Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Autorka bestsellerów #1 Nora Roberts powraca z nową powieścią "Dziedzictwo"„ historią o matce i córce, o romansie, ambicji i powrotach do traumatycznej przeszłości.
Królowa literatury obyczajowej i ulubiona autorka polskich czytelniczek!
Adriana Rizzo miała siedem lat, gdy poznała swojego ojca. Tego dnia niemal ją zabił, lecz jej matka Lina zdołała ją ochronić. Aby przywrócić córce równowagę, Lina podrzuca Adrianę do domu rodziców w stanie Maryland. Adriana cieszy się tam zwykłą codziennością, nawiązując coraz silniejsze więzi z dziadkami; pije lemoniadę, bawi się z psami i zawiera nowe przyjaźnie. Po raz pierwszy zakochuje się na zabój. Tymczasem Lina promuje swoją markę fitness i odnosi coraz większe sukcesy.
W szkole średniej Adriana nagrywa i zamieszcza w sieci lekcje jogi własnego pomysłu; zdobywa wykształcenie w dziedzinie dietetyki i śmiało kroczy drogą sukcesów, zapoczątkowaną przez matkę. I wtedy właśnie dostaje pierwszy list z pogróżkami. Lina zapewnia ją jednak, że w przeszłości otrzymała wiele takich listów i nie ma się czym martwić. Ale listy przychodzą regularnie, co roku, zawsze tam, gdzie Adriana akurat przebywa. Gdy wraca do stanu Maryland, aby znów zamieszkać z dziadkiem, dochodzi do eskalacji gróźb - przychodzą one coraz częściej i są coraz bardziej przerażające. Otoczona przez przyjaciół i rodzinę, zaangażowana w relację z byłą wielką miłością, Adriana czuje, że może stracić znacznie więcej niż własne życie...
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 601
Ambicje
Moc czynienia dobra jest prawdziwym i uprawnionym celem ludzkich aspiracji.
Sir Francis Bacon
GEORGETOWN
Kiedy Adriana Rizzo po raz pierwszy spotkała swojego ojca, chciał ją zabić.
Gdy była siedmiolatką, jej świat składał się głównie z ruchu. Przez większość czasu mieszkała z matką – i Mimi, która troszczyła się o nie obie – w Nowym Jorku. Czasem jednak bawiła kilka tygodni w Los Angeles albo w Chicago czy Miami.
Latem odwiedzała swoich dziadków w Maryland, jechała do nich na co najmniej dwa tygodnie. Było to według niej najprzyjemniejsze, ponieważ mieli psy, duże podwórko, na którym mogła się bawić, i oponę, na której mogła się huśtać.
Kiedy mieszkały na Manhattanie, chodziła do szkoły i to było w porządku. Brała lekcje tańca i gimnastyki, co uważała za coś o wiele lepszego niż szkoła.
W trakcie podróży związanych z pracą matki Mimi udzielała jej lekcji w domu; uważano, że wykształcenie jest ważne. Mimi włączała do niego naukę o miejscach, w których bywały. Ponieważ zatrzymały się na cały miesiąc w Waszyngtonie, oznaczało to oglądanie pomników i zabytków, wycieczkę do Białego Domu i Instytutu Smithsona, wielkiego kompleksu muzealno-badawczego.
Czasem musiała pracować z mamą – i to też bardzo lubiła. Ilekroć występowała w jednym z matczynych nagrań wideo, zmuszona była opanować pewne umiejętności, takie jak cardio dance albo joga.
Lubiła tę naukę; lubiła tańczyć.
W wieku pięciu lat nagrała z mamą kasetę wideo dla dzieci i rodzin. Z ćwiczeniami jogi, ponieważ, bądź co bądź, była dzieckiem w Yoga Baby, matczynej firmie.
Odczuła dumę i podniecenie, kiedy matka jej powiedziała, że nagrają następną kasetę. Może – jak będzie miała dziesięć lat – dla grupy właśnie w tym wieku.
Mama wszystko wiedziała o grupach wiekowych, demografii i innych podobnych rzeczach. Adriana słyszała, jak rozmawia o tym ze swoim menedżerem i producentami.
Mama wiedziała też mnóstwo o fitness, o więzi między umysłem i ciałem, o medytacji i tego rodzaju sprawach.
Nie wiedziała tylko, jak gotować – w przeciwieństwie do dziadka i babci, którzy byli właścicielami restauracji. Nie lubiła się tylko bawić jak Mimi – była naprawdę zajęta swoją karierą.
Odbywała wiele spotkań i prób, także sesji, występowała też publicznie i udzielała wywiadów.
Nawet w wieku siedmiu lat Adriana pojmowała, że Lina Rizzo niewiele wie o tym, jak być mamą.
Mimo wszystko nie miała nic przeciwko temu, by dziewczynka bawiła się jej kosmetykami do makijażu – dopóki potem odkładała wszystko na swoje miejsce. I nigdy się nie gniewała, jeśli ćwiczyły, a mała popełniała jakieś błędy.
Podczas tej podróży najlepsze ze wszystkiego było to, że zamiast polecieć z powrotem do Nowego Jorku, gdzie mama miała dokończyć wideo, przeprowadzić wywiady i odbyć spotkania, zamierzały pojechać w odwiedziny do dziadków na długi weekend.
Planowała wynegocjować cały tydzień, chwilowo jednak siedziała na podłodze w drzwiach i przyglądała się, jak matka opracowuje nową serię ćwiczeń.
Lina wybrała ten właśnie dom na cały miesiąc, bo miał salę gimnastyczną z lustrzanymi ścianami, równie ważnymi dla niej jak liczba sypialni.
Robiła przysiady i wypady, podnosiła kolana, doskonaliła sekwencję: przysiad, deska, pompka, wyskok – Adriana znała wszystkie te fachowe określenia. A Lina przemawiała do lustra – swoich widzów – przekazując instrukcje i wypowiadając słowa zachęty.
Od czasu do czasu wyrywał się jej jakiś brzydki wyraz i zaczynała ćwiczenie od nowa.
Adriana uważała, że matka jest piękna, jak spocona księżniczka, mimo że nie miała makijażu; normalne – nie było tu przecież kamer ani ludzi. Odznaczała się zielonymi oczami, jak babcia, i skórą, która wyglądała tak, jakby się kąpała w promieniach słońca – choć tego nie robiła. Jej włosy – spięte teraz z tyłu głowy frotką – przypominały kasztany, których torebkę, pachnących i ciepłych, można było kupić podczas świąt Bożego Narodzenia.
Była wysoka – choć nie tak jak dziadek – i dziewczynka miała nadzieję, że ona też będzie taka wysoka, kiedy dorośnie.
Nosiła obcisłe maleńkie szorty i sportowy biustonosz, nigdy jednak nie włożyłaby niczego, co odsłaniałoby tak wiele w trakcie nagrywania kasety czy pokazów, ponieważ, jak twierdziła, byłoby to bez klasy.
Adriana, wychowywana wedle zasady „w zdrowym ciele zdrowy duch”, wiedziała, że jej mama jest sprawna, mocna i niesamowita.
Mrucząc coś pod nosem, Lina przerwała ćwiczenia, by sporządzić kilka notatek potrzebnych do scenariusza sesji. Ten składał się z trzech części – tańca cardio, treningu siłowego i jogi – każda trwała pół godziny, plus dodatkowa piętnastominutowa, poświęcona całemu ciału.
Lina chwyciła ręcznik, żeby otrzeć twarz, i dostrzegła córkę.
– Cholera, Adriano! Ależ mnie wystraszyłaś. Nie wiedziałam, że tu siedzisz. Gdzie Mimi?
– W kuchni. Na kolację będzie kurczak z ryżem i szparagami.
– Wspaniale. Może byś jej pomogła? Muszę wziąć prysznic.
– Dlaczego jesteś zła?
– Nie jestem zła.
– Byłaś zła, kiedy rozmawiałaś przez telefon z Harrym. Krzyczałaś, że nikomu nic nie mówiłaś, zwłaszcza jakiemuś cholernemu dziennikarzowi z tabloidu.
Lina wyrwała frotkę z włosów w sposób, w jaki to zwykle robiła, ilekroć bolała ją głowa.
– Nie powinnaś słuchać prywatnych rozmów.
– Nie słuchałam, tylko słyszałam. Jesteś zła na Harry’ego?
Adriana lubiła matczynego agenta od reklamy. Przemycał jej małe torebki m&m’sów albo skittlesów i opowiadał śmieszne żarciki.
– Nie, nie jestem zła na Harry’ego. Idź pomóc Mimi. Powiedz jej, że zejdę za pół godziny.
Tak, była zła, pomyślała Adriana, kiedy matka się oddaliła. Może nie na Harry’ego, ale na kogoś, gdyż popełniła w czasie ćwiczeń mnóstwo błędów i wypowiedziała sporo brzydkich słów.
A jej matka rzadko kiedy popełniała błędy.
A może zwyczajnie bolała ją głowa? Mimi mówiła, że ludzi czasami boli głowa, gdy się za bardzo martwią.
Adriana wstała z podłogi. Ponieważ jednak pomaganie przy kolacji było nudne, weszła do sali gimnastycznej. Stanęła przed lustrami, dziewczynka wysoka jak na swój wiek, z kręconymi włosami – czarnymi, jakie kiedyś miał dziadek – wymykającymi się spod opaski. Jej oczy miały w sobie zbyt dużo złota, żeby uchodzić za prawdziwie zielone, jak oczy matki, miała wszakże nadzieję, że z czasem się zmienią.
Ubrana w różowe szorty i podkoszulek w kwiatki, przybrała odpowiednią pozę, po czym, włączywszy w głowie muzykę, zawirowała w tańcu.
Uwielbiała lekcje tańca i gimnastyki, kiedy były w Nowym Jorku, teraz jednak wyobrażała sobie, że nie uczestniczy w nich, tylko je prowadzi.
Wirowała, wymachiwała nogami, wykonała przerzut, a potem szpagat. Cross-step, salsa, skok! Improwizowała na żywo.
Bawiła się tak przez dwadzieścia minut. Ostatnie niewinne dwadzieścia minut jej życia.
A potem ktoś nacisnął dzwonek przy drzwiach wejściowych. Nacisnął i trzymał.
Był to wściekły dźwięk, którego nigdy nie zapomniała.
Nie wolno jej było otwierać drzwi samej, ale to nie znaczyło, że nie może zobaczyć, kto to taki. Poszła więc do salonu, a potem ruszyła w stronę korytarza. Z kuchni zdążyła już wkroczyć Mimi.
Otarła dłonie o jasnoczerwoną ścierkę, spiesząc do drzwi.
– Na litość boską! Pali się?
Przewróciła wymownie oczami, patrząc na Adrianę, i wsunęła ścierkę za pasek dżinsów.
– Chwila! – krzyknęła Mimi, drobna, lecz obdarzona silnym głosem kobieta.
Adriana wiedziała, że Mimi jest w tym samym wieku, co mama, ponieważ razem studiowały.
– Jaki masz problem, człowieku? – warknęła, po czym przekręciła zamek i otworzyła drzwi.
Z miejsca, w którym stała, Adriana mogła dostrzec, że irytacja malująca się na twarzy Mimi – jak wtedy, gdy jej podopieczna nie posprzątała swojego pokoju – ustępuje miejsca przerażeniu.
A potem wszystko potoczyło się w ułamku sekundy, o wiele za szybko.
Mimi próbowała jeszcze ponownie zamknąć drzwi, ale mężczyzna popchnął je mocno i przy okazji popchnął też Mimi. Był duży, o wiele większy od niej. Miał małą bródkę upstrzoną siwizną, i jeszcze więcej jej miał we włosach; wyglądał tak, jakby miał srebrzyste skrzydła na złocie, ale twarz mu płonęła czerwienią jak po wyczerpującym biegu. Szok, jakiego Adriana doznała na widok owego mężczyzny odpychającego Mimi, dosłownie przygwoździł ją do miejsca.
– Gdzie ona, kurwa, jest?! – wrzasnął.
– Nie ma jej tutaj. Nie możesz tak tu wpadać. Wynoś się, Jon, bo wezwę policję.
– Kłamliwa suka. – Chwycił Mimi za ramię i potrząsnął nią. – Gdzie ona jest? Myśli, że może chlapać ozorem? I rujnować mi życie?
– Zabieraj ręce. Jesteś pijany.
Kiedy próbowała mu się wyrwać, uderzył ją. Odgłos tego ciosu odbił się w głowie Adriany niczym wystrzał; rzuciła się bez zastanowienia przed siebie.
– Nie bij jej! Zostaw ją w spokoju!
– Adriano, idź na górę. Natychmiast! – krzyknęła Mimi.
Dziewczynka jednak, czując przypływ gniewu, zwinęła dłonie w pięści.
– Musi stąd wyjść! – oznajmiła.
– Dla czegoś takiego? – warknął mężczyzna, patrząc na Adrianę. – Dla czegoś takiego zniszczyła moje cholerne życie? W ogóle nie jest do mnie podobna. Puszczała się na lewo i prawo, a teraz próbuje mi wcisnąć tego bękarta. Pieprzyć to. Pieprzyć ją.
– Adriano, na górę! – Mimi obróciła się do niej gwałtownie, lecz mała nie dostrzegła gniewu, jaki sama odczuła. Dostrzegła za to strach. – Natychmiast.
– Ta suka jest na górze, zgadza się? Kłamczucha. Oto, co robię z kłamczuchami.
Tym razem nie trzepnął Mimi, tylko użył pięści, raz, dwa, waląc kobietę w twarz.
Kiedy się osunęła na podłogę, Adrianę ogarnął strach. Pomoc. Musiała wezwać pomocy.
Chwycił ją jednak na schodach i szarpnął jej głowę, ciągnąc za kucyk kręconych włosów.
Krzyknęła, wołając matkę.
– Tak, zawołaj ją. – Wymierzył jej policzek, który zapłonął ją ogniem. – Chcemy z nią pogadać.
Kiedy zaczął ją wlec po schodach na górę, z sypialni wybiegła Lina w szlafroku, włosy wciąż miała mokre po prysznicu.
– Adriana Rizzo, co się…
Zatrzymała się i znieruchomiała, gdy jej wzrok napotkał spojrzenie mężczyzny.
– Puść ją, Jon. Puść ją, żebyśmy mogli spokojnie porozmawiać.
– Dość się już nagadałaś. Zniszczyłaś mi życie, ty głupia wieśniaczko.
– Nie rozmawiałam o tobie ani z dziennikarzami, ani z nikim innym. Ta historia nie wyszła ode mnie.
– Kłamiesz! – Znowu szarpnął Adrianę za włosy, mocno, nadal miała wrażenie, że głowa jej płonie.
Lina postąpiła ostrożnie dwa kroki do przodu.
– Puść ją, a załatwimy to. Mogę wszystko naprawić.
– Za późno, kurwa. Władze uniwersytetu zawiesiły mnie dzisiaj. Moja żona czuje się upokorzona. Moje dzieci, a nigdy nie uwierzę, że ta mała suka jest moją córką, płaczą. Wróciłaś tutaj, z powrotem do mojego miasta, żeby to zrobić.
– Nie, Jon. Przyjechałam tu, żeby pracować. I nie rozmawiałam z tym dziennikarzem. Minęło ponad siedem lat, po co miałabym to robić akurat teraz? Po co? Krzywdzisz moją córkę. Przestań.
– Uderzył Mimi. – Adriana wyczuwała woń matczynego mydła i szamponu – subtelną słodycz kwiatu pomarańczy. I odór mężczyzny, nie wiedząc, że to mieszanina potu i bourbona. – Uderzył ją w twarz, a ona upadła.
– Coś ty… – Lina oderwała od niego wzrok, by wyjrzeć poza poręcz, która biegła wzdłuż piętra. Zobaczyła Mimi, która miała zakrwawioną twarz i wpełzała za sofę. Znów skierowała spojrzenie na Jona. – Musisz dać temu spokój, Jon, zanim komuś stanie się krzywda.
– To ja zostałem skrzywdzony, pieprzona dziwko!
Jego głos rozpalił się do czerwoności, tak jak jego twarz, przypominał ogień obejmujący czaszkę Adriany.
– Przykro mi, że tak się stało, ale…
– Moja rodzina doznała krzywdy! Chcesz zobaczyć, jak ktoś cierpi? Zacznijmy od twojego bękarta.
Rzucił nią. Adriana przez chwilę poczuła, że leci w powietrzu, chwilę krótką, lecz przerażającą, nim uderzyła o krawędź szczytowego stopnia schodów. Ogień, który dotąd płonął w jej głowie, wybuchł teraz w nadgarstku i dłoni, po czym powędrował ku ramieniu. Wreszcie jej głowa walnęła o drewno, ona zaś sama widziała tylko matkę, ku której rzucił się tamten mężczyzna.
Uderzył ją, ale matka oddała cios i kopnęła. I wkrótce rozbrzmiały koszmarne odgłosy, tak koszmarne, że Adriana chciała zakryć sobie uszy, nie mogła się jednak poruszyć, mogła tylko leżeć jak długa na schodach i trząść się ze strachu.
Nawet gdy matka krzyknęła na nią, by uciekała, nie zdołała drgnąć.
Zaciskał dłonie na szyi matki, miotając nią na prawo i lewo, wreszcie uderzyła go w twarz, tak jak on uderzył Mimi.
Teraz krew była i na mamie, i na tym mężczyźnie.
Trzymali się nawzajem, jakby byli objęci, ale robili to z siłą i zawziętością. Potem matka nadepnęła mu na stopę i uniosła gwałtownym ruchem kolano. Gdy mężczyzna zatoczył się do tyłu, pchnęła go.
Uderzył o balustradę. A później poleciał w dół.
Adriana widziała, jak spada, wymachując rękami. Widziała, jak uderza ciałem o stół, na którym matka stawiała kwiaty i świeczki. Usłyszała te straszne dźwięki. Zobaczyła krew cieknącą z jego głowy, uszu i nosa.
Zobaczyła…
Wtedy matka ją podniosła, obróciła i przycisnęła jej twarz do swojej piersi.
– Nie patrz, Adriano. Już wszystko dobrze.
– Boli…
– Wiem. – Lina ujęła ostrożnie jej nadgarstek. – Zajmę się tym. Mimi. Och, Mimi.
– Policja już jedzie. – Ze spuchniętym okiem, do połowy zamkniętym i już czerniejącym, Mimi ruszyła chwiejnym krokiem po schodach, a potem usiadła i objęła je obie, matkę i córkę. – Nadchodzi pomoc.
A w końcu Mimi nad głową Adriany wymówiła bezgłośnie dwa słowa:
– Nie żyje.
*
Adriana już na zawsze miała zapamiętać ten ból i spokojne niebieskie oczy ratownika medycznego, który unieruchamiał złamanie podokostnowe w jej nadgarstku. Mówił też spokojnym głosem, kiedy świecił jej w oczy małą latarką i pytał, ile palców wskazuje.
Miała też na zawsze zapamiętać policjantów, tych, którzy zjawili się pierwsi, gdy umilkły syreny. Tych w granatowych mundurach.
Jednak niemal wszystko, nawet kiedy się działo, wydawało się odległe i nieostre.
Zebrali się w salonie na piętrze z widokiem na tylne podwórze i mały staw z karpiami koi. Policjanci w mundurach rozmawiali głównie z mamą, bo Mimi zabrano do szpitala.
Matka powiedziała im, że mężczyzna nazywał się Jonathan Bennett i że wykładał literaturę angielską na Uniwersytecie Georgetown. Albo tak też było, kiedy go jeszcze znała.
Opowiedziała, co się stało, albo tylko zaczęła mówić.
Potem do pokoju weszło dwoje ludzi, mężczyzna i kobieta. Mężczyzna był naprawdę wysoki i nosił brązowy krawat. Jego skóra wpadała w odcień głębszego brązu, a zęby odznaczały się nieskazitelną bielą. Kobieta nosiła krótko obcięte włosy i miała piegi na całej twarzy.
Pokazali odznaki, tak jak to się robi w serialach telewizyjnych.
– Pani Rizzo, jestem detektyw Riley, a to mój partner, detektyw Cannon. – Kobieta znów przypięła odznakę do paska spodni. – Wiemy, że to trudne, ale musimy pani i córce zadać kilka pytań. – Uśmiechnęła się do Adriany. – Masz na imię Adriana, prawda?
Kiedy dziewczynka skinęła głową, Riley przeniosła wzrok na Linę.
– Nie ma pani nic przeciwko temu, żeby córka pokazała mi swój pokój i porozmawiała tam ze mną, a pani w tym czasie pomówi z detektywem Cannonem?
– Tak będzie szybciej? Zabrali moją przyjaciółkę, to znaczy opiekunkę córki, do szpitala. Złamany nos, wstrząśnienie mózgu. A Adriana doznała złamania podokostnowego lewego nadgarstka, tak twierdził ratownik. Uderzyła się też w głowę.
– Pani też wygląda na nieźle poturbowaną – zauważył Cannon, a Lina wzruszyła ramionami i skrzywiła się z bólu wywołanego tym ruchem.
– Poobijane żebra same się wyleczą, tak jak twarz. Tak naprawdę to na niej się skupił.
– Możemy zabrać panią do szpitala i tam porozmawiać, jak już panią zbada lekarz.
– Wolałabym pojechać, jak… jak już skończycie na dole.
– Rozumiem. – Riley popatrzyła na Adrianę. – Możemy porozmawiać w twoim pokoju?
– Chyba tak. – Wstała, przyciskając mocno do piersi rękę na temblaku. – Nie pozwolę wam zabrać mamy do więzienia.
– Nie bądź niemądra, Adriano.
Nie zwracając uwagi na matkę, dziewczynka spojrzała w oczy detektyw Riley. Były zielone, ale jaśniejsze niż oczy mamy.
– Nie pozwolę wam – powtórzyła.
– Jasne. Chcemy tylko porozmawiać, okej? Twój pokój jest tu, na górze?
– Drugie drzwi po prawej stronie – wyjaśniła Lina. – Idź z detektyw Riley, Adriano. Potem sprawdzimy, co się dzieje z Mimi. Wszystko będzie dobrze.
Adriana ruszyła przodem, a Riley znowu przywołała uśmiech, kiedy weszły do pokoju urządzonego w barwach miękkiego różu i wiosennej zieleni. Na łóżku leżał duży pluszowy pies.
– Ładnie tu. I bardzo schludnie.
– Musiałam posprzątać dziś rano, inaczej nie poszłabym zobaczyć, jak kwitną czereśnie, i nie byłoby deseru lodowego. – Skrzywiła się, zupełnie jak matka. – Niech pani nie mówi o tym deserze. Tak naprawdę to miał być mrożony jogurt.
– Buzia na kłódkę. Mama tego bardzo pilnuje, co jesz?
– Czasem. Na ogół. – W oczach dziewczynki błysnęły łzy. – Czy Mimi umrze, jak ten mężczyzna?
– Jest ranna, ale to nic groźnego. I wiem, że ma dobrą opiekę. Może usiądziemy z tym jegomościem?
Riley usadowiła się na brzegu łóżka i poklepała wielkiego psa.
– Jak się wabi?
– Barkley. Harry dał mi go na Boże Narodzenie. Nie możemy mieć prawdziwego psa, bo mieszkamy w Nowym Jorku i dużo podróżujemy.
– Wygląda na wspaniałego czworonoga. Możesz powiedzieć mnie i Barkleyowi, co się wydarzyło?
Słowa zaczęły się z niej wylewać niczym strumień wody przez szczelinę w tamie.
– Mężczyzna stanął pod drzwiami. Ciągle naciskał dzwonek, więc poszłam zobaczyć, kto to. Ponieważ nie wolno mi samej otwierać drzwi, zaczekałam na Mimi. Wyszła z kuchni i otworzyła drzwi. A potem próbowała znowu je zamknąć, bardzo szybko, ale on pchnął je, a potem pchnął i ją. Prawie przewrócił.
– Znasz go?
– Nie, ale Mimi go znała, bo nazywała go Jonem i kazała mu odejść. Wpadł we wściekłość, wrzeszczał i mówił brzydkie wyrazy. Nie wolno mi takich mówić.
– W porządku. – Riley głaskała Barkleya jak prawdziwego psa. – Wiem, o co chodzi.
– Chciał zobaczyć mamę, ale Mimi powiedziała, że jej nie ma, choć była. Siedziała na górze i brała prysznic. Ten facet cały czas wrzeszczał i uderzył ją w twarz. Zbił ją po prostu. Nie wolno nikogo bić. Bicie jest złe.
– Tak, to było złe.
– Krzyknęłam na niego, żeby ją zostawił w spokoju, bo wykręcał jej ręce i to ją bolało. Wtedy na mnie popatrzył. Nie zauważył mnie wcześniej, ale wówczas utkwił we mnie wzrok, i ja się wystraszyłam, gdy się tak na mnie gapił. Ale Mimi bolało, więc się na niego rozgniewałam. Powiedziała mi, żebym poszła na górę, to znaczy powiedziała do mnie, ale wiem, że ją bolało. A potem on ją… uderzył… pięścią… – Adriana pokazała to zdrową ręką, a po jej policzkach zaczęły płynąć łzy. – Trysnęła krew, Mimi upadła, a ja pobiegłam. Chciałam pobiec do mamy, ale mnie złapał. Chwycił mnie mocno za włosy, i pociągnął po schodach, a ja wciąż wołałam mamę.
– Chcesz chwilę odpocząć, kochanie? Możemy poczekać. Potem dokończysz.
– Nie, nie. Mama wybiegła i go zobaczyła. I cały czas go prosiła, żeby mnie puścił, ale on nie chciał. Powtarzał tylko, że zniszczyła mu życie, i mówił mnóstwo brzydkich wyrazów. Naprawdę brzydkich. Mówiła, że nic nikomu nie powiedziała i że to załatwi, tylko żeby mnie puścił. A mnie bolało. Wyzywał mnie, naprawdę brzydko, i… rzucił mną.
– Rzucił tobą!?
– Na schody. Rzucił mnie na schody, uderzyłam się w nadgarstek, poczułam, jakby się zapalił, i uderzyłam się też w głowę, ale nie spadłam daleko ze schodów. Chyba ze dwa stopnie. Mama krzyczała i skoczyła na niego, i zaczęła się z nim bić. Uderzył ją w twarz i złapał, o tak… – Pokazała gest duszenia. – Nie mogłam się poruszyć, a on uderzył ją w twarz, ale mama mu oddała, bardzo mocno, i kopnęła go, i wciąż się bili, a potem… spadł przez balustradę. Mama go odepchnęła, żeby mi pomóc. Na twarzy miała krew i pchnęła go, a on przeleciał przez balustradę. Ale to była jego wina.
– Okej.
– Mimi wczołgała się po schodach, kiedy mama mnie trzymała, i powiedziała, że nadchodzi pomoc. Wszyscy mieli na sobie krew. Nikt nigdy wcześniej mnie nie uderzył, nim on to zrobił. To okropne, że był moim ojcem.
– Skąd wiesz, że był?
– Z tego, co krzyczał i jak mnie wyzywał. Nie jestem głupia. Uczy w college’u, do którego mama chodziła; powiedziała mi, że właśnie tam poznała mojego ojca. – Adriana wyprostowała się. – I już. Bił wszystkich i brzydko pachniał, i próbował mnie zrzucić ze schodów. Spadł, bo był wredny.
Riley objęła ramiona dziewczynki i pomyślała: „Poniekąd słusznie”.
*
Zatrzymali Mimi w szpitalu do rana. Lina kupiła w sklepiku kwiaty – tyle przynajmniej mogła uczynić – do pokoju przyjaciółki. Adriana pierwszy raz w życiu miała prześwietlenie rentgenem i pierwszy w życiu gips po zejściu opuchlizny.
Zamiast zrealizować kulinarne plany Mimi na wieczór, Lina zamówiła pizzę.
Dzieciak na to zasłużył, bez dwóch zdań. Tak jak ona zasłużyła na duży kieliszek wina.
Nalała sobie i kiedy Adriana jadła, złamała żelazną zasadę i nalała drugi.
Miała do wykonania mnóstwo telefonów, wszystkie jednak musiały poczekać. W ogóle wszystko musiało poczekać, póki się nie poczuje pewniej.
Zjadły na tylnym podwórzu, z jego cienistymi drzewami i płotem zapewniającym prywatność. Czy też Adriana jadła, bo Lina tylko skubała pojedynczy kawałeczek pizzy między jednym łykiem wina a drugim.
Może było trochę za chłodno jak na posiłek na świeżym powietrzu i trochę za późno, by Adriana posilała się pizzą, ale ten dzień usprawiedliwiał właściwie wszystko.
Miała nadzieję, że córka zaśnie, ale musiała przyznać, że brak jej biegłości w wieczornym rytuale. Mimi się tym na co dzień zajmowała.
Pomyślała o kąpieli z bąbelkami, pod warunkiem że nie zmoczyłby się tymczasowy gips. Myśląc o opatrunku i o tym, że mogło być znacznie gorzej, znów zapragnęła się napić wina. Oparła się jednak pokusie. Samodyscyplina – oto jej specjalność.
– Jak to się stało, że ten facet był moim ojcem?
Lina podniosła wzrok i napotkała spojrzenie złotozielonych oczu, które przypatrywały jej się uważnie.
– Byłam kiedyś młoda i głupia. Przykro mi. Chciałabym powiedzieć, że tego żałuję, ale wtedy nie byłoby tu ciebie, prawda? Nie można zmienić tego, co już się stało, a jedynie to, co jest teraz i ma się zdarzyć.
– Był milszy, jak byłaś młoda i głupia?
Lina parsknęła śmiechem i poczuła, że jej żebra protestują boleśnie. Zastanawiała się, ile można powiedzieć siedmiolatce.
– Tak mi się wtedy zdawało.
– Uderzył cię wcześniej?
– Raz. Tylko raz, potem nie chciałam go już więcej widzieć. Jeśli mężczyzna uderzy cię raz, to prawdopodobnie zrobi to znowu i znowu.
– Mówiłaś kiedyś, że kochałaś mojego tatę, ale że nic z tego nie wyszło i że nas nie chciał, więc się już potem nie liczył.
– Myślałam, że go kocham. Powinnam była tak ci powiedzieć. Miałam tylko dwadzieścia lat, Adriano. Był starszy ode mnie, przystojny, czarujący i inteligentny. Młody profesor. Zakochałam się w kimś, kogo sobie wyobrażałam. Do tej pory się w ogóle nie liczył.
– Dlaczego był dzisiaj taki wściekły?
– Bo ktoś, jakiś dziennikarz, dowiedział się o nas i napisał o tym artykuł. Nie wiem jak, nie mam pojęcia, kto mu o tym powiedział. Ja tego nie zrobiłam.
– Nie zrobiłaś, bo się już nie liczył.
– Właśnie.
Ile należało powiedzieć? – zastanawiała się Lina. W tych okolicznościach może wszystko.
– Był żonaty, Adriano. Miał żonę i dwoje dzieci. Nie wiedziałam o tym. To znaczy okłamywał mnie, mówił, że jest w trakcie rozwodu. Wierzyłam mu.
Naprawdę? – przemknęło jej przez głowę. Nie mogła sobie przypomnieć.
– Może po prostu chciałam mu wierzyć. Miał swoje niewielkie mieszkanie nieopodal uczelni, więc wierzyłam, że właściwie jest sam. Potem się dowiedziałam, że nie tylko mnie okłamywał. Gdy odkryłam prawdę, zakończyłam to wszystko. Nie przejął się specjalnie.
Nie do końca prawda, pomyślała. Wrzeszczał, groził, popychał.
– A potem zdałam sobie sprawę, że jestem w ciąży. Wreszcie później, o wiele później, niż powinnam była to sobie uświadomić, poczułam, że muszę powiedzieć mu prawdę. Wtedy mnie uderzył. I nie był pijany tak jak dzisiaj.
Pił wcześniej, pomyślała, ale pijany nie był. Nie tak jak tego dnia.
– Powiedziałam mu, że nic od niego nie chcę ani nie potrzebuję, że się nie poniżę, mówiąc komukolwiek, że jest biologicznym ojcem. A potem odeszłam.
Pominęła groźby, żądania, by usunęła ciążę, i wszelkie koszmarności. Nie było sensu o tym wspominać.
– Ukończyłam semestr, zrobiłam dyplom i wróciłam do domu. Pomogli mi babcia i dziadek. Wiesz, co było dalej. Zaczęłam prowadzić zajęcia z jogi i fitness i nagrywać kasety, kiedy byłam z tobą w ciąży – dla kobiet spodziewających się dziecka, a potem dla młodych mam i niemowląt.
– Yoga Baby.
– Zgadza się.
– Ale zawsze był wredny. Czy to oznacza, że i ja będę wredna?
Boże, szło jej dość kiepsko. Za wszelką cenę starała się przypomnieć sobie, co w takiej sytuacji powiedziałaby jej matka.
– Czujesz się wredna?
– Czasem się wściekam.
– Opowiedz mi o tym. – Lina jednak, nie czekając na odpowiedź, uśmiechnęła się. – Wredność jest wyborem, jak sądzę, a nie musisz się decydować na taki wybór. I miał rację, mówiąc, że nie jesteś do niego podobna. Jest w tobie zbyt dużo Rizzów.
Ujęła zdrową rękę córki. Może przypominało to za bardzo rozmowę dwojga dorosłych ludzi, ale robiła, co w jej mocy.
– On się nie liczy, Adriano, dopóki nie pozwolimy, by się liczył. A więc nie pozwolimy.
– Będziesz musiała pójść do więzienia?
Lina uniosła kieliszek.
– Nie dopuścisz do tego, pamiętasz? – Dostrzegła w oczach córki przelotny strach i ścisnęła jej dłoń. – Tylko żartuję. Nie, Adriano, nie pójdę. Policja widziała, co się stało. Powiedziałaś detektywom prawdę, tak?
– Powiedziałam. Słowo.
– Ja też. Podobnie jak Mimi. Możesz się o to nie martwić. To, co się stanie, będzie konsekwencją tej historii. I będzie ich jeszcze więcej. Pomówię wkrótce z Harrym, pomoże mi się z tym uporać.
– Nadal możemy odwiedzić babcię i dziadka?
– Tak. Gdy tylko Mimi się lepiej poczuje, ja załatwię kilka spraw, a tobie założą gips, pojedziemy do nich.
– A możemy to szybko zrobić? Jak najprędzej?
– Gdy tylko będzie to możliwe. Pewnie za kilka dni.
– No to szybko. Tam będzie o wiele lepiej.
Upłynie sporo czasu, zanim będzie naprawdę lepiej, pomyślała Lina. Dopiła wino.
– Jasne.
Kariera Liny zaczęła się od jej nieplanowanej ciąży. W ciągu dosłownie kilku miesięcy ze studentki i instruktorki fitness na niepełny etat przeobraziła się w autorkę kaset wideo.
Potrwało to trochę, nim zielone pędy wyłoniły się z gleby, ale dzięki jej determinacji, uporowi i zmysłowi biznesu w pełni rozkwitły.
W ciągu tych kilku lat, nim Jon Bennett wtargnął do domu w Georgetown, jej kariera rozwinęła się, a sprzedaż pod nazwą Yoga Baby – kasety audio, DVD, pokazy na żywo, książka (wraz z planowaną kolejną) – przyniosły dwa miliony dochodu.
Atrakcyjna, bystra kobieta, najczęściej występowała w programach śniadaniowych, a potem wieczornych. Pisywała przy tym artykuły do magazynów poświęconych fitnessowi i zamieszczała zdjęcia.
Była młodą, atrakcyjną kobietą o smukłym, śniadym ciele i wiedziała, jak to odpowiednio wykorzystać.
Udało jej się nawet wystąpić gościnnie w dwóch serialach.
Lubiła być w centrum zainteresowania i nie wstydziła się tego, podobnie jak swoich ambicji. Wierzyła bez zastrzeżeń w oferowany przez siebie produkt – zdrowie, sprawność i równowagę – i ufała, że jest najodpowiedniejszą osobą do jego promowania.
Nigdy nie bała się ciężkiej pracy. Czerpała z niej siłę – z podróży, napiętych terminów, z bezustannego planowania przyszłości.
Projektowała właśnie nową linię strojów do ćwiczeń i we współpracy z specjalistą żywienia i lekarzem zamierzała się zająć suplementami diety.
A potem pchnęła do grobu człowieka, który nieodwracalnie zmienił jej życie.
Samoobrona. Policja nie potrzebowała wiele czasu, by ustalić, że Lina walczyła o siebie, córkę i przyjaciółkę.
Po wszystkim, w jakiś niepojęty sposób, rozgłos towarzyszący temu zdarzeniu przyniósł zwiększenie sprzedaży, większą rozpoznawalność i nowe oferty.
Nie wahała się pójść za ciosem.
W tydzień po tym koszmarnym incydencie udała się samochodem z Georgetown w wiejskie okolice Marylandu, zamierzając wykorzystać sytuację do maksimum.
Nosiła ogromne okulary; nawet jej mistrzowski makijaż nie mógł zakryć sińców. Wciąż ją bolały żebra, mimo to zaczęła serię odpowiednich ćwiczeń połączonych z medytacją.
Także i Mimi wciąż cierpiała na bóle głowy, jej złamany nos z wolna przybierał pierwotny kształt, a podbite na czarno oko zaczynało powlekać się chorobliwą żółcią.
Adrianę irytował gips, ale lubiła, gdy ktoś się na nim podpisywał. Jak twierdził lekarz, po dwóch tygodniach czekało ją następne prześwietlenie. Harry kupił jej nowego game boya, więc miała się czym zająć na tylnym siedzeniu podczas jazdy samochodem.
Mogło być o wiele gorzej. Lina upominała się bezustannie w myślach, że mogło być znacznie gorzej. Rozmyślając, widziała cienie gór Marylandu i bladą lawendę na tle jaskrawoniebieskiego nieba.
Chciała za wszelką cenę od tego uciec – od spokoju, niespiesznego tempa – uciec do zmienności, do tłumów, ludzi, wszystkiego.
I uciekała.
Nie była stworzona do małych miasteczek ani prowincjonalnego życia. Bóg jeden wiedział, że nigdy nie chciała przyrządzać klopsików ani sosu do pizzy, ani też prowadzić restauracji – bez względu na rodzinną tradycję.
Pragnęła tłumów i miasta, i… owszem, blasku jupiterów.
Zastanawiała się, czy nie urządzić w Nowym Jorku swej głównej kwatery, a może w niej nawet zamieszkać. Uważała, że dom jest tam, gdzie się pracuje i gdzie człowiek się bez reszty oddaje działaniu.
Gdy w końcu zjechała z autostrady, samochody zniknęły. Droga wiła się teraz między pofałdowanymi wzgórzami, zielonymi polami, skupiskami siedlisk i farm.
No cóż, pomyślała, możesz znów wrócić do domu, ale nie możesz tam zostać. Przynajmniej nie jako Lina Teresa Rizzo.
– Już prawie dojechaliśmy! – dobiegł z tyłu głos Adriany, przypominający wiwat. – Spójrz! Krowy! Konie! Szkoda, że babcia i dziadek nie mają koni. Albo kurcząt. Z kurczętami to byłby dopiero ubaw.
Opuściwszy szybę, Adriana wychyliła się przez okno wozu jak uszczęśliwiony psiak. Jej czarne loki tańczyły w porywach wiatru.
Lina wiedziała, że skończy się to chaosem kołtunów.
A potem zalała ją fala pytań: Jak długo jeszcze? Czy będę mogła się huśtać na oponie? Czy babcia ma lemoniadę? Czy będę mogła pobawić się z psem?
Zamiast niej Mimi uporała się z pytaniami dziewczynki.
A niebawem Lina musiała odpowiedzieć na własne.
Skręciła przy czerwonej stodole, w której straciła dziewictwo, na stryszku, w wieku niespełna siedemnastu lat. To był syn farmera specjalizującego się w produkcji mleka. Futbolista na pozycji rozgrywającego. Matt Weaver. Przystojny, dobrze zbudowany, sympatyczny, ale nie popychadło.
Niby się kochali, tak jak to bywa, kiedy jest się niespełna siedemnastolatkiem. Chciał się z nią ożenić – któregoś dnia – ale miała inne plany.
Dowiedziała się potem, że poślubił jakąś dziewczynę, doczekał się dzieci i wciąż pracował na ojcowskiej farmie.
Uważała, że w jego przypadku dobrze się stało. Dla niej tak by nie było. Nigdy.
Ponownie skręciła, oddalając się od małego miasta Traveler’s Creek, gdzie na niewielkim placyku stała włoska restauracja Rizzów, niczym jakiś przybytek istniejący od dwóch pokoleń.
Jej dziadkowie, którzy go wznieśli, doszli ostatecznie do wniosku, że potrzebują cieplejszego klimatu. Ale czy nie założyli kolejnej restauracji gdzie indziej?
Mieli to we krwi, jak powiadali, lecz w jakiś sposób – szczęśliwie – ten gen się w niej nie pojawił.
Jechała teraz wzdłuż strumienia, kierując się w stronę jednego z trzech krytych mostów, które przyciągały fotografów, turystów i młodożeńców.
Wydał jej się czarujący, usadowiony na niewielkim wzniesieniu w zakolu strumienia. Mimi i Adriana wydały zgodny okrzyk zachwytu, jak zawsze, ilekroć przejeżdżały między czerwonymi ścianami, zwieńczonymi skośnym dachem.
Ponownie skręciła, nie zwracając uwagi na Adrianę, która podskoczyła jak gumowa piłka na tylnym siedzeniu, i wjechała na krętą drogę, pokonując kolejny most nad strumieniem, któremu miasto zawdzięczało swą nazwę. Aż w końcu skierowała się w stronę wielkiego domu na wzgórzu.
Na ich spotkanie wybiegły psy, duży żółty kundel i mały, długouchy ogar.
– Tom i Jerry! O rany! Cześć, psiaki, cześć!
– Nie odpinaj pasa, dopóki się nie zatrzymam, Adriano.
– Mamo! – Zrobiła tak, jak jej kazano, podskakiwała tylko z radości. – Patrz, to babcia i dziadek!
Oboje wyszli na duży zadaszony ganek, trzymając się za ręce, Dom i Sophia. Kasztanowowłosa kobieta mierzyła sto siedemdziesiąt centymetrów w swoich różowych adidasach, lecz jej mąż i tak nad nią górował przy swoich niemal stu dziewięćdziesięciu centymetrach.
Oboje wciąż sprawni i silni, wydawali się o wiele młodsi, kiedy tak stali w cieniu werandy na piętrze. Ile teraz mieli lat? – zastanawiała się Lina. Matka jakieś sześćdziesiąt siedem albo osiem, ojciec był chyba o cztery lata starszy od niej. Połączyła ich miłość jeszcze licealna, a potem przeżyli w małżeństwie długich pięćdziesiąt lat.
Przeżyli stratę syna, który żył niespełna czterdzieści osiem godzin, trzy poronienia i rozpacz zrodzoną z lekarskiej diagnozy, że nie będą mieć dzieci.
Aż do chwili, gdy – niespodzianka! – oboje byli już po czterdziestce i pojawiła się Lina Theresa.
Zaparkowała pod szeroką wiatą, obok lśniącego czerwonego pickupa i mocarnego czarnego suv-a. Wiedziała, że ukochana dziecinka jej matki – zgrabny, turkusowy kabriolet – zajmuje honorowe miejsce w wolno stojącym garażu.
Ledwie nacisnęła hamulec, gdy Adriana wyskoczyła z samochodu.
– Babciu! Dziadku! Witajcie, kochani!
Objęła psy, kiedy Tom oparł się o nią, a Jerry machał zawzięcie ogonem i lizał ją po twarzy. A potem pobiegła wprost w objęcia dziadka.
– Wiem, że według ciebie popełniam błąd, ale spójrz tylko na nią, Mimi – powiedziała Lina. – W tej chwili to dla niej najlepsze rozwiązanie.
– Każda dziewczynka potrzebuje matki. – Oznajmiwszy to, Mimi wysiadła z wozu, przywołała uśmiech na twarz i podeszła do ganku.
– Jezu, nie wsadzam jej przecież do koszyka i nie puszczam na wodę jak matka Mojżesza. To tylko jedno cholerne lato.
Jej matka zeszła po schodach ganku, po czym dotknęła posiniaczonej twarzy córki i przytuliła ją bez słowa.
Lina odniosła wrażenie, że nic innego w ciągu minionego koszmarnego tygodnia nie poruszyło nią tak bardzo.
– Nie mogę, mamo. Nie chcę, żeby Adriana widziała, jak płaczę.
– Szczere łzy to nie powód do wstydu.
– Wszyscy mamy ich chwilowo dość. – Odsunęła się od matki. – Dorze wyglądasz.
– Trudno mi to samo powiedzieć o tobie.
Lina zmusiła się do uśmiechu.
– Powinnaś zobaczyć tamtego faceta.
Sophia parsknęła śmiechem.
– Cała ty. Chodźcie, posiedzimy na ganku, skoro jest tak ładnie. Zgłodniałyście pewnie. Przygotowaliśmy dla was jedzenie.
Wynikało to z włoskiego charakteru albo z restauracyjnych genów, w każdym razie rodzice Liny zakładali z góry, że każdy, kto zjawia się w ich domu, musi być głodny.
Dorośli zasiedli przy okrągłym stole na ganku, podczas gdy Adriana bawiła się na podwórzu z psami. Raczyli się chlebem, serem, oliwkami i przystawkami. Stała też w dzbanku lemoniada; Adriana bardzo na nią liczyła. Mimo że wybiła dwunasta, pili też wino.
Połowa kieliszka, na którą pozwoliła sobie Lina, pomogła jej uwolnić się od napięcia wywołanego prowadzeniem samochodu.
Nie mówili o tym, co się zdarzyło, gdyż Adriana przybiegała do nich, żeby posiedzieć – krótko – na kolanach dziadka, a potem pokazać nową grę albo napić się lemoniady i pogadać o psach.
Lina pomyślała, że jej ojciec jest cierpliwy, jak zawsze w przypadku dzieci; świetnie sobie z nimi radził. I był wciąż taki przystojny z siwymi włosami i kurzymi łapkami wokół złotobrązowych oczu.
Przez całe życie sobie uświadamiała, jak doskonałą tworzą parę, on i Sophia – wysocy i sprawni, oboje tacy przystojni, tak bardzo zgrani. Czuła się przy nich zawsze trochę wyobcowana.
No cóż, było tak, prawda? Jakby do nich nie pasowała, do tego miejsca ani do tego miasta, które mieszkańcy nazywali po prostu Creek.
Znalazła swój rytm gdzie indziej.
Adriana zachichotała, kiedy dziadek podpisał się sumiennie na jej gipsie, a babcia naszkicowała sylwetki psów, uzupełnione o ich imiona.
– Przygotowaliśmy wam już pokoje – oznajmiła Sophia. – Przeniesiemy wasze bagaże na górę, żebyście mogły się rozpakować i odpocząć, jeśli macie ochotę.
– Muszę jechać do restauracji – powiedział Dom. – Ale wrócę na kolację.
– Adriana od wielu dni mówi o huśtawce. Posłuchaj, Mimi, może zaprowadzisz ją na tyły domu i się trochę pobawicie?
– W porządku. – Mimi wstała i choć spojrzenie, które rzuciła Linie, było pełne dezaprobaty, zawołała wesoło do Adriany: – Chodź, pohuśtamy się.
– O, tak. No dalej, psiaki!
Ojciec zaczekał, aż Adriana i Mimi znikną za narożnikiem domu.
– A teraz mów, o co chodzi.
– Mimi i ja nie zostajemy u was. Muszę wrócić do Nowego Jorku dokończyć projekt, który zaczęłam jeszcze w Waszyngtonie. Tam sobie z nim nie poradzę, więc… mam nadzieję, że na jakiś czas przygarniecie Adrianę.
– Lino – Sophia ujęła dłoń córki – potrzebujesz co najmniej kilku dni, żeby odpocząć, dojść do siebie, zrobić wszystko, żeby Adriana znów poczuła się bezpieczna.
– Nie mam czasu na odpoczynek, a gdzie ona będzie bezpieczniejsza niż tu?
– Bez matki?
Lina przysunęła się do ojca.
– Będzie miała was oboje. Muszę tę całą historię zostawić za sobą. Nie pozwolę, by zniszczyła mi karierę i biznes, biorę byka za rogi i ruszam przed siebie.
– Ten człowiek mógł cię zabić… ciebie, Adrianę, Mimi.
– Wiem, tato, wierz mi. Przeżyłam to. Będzie tu szczęśliwa, bardzo jej się tu podoba. Od paru dni nie mówi o niczym innym. Wzięłam ze sobą wyniki badań, może tu pójść do lekarza i zrobić następne prześwietlenie. Doktor w Waszyngtonie uważa, że będzie mogła już za tydzień czy dwa nosić rękę na temblaku. To typowy uraz, niegroźny, więc…
– Niegroźny!
Widząc ojcowski gniew, Lina uniosła dłonie.
– Próbował ją zrzucić ze schodów. Nie zdążyłam chwycić jej dostatecznie szybko. Nie zdołałam go powstrzymać. Gdyby nie był taki głupi i taki w trupa pijany, doprowadziłby rzecz do końca, i wtedy skończyłaby ze złamanym karkiem, a nie tylko nadgarstkiem. Wierz mi, nigdy tego nie zapomnę.
– Dom… – mruknęła Sophia i poklepała uspokajająco mężowską dłoń. – Jak długo miałaby tu zostać?
– Przez całe lato. Tak, wiem, to dość długo. Zdaję sobie sprawę, że o wiele was proszę.
– Z radością się nią zajmiemy – odparła Sophia. – Ale to niedobrze, Lino. Niedobrze, że zostawiasz ją właśnie teraz. Dopilnujemy jednak, żeby się czuła bezpieczna i zadowolona.
– Doceniam to, wierzcie mi. Skończyła już właściwie naukę, ale Mimi przygotowała jej kilka zadań do zrobienia. Wszystko wam wyjaśni. Kiedy się zacznie nowy rok, najgorsze będzie już za nią, za mną, za nami.
Rodzice nie odzywali się przez chwilę, spoglądali tylko na nią bez słowa. Patrząc w brązowozłote oczy ojca i w zielone matki, myślała o tym, jak wiele odziedziczyła po nich jej córka.
– Wie, że ją tutaj zostawiasz? – spytał Dom. – Że wracasz do Nowego Jorku bez niej?
– Nic jej jeszcze nie powiedziałam, najpierw chciałam pomówić z wami. – Lina wstała. – Pogadam z nią teraz. Musimy niedługo wyjeżdżać. – Milczała przez chwilę. – Wiem, że was znowu rozczarowałam. Ale uważam, że tak będzie najlepiej dla wszystkich. Potrzebuję czasu, żeby się skupić, a nie mogłabym jej poświęcić uwagi, jakiej w tej chwili wymaga. Nie wspominając już o tym, że kiedy tu będzie, żaden reporter nie zrobi jej zdjęcia, które potem ukaże się w jakimś brukowcu w supermarketach.
– Ale ty będziesz szukała rozgłosu – przypomniał jej ojciec.
– Owszem. Ale takiego, który potrafię kontrolować. Wiesz, tato, nie wszyscy mężczyźni są tacy jak ty, serdeczni i pełni miłości. Wiele kobiet kończy z sińcami na twarzy. – Postukała się palcem pod okiem. – I mnóstwo dzieci kończy z ręką w gipsie. Bądź pewien, że o tym powiem, kiedy tylko będę miała okazję.
Oddaliła się wściekła, bo uważała, że ma rację. I niezadowolona, bo podejrzewała, że się myli.
*
Godzinę później Adriana stała na ganku i patrzyła, jak jej matka i Mimi odjeżdżają.
– Skrzywdził wszystkich z mojego powodu, więc nie chce, żebym z nią była.
Dziadek pochylił się, a kiedy jego oczy znalazły się na wysokości jej wzroku, położył jej dłonie na ramionach.
– To nieprawda, Adriano. Za nic nie ponosisz winy, a mama pozwala ci z nami zostać, bo będzie bardzo zajęta.
– Zawsze jest zajęta. Mimi i tak się mną opiekuje.
– Wszyscy myśleliśmy, że chciałabyś spędzić z nami wakacje. – Sophia przesunęła dłonią po włosach Adriany. – Jeśli nie będziesz zadowolona, powiedzmy po tygodniu, odwieziemy cię do Nowego Jorku.
– Naprawdę?
– Tak. Ale przez ten czas chcemy mieć naszą ulubioną wnuczkę wyłącznie dla siebie. Naszą gioia – radość.
Adriana uśmiechnęła się leciutko.
– Jestem waszą jedyną wnuczką.
– Mimo wszystko ulubioną. A jeśli będziesz zadowolona, dziadek nauczy cię robić ravioli, a ja cię nauczę tiramisu.
– Będziesz jednak miała też obowiązki. – Dom postukał ją palcem po nosie. – Karmienie psów, pomoc w ogrodzie.
– Wiecie, że lubię to robić, kiedy tu jestem. To nie są obowiązki.
– Praca, która sprawia przyjemność, to wciąż praca.
– Mogę jechać z tobą do restauracji i popatrzeć, jak podrzucasz ciasto na pizzę?
– Nauczę cię tego. Możemy zacząć, jak zdejmą ci gips. Teraz muszę już jechać. Idź umyj ręce, zabiorę cię ze sobą.
– Okej!
Kiedy wbiegła do domu, Dom wyprostował się i westchnął.
– Dzieci są wytrzymałe. Będzie dobrze.
– Owszem, ale Lina nigdy nie odzyska tego straconego czasu z córką. No cóż. – Sophia poklepała męża po policzku. – I nie kupuj jej za dużo cukierków.
– Kupię jej tyle, ile trzeba.
*
Raylan Wells siedział przy dwuosobowym stoliku u Rizza i odrabiał głupią pracę domową. Uważał w gruncie rzeczy, że i tak już ma jej dostatecznie dużo, ponieważ musiał wykonywać pewne prace w domu, dlaczego więc lekcje nie miałyby się ograniczać wyłącznie do głupiej szkoły?
O dziesiątej poczuł się znękany i zdezorientowany przez świat ludzi dorosłych, a także przez zasady ustanowione z myślą o dzieciach.
Uporał się z matematyką, co nie było według niego trudne, gdyż zawsze jawiła mu się jako sensowna. W przeciwieństwie do istnej kupy innego gówna. Jak na przykład konieczność odpowiadania na pytania dotyczące wojny secesyjnej. Jasne, mieszkali niedaleko Antietam i w ogóle, i pole bitewne było niesamowite, ale przecież to wszystko zdarzyło się dawno temu. Unia wygrała, Konfederacja przegrała. Jak się wyraził Stan Lee – a przecież był geniuszem – „Nie ma o czym gadać”.
Tak więc Raylan odpowiedział na jedno pytanie, potem na następne, po czym zaczął sobie wyobrażać epicką bitwę między Spidermanem i Doktorem Octopusem.
Była akurat, jak to mawiała jego matka, martwa pora – po lunchu, a przed obiadem – większość klienteli stanowili uczniowie szkoły średniej, którzy przychodzili pograć na automatach, a czasem zafundować sobie kanapkę lub colę.
Sam nie mógł się napić, dopóki nie skończył głupiej pracy domowej. Zasada ustanowiona przez mamę.
Przebiegł wzrokiem po pustej w większości jadalni, poza kontuar, i utkwił spojrzenie w dużym otwartym oknie kuchni, w której pracowała.
Pół roku wcześniej gotowała wyłącznie w domu, we własnej kuchni. Ale to było jeszcze przed ucieczką ojca.
Teraz mama gotowała tutaj, ponieważ musieli opłacać rachunki i temu podobne. Nosiła duży, czerwony fartuch z napisem rizzo z przodu, a włosy chowała pod głupkowatym białym czepkiem, który wkładali wszyscy kucharze i pomocnicy.
Powiedziała, że lubi tu pracować, a on sądził, że to prawda, ponieważ wyglądała na bardzo zadowoloną, gdy się krzątała przy gigantycznym piecu.
Potrafił się na ogół zorientować, kiedy nie mówi prawdy.
Jak wtedy, gdy powiedziała jemu i jego siostrze, że wszystko jest w porządku, ale jej oczy mówiły coś innego.
Trochę się bał na początku, lecz wmawiał sobie, że wszystko jest okej. Maya płakała, ale miała tylko siedem lat, no i była dziewczynką. A zresztą nawet i ona w końcu zdołała się jakoś pozbierać.
Z grubsza.
Wyobrażał sobie, że jest teraz panem domu, ale szybko się przekonał, że nie oznacza to wcale, że może darować sobie pracę domową albo zostawać w szkole do wieczora.
Więc odpowiedział na następne durne pytanie o wojnę secesyjną.
Maya mogła iść do swojej przyjaciółki Cassie i tam odrabiać lekcje. Co nie znaczy, by jej kiedykolwiek ich dużo zadawano. A on? Zdecydowana odmowa ze strony matki.
Może dlatego, że poprzedniego dnia jego najlepszy przyjaciel i dwaj najlepsi przyjaciele przyjaciela ćwiczyli rzuty do kosza i obijali się, zamiast odrabiać lekcje.
Podobnie jak dzień wcześniej.
Doktor Octopus nie miał sposobu na Gniew Mamy, więc teraz musiał się meldować po szkole u Rizza, zamiast obijać się u Micka, Nate’a albo Spencera.
Nie byłoby nawet tak źle, gdyby Mick, Nate albo Spencer mogli obijać się wraz z nim w tym lokalu. Niestety, ich mamy też pałały gniewem.
Gdy Raylan zobaczył wchodzącego pana Rizzo, trochę się ożywił. Wiadomo było, że kiedy szef wkroczy do kuchni, to zacznie podrzucać placek do pizzy. Mama Raylana i kilku innych kucharzy też potrafiło to robić, ale pan Rizzo znał różne sztuczki – podrzucał placek, po czym obracał nim w powietrzu i chwytał go za plecami.
I jeśli akurat nie byli zbyt zajęci, pozwalał Raylanowi też tego spróbować, a nawet przyrządzić własną pizzę z takimi dodatkami, jakie tylko chciał – i to za darmo.
Nie zwrócił szczególnej uwagi na dzieciaka, który zjawił się z panem Rizzo, bo była to dziewczyna. Ponieważ jednak miała gips na ręku, wydała mu się odrobinę bardziej interesująca.
Przechodziły mu przez głowę różne powody noszenia tego gipsu, gdy zmagał się z ostatnimi pytaniami pracy domowej.
Spadła w głąb studni, z drzewa albo z okna podczas pożaru domu.
Odpowiedziawszy na pytania – wreszcie! – zabrał się do ostatniego zadania.
Najpierw odrobił matematykę, bo była łatwa, a potem chłam historyczny, bo zdawał się nudny.
Na koniec zostawił sobie pisownię słów w wybranym zdaniu, ponieważ się nimi bawił.
Słowa lubił jeszcze bardziej niż matematykę i niemal tak samo jak rysunki.
1. Pieszy. Samochód uciekający po napadzie na bank przejechał pieszego.
2. Sąsiedztwo. Kiedy obcy z planety Zork najechali Ziemię, świat mógł liczyć na jedyne życzliwe sąsiedztwo Spidermana.
3. Koszenie. Zły naukowiec porywał powiązanych w snopki ludzi i zaczął koszenie ich organów w celu dokonywania szalonych eksperymentów.
Właśnie uporał się z ostatnim z dziesięciu słów, kiedy przysiadła się do niego matka.
– Odrobiłem tę całą głupią pracę domową.
Ponieważ jej zmiana dobiegła końca, Janet zdjęła już fartuch i czepek. Zaczęła strzyc się na krótko po odejściu męża, uważała, że fryzura na chłopaka jej pasuje. Nie wymagała szczególnych zabiegów.
Pomyślała, że Raylan też mógłby się tak strzyc. Jego niegdyś płowe blond włosy zaczynały przybierać ciemnomiodową barwę, jak u niej. Dorasta – pomyślała, prosząc gestem, by pokazał jej pracę domową.
Obrzucił ją spojrzeniem tych wspaniałych zielonych oczu – oczu jej taty – i podsunął jej zeszyt.
Tak, dorastał, jego włosy nie były już po dziecinnemu rzadkie ani jasne niczym wata cukrowa, tylko gęste, nieco pofalowane. Stracił też dziecięcą krągłość twarzy – gdzie się podział ten czas? – a rysy nabrały ostrości, która miała go cechować w dorosłym życiu.
Dosłownie na jej oczach przemienił się z uroczego chłopca w przystojniaka.
Sprawdziła jego pracę domową, bo choć mogła dojrzeć w chłopcu mężczyznę, jakim stałby się pewnego dnia, to jednak wciąż się lubił obijać.
Przeczytała zdania dotyczące pisowni.
„Niedola. Niedola Mrocznego Rycerza to wola walki jak ulubiona rola”.
Uśmiechnął się tylko.
– Pasuje.
– Jakim cudem ktoś tak cholernie bystry poświęca tyle czasu i wysiłku, żeby wykręcić się od pracy domowej, którą może wykonać w niespełna godzinę?
– Bo praca domowa jest do kitu.
– Owszem – przyznała. – Ale to twój obowiązek. Nieźle ci dzisiaj poszło.
– Mogę więc iść do Mike’a?
– Jak na kogoś tak dobrego z matematyki masz problem z policzeniem dni tygodnia. Szlaban aż do soboty. I jeśli znowu wykręcisz się od pracy domowej…
– …szlaban przez dwa tygodnie – dokończył tonem raczej smutku niż rozgoryczenia. – To co mam teraz robić? Przez całe godziny?
– Nie martw się, kochanie. – Oddała mu zeszyt. – Mam dla ciebie mnóstwo rzeczy do zrobienia.
– Obowiązków. – Na jego twarzy malowało się rozgoryczenie. – Przecież odrobiłem wszystkie lekcje.
– Och, spodziewasz się nagrody za to, co powinieneś robić? Rozumiem! – Z szerokim uśmiechem i roztańczonym wzrokiem złączyła dłonie. – A co powiesz na to, żebym wycałowała cię po twarzy? – Nachyliła się ku niemu. – Po prostu wycałuję twoją twarz na oczach wszystkich. Mniam mniam, cmok cmok.
Wzdrygnął się, nie potrafił wszakże powstrzymać uśmiechu.
– Przestań!
– Duże głośne pocałunki nie wprawiłyby cię w zakłopotanie, prawda, mój kochany maleńki chłopczyku?
– Jesteś stuknięta, mamo.
– Tak jak ty. A teraz chodźmy po twoją siostrę. I do domu.
Wsadził zeszyt z powrotem do plecaka.
Zaczęli się zjawiać klienci, by napić się piwa albo wina, i spotkać się ze znajomymi na wczesnym obiedzie.
Pan Rizzo włożył czepek i fartuch i teraz odstawiał swój numer z podrzucaniem ciasta. Dziewczynka siedziała przy kontuarze i biła brawo.
– Do widzenia, panie Rizzo! – krzyknął Raylan.
Szef chwycił placek, obrócił nim na palcu i mrugnął.
– Ciao, Raylan. Opiekuj się mamą.
– Tak, proszę pana.
Wyszli na kryty taras, gdzie kilkoro ludzi już posilało się przy stolikach. Woń kwiatów w doniczkach mieszała się z zapachem pieczonych kalmarów, pikantnego sosu i tostów.
Rynek otaczały duże betonowe kwietniki, sklepy też były ozdobione doniczkami albo wiszącymi koszami.
Kiedy czekali oboje na zielone światło przed przejściem, Jan z trudem się powstrzymała, by nie wziąć syna za rękę.
Dziesięć lat, upomniała się w myślach. Nie chciał trzymać już matczynej dłoni, przechodząc przez ulicę.
– Kim była ta dziewczynka z panem Rizzo?
– Hm? Och, to jego wnuczka, ma na imię Adriana. Spędzi u nich lato.
– A skąd ten gips na jej ręce?
– Uszkodziła sobie nadgarstek.
– Jak? – spytał, gdy ruszyli na drugą stronę ulicy.
– Upadła.
Poczuła na sobie wzrok syna, kiedy się zbliżali do następnej przecznicy, i zerknęła na niego.
– O co ci chodzi?
– Masz to spojrzenie.
– Jakie spojrzenie?
– Takie jak wtedy, gdy nie chcesz mi powiedzieć czegoś niedobrego.
Przypuszczała, że oczy naprawdę ją zdradzają. I że w mieście tak małym jak Traveler’s Creek, gdzie rodzina Rizzów stanowiła nieodłączną część wspólnoty, Raylan – ze swoim wyostrzonym słuchem – prędzej czy później się dowie.
– To wina jej ojca.
– Poważnie? – Jego własny ojciec powiedział wprawdzie i zrobił mnóstwo paskudnych rzeczy, ale nigdy by nie uszkodził swoim dzieciom rąk.
– Spodziewam się, że uszanujesz prywatność pana i pani Rizzo, Raylanie. A ponieważ zamierzam przyprowadzić do nich Mayę – jest w tym samym wieku, co Adriana, może się zaprzyjaźnią – nie chcę, żebyś mówił siostrze cokolwiek. Jeśli Adriana tak postanowi, sama jej powie.
– Okej, ale o Jezu, jej tata naprawdę złamał jej rękę!?
– Nadgarstek, ale to też nic przyjemnego.
– Siedzi w więzieniu?
– Nie żyje.
– O kurczę! – Zdumiony i odrobinę podekscytowany niemal podskoczył. – Zabiła go, broniąc się przed nim? Coś w tym stylu?
– Nie opowiadaj głupstw, Raylanie. To po prostu mała dziewczynka, która przeżyła koszmar. Nie życzę sobie, żebyś ją zamęczał pytaniami.
Dotarli do domu Cassie, stojącego naprzeciw ich własnego.
Mogli w nim pozostać, ponieważ Rizzowie dali jej pracę, kiedy ojciec Raylana odszedł od nich, zabierając z banku większość pieniędzy.
To była naprawdę jedna z najpaskudniejszych rzeczy, jaką zrobił.
Raylan słyszał potem, jak mama płacze, sądząc, że śpi – jeszcze zanim dostała tę posadę.
Nigdy nie zrobiłby ani nie powiedział niczego, co mogłoby urazić pana albo panią Rizzo.
Dziewczynka jednak wydawała się teraz o wiele bardziej interesująca.
Wszystko, co wiązało się z tym latem, uległo zmianie, kiedy Adriana poznała Mayę. W jej świecie pojawiły się odwiedziny z nocowaniem, zabawy i wspólne sekrety.
Po raz pierwszy w życiu miała prawdziwą przyjaciółkę.
Uczyła Mayę jogi i kroków tanecznych – i niemal przerzutu – a Maya z kolei uczyła ją kręcenia batutą i gry w kości.
Miała psa imieniem Jimbo, który potrafił chodzić na tylnych łapach, i kotkę, Miss Priss, która lubiła się przytulać.
Miała też brata, Raylana, ale ten chciał się tylko bawić grami wideo, czytać komiksy albo włóczyć się z kolegami, więc rzadko go widywała.
Odznaczał się jednak zielonymi oczami, bardziej zielonymi i ciemniejszymi niż jego matka i babka Adriany. Jakby wszyscy oni dostali jakiś superzastrzyk zieleni.
Maya mówiła, że to w dużej mierze idiota, Adriana jednak nie dostrzegła żadnych konkretnych dowodów owego idiotyzmu, gdyż chłopak trzymał się od nich z daleka.
No i naprawdę podobały jej się jego oczy.
Siłą rzeczy zastanawiała się, jak by to było mieć brata lub siostrę. Siostra byłaby lepsza, no pewnie, ale i tak przebywanie w domu z kimś w tym samym wieku wydawało się fajne.
Mama Mai była naprawdę przemiła. Babcia nazywała ją skarbem, a dziadek powiedział, że jest świetną kucharką i pracowitą osobą. Czasem, kiedy pani Wells miała akurat swoją zmianę, Maya przychodziła do Adriany i zostawała u nich na cały dzień, a jeśli poprosiły odpowiednio wcześnie, inne dziewczynki też mogły przyjść.
Po usunięciu gipsu musiała jeszcze przez trzy tygodnie nosić rękę w specjalnym temblaku. Mogła go jednak zdejmować, jeśli chciała zrobić sobie kąpiel z bąbelkami albo popływać w basenie na podwórzu z tyłu domu u Cassie, przyjaciółki Mai.
Pewnego dnia, pod koniec czerwca, poszła z Mayą na górę, żeby przygotować wszystko, co było potrzebne do herbatki, którą zamierzały urządzić sobie na dworze, w cieniu wielkiego drzewa.
Przystanęła pod otwartymi drzwiami sypialni Raylana. Wcześniej zawsze były zamknięte, wisiała na nich tabliczka wstęp wzbroniony.
– Nie wolno nam tam wejść bez pozwolenia – poinformowała ją Maya. Tego dnia jej jasne włosy były splecione w warkoczyki, jej mama miała akurat wolne i dużo czasu. Podparła dłonią biodro i przewróciła wymownie oczami. – I tak nie miałabym na to ochoty. Jest tam bałagan i brzydko pachnie.
Adriana nie wyczuła nic nieprzyjemnego, ale słowo „bałagan” było rzeczywiście trafnym określeniem. Raylan nawet nie zadał sobie trudu, by choć trochę pościelić łóżko. Po podłodze walały się ubrania i buty, a tu i ówdzie wystawały z nich ruchome figurki.
Jej uwagę przyciągnęły ściany pokryte rysunkami.
Superbohaterowie, walki z potworami albo złoczyńcami, statki kosmiczne, osobliwe budowle, wiejące grozą lasy.
– On to wszystko narysował?
– Tak, robi to przez cały czas. Dobrze rysuje, ale zawsze coś głupiego. Nigdy nie rysuje niczego ładnego, wyjątek zrobił tylko na Dzień Matki. Narysował bukiet kwiatów i pokolorował je. Mama się rozpłakała, ale dlatego, że jej się to spodobało.
Adriana wcale nie uważała, że te rysunki są głupie – niektóre budziły lęk, nie było w nich jednak nic niemądrego. Mimo wszystko nie powiedziała tego głośno, ponieważ Maya była jej przyjaciółką.
Gdy wsunęła głowę w drzwi odrobinę głębiej, po schodach na górę wbiegł Raylan. Zastygł na chwilę w miejscu i zmrużył oczy, a potem zablokował sobą wejście do pokoju.
– Nie wolno wam tam wchodzić.
– Nie weszłyśmy, matołku. Nikt nie chce wchodzić do twojego cuchnącego pokoju. – Maya pociągnęła przesadnie nosem i znów położyła dłoń na biodrze.
– Drzwi były otwarte – wyjaśniła Adriana, zanim Raylan zdążył odciąć się siostrze. – Nie weszłam tam, słowo. Patrzyłam tylko na rysunki. Są naprawdę dobre. Podoba mi się zwłaszcza Iron Man. Ten – dodała i przybrała jakby pozycję do lotu, z wyciągniętą ręką i zaciśniętą pięścią.
Teraz te pełne gniewu oczy napotkały jej wzrok. Cofnęła się odruchowo, a jej nadgarstek zapulsował bólem fantomowym.
Zauważył, że objęła kontuzjowaną kończynę dłonią, i przypomniał sobie jej ojca. Każdy by się bał, gdyby jego własny ojciec coś mu złamał.
Wzruszył więc tylko ramionami, jakby go to wcale nie obchodziło. Może jednak był pod niejakim wrażeniem, że ta dziewczynka jednak wiedziała, kim jest Iron Man.
– Ujdzie. To było tylko ćwiczenie. Potrafię rysować lepiej.
– Spiderman i Doktor Octopus też są niesamowici.
No dobrze, był bardziej niż pod wrażeniem. Żadna z głupawych koleżanek Mai nie odróżniała Octopusa od Zielonego Goblina.
– Owszem, tak sądzę. – Uznając, że wystarczy jak na jedną rozmowę z dziewczyną, uśmiechnął się szyderczo do siostry. – Nie wchodź tutaj.
Z tymi słowami wszedł do pokoju i zatrzasnął drzwi.
Maya uśmiechnęła się promiennie.
– Widziałaś? Tak jak mówiłam. Idiota.
Po czym wzięła Adrianę za rękę i pospieszyła do swojego pokoju po rekwizyty do herbatki.
Tego wieczoru, przed pójściem do łóżka, Adriana wzięła kilka kartek papieru i ołówek, by narysować swoją ulubioną superbohaterkę, Czarną Wdowę.
Wszystko, co wychodziło spod jej ręki, wyglądało jak kleksy połączone z liniami albo… jeszcze więcej kleksów. Ze smutkiem wróciła do swoich standardowych motywów – domu, drzew, kwiatów i dużego, okrągłego słońca.
Nawet to nie było dostatecznie dobre – i dotyczyło każdego rysunku – choć babcia zawsze je wieszała na drzwiach lodówki.
Nie wychodziło jej rysowanie. Ani też gotowanie, ani wypieki, choć babcia i dziadek ją zapewniali, że szybko się uczy.
A co jej wychodziło?
Żeby się pocieszyć, poćwiczyła jogę – musiała jednak uważać, by nie obciążać zbytnio nadgarstka.
Kiedy skończyła wieczorny rytuał, wyszorowała zęby i włożyła piżamę.
Już miała pójść do dziadka i powiedzieć mu, że jest gotowa się położyć – babcia miała zmianę w restauracji – kiedy zapukał do jej otwartych drzwi.
– No, grzeczna dziewczynka. Wykąpana i gotowa do snu. A co to takiego? – spytał, rzuciwszy okiem na rysunek. – No, musi trafić do naszej galerii.
– To nic, bazgranina.
– Każdy widzi piękno po swojemu, a mnie się to podoba.
– Brat Mai, Raylan, naprawdę potrafi rysować.
– O tak, rzeczywiście, jest bardzo utalentowany. – Spojrzał na nią i dostrzegł jej nadąsaną minę. – Ale nigdy nie widziałem, by chodził na rękach.
– Nie powinnam tego chwilowo robić.
– Ale znowu będziesz. – Pocałował ją w czubek głowy, a potem popchnął delikatnie w stronę łóżka. – Otulimy teraz ciebie i Barkleya, żebyśmy mogli przeczytać następny rozdział Matyldy. Moja dziewczynka czyta lepiej niż większość nastolatek.
Adriana opatuliła się kołdrą wraz ze swoim pluszowym psem.
– Aktywny umysł, aktywne ciało.
Kiedy Dom się roześmiał i usiadł obok niej na łóżku z książką, przysunęła się do niego. Pachniał trawą, którą skosił przed kolacją.
– Myślisz, że mama za mną tęskni?
– Pewnie. Dzwoni co tydzień, żeby z tobą porozmawiać i sprawdzić, co robisz.
Chciałabym, żeby dzwoniła częściej, pomyślała Adriana. I rzadko pyta o to, co robię.
– Chyba nauczę cię jutro przyrządzać makaron, a potem ty mnie czegoś nauczysz.
– Czego?
– Jednego z tych ćwiczeń, które wymyślasz. – Postukał ją palcem po nosie. – Aktywny umysł, aktywne ciało.
Nie kryła zachwytu.
– Okej! Dla ciebie wymyślę coś nowego.
– Byle nie było zbyt trudne. Nie mam wprawy. A teraz przeczytaj mi jakąś historię.
*
Kiedy Adriana wracała pamięcią do tamtego lata, wydawało jej się idylliczne. Jakby uwolniła się na chwilę od rzeczywistości, odpowiedzialności i rutyny dnia codziennego; nigdy więcej później tego nie doświadczyła.
Długie, gorące, słoneczne dni z lemoniadą na werandzie, wesoły jazgot psów na podwórzu. Dreszcz wywołany przez nagłą burzę z piorunami, kiedy to powietrze przybierało srebrną barwę, a drzewa kołysały się i tańczyły. Miała przyjaciół, z którymi mogła się bawić i śmiać. Miała tryskających zdrowiem, pełnych energii, troskliwych dziadków, którzy na ten krótki czas uczynili z niej centrum swojego świata.
Opanowała umiejętności potrzebne w kuchni, a niektóre mogła wykorzystywać przez resztę życia. Odkryła też radość, jaką daje zrywanie świeżych ziół i warzyw, które rosły tuż za progiem, i uśmiech babci, kiedy dziadek przynosił jej bukiet słoneczników.
Tego lata nauczyła się, co tak naprawdę oznacza rodzina i wspólnota. Zapamiętała to już na zawsze i często za tym tęskniła.
Lecz dni mijały. Parada i sztuczne ognie w Dniu Niepodległości. Gorąca wilgotna noc pełna kolorowych świateł i wirujących dźwięków, gdy do Traveler’s Creek zawitało wesołe miasteczko. Robaczki świętojańskie, które się łapało, a potem wypuszczało na wolność, obserwowanie kolibrów, delektowanie się wiśniowym lodem na patyku na dużej, zadaszonej werandzie w dniu tak cichym, że słychać było nawet szemranie strumienia.
A potem wszyscy mówili o ubrankach szkolnych i przyborach. Jej przyjaciółki trajkotały o tym, jakiego będą miały nauczyciela, i pokazywały z dumą nowe tornistry i zeszyty.
I lato, pomimo upału, światła, długich dni, zmierzało coraz szybciej do końca.
Próbowała bez powodzenia nie płakać, kiedy babcia pomagała jej się pakować.
– Och, daj spokój, dziecinko. – Sophia wzięła ją w ramiona. – Nie wyjeżdżasz na zawsze. Odwiedzisz nas jeszcze.
– To nie to samo.
– Ale będzie czymś wyjątkowym. Sama wiesz, jak tęskniłaś za mamą i Mimi.
– Ale teraz będę tęsknić za tobą i dziadkiem, za Mayą, Cassie i panią Wells. Jak to jest, że zawsze muszę za kimś tęsknić?
– To trudne, wiem, bo ja i dziadek będziemy tęsknić za tobą.
– Chciałabym, żebyśmy mogły tu mieszkać. – W tym dużym domu, pomyślała, z ładnym pokojem, z którego wychodziło się na ganek i widziało psy, ogrody i góry. – Nie musiałabym za nikim tęsknić, gdybyśmy mogły tu być.
Sophia pogłaskała Adrianę po plecach i odsunęła się, żeby włożyć do walizki parę dżinsów.
– To nie jest dom twojej mamy, moje dziecko.
– Kiedyś był. Urodziła się tutaj, chodziła przecież do szkoły i w ogóle.
– Ale teraz to nie jest jej dom. Każdy musi znaleźć własny.
– A jeśli chcę, żeby był mój? Jak to jest, że nie mogę mieć tego, czego chcę?
Sophia spojrzała na tę słodką, buntowniczą twarz i poczuła, jak ściska jej się serce. Mała tak bardzo przypominała swoją matkę.
– Kiedy już będziesz dostatecznie duża, może zechcesz, by był to twój dom. Albo wybierzesz Nowy Jork czy inne miejsce. I wtedy zdecydujesz.
– Dzieciom nie wolno o niczym decydować.
– I dlatego ludzie, którzy je kochają, starają się za wszelką cenę podejmować za nie właściwe decyzje, dopóki same nie mogą tego zrobić. Twoja mama bardzo się stara, Adriano. Wierz mi.
– Gdybyś powiedziała, że mogłabym tu mieszkać, pewnie by się zgodziła.
Sophia poczuła nagle, że serce jeszcze mocniej jej się ściska.
– Nie byłoby to dobre ani dla ciebie, ani dla mamy. – Usiadła na brzegu łóżka i ujęła w dłonie zapłakaną twarz Adriany. – Potrzebujecie się nawzajem. Posłuchaj – powiedziała, kiedy dziewczynka pokręciła głową. – Wierzysz, że zawsze mówię ci prawdę?
– Tak myślę. Owszem.
– I właśnie teraz mówię ci prawdę. Potrzebujecie się nawzajem. Może w tej chwili, kiedy jesteś smutna i zagniewana, nie odczuwasz tego w ten sposób, ale tak właśnie jest.
– Czy ty i dziadek mnie nie potrzebujecie?
– Och Boże, oczywiście, że cię potrzebujemy. – Przyciągnęła Adrianę do siebie i objęła ją mocno. – Gioia mia. Dlatego będziesz do nas pisała, a my będziemy ci odpisywać.
– Listy? Nigdy nie napisałam listu.
– Teraz napiszesz. I dam ci na początek bardzo ładną papeterię. Mam ją w biurku, zaraz przyniosę. Spakujemy ją razem.
– I będziesz pisała listy tylko do mnie?
– Tylko do ciebie. I raz w tygodniu będziesz do mnie dzwoniła, żebyśmy mogły porozmawiać.
– Obiecujesz?
– Obiecuję. – Sophia ujęła paluszek dziewczynki, przywołując jej uśmiech.
Nie płakała, kiedy podjechał samochód – duża, lśniąca, czarna limuzyna – tylko przywarła do dłoni dziadka.
Ścisnął jej rękę.
– Oho, popatrz, jaki wóz! Będziesz podróżowała w wielkim stylu. No, biegnij. – Znowu ścisnął jej dłoń. – Przywitaj się z mamą.
Kierowca nosił garnitur i krawat i wysiadł pierwszy, żeby otworzyć drzwi. Z samochodu wysunęła się matka. Miała na sobie ładne, srebrne sandały, Adriana zaś dostrzegła, że pomalowała paznokcie u stóp na jasnoróżowo, pod kolor bluzki.
Mimi wysiadła z drugiej strony, cała w uśmiechach, choć oczy jej błyszczały.
Nawet w wieku niespełna ośmiu lat Adriana wiedziała, że nie powinna się witać najpierw z Mimi. Ruszyła więc przez trawnik w stronę matki. Lina pochyliła się, żeby objąć córkę.
– Wydaje mi się, że jesteś wyższa. – Prostując się, przesunęła dłonią po warkoczyku Adriany. Potem zmarszczyła brwi, jak zawsze, gdy jej się coś nie podobało. – Dużo się opalałaś.
– Smarowałam się kremem z filtrem. Babcia i dziadek pilnowali tego.
– Dobrze. Bardzo dobrze.
– Gdzie moja mała? – Mimi rozpostarła ramiona, Adriana zaś podbiegła do niej bez wahania. – Och, tęskniłam za tobą! – Podniosła dziewczynkę, ucałowała jej policzki, i mocno ją uściskała. – Wyrosłaś. Cała jesteś złota i pachniesz słońcem.
Wszyscy się uściskali, ale Lina oznajmiła, że nie mogą zostać na posiłek ani nawet na drinka.
– Przyleciałyśmy z Chicago. Już teraz mi się zdaje, że to był długi dzień, a rano mam wywiad w Today. Dziękuję, że się nią opiekowaliście.
– Jest cudowna. – Sophia ujęła dłonie Adriany i ucałowała je. – Absolutnie cudowna. Będę tęskniła za twoją śliczną buzią.
– Babciu. – Adriana objęła starszą kobietę.
Dom podniósł ją i przytulił.
– Bądź dobra dla mamy. – Pocałował ją w szyję, a potem uwolnił z objęć.
Uściskała Toma i Jerry’ego, tuląc zapłakaną twarz do sierści psiaków.
– Chodź, Adriano, można by pomyśleć, że nigdy więcej ich nie zobaczysz. Ani się obejrzysz, gdy nadejdzie następne lato.
– Mogłybyście przyjechać na Boże Narodzenie – powiedziała Sophia.
– Zobaczymy, jak się ułoży. – Lina pocałowała w policzek matkę, a potem ojca. – Dziękuję wam. To była ogromna ulga wiedzieć, że jest z dala od… tego wszystkiego. Przykro mi, że nie mogę zostać dłużej, ale muszę być o szóstej rano w studio.
Zerknęła na samochód, w którym Mimi próbowała zająć dziewczynkę, pokazując jej, jak działają światła w wozie.
– To było dla niej dobre. Dobre dla wszystkich.
– Przyjedźcie na Boże Narodzenie. – Sophia ujęła dłoń córki. – Albo na Święto Dziękczynienia.
– Spróbuję. Uważajcie na siebie.
Wsiadła do samochodu i zatrzasnęła drzwi.
Ignorując matczyne polecenie zapięcia pasa, Adriana uklękła na tylnym siedzeniu i zobaczyła przez szybę dużego wozu, jak jej dziadkowie, stojąc przed wielkim domem z psami u stóp, machają na pożegnanie.
– Usiądź, Adriano, Mimi cię przypnie. – Gdy limuzyna przemykała pod krytym mostem, rozdzwoniła się komórka Liny. – Muszę odebrać. – Przesunęła się na drugi koniec kanapy. – Tu Lina. Witaj, Meredith.
– Mamy wodę sodową i sok – oznajmiła wesoło Mimi, przypinając Adrianę pasami. – Trochę jagód i te wegetariańskie chipsy, które tak lubisz. Zrobimy sobie samochodowy piknik.
– W porządku. – Adriana rozpięła niewielki plecaczek, który kupili jej dziadkowie, i wyjęła game boya. – Nie jestem głodna.
NOWY JORK
Począwszy od tych dawno minionych wakacji, Adriana nabrała zwyczaju pisania listów. Dzwoniła do dziadków przynajmniej raz w tygodniu, wysyłała czasem maila albo esemesa, ale cotygodniowe listy stały się tradycją.
Korzystając z ciepłego, wietrznego wrześniowego poranka, usiadła na zewnętrznym tarasie matczynego trzypoziomowego apartamentu w Upper East Side, żeby napisać o swoim pierwszym tygodniu w szkole.
Mogła wystukać to na komputerze i przesłać mailem, ale, jak pomyślała, sam akt odręcznego pisania przemieniał list w coś osobistego.
Wysyłała esemesy, dość często, zwłaszcza do Mai, ale nawet i do niej zdobywała się czasem na pocztówkę.
Nie miała już opiekunki – Mimi zakochała się w Isaacku, wyszła za mąż i urodziła dwójkę własnych dzieci. Poza tym, Adriana przecież miała za sześć tygodni skończyć siedemnaście lat.
Mimi wciąż pracowała dla Liny, ale jako asystentka od spraw administracyjnych, czuwała nad harmonogramem spotkań albo kontaktowała się z Harrym w umawianiu wywiadów i organizacji eventów.
Kariera matki nabrała niebywałego tempa, jeśli chodzi o poradniki i płyty DVD, imprezy poświęcone fitnessowi, wykłady motywacyjne, występy w telewizji (zagrała nawet w serialu Prawo i porządek, sekcja specjalna).
Marka Yoga Baby świeciła pełnym blaskiem.
Flagowy produkt, czyli siłownia Ever Fit na Manhattanie, objął swoim zasięgiem cały kraj. Stroje do ćwiczeń, produkty odżywcze, olejki, świece, emulsje, sprzęt gimnastyczny – wszystko to w ciągu niespełna dziesięciu lat przemieniło się z jednoosobowej działalności w narodowe przedsięwzięcie warte miliard dolarów.
Yoga Baby finansowała obozy dla dzieci z ubogich rodzin i wspierała szczodrze ośrodki dla samotnych matek, więc Adriana nie mogła w żaden sposób twierdzić, że jej matka nie jest hojna.
Jednak przez większość dni wracała po szkole do pustego apartamentu. Żartowała z Mayą, że łączy ją ściślejszy związek z portierem niż z własną matką.
Ich najściślejszy kontakt sprowadzał się do tego – jak uważała – że pracowały razem nad corocznym nagraniem DVD, uwieczniającym ćwiczenia matki i córki.