroczysty, plastikowy organizer na długopisy i ołówki.
Oprócz biurka gabinet mieścił dwie szafki na dokumenty, kserokopiarkę oraz osobny faks.
Philip usiadł na krześle i odpalił komputer. Jego uwagę zwróciła migocząca dioda telefonu. Kiedy włączył odtwarzanie wiadomości, okazało się, że ktoś dzwonił dwa razy, chociaż niczego nie nagrał. Skasował połączenia.
Chwilę później miał na pulpicie program specjalnie zaadaptowany na potrzeby firmy. Uśmiechnął się na widok logo: Łodzie Quinnów.
Może i szli na żywioł, pomyślał, wklepując dane transakcji, ale nikt nie musiał o tym wiedzieć. Papier wysokiej jakości zakwalifikował jako koszty promocji. Doskonale się odnajdywał w komputerowym przygotowaniu materiałów Tworzenie papeterii, rachunków, faktur to była łatwizna. Zależało mu na image’u firmy.
Zdążył przesłać dokumenty do wydruku, kiedy zadzwonił telefon.
– Łodzie Quinnów, słucham.
Po drugiej stronie słuchawki nastąpiło wahanie, a potem ktoś odchrząknął.
– Przepraszam, pomyłka. – Zduszony kobiecy głos szybko się urwał.
– Nie ma sprawy, skarbie – powiedział, chociaż rozległ się już sygnał rozłączonej rozmowy, po czym wyjął z drukarki gotową fakturę.
* * *
– Tak wygląda szczęśliwy człowiek – zauważył Cam godzinę później, kiedy stali we trójkę, przyglądając się, jak klient odjeżdża z łodzią na nowej przyczepie.
– My jesteśmy szczęśliwsi. – Philip pomachał wyjętym z kieszeni czekiem. – Biorąc pod uwagę zakup sprzętu, robociznę, materiały, koszty ogólne… – Złożył czek na pół. – No cóż, chyba wyszliśmy na zero.
– Spróbuj powstrzymać ten dziki entuzjazm – mruknął Cam. – Trzymasz w łapie czek na pięciocyfrową sumę. Otwórzmy może piwo.
– Większość trzeba od razu władować w firmę – ostrzegł Philip, kiedy ruszyli do środka. – Gdy przyjdą mrozy, rachunek za ogrzewanie skoczy pod sufit – powiedział i spojrzał w górę wysokiego pomieszczenia. – Dosłownie. A w przyszłym tygodniu mija termin zapłaty kwartalnego podatku.
Cam zdjął kapsel z butelki i podał ją bratu.
– Przymknij się, Phil.
– Ale – ciągnął ten niezrażony. – To wyjątkowa chwila w historii rodziny – dodał, unosząc piwo, i stuknął nim w butelki Cama i Ethana. – Za zdrowie naszego doktora od stóp, pierwszego z wielu zadowolonych klientów. Niech mu się tak samo dobrze żegluje, jak leczy haluksy.
– I niech powie kumplom, żeby się z nami skontaktowali – dodał Cam.
– I niech pływa w okolicach Annapolis i trzyma się z dala od mojej części zatoki – zakończył Ethan, kręcąc głową.
– Kto skoczy po coś do żarcia? – zapytał Cam. – Umieram z głodu.
– Grace zrobiła kanapki. Mam je w lodówce.
– Boska dziewczyna.
– Chyba odłożymy na chwilę jedzenie. – Philip usłyszał dźwięk nadjeżdżającej ciężarówki. – Wydaje mi się, że przyjechało to, co na czekam – wyjaśnił i wyszedł na zewnątrz.
Kierowca wychylił się z szoferki, międląc w ustach gumę do żucia.
– Quinn?
– Tak jest.
– Coś ty znowu kupił? – Cam skrzywił się na widok samochodu dostawczego, zastanawiając się, jaka część świeżo wypisanego czeku właśnie wymyka im się z rąk.
– Coś, co jest nam potrzebne. Pomóżmy to wypakować.
– Zgadza się. – Kierowca sapnął, wysiadając z auta. – Trzeba było trzech chłopa, żeby to załadować. To cholerstwo waży chyba ze sto kilo.
Otworzył tylne drzwi. Przedmiot leżał na grubej wyściółce. Miał co najmniej trzy metry długości, ponad półtora metra wysokości i był gruby na siedem, osiem centymetrów. W oszlifowanym dębie wycięto prostymi literami napis ŁODZIE QUINNÓW. W górnym prawym rogu znajdowała się szczegółowa podobizna skifa pod pełnymi żaglami.
Na dole widniały imiona: Cameron, Ethan, Philip i Seth Quinn.
– Cholernie dobry szyld – wydusił z siebie Ethan, kiedy już odzyskał mowę.
– Wykorzystałem jeden ze szkiców Setha. Ten sam, którego używamy jako logo na firmowym papierze. Wszystko złożyłem na komputerze. – Philip przesunął kciukiem po dębowej powierzchni. – Ci goście od szyldów nieźle sobie poradzili z odwzorowaniem.
– Świetny. – Cam położył mu rękę na ramieniu. – Tego nam właśnie brakowało. Kurczę, dzieciak chyba fiknie koziołka, kiedy to zobaczy.
– Ustawiłem nasze imiona w takiej kolejności, w jakiej się tu pojawiliśmy. Wyszło chronologicznie, ale i alfabetycznie. Chciałem, żeby to było proste i czytelne. – Zrobił krok do tyłu i wsunął ręce do kieszeni, nieświadomie naśladując postawę braci. – Pomyślałem, że będzie pasowało do budynku i tego, co robimy.
– Jest super. – Ethan pokiwał głową. – Pasuje.
Kierowca popchnął gumę palcem.
– To jak, ludzie? Będziecie tu stać przez cały dzień i podziwiać, czy pomożecie mi wypakować z samochodu to ciężkie cholerstwo?
* * *
Tworzą razem piękny obrazek, pomyślała. Trzy wyjątkowe okazy gatunku męskiego zaangażowane w pracę fizyczną w ciepłe wrześniowe popołudnie. I budynek do nich pasował. Wydawał się niewykończony, cegły wyblakły, pełne były dziur, a teren dookoła obrastało bardziej zielsko niż trawa.
Oni sami różnili się znacznie od siebie. Jeden miał ciemniejszą skórę i włosy na tyle długie, że mógł je związać w kitkę. Ubrany był w czarne dżinsy, wyblakłe do szarości. Coś w jego stylu kojarzyło jej się nieznacznie z Europą. Stwierdziła, że to musi być Cameron Quinn, ten, który odnosił sukcesy na torach wyścigowych.
Drugi miał na sobie zdarte robocze buty wyglądające, jakby pochodziły z poprzedniej epoki. Rozświetlone słońcem włosy wymykały się spod czapki z niebieskim daszkiem. Poruszał się płynnymi ruchami i podnosił swój koniec szyldu bez widocznego wysiłku. Uznała, że to Ethan Quinn, rybak.
Co oznaczało, że trzeci musiał być Philipem Quinnem, dyrektorem pracującym w jednej z najlepszych agencji reklamowych w Baltimore. Okulary Ray Ban i dżinsy Levi’sa, pomyślała. Brązowe włosy, stanowiące z pewnością dumę stylisty. Wysokie, szczupłe ciało, które na pewno regularnie trenuje w klubie sportowym.
Interesujące. Fizycznie zupełnie siebie nie przypominali, zresztą dzięki wcześniejszemu śledztwu wiedziała, że mają wspólne nazwisko, lecz nie geny. A jednak coś w mowie ich ciał, sposobie, w jaki się poruszali, świadczyło, że są braćmi.
Zamierzała tylko przejść obok budynku, zerknąć na halę, w której prowadzili działalność, i ocenić, jak wygląda. Wiedziała, że przynajmniej jeden z nich jest na miejscu, bo odebrał telefon, ale nie spodziewała się ujrzeć całej trójki na zewnątrz, nie oczekiwała, że będzie miała okazję im się przyjrzeć.
Była jednak kobietą, która szanuje i docenia to, co nieoczekiwane.
Żołądek ścisnął jej się z nerwów. Z nawyku wzięła trzy powolne wdechy i poruszyła ramionami, żeby je rozluźnić. Bądź swobodna, napomniała samą siebie. Nie ma czym się stresować. W końcu to ona miała nad nimi przewagę. Wiedziała, kim są, a oni jej nie znali.
Przeszła przez ulicę, stwierdzając, że zachowuje się całkiem typowo. W końcu widok trzech mężczyzn zawieszających imponujący szyld z pewnością wzbudziłby zainteresowanie każdego przechodnia. Zwłaszcza turysty w małym miasteczku, bo taką właśnie rolę przyjęła do swoich celów. Poza tym była samotną kobietą, a oni trójką niezwykle atrakcyjnych facetów. Umiarkowany flirt także będzie więc na miejscu.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki