Ukryte skarby - Nora Roberts - ebook + audiobook + książka

Ukryte skarby ebook

Nora Roberts

4,6

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Dora Conroy jest piękna, pełna fantazji i uwielbia wszystko, co niezwykłe. Dlatego ku strapieniu swojej aktorskiej rodziny porzuciła teatr i z zapałem zajęła się kupowaniem i sprzedawaniem małych skarbów, które mniej życzliwi nazywają starymi rupieciami, a bardziej życzliwi - antykami.

Jed Skimmerhorn to dziedzic arystokratycznej rodziny, który uciekł z klatki rodowej posiadłości, by pracować w policji. Jednak teraz, gdy spotkała go osobista tragedia, znowu uciekł, porzucając jedyne zajęcie, które dawało mu radość, oraz ludzi, z którymi czuł się na swoim miejscu.

Edmund Finley jest bogatym i zepsutym kolekcjonerem dzieł sztuki, w świecie którego wszystko musi być idealne. Dlatego gdy przypadkiem dochodzi do zamiany paczki zaadresowanej do Finleya, rozpoczyna się pościg, w którym ludzkie życie ma wartość o wiele mniejszą od zaginionych przedmiotów, a Jed i Dora znajdą ukryte skarby tam, gdzie nigdy by się ich nie spodziewali…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 562

Oceny
4,6 (160 ocen)
116
34
5
5
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Katarzyna75baloo

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam.
00
Marcheff_w_butonierce

Dobrze spędzony czas

Książka ok, ale lektorka mogłaby być lepsza. Czyta w sposób dość monotonny, na dodatek nie potrafi prawidłowo wymówić takich słów jak choćby dossier czy beaujolais.
00
blondyna8666

Nie oderwiesz się od lektury

urocza :) na wolny wieczór w sam raz :)
00
Misia87105

Nie oderwiesz się od lektury

Uwielbiam Norę Roberts i wszystko co napisała...
00
Hexerossa

Z braku laku…

Oj, Nora, Nora... Uwielbiam Twoje książki i przeczytałam wszystkie, ale w tej nie opisałaś historii miłości, a narodziny przemocy domowej. Główny bohater to przrmocowiec pierwszej wody. To co ten facet odwala, to koszmar. Z romansem nie ma nic wspólnego. Rozumiem, że książka została napisana w latach 90-tych, wtedy toksyczne zachowania uważane były za seksowne, ale uwielbiam Norę Roberts właśnie za to, że jej bohaterowie byli inni. A tu taki burak. No cóż, mojej miłości do Nory nic nie osłabi 😉
00

Popularność




Prolog

Nie chciał tu miesz­kać. Nie, bar­dziej niż nie chciał; nie­na­wi­dził uwię­zie­nia w tej wytwor­nej sta­rej rezy­den­cji, gdzie drę­czyły go nie­spo­kojne duchy. Nakry­cie mebli pokrow­cami, zamknię­cie drzwi na klucz i odej­ście już nie wystar­czały. Musiał opróż­nić ten dom i uwol­nić się w ten spo­sób od kosz­ma­rów.

– Panie kapi­ta­nie…

Jed zesztyw­niał. Od zeszłego tygo­dnia nie miał już prawa do tego tytułu. Zło­żył rezy­gna­cję, oddał odznakę, ale już znu­dziło mu się to wyja­śniać. Usu­nął się z drogi dwóm tra­ga­rzom, zno­szą­cym po scho­dach pali­san­drowy kre­dens do wiel­kiego holu, a potem na zewnątrz domu, w mroźne powie­trze poranka.

– Tak?

– Może zaj­rzy pan na górę, czy zabra­li­śmy, co pan sobie życzył. Nam się zdaje, że to już wszystko.

– Dobrze.

Ale nie chciał wcho­dzić po tych scho­dach, prze­mie­rzać tych poko­jów. Nawet puste miały w sobie zbyt wiele. Odpo­wie­dzial­ność, pomy­ślał, rusza­jąc nie­chęt­nie. Za czę­sto poja­wiała się w jego życiu, by miał teraz o niej zapo­mnieć.

Coś cią­gnęło go w stronę jego daw­nego pokoju. Pokoju, w któ­rym dora­stał, pokoju, który zaj­mo­wał, kiedy zamiesz­kał tu samot­nie. Ale zatrzy­mał się na krok przed pro­giem. Mocno zaci­snął pię­ści w kie­sze­niach i cze­kał, aż wspo­mnie­nia dosię­gną go jak ostrzał snaj­pera.

W tym pokoju pła­kał – oczy­wi­ście ukrad­kiem i ze wsty­dem. Żaden męski poto­mek rodu Skim­mer­hor­nów nie oka­zy­wał publicz­nie sła­bo­ści. A kiedy łzy wysy­chały, pla­no­wał tu zemstę. Dzie­cinne, nie­sku­teczne plany odwetu, na któ­rych zawsze źle wycho­dził.

W tym pokoju nauczył się nie­na­wi­dzić.

Ale to prze­cież tylko pokój. Tylko dom. Udo­wod­nił to sobie przed laty, kiedy jako doro­sły męż­czy­zna wró­cił, by w nim zamiesz­kać. Czy nie byłem zado­wo­lony? – spy­tał sam sie­bie. Czy to nie było pro­ste?

Było, aż do chwili, kiedy Ela­ine…

– Jede­dia­szu.

Wzdry­gnął się. Jego ręka odru­chowo się­gnęła po broń, któ­rej już nie nosił. Ten gest i fakt, że pogrą­żony w nie­zdro­wych roz­my­śla­niach dał się zajść od tyłu, przy­po­mniały mu, dla­czego nie nosi już broni u boku.

Opa­no­wał się i spoj­rzał na swoją babkę. Hono­ria Skim­mer­horn Rod­gers, otu­lona w norki, z dys­kret­nymi, sto­sow­nymi na dzień bry­lan­tami migo­cą­cymi u jej uszu, miała pięk­nie ufry­zo­wane śnież­no­białe włosy. Wyglą­dała jak sza­cowna matrona, zdą­ża­jąca na obiad w ulu­bio­nym klu­bie. Ale jej oczy, rów­nie żywe i błę­kitne jak jego wła­sne, prze­peł­niała tro­ska.

– Może jed­nak prze­ko­nam cię, żebyś zacze­kał – powie­działa cicho i wycią­gnęła rękę, by poło­żyć ją na jego ramie­niu.

Odru­chowo uchy­lił się przed jej doty­kiem. Skim­mer­hor­no­wie nie lubią czu­ło­ści. Koniec tematu.

– Nie ma sensu cze­kać.

– A to ma sens? – Wska­zała pusty pokój. – Czy opusz­cze­nie domu, porzu­ce­nie wszyst­kiego, co do cie­bie należy, ma sens?

– Nic w tym domu nie należy do mnie.

– Absurd – w jej gło­sie poja­wił się cień bostoń­skiego akcentu.

– Bo nie ma praw­dzi­wych wła­ści­cieli? – Odwró­cił się od pokoju, by spoj­rzeć babce w twarz. – Bo przy­pad­kiem zosta­łem przy życiu? Nie, dzię­kuję.

Gdyby nie mar­twiła się tak o niego, natar­łaby mu uszu za tę obce­sową odpo­wiedź.

– Mój drogi, nie o to cho­dzi. I nikt tu nie zawi­nił. – Zaj­rzała mu głę­boko w oczy i zamil­kła.

Miała ochotę nim potrzą­snąć, żeby oprzy­tom­niał. Ale w jego oczach zoba­czyła, że to niczego nie zmieni. Dla­tego czule dotknęła jego policzka.

– Ty po pro­stu potrze­bu­jesz czasu.

Spiął się pod jej doty­kiem. Musiał zmo­bi­li­zo­wać całą siłę woli, by nie uciec przed tymi deli­kat­nymi pal­cami.

– I wła­śnie w ten spo­sób go sobie zapew­niam.

– Wypro­wa­dza­jąc się z rodzin­nego domu.

– Rodzin­nego? – Roze­śmiał się, a echo jego śmie­chu odbiło się w holu nie­zno­śnie gło­śno. – Ni­gdy nie byli­śmy rodziną ani tu, ani ni­gdzie.

Jej spoj­rze­nie, łagodne i pełne współ­czu­cia, stward­niało.

– Wypie­ra­nie się wła­snej prze­szło­ści jest tak samo złe, jak życie nią. Co ty wypra­wiasz? Odrzu­casz wszystko, co zdo­by­łeś, wszystko, co wywal­czy­łeś sobie wła­snymi rękami? Być może nie pochwa­li­łam two­jego wyboru zawodu, ale tak zde­cy­do­wa­łeś, i to traf­nie, jak się oka­zało. Wydaje mi się, że przy­nio­słeś wię­cej chwały nazwi­sku Skim­mer­hor­nów, kiedy zosta­łeś kapi­ta­nem, niż wszy­scy twoi przod­ko­wie ze swo­imi pie­niędzmi i pozy­cją towa­rzy­ską.

– Nie zosta­łem poli­cjan­tem, żeby doda­wać chwały mojemu cho­ler­nemu nazwi­sku.

– Nie – przy­znała spo­koj­nie. – Zro­bi­łeś to dla samego sie­bie, nie ugi­na­jąc się pod potężną pre­sją całej rodziny… także i moją.

Odsu­nęła się od niego i ruszyła kory­ta­rzem. Miesz­kała tu kie­dyś, dawno temu, jako młoda mężatka. Nie­szczę­śliwa młoda mężatka.

– Patrzy­łam, jak zmie­niasz swoje życie, i bałam się… bo wie­dzia­łam, że zro­bi­łeś to tylko dla sie­bie. Czę­sto zasta­na­wia­łam się, skąd mia­łeś na to tyle siły.

Odwró­ciła się i przyj­rzała mu się, synowi swo­jego syna. Odzie­dzi­czył efek­towną urodę Skim­mer­hor­nów. Brą­zowe włosy, teraz roz­wi­chrzone przez wiatr, oka­lały szczu­płą, kości­stą twarz, teraz wyraź­nie spiętą. Mar­twiła się, jak każda kobieta, bo stra­cił na wadze, choć dzięki temu jego zaostrzone rysy stały się bar­dziej wyra­zi­ste. Jego wysoka syl­wetka o sze­ro­kich ramio­nach pro­mie­niała siłą, która pod­kre­ślała roman­tyczną męską urodę bla­do­zło­tej cery i wraż­li­wych ust, a jed­no­cze­śnie z nią kon­tra­sto­wała. Jego oczy, głę­bo­kie i inten­syw­nie błę­kitne, uni­kały jej spoj­rze­nia. Były teraz rów­nie udrę­czone i wyzy­wa­jące jak oczy tego nie­szczę­śli­wego chłopca, któ­rego tak dobrze pamię­tała.

Ale nie był już chłop­cem, a ona bała się, że męż­czyź­nie nie może już pomóc.

– Nie chcę patrzeć, jak znowu robisz w swoim życiu rewo­lu­cję… tym razem z nie­wła­ści­wych powo­dów. – Potrzą­snęła głową i mówiła dalej, zanim zdą­żył odpo­wie­dzieć. – Mogłam mieć zastrze­że­nia, kiedy po śmierci rodzi­ców zamiesz­ka­łeś tu samot­nie, ale to rów­nież była twoja decy­zja. A po pew­nym cza­sie zaczę­łam rozu­mieć, że znowu wybra­łeś wła­ści­wie. Ale czy tym razem twoją reak­cją na tę tra­ge­dię ma być sprze­da­nie domu, zre­zy­gno­wa­nie z kariery?

Odcze­kał chwilę.

– Tak.

– Zawio­dłeś mnie, Jede­dia­szu.

To zabo­lało. Rzadko wypo­wia­dała to zda­nie, a spra­wiło mu więk­szy ból niż stek wyzwisk, jakimi obrzu­cał go ojciec.

– Wolę cię zawieść, niż mieć na sumie­niu życie choćby jed­nego poli­cjanta. Nie mogę dłu­żej być dowódcą. – Spoj­rzał na swoje dło­nie, zaci­snął je. – Może już ni­gdy nim nie będę. A co do domu, dawno powin­ni­śmy byli go sprze­dać. Po wypadku. Zro­bi­li­by­śmy to, gdyby Ela­ine się na to zgo­dziła.

Coś jakby utkwiło mu w gar­dle. Poczu­cie winy miało smak żółci.

– Teraz jej też już nie ma, a decy­zja należy do mnie.

– Należy – zgo­dziła się. – Ale popeł­niasz błąd.

Zawrzała w nim nagła wście­kłość. Miał ochotę ude­rzyć w coś, ude­rzyć kogoś, okła­dać pię­ściami czy­jeś ciało. Zbyt czę­sto nawie­dzało go to uczu­cie. Wła­śnie dla­tego nie był już kapi­ta­nem J.T. Skim­mer­hor­nem z fila­del­fij­skiego depar­ta­mentu poli­cji, lecz zwy­kłym cywi­lem.

– Nie rozu­miesz? Nie mogę tu miesz­kać. Nie mogę tu sypiać. Muszę się stąd wydo­stać. Ja się tu duszę.

– Więc wróć ze mną do domu – popro­siła na powrót łagod­nym gło­sem. – Na święta. Przy­naj­mniej do Nowego Roku. Daj sobie tro­chę czasu, zanim zro­bisz nie­od­wra­calny krok. – Wzięła go łagod­nie za ręce, choć się opie­rał.

– Jede­dia­szu, minęło wiele mie­sięcy, odkąd… Od śmierci Ela­ine.

– Wiem, ile czasu minęło. – Tak, wie­dział dokład­nie, kiedy zgi­nęła jego sio­stra. W końcu to on ją zabił. – Dzię­kuję za zapro­sze­nie, ale mam co robić. Dzi­siaj oglą­dam miesz­ka­nie. Na South Street.

– Miesz­ka­nie… – W wes­tchnie­niu Hono­rii zabrzmiało roz­draż­nie­nie. – Doprawdy, Jede­dia­szu, co to za non­sensy? Kup sobie nowy dom, skoro musisz, wyjedź na dłu­gie waka­cje, ale nie zagrze­buj się w jakimś nędz­nym pokoju.

Zdzi­wił się, że potrafi się uśmie­chać.

– W anon­sie napi­sano o cichym, atrak­cyj­nym i dobrze poło­żo­nym miesz­ka­niu. Nie wspo­mniano, żeby było nędzne. Bab­ciu – uści­snął jej rękę, uprze­dza­jąc jej pro­te­sty – pozwól mi na to.

Znowu wes­tchnęła, już prze­czu­wa­jąc swoją klę­skę.

– Chcę tylko two­jego dobra.

– Jak zawsze. – Stłu­mił dreszcz. Wyda­wało mu się, że te ściany zbli­żają się do niego. – Ucie­kajmy stąd.

Rozdział pierwszy

Pusty teatr ma szcze­gólny urok. Urok moż­li­wo­ści. Nio­sące się echem głosy akto­rów powta­rza­ją­cych swoje role, reflek­tory, kostiumy, ner­wowa atmos­fera i roz­dęte ego, się­ga­jące ze środka sceny aż do ostat­niego, obec­nie pustego rzędu.

Isa­dora Con­roy chło­nęła ten urok, sto­jąc za kuli­sami Liberty The­ater i przy­glą­da­jąc się pró­bie kostiu­mo­wej Opo­wie­ści wigi­lij­nej. Jak zawsze roz­ko­szo­wała się przed­sta­wie­niem – nie tylko utwo­rem Dic­kensa, ale i spek­ta­klem roz­dy­go­ta­nych ner­wów, oświe­tle­nia, dobrze recy­to­wa­nych kwe­stii. Prze­cież teatr miała we krwi.

Miała w sobie wibru­jącą ener­gię, która pul­so­wała w niej nawet teraz, gdy stała spo­koj­nie. Jej wiel­kie brą­zowe oczy błysz­czały pod­nie­ce­niem i zda­wały się usu­wać w cień resztę twa­rzy, obra­mo­wa­nej puklami zło­ci­sto­brą­zo­wych wło­sów. To pod­nie­ce­nie wywo­łało na jej kre­mo­wej cerze rumie­niec, a na sze­ro­kich ustach – uśmiech. Była to twarz o sub­tel­nych rysach i płyn­nych liniach, zdrowa i śliczna. Jej drobne, jędrne ciało try­skało ener­gią.

Była kobietą inte­re­su­jącą się wszyst­kim wokół sie­bie, kobietą wie­rzącą w ilu­zję. Obser­wu­jąc ojca, szczę­ka­ją­cego łań­cu­chami Mar­leya i gło­szą­cego strasz­liwe prze­po­wied­nie przed zesztyw­nia­łym ze stra­chu Scro­oge’em, wie­rzyła w duchy. A ponie­waż w nie wie­rzyła, nie widziała już ojca, lecz potę­pieńca, na wiecz­ność sku­tego łań­cu­chami wła­snej chci­wo­ści.

Potem Mar­ley na powrót stał się Quen­ti­nem Con­royem, zasłu­żo­nym akto­rem, reży­se­rem i miło­śni­kiem teatru, ogła­sza­ją­cym wła­śnie chwilę prze­rwy na zmianę deko­ra­cji.

– Cześć! – Sio­stra Dory, Ofe­lia, nad­bie­gła z głębi kulis. – Mamy dwa­dzie­ścia minut spóź­nie­nia w sto­sunku do planu.

– Nie mamy planu – mruk­nęła Dora, kiwa­jąc głową z podzi­wem, ponie­waż zmiana deko­ra­cji odby­wała się bły­ska­wicz­nie. – Moje podróże han­dlowe ni­gdy nie mają planu. Jak on to fan­ta­stycz­nie robi… prawda?

Lea powścią­gnęła cisnącą się jej na usta uwagę, że nie­zdy­scy­pli­no­wana natura sio­stry woła o pomstę do nieba, zer­k­nęła w kie­runku sceny i przyj­rzała się ojcu.

– Tak. Choć Bóg wie, jak udaje mu się znieść rok w rok to samo przed­sta­wie­nie.

– Tra­dy­cja – uśmiech­nęła się Dora. – Na tym opiera się teatr.

Opu­ściła ten świat, ale nie prze­stała kochać sceny ani podzi­wiać czło­wieka, który nauczył ją, jak inter­pre­to­wać tekst. Przy­glą­dała się, jak wcie­lał się na sce­nie w tysiące postaci. Mak­bet, Willy Loman1, Nathan Detroit2. Była świad­kiem jego trium­fów i pora­żek. Ale zawsze pory­wał widzów.

– Pamię­tasz rodzi­ców w roli Tyta­nii i Obe­rona?

Lea prze­wró­ciła oczami, ale nie mogła powstrzy­mać uśmie­chu.

– Trudno zapo­mnieć coś takiego. Mama przez całe tygo­dnie nie wycho­dziła z roli. Życie z kró­lową elfów jest nie do wytrzy­ma­nia. A jeśli nie wyru­szymy zaraz, kró­lowa gotowa tu przyjść i zacząć wyli­czać, co może się przy­da­rzyć dwóm kobie­tom, samot­nie podró­żu­ją­cym do Wir­gi­nii.

Dora objęła sio­strę, żeby ukoić jej zde­ner­wo­wa­nie i znie­cier­pli­wie­nie.

– Spo­koj­nie, kotku, jest zajęta, a on wkrótce zrobi chwilkę prze­rwy.

Co istot­nie nastą­piło. Kiedy akto­rzy się roze­szli, Dora wystą­piła na śro­dek sceny.

– Tato – zmie­rzyła go dłu­gim spoj­rze­niem od stóp do głów – byłeś wspa­niały.

– Dzię­kuję ci, naj­słod­sza. – Pod­niósł ramię tak ener­gicz­nie, że jego znisz­czony płaszcz zatrze­po­tał. – Zdaje się, że od zeszłego roku udało nam się ulep­szyć cha­rak­te­ry­za­cję.

– Oczy­wi­ście. – Istot­nie, szminka i kredka do oczu miały alar­mu­jąco reali­styczny odcień, a przy­stojna twarz ojca spra­wiała wra­że­nie bli­skiej roz­kładu. – Wyglą­dasz abso­lut­nie maka­brycz­nie. – Zło­żyła na jego ustach lekki poca­łu­nek, uwa­ża­jąc, by nie roz­ma­zać szminki. – Przy­kro mi, że stra­cimy dzi­siej­szą pre­mierę.

– Nie ma na to rady – powie­dział, choć jed­nak z pewną urazą.

Mimo że miał syna kon­ty­nu­ują­cego tra­dy­cje Con­royów, stra­cił dwie córki: jedną zabrało mu mał­żeń­stwo, drugą – wolny han­del. A mimo to cza­sami uda­wało mu się obsa­dzać je w pomniej­szych rolach.

– A więc moje dwie dziew­czynki ruszają na wielką wyprawę.

– Tato, to podróż w inte­re­sach, a nie eks­pe­dy­cja do źró­deł Ama­zonki.

– Wszystko jedno. – Mru­gnął i poca­ło­wał z kolei Leę. – Uwa­żaj­cie na węże.

– Leo, skar­bie!

Tri­xie Con­roy, olśnie­wa­jąca w sukni z tiur­niurą i kape­lu­szu z pió­rami, wybie­gła na scenę. Zna­ko­mita aku­styka Liberty nio­sła jej gar­dłowy głos aż do naj­dal­szych bal­ko­nów.

– Kocha­nie, dzwoni John. Zapo­mniał, czy Missy ma dziś zbiórkę zuchów o pią­tej, czy lek­cję for­te­pianu o szó­stej.

– Zosta­wi­łam listę – mruk­nęła Lea. – Jak zdoła dopil­no­wać dzieci przez trzy dni, skoro nie umie zna­leźć listy?

– Słodki jest – zaświer­go­tała Tri­xie, kiedy wście­kła Lea popę­dziła do tele­fonu. – Ideał zię­cia. Posłu­chaj, Doro, będziesz jechać ostroż­nie?

– Tak, mamo.

– Pew­nie, że będziesz. Zawsze jeź­dzisz ostroż­nie. Nie będziesz zabie­rać auto­sto­po­wi­czów?

– Nawet gdyby bła­gali na klęcz­kach.

– A co dwie godziny będziesz się zatrzy­my­wać, żeby dać odpo­cząć oczom?

– Punk­tu­al­nie jak w zegarku.

Tri­xie, nie­stru­dzona w zamar­twia­niu się, zagry­zła wargę.

– Ale i tak do Wir­gi­nii jest bar­dzo daleko. I może zacząć padać śnieg.

– Mam zimówki. – Dora poca­ło­wała matkę jesz­cze raz, żeby uciąć jej czarne pro­roc­twa. – Mam też w fur­go­netce tele­fon, mamuś. Zamel­duję się za każ­dym razem, jak prze­kro­czymy gra­nicę stanu.

– Ależ to będzie zabawa! – Ta per­spek­tywa nie­spo­dzie­wa­nie popra­wiła humor Tri­xie. – O, Quen­tin, kocha­nie, wła­śnie zaj­rza­łam do kasy. – Dygnęła głę­boko przed mężem. – Wszyst­kie bilety wyprze­dane na tydzień naprzód.

– Natu­ral­nie. – Quen­tin pod­niósł żonę i obró­cił ją we wdzięcz­nym piru­ecie, zakoń­czo­nym niskim ukło­nem. – Con­roy zado­wala się wyłącz­nie kom­ple­tami.

– Złam nogę. – Dora uca­ło­wała matkę po raz ostatni. – I ty też – zwró­ciła się do Quen­tina. – I, tato, nie zapo­mnij, że dzi­siaj masz poka­zać miesz­ka­nie.

– Ni­gdy nie zapo­mi­nam o obo­wiąz­kach. Na miej­sca! – zawo­łał, po czym mru­gnął do córki. – Bon voy­age, moja słodka.

Wycho­dząc przez kulisy, sły­szała szczęk jego łań­cu­chów. Nie mogłaby sobie wyobra­zić lep­szego poże­gna­nia.

Według Dory sala aukcyjna bar­dzo przy­po­mi­nała teatr. Tu także była scena, rekwi­zyty, role. Osłu­piali Tri­xie i Quen­tin Con­roy­owie usły­szeli przed laty, że ich córka tak naprawdę nie odcho­dzi ze sceny. Po pro­stu zna­la­zła inny śro­dek wyrazu. Kiedy tylko nada­rzała się oka­zja kupna lub sprze­daży, wro­dzony talent aktor­ski przy­cho­dził jej z pomocą.

Scenę dzi­siej­szego występu już znała.

Budy­nek, w któ­rym Sher­man Por­ter pro­wa­dził swoją aukcję, a także pchli targ, pier­wot­nie słu­żył za rzeź­nię i na­dal przy­po­mi­nał bar­dziej sto­dołę niż cokol­wiek innego. Towary wysta­wiano na pokaz na lodo­wa­tym beto­nie pod­łogi, na któ­rej nie­gdyś kwi­czały i ryczały świ­nie i krowy, mające stać się bef­szty­kami i scha­bo­wymi. Teraz wędro­wali tędy ludzie w płasz­czach i sza­li­kach, grze­biący w szkla­nych naczy­niach, mam­ro­czący pod nosem nad obra­zami i duma­jący nad por­ce­la­no­wymi szaf­kami oraz rzeź­bio­nymi wez­gło­wiami.

Atmos­fera była raczej nie­szcze­gólna, ale zda­rzało się jej gry­wać w mniej sprzy­ja­ją­cych warun­kach. I oczy­wi­ście to było tu naj­waż­niej­sze.

Isa­dora Con­roy uwiel­biała oka­zyjną sprze­daż. Słowa „na sprze­daż” odzy­wały się w jej krwi dźwię­kiem sre­brzy­stych dzwo­necz­ków. Zawsze prze­pa­dała za kupo­wa­niem, sama wymiana pie­nię­dzy na towar spra­wiała jej głę­boką satys­fak­cję. Tak głę­boką, że zbyt czę­sto zda­rzało się jej wymie­niać pie­nią­dze na przed­mioty, które do niczego nie były jej potrzebne. Ale to wła­śnie uko­cha­nie tego typu oka­zji popchnęło Dorę do otwo­rze­nia wła­snego sklepu i póź­niej­szego odkry­cia, iż sprze­da­wa­nie nio­sło ze sobą rów­nie wiele przy­jem­no­ści co kupo­wa­nie.

– Leo, spójrz na to. – Dora odwró­ciła się do sio­stry, poka­zu­jąc jej pozła­cany dzba­nu­szek do śmie­tanki w kształ­cie kobie­cego, budu­aro­wego pan­to­felka. – Czy­sta sło­dycz.

Ofe­lia Con­roy Brad­shaw rzu­ciła jej wymowne spoj­rze­nie, uno­sząc jedną mio­do­wo­brą­zową brew. Wbrew roman­tycz­nemu imie­niu była kobietą twardo stą­pa­jącą po ziemi.

– Czy­sty kosz­mar.

– Daj spo­kój, zapo­mnij o okle­pa­nych kano­nach piękna. – Dora z uśmie­chem powio­dła pal­cem wzdłuż pod­bi­cia bucika. – Na świe­cie jest miej­sce i na śmiesz­nostki.

– Wiem. Tym miej­scem jest twój sklep.

Dora roze­śmiała się, zupeł­nie nie­zra­żona. Choć odsta­wiła dzba­nu­szek, już się na niego zde­cy­do­wała. Wyjęła notes i pióro, przy­ozdo­bione Elvi­sem z gitarą, i zano­to­wała numer przed­miotu.

– Bar­dzo się cie­szę, że przy­je­cha­łaś ze mną. Poma­gasz mi się sku­pić.

– Ktoś musi to robić.

Uwagę Lei pochło­nęła wystawa szkła z cza­sów Wiel­kiego Kry­zysu. Były tu dwa lub trzy bursz­ty­nowe przed­mioty, które ład­nie uzu­peł­ni­łyby jej kolek­cję.

– A jed­nak czuję się winna, że wyje­cha­łam z domu tuż przed Bożym Naro­dze­niem. Że zosta­wi­łam tak Johna z dziećmi.

– Marzy­łaś, żeby drap­nąć od dzie­cia­ków – wytknęła jej Dora, oglą­da­jąc toa­letkę z wiśnio­wego drewna.

– Wiem. Dla­tego czuję się winna.

– Poczu­cie winy to fajna rzecz. – Dora przy­kuc­nęła, zarzu­ca­jąc sobie na ramię jeden koniec czer­wo­nego szala, i przyj­rzała się wyko­na­niu mosięż­nych uchwy­tów. – Kotku, to tylko trzy dni. Prak­tycz­nie już wra­camy. Dziś będziesz w domu, zaca­łu­jesz dzieci na śmierć, uwie­dziesz Johna i wszy­scy będą zado­wo­leni.

Lea prze­wró­ciła oczami i uśmiech­nęła się słabo do sto­ją­cej za nią pary.

– Potra­fisz nie­za­wod­nie spro­wa­dzić wszystko do naj­niż­szego wspól­nego mia­now­nika.

Dora wypro­sto­wała się z peł­nym zado­wo­le­nia mruk­nię­ciem, potrzą­snęła głową, odrzu­ca­jąc do tyłu przy­cięte do linii brody włosy.

– Chyba zoba­czy­łam już dosyć.

Spoj­rzaw­szy na zega­rek, zdała sobie sprawę, że w domu wła­śnie zakoń­czył się poranny spek­takl. No trudno, pomy­ślała, tam mamy przed­sta­wie­nie i tu mamy przed­sta­wie­nie. Omal nie zatarła rąk, cie­sząc się na roz­po­czę­cie aukcji.

– Lepiej zaj­mijmy jakieś miej­sca, zanim… Cze­kaj! – Jej brą­zowe oczy zabły­sły. – Spójrz.

Zanim sio­stra zdą­żyła się odwró­cić, Dora pędziła już po beto­no­wej posadzce.

Jej uwagę przy­cią­gnął obraz. Nie­wielki, mający może jakieś czter­dzie­ści pięć na sześć­dzie­siąt cen­ty­me­trów, w pro­stej, heba­no­wej ramie o fali­stej linii. Samo płótno było eks­plo­zją kolo­rów w stru­mie­niach i stru­gach szkar­łatu i sza­firu, poto­pie cytry­no­wej żół­cieni, jaskra­wych pla­mach szma­ragdu. Dora czuła bijącą od niego ener­gię i coś pod­nie­ca­ją­cego, co przy­cią­gało ją niczym czer­wony nagłó­wek w gaze­cie.

Uśmiech­nęła się do chłopca, który wie­szał obraz na ścia­nie.

– Trzy­masz go do góry nogami.

– Hę? – Pomoc­nik odwró­cił się i oblał rumień­cem. Miał sie­dem­na­ście lat, a uśmiech Dory zre­du­ko­wał go do kłębka hor­mo­nów. – Eee… chyba nie. – Jego jabłko Adama drżało spa­zma­tycz­nie, kiedy odwró­cił obraz, by poka­zać Dorze, gdzie przy­twier­dzony jest haczyk.

– Mmm… zapew­niam cię, że kiedy ktoś go kupi, a czuję, że dziś tak się sta­nie, przy­mo­cuje go jak należy.

– Ta, eee… prze­syłka nade­szła dzi­siaj.

– Ach! – Pode­szła bli­żej. – Coś inte­re­su­ją­cego – powie­działa i pod­nio­sła figurkę smut­no­okiego bas­seta, leżą­cego w nie­dba­łej pozie. Był cięż­szy, niż się spo­dzie­wała. Wydy­ma­jąc usta, obró­ciła figurkę, by przyj­rzeć się jej bli­żej. Ani daty, ani godła rze­mieśl­nika. Ale i tak dzieło było dosko­nałe.

– Wystar­cza­jąco kosz­marne? – zagad­nęła Lea.

– W sam raz. Wyborny ogra­nicz­nik do drzwi. – Odło­żyw­szy przed­miot, się­gnęła po wyso­kie figurki męż­czy­zny i kobiety w stro­jach sprzed wojny sece­syj­nej, zatrzy­mane w wirze walca. Dotknęła czy­ichś sęka­tych, węź­la­stych pal­ców.

– Prze­pra­szam. – Spoj­rzała na star­szego męż­czy­znę w oku­la­rach, który zło­żył jej skrzy­piący ukłon.

– Śliczne, prawda? – zapy­tał. – Moja żona miała coś takiego. Roz­biło się pod­czas bójki dzieci w salo­nie. – Uśmiech­nął się, uka­zu­jąc zęby zbyt białe i równe, by mogły być dzie­łem natury. Miał czer­woną muszkę i pach­niał mię­to­wym cukier­kiem. Dora odwza­jem­niła jego uśmiech.

– Pan jest kolek­cjo­ne­rem?

– W pew­nym sen­sie. – Odsta­wił figurkę, a jego stare, prze­ni­kliwe oczy omio­tły wystawę, osza­co­wu­jąc, kata­lo­gu­jąc, skre­śla­jąc.

– Nazy­wam się Tom Ash­worth. Mam sklep we Front Royal. – Z wewnętrz­nej kie­szeni mary­narki wyjął wizy­tówkę i wrę­czył ją Dorze. – Przez lata nazbie­rało mi się tyle przed­mio­tów, że pozo­stało mi otwo­rzyć sklep albo kupić więk­szy dom.

– Znam to. Nazy­wam się Dora Con­roy. – Wycią­gnęła rękę i przy­jęła mocny, artre­tyczny uścisk. – Mam sklep w Fila­del­fii.

– Wie­dzia­łem, że jest pani z branży. – Mru­gnął zado­wo­lony. – Od razu panią zauwa­ży­łem. Chyba nie widzia­łem pani jesz­cze na aukcjach u Por­tera.

– Nie, ni­gdy tu nie byłam. Wła­ści­wie zde­cy­do­wa­łam się na podróż pod wpły­wem impulsu. Przy­wio­złam ze sobą sio­strę. Leo, to jest pan Tom Ash­worth.

– Bar­dzo mi miło.

– Cała przy­jem­ność po mojej stro­nie. – Ash­worth pokle­pał Leę po zmar­z­nię­tej dłoni. – Ni­gdy tu nie grzeją o tej porze roku. Por­ter naj­wy­raź­niej zakłada, że licy­ta­cja wystar­cza­jąco roz­grzeje salę.

– Mam nadzieję. – Zamszowe buciki nie chro­niły pal­ców Lei przed skost­nie­niem na lodo­wa­tym zim­nie. – Od dawna pro­wa­dzi pan sklep?

– Pra­wie czter­dzie­ści lat. Żona zapo­cząt­ko­wała ten inte­res szy­deł­ko­wa­niem ser­we­tek, sza­li­ków i innych dro­bia­zgów, które sprze­da­wała. Doda­łem parę przed­mio­tów i wsta­wi­łem to wszystko do garażu. – Wyjął z kie­szeni fajkę z kaczana kuku­ry­dzy i wło­żył ją mię­dzy zęby. – W tysiąc dzie­więć­set sześć­dzie­sią­tym trze­cim roku tonę­li­śmy już w towa­rach, więc wyna­ję­li­śmy sklep w mie­ście. Pra­co­wa­li­śmy ramię w ramię, dopóki nie ode­szła na wio­snę osiem­dzie­sią­tego szó­stego. Teraz pra­cuje ze mną mój wnuk. Ma mnó­stwo sza­lo­nych pomy­słów, ale to dobry chło­piec.

– Rodzinne inte­resy są naj­lep­sze – zgo­dziła się Dora. – Sio­stra wła­śnie zaczęła doryw­czo pra­co­wać w moim skle­pie.

– Bóg jeden wie dla­czego. – Lea wło­żyła zzięb­nięte ręce do kie­szeni płasz­cza. – Nie mam poję­cia o anty­kach i kolek­cjach.

– Wystar­czy zro­zu­mieć, czego chcą ludzie – powie­dział Ash­worth i potarł zapałkę o pazno­kieć kciuka. – I ile gotowi są za to zapła­cić – dodał i pyk­nię­ciem oży­wił fajkę.

– Wła­śnie. – Zachwy­cona nim Dora wzięła go pod rękę. – Chyba się zaczyna. Może usią­dziemy?

Ash­worth podał Lei dru­gie ramię i dumny niczym kogut popro­wa­dził obie kobiety do krze­seł bli­sko pierw­szego rzędu.

Dora wycią­gnęła notes i przy­go­to­wała się do zagra­nia swo­jej ulu­bio­nej roli.

Licy­ta­cja toczyła się powoli, ale czuło się wyraźne napię­cie. Kiedy pre­zen­to­wano przed­mioty, głosy szy­bo­wały aż pod wysoki sufit. Pomruk tłumu spra­wiał, że krew zaczęła szyb­ciej krą­żyć w żyłach Dory. Miała tu trans­ak­cje do zawar­cia i była zde­cy­do­wana zła­pać należną jej cząstkę.

Prze­li­cy­to­wała szczu­płą, zabie­dzoną kobietę z ustami w ciup, kupu­jąc toa­letkę z wiśnio­wego drewna, za bez­cen zagar­nęła dzba­nu­szek na śmie­tankę w kształ­cie pan­to­felka i sto­czyła zawzięty poje­dy­nek z Ash­wor­them o zestaw krysz­ta­ło­wych sol­ni­czek.

– Pod­daję się – powie­dział, kiedy Dora znowu prze­biła jego ofertę. – Masz szansę wziąć za nie wię­cej tam, na pół­nocy.

– Mam klientkę, która to kolek­cjo­nuje – powie­działa Dora. I która zapłaci mi dwa razy wię­cej niż ja teraz – dodała w myślach.

– Ach tak? – Ash­worth pochy­lił się na krze­śle, kiedy roz­po­częła się następna licy­ta­cja. – Mam w skle­pie zestaw sze­ściu takich. Kobalt i sre­bro.

– Naprawdę?

– Jeśli masz czas, wpad­nij do mnie po tym wszyst­kim i rzuć na nie okiem.

– Sko­rzy­stam z zapro­sze­nia. Lea, licy­tuj szkło.

– Ja? – Lea spoj­rzała na sio­strę z prze­ra­że­niem w oczach.

– Jasne. Roz­ru­szaj się – Dora z uśmie­chem ski­nęła głową Ash­wor­thowi. – Niech pan tylko patrzy.

Tak jak prze­wi­dy­wała Dora, Lea roz­po­częła licy­ta­cję cichym gło­sem, led­wie docho­dzą­cym do pro­wa­dzą­cego aukcję. Potem pochy­liła się nie­znacz­nie naprzód. Jej oczy zalśniły. Pod koniec licy­ta­cji dono­śno­ścią okrzy­ków zawsty­dzi­łaby musz­tru­ją­cego rekru­tów kaprala.

– Czy nie jest fan­ta­styczna? – Prze­peł­niona dumą Dora objęła Leę i uści­snęła ją. – Zawsze była pojętna. Krew Con­royów!

– Kupi­łam wszystko. – Lea przy­ci­snęła dłoń do galo­pu­ją­cego serca. – O Boże, kupi­łam wszystko. Dla­czego mnie nie powstrzy­ma­łaś?

– Żeby ci psuć zabawę?

– Ale… ale… – teraz, kiedy w jej krwi obni­żył się poziom adre­na­liny, Lea opa­dła bez­wład­nie na krze­sło – …to setki dola­rów. Setki.

– I dobrze wydane. No to jazda. – Dora zatarła ręce, ujrzaw­szy abs­trak­cyjny obraz. – Jesteś mój – powie­działa łagod­nie.

O trze­ciej po połu­dniu do skar­bów w fur­go­netce Dory dołą­czył tuzin kobal­to­wych sol­ni­czek. Zaczął wiać wiatr, malu­jący na policz­kach rumieńce i wdzie­ra­jący się pod koł­nierz płasz­cza.

– Pach­nie śnie­giem – zauwa­żył Ash­worth. Stał na kra­węż­niku przed swoim skle­pem, trzy­ma­jąc w dłoni fajkę i wdy­chał zapach wia­tru. – Może was zasko­czyć, zanim dotrze­cie do domu.

– Mam nadzieję. – Uśmiech­nęła się do niego, odgar­nia­jąc fru­wa­jące na wie­trze włosy. – Co to za święta bez śniegu? Cie­szę się, że pana pozna­łam, panie Ash­worth. – Znowu podała mu rękę. – Jeśli będzie pan w Fila­del­fii, spo­dzie­wam się pań­skiej wizyty.

– Możesz na to liczyć. – Pokle­pał kie­szeń, do któ­rej wsu­nął jej wizy­tówkę. – Uwa­żaj­cie na sie­bie, panienki. Jedź­cie ostroż­nie.

– Jasne. Weso­łych świąt!

– I nawza­jem – powie­dział Ash­worth, kiedy Dora wsia­dała do fur­go­netki.

Poma­chała po raz ostatni, włą­czyła sil­nik i ruszyła. Rzu­ciła okiem we wsteczne lusterko i uśmiech­nęła się, ujrzaw­szy star­szego pana, sto­ją­cego na chod­niku z fajką w zębach i ręką unie­sioną w poże­gnal­nym geście.

– Co za uro­czy czło­wiek. Cie­szę się, że kupił tę figurkę.

Lea zadrżała w wolno ocie­pla­ją­cym się lodo­wa­tym wnę­trzu fur­go­netki.

– Mam nadzieję, że nie orżnął cię na tych sol­nicz­kach.

– Mmm… On zaro­bił, ja zaro­bię, a pani O’Mal­ley wzbo­gaci swoją kolek­cję. Każ­demu to, na czym mu zależy.

– Chyba tak. Cią­gle nie chce mi się wie­rzyć, że kupi­łaś ten boho­maz. Ni­gdy go nie sprze­dasz.

– E tam, i co z tego.

– No pew­nie, to tylko pięć­dzie­siąt dola­rów.

– Pięć­dzie­siąt dwa i sie­dem­dzie­siąt pięć cen­tów.

– Wła­śnie. – Lea obró­ciła się w fotelu i spoj­rzała na pudełka z tyłu fur­go­netki. – Oczy­wi­ście wiesz, że nie mamy miej­sca na te rupie­cie?

– Miej­sce się znaj­dzie. Myślisz, że Missy spodoba się ta karu­zela?

Lea wyobra­ziła sobie ogromną mecha­niczną zabawkę w biało-różo­wej sypia­lence jej córki i zadrżała.

– Bła­gam, nie.

– Jak uwa­żasz – wzru­szyła ramio­nami Dora. Dopóki nie upłynni karu­zeli, może ją trzy­mać we wła­snym salo­nie. – Ale podo­ba­łaby się jej. Chcesz zadzwo­nić do Johna i powie­dzieć mu, że wra­camy?

– Za chwi­leczkę. – Lea oparła się wygod­nie w fotelu, wzdy­cha­jąc. – Jutro o tej porze będę pie­kła cia­steczka i wał­ko­wała cia­sto na pla­cek.

– Sama chcia­łaś – wytknęła jej Dora. – Chcia­łaś wyjść za mąż, mieć dzieci, kupić dom. Dokąd mie­li­by­śmy przy­cho­dzić na świą­teczny obiad?

– Wszystko byłoby w porządku, gdyby mama tak nie nale­gała, aby mi poma­gać. Ta kobieta chyba ni­gdy w życiu nie ugo­to­wała nic jadal­nego, prawda?

– Nie przy­po­mi­nam sobie takiego wypadku.

– Ale w każde Boże Naro­dze­nie zja­wia się w mojej kuchni z jakimś prze­pi­sem na sos alfalfa albo kasz­ta­nowy dres­sing.

– Wyjąt­kowe świń­stwo – przy­po­mniała sobie Dora. – Ale i tak lep­szy niż ziem­niaki w curry i purée z kuku­ry­dzy i fasoli.

– Nie przy­po­mi­naj mi. Z taty też żaden poży­tek, cho­dzi w czapce świę­tego Miko­łaja i już przed połu­dniem zaczyna trą­bić poncz.

– Może Will odcią­gnie jej uwagę. Przyj­dzie sam czy z jedną ze swo­ich lasek? – spy­tała Dora, mając na myśli długą listę uro­czych dziew­czyn ich brata.

– Ostat­nio mówił, że sam. Uwa­żaj na tę cię­ża­rówkę, co?

– Uwa­żam. – Dora, ogar­nięta duchem rywa­li­za­cji, naci­snęła pedał gazu i wymi­nęła szes­na­sto­ko­ło­wego potwora, nie­mal się o niego ocie­ra­jąc. – To kiedy Will zamie­rza się poja­wić?

– Zła­pie wie­czorny pociąg z Nowego Jorku w Wigi­lię.

– Spóźni się, żeby zro­bić wiel­kie wej­ście – prze­wi­działa Dora. – Wiesz, gdyby zaczął cię dener­wo­wać, zawsze mogę… O, do dia­bła!

– Co? – Lea otwo­rzyła sze­roko oczy.

– Wła­śnie sobie przy­po­mnia­łam, że ten nowy sub­lo­ka­tor, któ­rego zna­lazł tata, dzi­siaj się wpro­wa­dza.

– Więc?

– Mam nadzieję, że tata nie zapo­mni, że ma tam być z klu­czami. Spi­sał się fan­ta­stycz­nie, kiedy parę tygo­dni temu poka­zy­wał miesz­ka­nie, bo ja byłam zajęta w skle­pie, ale sama wiesz, jaki potrafi być roz­tar­gniony w cza­sie przy­go­to­wań do spek­ta­klu.

– Wiem dosko­nale i dla­tego nie mogę zro­zu­mieć, jak mogłaś powie­rzyć mu wybór sub­lo­ka­tora.

– Nie mia­łam czasu – mruk­nęła Dora, usi­łu­jąc osza­co­wać, czy zdąży wywo­łać ojca do tele­fonu mię­dzy przed­sta­wie­niami. – Poza tym tata sam się ofia­ro­wał.

– Nie zdziw się, jeśli będziesz dzie­lić kory­tarz z psy­cho­patą albo kobietą z trójką dzieci i sta­dem wyta­tu­owa­nych kocha­siów.

Usta Dory wygięły się w uśmie­chu.

– Spe­cjal­nie uczu­li­łam tatę na psy­cho­pa­tów i tatu­aże. Mam nadzieję, że to będzie ktoś, kto umie goto­wać i będzie regu­lar­nie przy­no­sić mi pysz­no­ści, żeby mi się pod­li­zać. Skoro o tym mowa, jesteś głodna?

– Jasne. To ostatni posi­łek, kiedy będę kroić jedze­nie tylko sobie.

Dora skrę­ciła rap­tow­nie na pod­jazd. Zigno­ro­wała wście­kłe ryki klak­so­nów.

Uśmie­chała się, wyobra­ża­jąc sobie, jak roz­pa­ko­wuje swoje nowe nabytki. Pierw­sze, co zro­bię, obie­cała sobie, to znajdę naj­lep­sze miej­sce na powie­sze­nie obrazu.

Wysoko w lśnią­cym sre­brzy­ście dra­pa­czu chmur, góru­ją­cym nad zatło­czo­nymi uli­cami Los Ange­les, Edmund Fin­ley zaży­wał przy­jem­no­ści coty­go­dnio­wego mani­kiuru. Ścianę naprze­ciw jego masyw­nego, pali­san­dro­wego biurka roz­świe­tlał tuzin ekra­nów tele­wi­zyj­nych. Wia­do­mo­ści CNN i jeden z pro­gra­mów sprze­daży wysył­ko­wej migo­tały mil­cząco. Na pozo­sta­łych ekra­nach wyświe­tlał się obraz z kamer w róż­nych gabi­ne­tach jego orga­ni­za­cji, by mógł obser­wo­wać pra­cow­ni­ków.

Ale – jeżeli nie zde­cy­do­wał się na włą­cza­nie gło­śni­ków – w pustym pomiesz­cze­niu roz­le­gały się jedy­nie dźwięki opery Mozarta i mono­tonne szczę­ka­nie przy­rzą­dów mani­kiu­rzystki.

Fin­ley lubił obser­wo­wać.

Spe­cjal­nie wybrał ostat­nie pię­tro tego budynku, żeby jego biuro mogło góro­wać nad pano­ramą Los Ange­les. To dawało mu poczu­cie wła­dzy – nie, wszechwła­dzy; czę­sto sta­wał przy sze­ro­kim oknie za biur­kiem i przez godzinę przy­glą­dał się ruchom nie­zna­jo­mych prze­chod­niów daleko, daleko w dole.

W jego domu, sto­ją­cym na wzgó­rzach ponad mia­stem, w każ­dym pokoju znaj­do­wały się moni­tory i ekrany tele­wi­zyjne. I okna, wszę­dzie okna, przez które mógł spo­glą­dać z góry na świa­tła w niecce Los Ange­les. Co wie­czór sta­wał na bal­ko­nie sypialni i wyobra­żał sobie, że posiada tutaj wszystko i każ­dego – jak okiem się­gnąć.

Był czło­wie­kiem pożą­da­ją­cym przed­mio­tów. Jego gabi­net świad­czył o dobrym smaku i wyra­fi­no­wa­niu. Ściany i dywan były śnież­no­białe, by sta­no­wić dzie­wi­cze tło dla jego skar­bów. Waza z epoki Ming pysz­niła się na mar­mu­ro­wym pie­de­stale. Rzeźby Rodina i Denécheau wypeł­niały sobą nisze w ścia­nach. Nad komodą w stylu Ludwika XIV wisiał obraz Reno­ira w zło­tej ramie. Aksa­mitną sofę, praw­do­po­dob­nie wła­sność Marii Anto­niny, ota­czały lśniące maho­niowe sto­liki z wik­to­riań­skiej Anglii.

Dwie wyso­kie, szklane gablotki zawie­rały osza­ła­mia­jącą i zróż­ni­co­waną kolek­cję dzieł sztuki: rzeź­bione taba­kierki z lapis lazuli i akwa­ma­ryny, net­suke z kości sło­nio­wej, figu­rynki z por­ce­lany drez­deń­skiej, puz­derka z Limo­ges, pięt­na­sto­wieczny szty­let z wysa­dzaną dro­gimi kamie­niami ręko­je­ścią, afry­kań­skie maski.

Edmund Fin­ley był posia­da­czem. A tego, co raz weszło w jego posia­da­nie, nie miał zwy­czaju wypusz­czać z rąk.

Jego przed­się­bior­stwo eks­por­towo-impor­towe odno­siło nie­zwy­kłe suk­cesy. Rów­nie dobrze wio­dło mu się z dru­gim, mniej ofi­cjal­nym inte­re­sem – prze­my­tem. W końcu w tej branży naj­bar­dziej liczyło się współ­za­wod­nic­two. Wyma­gało to pew­nej fine­zji, bez­li­to­snej inte­li­gen­cji i nie­ska­zi­tel­nie wyro­bio­nego smaku.

Fin­ley – wysoki, szczu­pły, dys­tyn­go­wany męż­czy­zna tuż po pięć­dzie­siątce – zaczął „naby­wać towary” już jako młody chło­pak pra­cu­jący w dokach San Fran­ci­sco.

Zamiana skrzyń, otwo­rze­nie cię­ża­rówki i sprze­da­nie zdo­by­czy nie sta­no­wiły dla niego żad­nego pro­blemu. Zanim skoń­czył trzy­dzie­ści lat, zebrał kapi­tał pozwa­la­jący na zało­że­nie wła­snego przed­się­bior­stwa. Miał dość oleju w gło­wie, by otwar­cie grać po ciem­nej stro­nie, i zawarł tyle kon­trak­tów, że stały dopływ towa­rów miał zapew­niony.

Teraz stał się czło­wie­kiem boga­tym, gustu­ją­cym we wło­skich gar­ni­tu­rach, fran­cu­skich kobie­tach i szwaj­car­skich fran­kach. Po latach zawie­ra­nia trans­ak­cji mógł sobie pozwo­lić na posia­da­nie tego, czego pra­gnął naj­bar­dziej. A naj­bar­dziej pra­gnął rze­czy sta­rych i bez­cen­nych.

– Gotowe. – Mani­kiu­rzystka deli­kat­nie odło­żyła dłoń Fin­leya na nie­ska­la­nym ani jedną plamką bla­cie biurka.

Wie­działa, że dokład­nie spraw­dzi stan swo­ich paznokci, pod­czas gdy ona będzie pako­wała przy­bory do mani­kiuru i kosme­tyki. Kie­dyś pie­klił się przez dzie­sięć minut z powodu skrawka pozo­sta­wio­nej skórki przy paznok­ciu kciuka. Ale teraz, kiedy odwa­żyła się pod­nieść wzrok, zoba­czyła, że uśmie­cha się do swo­ich wypo­le­ro­wa­nych paznokci.

– Dosko­nała robota. – Potarł z zado­wo­le­niem palce.

Wycią­gnął z kie­szeni port­fel ze złotą kla­merką i wyjął z niego pięć­dzie­siąt dola­rów. Potem, z jed­nym ze swo­ich nie­czę­stych i roz­bra­ja­ją­cych uśmie­chów, podał jej jesz­cze bank­not stu­do­la­rowy.

– Weso­łych świąt, moja droga.

– O… dzię­kuję. Bar­dzo dzię­kuję! Weso­łych świąt.

Na­dal uśmie­cha­jąc się, odpra­wił ją ski­nię­ciem wypie­lę­gno­wa­nych pal­ców. Spo­ra­dyczna hoj­ność przy­cho­dziła mu rów­nie natu­ral­nie jak nie­ustanna chci­wość. W obu znaj­do­wał przy­jem­ność. Zanim drzwi zamknęły się za mani­kiu­rzystką, obró­cił się na krze­śle, skła­da­jąc dło­nie na jedwab­nej kami­zelce.

Przyj­rzał się swo­jej pano­ra­mie Los Ange­les, ską­pa­nej w poto­kach sło­necz­nego świa­tła.

Święta, pomy­ślał. Co za uro­cza pora. Czas szla­chet­nych uczuć, brzę­czą­cych dzwon­ków i kolo­ro­wych świa­te­łek. Jak rów­nież, rzecz jasna, czas roz­pacz­li­wej samot­no­ści, dra­ma­tów i samo­bójstw. Ale te drobne ludz­kie tra­ge­die nie doty­czyły go ani nie zaj­mo­wały jego uwagi. Pie­nią­dze wynio­sły go wysoko ponad przy­ziemną tęsk­notę za towa­rzy­stwem i rodziną. Towa­rzy­stwo mógł sobie kupić. Wybrał jedno z naj­bo­gat­szych miast na świe­cie, gdzie wszystko jest na sprze­daż. Tutaj nade wszystko podzi­wiano mło­dość, zdro­wie i wła­dzę. Co do mło­do­ści, jej ilu­zję mógł sobie zapew­nić za pie­nią­dze.

Powiódł jasnymi, zie­lo­nymi oczami po budyn­kach i opro­mie­nio­nych słoń­cem oknach. Z lek­kim zasko­cze­niem zdał sobie sprawę, że jest szczę­śliwy.

Kiedy roz­le­gło się puka­nie do drzwi, odwró­cił się.

– Wejść.

– A więc… – Abel Wine­sap, niski męż­czy­zna o pochy­lo­nych bar­kach, noszący poważny tytuł zastępcy prze­wod­ni­czą­cego, odchrząk­nął. – A więc…

– Czy wiesz, co naprawdę zna­czy Boże Naro­dze­nie, Ablu? – Głos Fin­leya był cie­pły niczym korzenna brandy.

– Eee… – Wine­sap się­gnął do węzła kra­wata. – Nie, pro­szę pana.

– Zdo­by­wa­nie. Śliczne słowo. I naj­praw­dziw­sze zna­cze­nie tych roz­kosz­nych świąt, zgo­dzisz się ze mną?

– Tak, pro­szę pana. – Wine­sap poczuł, jak po ple­cach prze­biega mu dreszcz. To, co miał do powie­dze­nia, i tak było trudne. Dobry humor Fin­leya spra­wiał, że trud­ność zaczęła przy­bie­rać cechy nie­bez­pie­czeń­stwa.

– Oba­wiam się, że wystą­piła pewna kom­pli­ka­cja, pro­szę pana.

– Ach! – Fin­ley uśmie­chał się na­dal, ale jego oczy zlo­do­wa­ciały. – A mia­no­wi­cie?

Wine­sap prze­łknął z tru­dem ślinę. Wie­dział, że zimny gniew Fin­leya jest bar­dziej nie­bez­pieczny niż wście­kłość kogoś innego. To wła­śnie Wine­sap był świad­kiem tego, jak Fin­ley usu­wał pra­cow­nika win­nego kra­dzieży. I na­dal pamię­tał, jak spo­koj­nie Fin­ley pode­rżnął mu gar­dło szes­na­sto­wiecz­nym, wysa­dza­nym dro­gimi kamie­niami szty­le­tem.

Zdrajca, jak uwa­żał Fin­ley, powi­nien być uka­rany szybko i z pewną cere­mo­nią.

Ku swo­jemu prze­ra­że­niu Wine­sap pamię­tał rów­nież, że to on został wyzna­czony do pozby­cia się ciała.

Cią­gnął dalej, czu­jąc, że zaczyna się dener­wo­wać.

– Ta prze­syłka z Nowego Jorku. Towary, na które pan cze­kał.

– Czy wyni­kła jakaś zwłoka?

– Nie… To zna­czy tak, w pew­nym sen­sie. Prze­syłka nade­szła wczo­raj, zgod­nie z pla­nem, ale towary… – Zwil­żył języ­kiem wąskie, drga­jące wargi. – To nie te, które pan zama­wiał.

Fin­ley zło­żył wypiesz­czone dło­nie na kra­wę­dzi biurka. Kostki jego pal­ców zbie­lały.

– Słu­cham?

– Zawar­tość prze­syłki, pro­szę pana. To nie to, co pan zama­wiał. Naj­wy­raź­niej gdzieś je zamie­niono. – Głos Wine­sapa zmie­nił się w pisk. – Sądzi­łem, że powi­nie­nem od razu o tym panu donieść.

– Gdzie to jest? – Głos Fin­leya stra­cił jowialne cie­pło. Stał się lodo­wa­tym sykiem.

– W dziale prze­sy­łek. Sądzi­łem…

– Przy­nieś. Natych­miast.

– Tak, pro­szę pana. Już. – Wine­sap umknął, wdzięczny za chwilę zwłoki.

Za przed­mioty, które miały nadejść w tej prze­syłce, Fin­ley zapła­cił mnó­stwo pie­nię­dzy, a jesz­cze wię­cej za ich ukry­cie i prze­myt. Każdy z nich został ukra­dziony, potem ukryty i prze­wie­ziony z róż­nych czę­ści świata do jego fabryki w Nowym Jorku. Nic dziw­nego, że same łapówki osią­gnęły sze­ścio­cy­frową liczbę.

Dla uspo­ko­je­nia zatrzy­mał się przy dzbanku z sokiem z guawy i nalał sobie pełną szklankę.

Skoro popeł­niono błąd, pomy­ślał nieco przy­tom­niej, ten błąd się naprawi. A winny zosta­nie uka­rany.

Odsta­wił ostroż­nie szklankę, ory­gi­nal­nego baka­rata, i przyj­rzał się sobie w owal­nym lustrze w stylu Jerzego III wiszą­cym nad bar­kiem. Prze­cią­gnął wypie­lę­gno­waną dło­nią po buj­nej gęstwi­nie ciem­nych wło­sów, podzi­wia­jąc prze­bły­sku­jące w nich gdzie­nie­gdzie srebrne niteczki. Ostat­nia ope­ra­cja pla­styczna zli­kwi­do­wała mu worki pod oczami, wygła­dziła linię pod­bródka i wyma­zała głę­bo­kie zmarszczki po obu stro­nach ust.

Wyglą­dam naj­wy­żej na czter­dzie­ści lat, zde­cy­do­wał Fin­ley, odwra­ca­jąc głowę, by z zado­wo­le­niem przyj­rzeć się swo­jemu pro­fi­lowi.

Co za idiota powie­dział, że pie­nią­dze nie dają szczę­ścia?

Puka­nie do drzwi pozba­wiło go dobrego humoru.

– Wejść! – wark­nął i zacze­kał, aż jeden z jego pra­cow­ni­ków wtasz­czy skrzy­nię.

– Zostaw tutaj – wska­zał pal­cem śro­dek pokoju. – I wyjdź. Ablu, ty zostań. Drzwi – dodał, a Wine­sap rzu­cił się, by zamknąć je za wycho­dzą­cym pra­cow­ni­kiem.

Wine­sap zacze­kał, aż jego zwierzch­nik się ode­zwie. W końcu pobladł i pod­szedł do skrzyni.

– Otwo­rzy­łem ją zgod­nie z pań­skimi instruk­cjami. Kiedy zaczą­łem prze­glą­dać prze­syłkę, zorien­to­wa­łem się, że popeł­niono błąd. – Się­gnął ostroż­nie do skrzyni, zanu­rza­jąc dłoń w morzu papie­ro­wych strzę­pów. Drżącą ręką wycią­gnął por­ce­la­nowy imbry­czek, ozdo­biony maleń­kimi fioł­kami.

Fin­ley wziął go i obró­cił w dłoni. Był to wyrób angiel­ski, śliczny egzem­plarz, na wol­nym rynku wart zapewne jakieś 200 dola­rów. Ale pocho­dził z maso­wej pro­duk­cji. Tysiące iden­tycz­nych imbrycz­ków znaj­do­wało się w sprze­daży na całym świe­cie. A więc dla niego nie przed­sta­wiał żad­nej war­to­ści. Roz­bił go o brzeg skrzyni. Sko­rupy roz­pry­snęły się po całym pokoju.

– Co jesz­cze?

Roz­trzę­siony Wine­sap zanu­rzył rękę głę­boko w skrzyni i wycią­gnął z niego szklany wazon o fali­stych liniach.

Wło­ski, uznał Fin­ley po obej­rze­niu go. Ręczna robota. Wart sto, może sto pięć­dzie­siąt dola­rów. Cisnął go, o cen­ty­me­try omi­ja­jąc głowę Wine­sapa, i roz­bił o ścianę. – I… i fili­żanki… – Spoj­rze­nie Wine­sapa powę­dro­wało do skrzyni i z powro­tem do śmier­tel­nie spo­koj­nej twa­rzy swo­jego pra­co­dawcy.

– I tro­chę sre­ber, dwa tale­rze, pół­mi­sek. Pa… para krysz­ta­ło­wych kie­li­chów ozdo­bio­nych wzo­rem dzwo­nów wesel­nych.

– Gdzie… moja… prze­syłka? – wysy­czał Fin­ley, akcen­tu­jąc każde słowo.

– No więc… to zna­czy, sądzę, że… – głos Wine­sapa prze­szedł w szept – …zaszła pomyłka.

– Pomyłka. – Oczy Fin­leya stały się twarde jak kamień.

Zaci­snął pię­ści. DiCarlo, pomy­ślał, przy­wo­łu­jąc obraz tego nowo­jor­czyka. Młody, inte­li­gentny, ambitny. Ale nie głupi – upo­mniał sam sie­bie Fin­ley. Nie na tyle, by pró­bo­wać oszu­kać pra­co­dawcę. A jed­nak musi zapła­cić za ten błąd, i to drogo.

– Dzwoń do DiCarla.

– Tak jest. – Wine­sap rzu­cił się do biurka, szczę­śliwy, że gniew Fin­leya prze­niósł się na inną ofiarę.

Kiedy Wine­sap wybie­rał numer, Fin­ley wdep­ty­wał okru­chy por­ce­lany w dywan. Się­gnął do skrzyni i sys­te­ma­tycz­nie zaczął nisz­czyć resztę jej zawar­to­ści.

Rozdział drugi

Jed Skim­mer­horn musiał się cze­goś napić. Rodzaj alko­holu nie miał zna­cze­nia. Whi­sky, która wypali mu w gar­dle ścieżkę, kuszące cie­pło brandy, swoj­ski smak piwa. Ale nie zamie­rzał wypić ani kro­pli, dopóki nie wtasz­czy wszyst­kich pudeł po tych cho­ler­nych spróch­nia­łych scho­dach.

Nie miał tego tak wiele. Jego były part­ner, Brent, pomógł mu wnieść sofę, mate­race i cięż­sze meble. Pozo­stało mu parę tek­tu­ro­wych pudeł z książ­kami, naczy­niami i innymi bzdu­rami. Nie miał poję­cia, po co w ogóle cho­mi­kuje to wszystko, zamiast oddać gdzieś na prze­cho­wa­nie.

Ostat­nio nie był pewien wielu rze­czy. Nie potra­fił wytłu­ma­czyć Bren­towi ani sobie, dla­czego koniecz­nie musiał wypro­wa­dzić się na drugi koniec mia­sta i zamie­nić olbrzymi stary dom na wyna­jęte miesz­ka­nie. Moż­liwe, że chciał zacząć wszystko od nowa. Ale nie można zacząć, jeśli się nie skoń­czyło.

Ostat­nio Jed zakoń­czył wiele spraw.

Pierw­szym kro­kiem – i chyba naj­trud­niej­szym – było wystą­pie­nie z poli­cji. Komi­sarz spie­rał się z nim długo, odrzu­cił jego rezy­gna­cję i wysłał go na prze­dłu­żony urlop. Jak zwał, tak zwał, pomy­ślał Jed. Już nie był poli­cjan­tem. Nie mógł nim być. To, co kazało mu słu­żyć spo­łe­czeń­stwu i ochra­niać je, umarło.

Nie miał depre­sji, jak oznaj­mił poli­cyj­nemu psy­cho­lo­gowi. Był skoń­czony. Nie musiał się „odnaj­do­wać”. Chciał tylko, żeby wszy­scy zosta­wili go w spo­koju. Poli­cji oddał czter­na­ście lat swo­jego życia. I star­czy – oświad­czył.

Otwo­rzył łok­ciem drzwi swo­jego nowego miesz­ka­nia i popchnął je pudłem, które trzy­mał w obję­ciach. Dru­gie pudło prze­su­nął po pod­ło­dze, po czym wró­cił wąskim kory­ta­rzem na schodki przed drzwiami. Na razie nie spo­tkał swo­jej sąsiadki z tego samego kory­ta­rza. Eks­cen­tryczny star­szy pan, który wyna­jął mu miesz­ka­nie, powie­dział, że drugi lokal jest zajęty, ale sąsiadka zacho­wuje się cicho jak myszka.

To by się zga­dzało.

Jed ruszył po scho­dach w dół, z roz­draż­nie­niem zauwa­ża­jąc, że poręcz nie utrzy­ma­łaby cię­żaru nie­do­ży­wio­nego trzy­latka. Schody były śli­skie od mokrego śniegu, nie­ustan­nie sypią­cego z bez­barw­nego nieba. Na tyłach budynku pano­wała nie­mal zupełna cisza. Choć od frontu znaj­do­wała się ruchliwa South Street, zgiełk i panu­jąca na niej atmos­fera cyga­ne­rii nie draż­niły Jeda. Nie prze­szka­dzały mu sklepy ani tury­ści. Dom stał na tyle bli­sko rzeki, że Jed mógł wybie­rać się na samotne wycieczki, gdyby zechciał.

W każ­dym razie po wypiesz­czo­nych traw­ni­kach Chest­nut Hill, ota­cza­ją­cych od dwu­stu lat rodzinną rezy­den­cję Skim­mer­hor­nów, była to zmiana zgoła dra­ma­tyczna.

W mroku widział sznury świe­cą­cych, kolo­ro­wych lam­pek roz­cią­gnięte w oknach budynku naprze­ciwko. Ktoś przy­twier­dził do dachu wiel­kiego pla­sti­ko­wego świę­tego Miko­łaja z ósemką malut­kich reni­fe­rów. Tkwiły tam dzień i noc, zasty­głe w locie.

To przy­po­mniało mu, że Brent zapro­sił go na Boże Naro­dze­nie. Duże, hała­śliwe rodzinne przy­ję­cie, które nie­gdyś spra­wi­łoby Jedowi praw­dziwą przy­jem­ność. W jego życiu ni­gdy nie było dużych, hała­śli­wych rodzin­nych przy­jęć – a w każ­dym razie nie takich, które można by nazwać przy­jem­nymi.

A teraz nie miał już rodziny. Zupeł­nie.

Przy­ci­snął palce do pul­su­ją­cych bólem skroni i zmu­sił się, by nie myśleć o Ela­ine.

Ale wspo­mnie­nia, niczym duchy daw­nych grze­chów, poko­nały go i spra­wiły, że żołą­dek skrę­cił mu się w cia­sny supeł.

Wyno­sząc z samo­chodu ostat­nie pudła, szarp­nął nimi z siłą, która zatrzę­sła w posa­dach wyre­mon­to­wa­nym thun­der­bir­dem. Nie będzie myślał o Ela­ine ani o Don­nym Specku, ani o odpo­wie­dzial­no­ści, ani o wyrzu­tach sumie­nia. Teraz wej­dzie do domu, naleje sobie drinka i spró­buje nie myśleć o niczym.

Mru­żąc oczy dla ochrony przed kąsa­ją­cym zim­nem pada­ją­cego, mokrego śniegu, po raz ostatni wszedł po scho­dach. W domu pano­wała o wiele wyż­sza tem­pe­ra­tura niż na dwo­rze, gdzie sza­lał wiatr. Wła­ści­ciel domu nie oszczę­dzał na ogrze­wa­niu. Może nawet był zbyt roz­rzutny. Ale w końcu to, w jaki spo­sób ten stary wydaje pie­nią­dze, nie jest pro­ble­mem Jeda.

Zabawny sta­ru­szek, pomy­ślał Jed. Ten jego głę­boki głos, teatralny, soczy­sty, no i ta srebrna pier­siówka. Bar­dziej cie­ka­wiła go opi­nia Jeda w kwe­stii dwu­dzie­sto­wiecz­nych sztuk teatral­nych niż jego refe­ren­cje i opłata za czynsz.

Ale ktoś, kto nie­mal przez połowę życia był poli­cjan­tem, musi wie­dzieć, że na świe­cie jest mnó­stwo barw­nych indy­wi­duów.

Zna­la­zł­szy się w domu, poło­żył ostat­nie pudło na dębo­wym stole w jadalni. Zaczął grze­bać w pomię­tych gaze­tach w poszu­ki­wa­niu butelki. W prze­ci­wień­stwie do skrzyń, ode­sła­nych na prze­cho­wa­nie, pudła nie zostały ozna­ko­wane. Nie pako­wał ich też według jakiejś zasady. Jeśli w genach Skim­mer­hor­nów znaj­do­wała się sys­te­ma­tycz­ność, to Ela­ine dostała chyba jego przy­dział.

Nowe wspo­mnie­nie o sio­strze spra­wiło, że znowu zaklął cicho przez zęby. Wie­dział, że lepiej nie pozwa­lać, by myśl zapu­ściła w nim korze­nie, bo owoce, jakie wyda, będą miały smak poczu­cia winy. W ciągu ostat­niego mie­siąca zbyt dobrze uświa­do­mił sobie, że poczu­cie winy może spo­wo­do­wać mdlące, nie­słab­nące uczu­cie paniki i nie­ustanne fale potu.

Spo­cone dło­nie i panika nie są pożą­dane u poli­cjanta. Jak rów­nież skłon­ność do nie­kon­tro­lo­wa­nych ata­ków wście­kło­ści.

Ale nie jestem już poli­cjan­tem – upo­mniał się Jed. Jego czas i decy­zje – jak powie­dział babce – nale­żały wyłącz­nie do niego.

Ściany miesz­ka­nia odpo­wia­dały echem, dzięki czemu miał satys­fak­cjo­nu­jącą pew­ność, że jest sam. Jed­nym z powo­dów, dla któ­rych zde­cy­do­wał się na to miesz­ka­nie, był fakt, że miał tylko jedną sąsiadkę, którą da się zlek­ce­wa­żyć. Drugi powód był rów­nie pro­sty i oczy­wi­sty – w życiu nie widział tak fan­ta­stycz­nego miej­sca.

A wyda­wało mu się, że zobo­jęt­niał na piękne przed­mioty, które ota­czały go przez całe jego życie! Czę­sto twier­dził, że wygląd miej­sca, w któ­rym mieszka, nie ma dla niego zna­cze­nia, ale prawda wyglą­dała tak, że czułby się nie­szczę­śliwy w jakimś lśnią­cym pla­sti­kiem apar­ta­men­cie lub bez­dusz­nym miesz­ka­niu.

Ten stary fan­ta­styczny budy­nek został podzie­lony na sklep i miesz­ka­nia w latach trzy­dzie­stych. Zacho­wały się w nim wyso­kie sufity i prze­stronne pokoje, kominki i dłu­gie, smu­kłe okna. Dębowe posadzki zostały wyfro­te­ro­wane dla nowego loka­tora na wysoki połysk.

Pokój zdo­biła boaze­ria z orze­cho­wego drewna. Ściany miały kolor kości sło­nio­wej. Star­szy pan zapew­nił Jeda, że może je prze­ma­lo­wać, jeśli mu to nie odpo­wiada, ale prace deko­ra­tor­skie były ostat­nią rze­czą, na jaką miał teraz ochotę. Pokoje niech zostaną takie, jakie są.

Wycią­gnął butelkę jame­sona, pełną w trzech czwar­tych. Przy­glą­dał się jej przez chwilę, po czym odsta­wił ją na stół. Zaczął grze­bać w pudle w poszu­ki­wa­niu szklanki, roz­rzu­ca­jąc na wszyst­kie strony papier pakowy, kiedy dobiegł go hałas. Jego dło­nie zamarły, całe ciało spięło się jak do skoku.

Odwró­cił się, prze­krzy­wia­jąc głowę, usi­łu­jąc zlo­ka­li­zo­wać źró­dło dźwięku. Wyda­wało mu się, że sły­szy dzwonki, ich dźwięczne echo. A potem śmiech, ulotny jak smużka dymu, uwo­dzi­ciel­ski i kobiecy.

Jego oczy przy­lgnęły do mosięż­nego wywietrz­nika przy kominku. To tędy prze­do­sta­wały się dźwięki, na tyle gło­śne i wyraźne, że gdyby zaczął się przy­słu­chi­wać, usły­szałby całe słowa.

Pod jego miesz­ka­niem znaj­do­wał się jakiś skle­pik z anty­kami. Przez parę ostat­nich dni był zamknięty, ale już go naj­wy­raź­niej otwo­rzono.

Jed pod­jął poszu­ki­wa­nie szklanki i zigno­ro­wał dźwięki z dołu.

– Tak się cie­szę, że po nas wysze­dłeś. – Dora umie­ściła nowo zaku­pioną lampę ze szkla­nym klo­szem nad sta­ro­świecką kasą.

– Sama przy­jem­ność. – John nieco się zasa­pał, wno­sząc kolejną skrzy­nię do zatło­czo­nego maga­zynu. Był wysoki i kości­sty, a jego uczciwa twarz mogłaby wyda­wać się przy­jemna, gdyby nie wybla­kłe, bez­barwne oczy, oglą­da­jące świat zza gru­bych oku­la­rów.

Zaj­mo­wał się sprze­dażą old­smo­bili w Lands­downe i przez dwa lata z rzędu otrzy­my­wał tytuł Sprze­dawcy Roku dzięki nie­na­chal­nemu, nie­mal bła­gal­nemu zacho­wa­niu, które przy­cho­dziło mu w natu­ralny spo­sób i bez pudła ocza­ro­wy­wało klien­tów.

Teraz uśmiech­nął się do Dory i popra­wił zjeż­dża­jące mu z nosa oku­lary w ciem­nych opraw­kach.

– Jak zdo­ła­łaś kupić to wszystko w tak krót­kim cza­sie?

– Doświad­cze­nie.

Musiała wspiąć się na palce, żeby uca­ło­wać poli­czek Johna, potem pochy­liła się i pogła­skała swo­jego młod­szego sio­strzeńca, Micha­ela.

– Hej, żabi pyszczku, tęsk­ni­łeś za mną?

– Nieee… – Ale uśmiech­nął się i objął ją za szyję tłu­stymi ramion­kami.

Lea odwró­ciła się, by zmie­rzyć soko­lim okiem dwójkę pozo­sta­łych dzieci.

– Richie, trzy­maj ręce w kie­sze­niach. Missy, nie tańcz w skle­pie.

– Ale, mamo…

– Ach… – Lea wes­tchnęła i uśmiech­nęła się. – Jestem w domu. – Wycią­gnęła ramiona do Micha­ela. – Sio­stra, pomóc ci?

– Nie, pora­dzę sobie. Jesz­cze raz dzię­kuję.

– Skoro tak mówisz… – Lea rozej­rzała się po skle­pie z powąt­pie­wa­niem. To, jak Dora mogła żyć w ota­cza­ją­cym ją bała­ga­nie, pozo­sta­wało dla niej tajem­nicą. Wycho­wały się w cha­osie, codzien­nie uwi­kłane w tra­ge­dię lub kome­dię. Porzą­dek był dla Lei jedy­nym spo­so­bem zacho­wa­nia zdro­wych zmy­słów. – Wła­ści­wie mogła­bym tu jutro przyjść.

– Nie. Masz wolne, a ja liczę na te cia­steczka, które upie­czesz. – Popy­cha­jąc rodzinę do drzwi, Dora wsu­nęła do kie­szeni sio­strzeńca torebkę cze­ko­la­do­wych pasty­lek.

– Podziel­cie się nimi – szep­nęła. – I nie mów mamie, kto wam je dał. – Zmierz­wiła Richiemu włosy. – Ucie­kaj, łobu­ziaku.

Mały uśmiech­nął się, uka­zu­jąc dziurę po dwóch przed­nich zębach.

– Dziś w nocy mogą przyjść wła­my­wa­cze i obra­bo­wać twój sklep. – Zaczął się bawić dłu­gim kol­czy­kiem z cytry­nów i ame­ty­stów, zwi­sa­ją­cym jej z ucha. – Gdy­bym tu spał, mógł­bym ich zastrze­lić.

– O, bar­dzo ci dzię­kuję – powie­działa Dora z powagą. – Nie potra­fię wyra­zić, jak bar­dzo jestem ci wdzięczna. Ale dziś sama zastrzelę swo­ich wła­my­wa­czy. – Wypchnęła rodzinę ze sklepu i od razu zaczęła zamy­kać go na klucz, wie­dząc, że Lea zaczeka, dopóki nie usły­szy chro­botu wszyst­kich zam­ków i odgłosu włą­cza­nego alarmu.

Zna­la­zł­szy się sama, odwró­ciła się i ode­tchnęła głę­boko. Zapach jabłka i sosny z potpo­urri wypeł­niał cały sklep. Dobrze być w domu, pomy­ślała i unio­sła pudło z nowymi nabyt­kami, które posta­no­wiła zanieść na górę do miesz­ka­nia.

Prze­szła przez maga­zyn, by zamknąć na klucz drzwi pro­wa­dzące do wewnętrz­nej klatki scho­do­wej. Musiała unieść jed­no­cze­śnie pudło, torebkę, torbę i płaszcz, który zdjęła, wcho­dząc do sklepu. Świa­tło na scho­dach zapa­liła ramie­niem, mam­ro­cząc pod nosem prze­kleń­stwa.

Była już w poło­wie drogi, kiedy zoba­czyła świa­tło w dru­gim miesz­ka­niu. Nowy loka­tor. Uchwy­ciw­szy lepiej swój ładu­nek, pode­szła do zasta­wio­nych pudłem drzwi i zaj­rzała do środka.

Stał przy sta­rym stole z butelką w jed­nej ręce, a szklanką w dru­giej. Całe ume­blo­wa­nie pokoju sta­no­wiła szafa i zawa­lone róż­nymi rze­czami krze­sło.

Ale ją bar­dziej inte­re­so­wał męż­czy­zna, zwró­cony do niej pro­fi­lem i pocią­ga­jący długi łyk whi­sky.

Był wysoki, a jego bar­czy­sta, atle­tyczna syl­wetka przy­wio­dła jej na myśl bok­sera. Miał na sobie gra­na­towy swe­ter z ręka­wami pod­wi­nię­tymi do łokci – nie było widać żad­nych tatu­aży – a także levisy, wytarte do bia­ło­ści w stra­te­gicz­nych punk­tach. Jego nieco roz­czo­chrane, opa­da­jące nie­dbale na koł­nierz włosy miały głę­boki odcień doj­rze­wa­ją­cej psze­nicy.

Nato­miast zega­rek, dla kon­tra­stu, był albo nie­zwy­kle udaną pod­róbką, albo ory­gi­nal­nym role­xem.

Choć na ocenę sytu­acji miała jedy­nie parę sekund, wyczuła, że jej sąsiad nie cie­szy się swoim nowym domem. Jego twarz, nazna­czona cie­niem rzu­ca­nym przez wyso­kie kości policz­kowe i szcze­cinę brody, była mroczna.

Zanim zdo­łała się ode­zwać, zauwa­żyła, że jego ciało sztyw­nieje. Obej­rzał się gwał­tow­nie. Zmu­siła się, by nie cof­nąć się instynk­tow­nie, kiedy prze­szył ją spoj­rze­niem twar­dych, pozba­wio­nych wyrazu i ude­rza­jąco błę­kit­nych oczu.

– Drzwi były otwarte – powie­działa obron­nym tonem i natych­miast się ziry­to­wała. Prze­pra­sza za to, że stoi w swoim wła­snym kory­ta­rzu!

– Ach. – Odsta­wił butelkę i pod­szedł do niej ze szklanką w ręce. On rów­nież się jej przyj­rzał. Wła­ści­wie całą jej figurę zasła­niało tek­tu­rowe pudło, które trzy­mała w obję­ciach. Ładna owalna twarz z deli­kat­nym dołecz­kiem w bro­dzie, cera jak ze sta­rych por­tre­tów – krew z mle­kiem – sze­ro­kie, nie­uma­lo­wane usta, teraz wygięte w uśmie­chu, duże brą­zowe oczy, patrzące z przy­ja­zną cie­ka­wo­ścią, pukle wło­sów w kolo­rze sobo­lo­wego futra.

– Nazy­wam się Dora – wyja­śniła, kiedy on na­dal tylko się jej przy­glą­dał. – Też tu miesz­kam. Potrze­bu­jesz pomocy?

– Nie. – Jed odsu­nął butem pudło i zamknął drzwi tuż przed nosem Dory.

Przez chwilę stała z otwar­tymi ustami, zanim oprzy­tom­niała.

– Coś podob­nego. Ser­decz­nie witamy – mruk­nęła, zwra­ca­jąc się w stronę wła­snych drzwi. Po chwili poszu­ki­wań zna­la­zła klu­cze, otwo­rzyła drzwi i zatrza­snęła je za sobą.

– Wiel­kie dzięki, tatku – powie­działa do pustego pokoju. – Zdaje się, że zna­la­złeś mi praw­dziwy skarb.

Rzu­ciła swoje rze­czy na sofę w stu­listne róże i odgar­nęła nie­cier­pli­wie włosy. Moż­liwe, że typek jest przy­jemny dla oka, ale wola­łaby kogoś obda­rzo­nego choćby cie­niem sąsiedz­kiej życz­li­wo­ści. Ruszyła do sta­ro­świec­kiego tele­fonu, posta­na­wia­jąc poroz­ma­wiać z ojcem. I to tak, żeby mu poszło w pięty.

Zanim zdo­łała wykrę­cić cały numer, dostrze­gła kartkę z nary­so­wa­nym u dołu dużym, uśmiech­nię­tym ser­cem. Quen­tin Con­roy zawsze ozda­biał swoje listy i notatki rysun­kami będą­cymi ilu­stra­cją jego nastro­jów. Dora odwie­siła słu­chawkę i zaczęła czy­tać.

Izzy, moja naj­droż­sza córeczko.

Skrzy­wiła się. Jej ojciec był jedyną osobą na świe­cie, która nazy­wała ją tym zdrob­nie­niem.

Wywią­za­łem się z mego zada­nia. I to wywią­za­łem się dobrze, śmiem twier­dzić. Twój nowy loka­tor to młody czło­wiek, który pomoże Ci w cięż­szych pra­cach. Nazywa się – co możesz spraw­dzić w umo­wie wynajmu cze­ka­ją­cej na twój pod­pis – Jed Skim­mer­horn. Nazwi­sko pełne wyrazu, które wywo­łuje w moim umy­śle wizję krzep­kich kapi­ta­nów lub dziar­skich pio­nie­rów. Sądzę, że jest fascy­nu­jąco mało­mówny, a pod tymi spo­koj­nymi wodami wyczu­wam kłę­biący się wir. Nie potra­fię dać mojej uwiel­bia­nej córce lep­szego pre­zentu niż ten intry­gu­jący sąsiad.

Witaj w domu, moja pier­wo­rodna.

Twój oddany ojciec

Nie chciała dać się roz­ba­wić, ale nie mogła powstrzy­mać uśmie­chu. Pod­stęp był tak oczy­wi­sty. Zamknijmy ją w nie­wiel­kim pomiesz­cze­niu z atrak­cyj­nym męż­czy­zną, a może – to tylko przy­pusz­cze­nie – zako­cha się w nim, wyj­dzie za niego i da swo­jemu zachłan­nemu ojcu kolejne wnuki, które będzie mógł roz­piesz­czać.

– Wybacz, tatku – mruk­nęła. – Znowu się zawie­dziesz.

Odło­żyła liścik i prze­cią­gnęła pal­cem po umo­wie, szu­ka­jąc pod­pisu Jeda. Zna­la­zła nie­czy­telny gry­zmoł. Pod­pi­sała się linijkę niżej, na obu kopiach. Wzięła jedną z nich, prze­szła przez kory­tarz do drzwi Jeda i zapu­kała.

Kiedy drzwi nieco się uchy­liły, wsu­nęła doku­ment w szcze­linę, dzia­biąc nim w pierś Jeda.

– Będziesz tego potrze­bo­wał do akt per­so­nal­nych.

Wziął go od niej. Prze­biegł wzro­kiem tekst, potem pod­niósł oczy na dziew­czynę. Jej spoj­rze­nie nie było już przy­ja­zne, lecz chłodne. I o to mu cho­dziło.

– Dla­czego stary zosta­wił to tobie?

Unio­sła brodę.

– Ten stary – powie­działa spo­koj­nie – to mój ojciec. Budy­nek należy do mnie, dla­tego może mnie pan uwa­żać za swoją gospo­dy­nię, panie Skim­mer­horn.

Odwró­ciła się na pię­cie i dwoma susami prze­mie­rzyła cały kory­tarz. Zatrzy­mała się z ręką na gałce drzwi. Odwró­ciła się.

– Czynsz pro­szę mi pła­cić dwu­dzie­stego pierw­szego każ­dego mie­siąca. Może pan wkła­dać czeki pod moje drzwi i oszczę­dzić sobie zarówno wydatku na zna­czek, jak i kon­tak­tów z innymi ludźmi.

Weszła do pokoju i zamknęła drzwi, trium­fal­nie prze­krę­ca­jąc w nich klucz.

Rozdział trzeci

Dobie­gł­szy truch­tem do scho­dów miesz­ka­nia, Jed poczuł, że wypo­cił już z sie­bie nie­mal zupeł­nie pół butelki whi­sky. Jed­nym z powo­dów, dla któ­rych wybrał to miej­sce, była poło­żona w oko­licy siłow­nia. Dziś rano spę­dził bar­dzo satys­fak­cjo­nu­jące pół­to­rej godziny, pod­no­sząc han­tle, bok­su­jąc z całej siły worek tre­nin­gowy i wygo­to­wu­jąc z sie­bie w sau­nie poranny ból głowy.

Teraz, czu­jąc się już nie­mal jak czło­wiek, pra­gnął tylko dzbanka czar­nej kawy i jed­nego z tych pod­grze­wa­nych w kuchence mikro­fa­lo­wej śnia­dań, które prze­cho­wy­wał w lodówce. Wycią­gnął z kie­szeni dresu klu­cze i wszedł do holu. Natych­miast dobie­gła go muzyka. Na szczę­ście nie kolędy, lecz aksa­mitny lament gospel w wyko­na­niu Are­thy Fran­klin.

Przy­naj­mniej nie będzie mnie wku­rzać swoim muzycz­nym gustem, pomy­ślał i poszedłby pro­sto do sie­bie, gdyby nie zauwa­żył otwar­tych drzwi gospo­dyni.

Moja kolej – zro­zu­miał i poszedł dalej, trzy­ma­jąc ręce w kie­sze­niach. Wie­dział, że poprzed­niego wie­czoru był dla niej roz­myśl­nie nie­grzeczny. A ponie­waż zro­bił to z roz­my­słem, nie widział powodu, dla któ­rego miałby ją prze­pro­sić. Cho­ciaż wła­ści­wie mądrze byłoby zawrzeć pokój z kobietą, do któ­rej nale­żał ten budy­nek.

Uchy­lił drzwi nieco sze­rzej i zaj­rzał do środka.

Jej miesz­ka­nie – podob­nie jak jego – było prze­stronne, wyso­kie i pełne sło­necz­nego świa­tła, wpa­da­ją­cego przez trzy fron­towe okna. Na tym koń­czyły się podo­bień­stwa.

Nawet pamię­ta­jąc lata, spę­dzone w domu pęka­ją­cym w szwach od przed­mio­tów, poczuł oszo­ło­mie­nie. Ni­gdy dotąd nie widział tylu rze­czy upchnię­tych na takiej powierzchni. Jedną ścianę zaj­mo­wały szklane półki, na któ­rych tło­czyły się stare bute­leczki, puszki, figu­rynki, malo­wane szka­tułki i inne dro­bia­zgi, któ­rych nie był nawet w sta­nie nazwać. Zauwa­żył też sporo sto­łów, zasta­wio­nych szkłem i por­ce­laną. Kanapa w jaskrawe kwiaty ugi­nała się pod cię­ża­rem podu­szek, kon­tra­stu­ją­cych z bla­dymi odcie­niami wiel­kiego dywanu. Mul­tań­ski kobie­rzec, pomy­ślał. W salo­nie jego rodzin­nego domu leżał podobny.

Jak przy­stało na tę porę roku, przy oknie stała cho­inka, któ­rej każda gałązka przy­stro­jona była kolo­ro­wymi bomb­kami i lamp­kami.

Drew­niane saneczki wyła­do­wano po brzegi sosno­wymi szysz­kami. Cera­miczny bał­wa­nek w cylin­drze uśmie­chał się do niego.

Powi­nien tu pano­wać ścisk, pomy­ślał Jed. I nie­po­rzą­dek. Ale jakoś tak się nie stało. Miało się tylko takie wra­że­nie, jakby ktoś otwo­rzył magiczny kufer ze skar­bami.

Na środku tego wszyst­kiego stała jego gospo­dyni. Miała na sobie szkar­łatny kostium z pro­stą spód­nicą i obci­słą, dopa­so­waną mary­narką. Nie widziała go, odwró­cona do niego tyłem. Wydął wargi i zasta­no­wił się, co mu wczo­raj padło na oczy, że nie zauwa­żył tego szy­kow­nego, małego ciałka.

Dora pomru­ki­wała, wtó­ru­jąc głę­bo­kiemu gło­sowi Are­thy. Jed oparł się o fra­mugę drzwi, cze­ka­jąc, aż dziew­czyna powiesi na ścia­nie leżący na sofie obraz i odwróci się w jego stronę. Trzeba jej przy­znać, że kiedy go dostrze­gła, zdo­łała zdu­sić krzyk nie­mal zupeł­nie.

– Drzwi były otwarte – powie­dział.

– Aha. – A ponie­waż w prze­ci­wień­stwie do swo­jego sub­lo­ka­tora nie miała zwy­czaju posłu­gi­wać się mono­sy­la­bami, wzru­szyła ramio­nami. – Prze­no­si­łam część towa­rów z pię­tra do sklepu. – Popra­wiła sobie grzywkę. – Jakieś pro­blemy, panie Skim­mer­horn? Nie­szczelne rury? Myszy?

– Nie zauwa­ży­łem.

– Świet­nie. – Prze­szła przez pokój i znik­nęła mu z oczu. Musiał wejść do środka, żeby ją zoba­czyć. Stała przy stole w jadalni i nale­wała z por­ce­la­no­wego dzbanka do pasu­ją­cej do niego deli­kat­nej fili­żanki coś, co pach­niało jak cudow­nie mocna kawa. Dora odsta­wiła dzba­nek i unio­sła brew. Jej pozba­wione uśmie­chu wargi były rów­nie jaskra­wo­czer­wone jak jej kostium.

– Potrze­buje pan cze­goś?

– Tro­chę tego nie zaszko­dzi – wska­zał dzba­nek.

Teraz chce być dobrym sąsia­dem, pomy­ślała Dora. Pode­szła bez słowa do szkla­nej szafki o płyn­nych liniach i wyjęła z niej fili­żankę i spodek.

– Śmie­tanki? Cukru?

– Nie.

Ponie­waż nie wszedł dalej, przy­nio­sła mu kawę. Pach­niał mydłem, zauwa­żyła. Bar­dzo przy­jem­nie. Ale ojciec nie pomy­lił się co do jego oczu. Były surowe i nie­zgłę­bione.

– Dzięki. – Dwoma łykami opróż­nił deli­katną fili­żankę i ją jej oddał. Jego matka też miała takie, przy­po­mniał sobie. Kilka sztuk zbiła, rzu­ca­jąc nimi w słu­żące.

– Stary… twój ojciec – popra­wił się – powie­dział, że mogę przy­nieść tu mój sprzęt. Ale ponie­waż nie on tu rzą­dzi, pomy­śla­łem, że uzgod­nię to z tobą.

– Sprzęt? – Dora odsta­wiła fili­żankę na stół i wzięła swoją. – Jaki sprzęt?

– Atlas, han­tle…

– A! – Odru­chowo objęła spoj­rze­niem jego ramiona i pierś. – Nie sądzę, żeby miało mi to prze­szka­dzać. – Chyba że będziesz łomo­tać w godzi­nach otwar­cia sklepu.

– Będę uwa­żał z łomo­ta­niem. – Spoj­rzał na obraz, przy­glą­dał mu się przez chwilę. Ten też jest jaskrawy, pomy­ślał, jak kolory, które nosiła, jak jej zwa­la­jące z nóg per­fumy. – Wiesz co, on chyba jest odwró­cony do góry nogami.

Uśmiech­nęła się szybko, olśnie­wa­jąco. Rze­czy­wi­ście posta­wiła go na sofie tak, jak wisiał na aukcji.

– Też tak uwa­żam. Zamie­rzam powie­sić go ina­czej.

Pode­szła do obrazu i usta­wiła go odwrot­nie. Jed zmru­żył oczy.

– Tak jest dobrze – zawy­ro­ko­wał. – Na­dal jest brzydki, ale stoi dobrze.

– Ocena dzieł sztuki jest rów­nie subiek­tywna jak sama sztuka.

– Jak wolisz. Dzię­kuję za kawę.

– Nie ma za co. Aha, Skim­mer­horn?

Zatrzy­mał się i spoj­rzał przez ramię. Słaby błysk znie­cier­pli­wie­nia, jaki mignął w jego spoj­rze­niu, zain­try­go­wał ją bar­dziej niż jaki­kol­wiek przy­ja­ciel­ski uśmiech.

– Jeśli chcesz zmie­nić coś w ume­blo­wa­niu swo­jego nowego miesz­ka­nia, przyjdź do mojego sklepu. Salon Dory ma coś dla każ­dego.

– Nie potrze­buję niczego. Dzięki za kawę.

Dora nie prze­stała się uśmie­chać, nawet kiedy roz­legł się stuk zamy­ka­nych drzwi.

– Mylisz się, Skim­mer­horn – szep­nęła. – Każdy cze­goś potrze­buje.

Wysia­dy­wa­nie w brud­nym biu­rze i słu­cha­nie Beach Boys wyśpie­wu­ją­cych Lit­tle St. Nick nie nale­żało do wyma­rzo­nych poran­nych zajęć Anthony’ego DiCarla. Ale chciał usły­szeć parę odpo­wie­dzi, i to zaraz.

Dokład­niej mówiąc, to Fin­ley chciał je usły­szeć, i to wczo­raj. DiCarlo ner­wowo roz­luź­nił jedwabny kra­wat. Na razie nie dowie­dział się niczego, ale dowie się. Wczo­raj­szy tele­fon z Los Ange­les nie pozo­sta­wiał żad­nych wąt­pli­wo­ści. Ma w ciągu dwu­dzie­stu czte­rech godzin zna­leźć prze­syłkę albo ponie­sie kon­se­kwen­cje.

DiCarlo nie miał naj­mniej­szej ochoty spraw­dzać, na czym mia­no­wi­cie pole­gają.

Pod­niósł wzrok na duży, biały zegar wiszący nad jego głową i przyj­rzał się, jak minia­tu­rowa wska­zówka prze­ska­kuje z 9:04 na 9:05. Zostało mu mniej niż pięt­na­ście godzin. Ręce zaczęły mu się pocić.

Przez dużą szybę, ozdo­bioną oty­łym świę­tym Miko­ła­jem i jego elfami, widział tuzin urzęd­ni­ków z działu eks­pe­dy­cji, stem­plu­ją­cych i wysy­ła­ją­cych paczki.

DiCarlo prych­nął, kiedy do pokoju wszedł prze­ra­ża­jąco tłu­sty kie­row­nik działu wysył­ko­wego z nie­wia­ry­god­nie paskudną peruką.

– Prze­pra­szam za zwłokę. – Na nala­nej twa­rzy Billa Tar­king­tona wid­niał znu­żony uśmiech. – Pew­nie wyobraża pan sobie, jaki tu mamy młyn. Ale nie narze­kam, o nie. Inte­res kwit­nie.

– Cze­ka­łem pięt­na­ście minut – wyce­dził DiCarlo, nie kry­jąc wście­kło­ści. – Nie mam czasu do stra­ce­nia.

– A kto ma o tej porze roku? – Pan Tar­king­ton, pro­mie­nie­jący nie­słab­ną­cym zado­wo­le­niem, podrep­tał do auto­matu z kawą.

– Pro­szę usiąść. Chce pan kawy? Postawi pana na nogi.

– Nie. Popeł­niono błąd, panie Tar­king­ton. Ten błąd należy natych­miast napra­wić.

– No cóż, zoba­czymy, co się da zro­bić. Może mi pan opo­wie­dzieć o tym dokład­niej?

– Prze­syłka, którą nada­łem do Abla Wine­sapa z Los Ange­les, nie była tą, która dotarła do Los Ange­les. Czy wyra­zi­łem się jasno?

Tar­king­ton wydął pulchną dolną wargę.

– A to ci dopiero zagadka. Ma pan przy sobie list prze­wo­zowy?

– Oczy­wi­ście. – DiCarlo wyjął z kie­szeni mary­narki zło­żony doku­ment.

– Zoba­czymy. – Tar­king­ton włą­czył kom­pu­ter i prze­biegł z nie­zwy­kłą gra­cją tłu­stymi, ser­del­ko­wa­tymi pal­cami po kla­wia­tu­rze. – Przyj­rzyjmy się. – Zastu­kał znowu w kla­wi­sze. – Prze­syłka miała zostać nadana sie­dem­na­stego grud­nia… Tak, tak, jest. Wyru­szyła w ter­mi­nie. Powinna dotrzeć do adre­sata wczo­raj, naj­da­lej dzi­siaj.

DiCarlo prze­cze­sał pal­cami fali­ste, czarne włosy. Idioci, pomy­ślał. Ota­czają mnie idioci.

– Prze­syłka dotarła na czas. Popeł­niono pomyłkę.

– Chce pan powie­dzieć, że paczka, którą posła­li­śmy do Los Ange­les, miała dotrzeć gdzie indziej?

– Nie. Chcę powie­dzieć, że pomy­lono zawar­tość prze­syłki.

– A to dziwne. – Tar­king­ton pocią­gnął łyk kawy. – Czy prze­syłkę pako­wano tutaj? A, zaraz, zaraz, już pamię­tam – zlek­ce­wa­żył odpo­wiedź DiCarla. – My dali­śmy skrzy­nię i papier pakowy, pan nad­zo­ro­wał pako­wa­nie. No więc jak, do jasnej anielki, mogli­śmy zamie­nić prze­syłki?

– To ja o to pytam – syk­nął DiCarlo i ude­rzył dło­nią w biurko.

– Dobrze, dobrze, tylko spo­koj­nie. – Tar­king­ton, nie­wzru­sze­nie uprzejmy, naci­snął kilka kla­wi­szy. – Prze­syłka została wysłana przez sek­cję trze­cią. Zobaczmy, kto był wtedy na dyżu­rze. A, jest. Wygląda na to, że Opal. – Obró­cił się z uśmie­chem. – Dobra pra­cow­nica. I miła kobietka. Ostat­nio miała kło­poty.

– Jej pry­watne życie mnie nie inte­re­suje. Chcę z nią pomó­wić.

Tar­king­ton pochy­lił się i naci­snął przy­cisk na biurku.

– Opal John­son pro­szona jest o zgło­sze­nie się do biura pana Tar­king­tona. – Wyłą­czył przy­cisk i pokle­pał się po tupe­ciku, by upew­nić się, że jest na swoim miej­scu.

– Na pewno nie chce pan kawy? A pączu­sia? – Uniósł wieczko tek­tu­ro­wego pudełka. – Mamy dziś takie pyszne, z tru­skaw­ko­wym nadzie­niem. I gniazdka.

DiCarlo wydał z sie­bie dźwięk przy­wo­dzący na myśl czaj­nik z gotu­jącą się wodą i odwró­cił się. Tar­king­ton sku­sił się na pączka.

DiCarlo mocno zaci­snął pię­ści, widząc idącą przez maga­zyn wysoką, atrak­cyjną czarną kobietę. Miała na sobie obci­słe dżinsy i jasno­zie­lony swe­ter oraz saszetkę na bio­dra Nike. Włosy ścią­gnęła w kędzie­rzawy kucyk. Wokół jej lewego oka widać było żółk­nące siniaki.

Otwo­rzyła drzwi i zaj­rzała do środka. Pokój natych­miast napeł­nił się szu­mem pasów trans­mi­syj­nych i atmos­ferą zde­ner­wo­wa­nia.

– Pan mnie wzy­wał?

– Tak, Opal. Pozwól na minutkę. Chcesz kawy?

– Jasne. – Zamknęła drzwi i obrzu­ciła DiCarla szyb­kim spoj­rze­niem. Przez myśl prze­bie­gły jej moż­liwe wer­sje wyda­rzeń.

Wyleją ją. Dadzą jej wymó­wie­nie, bo tydzień temu nie wyro­biła normy po tym, jak Cur­tis ją pobił. Ten obcy był przed­sta­wi­cie­lem wła­ści­cieli i zaraz jej to powie. Trzę­są­cymi się rękami wycią­gnęła z saszetki papie­rosa i zapa­liła go.

– Mamy tu pro­blem, Opal.

Wyda­wało się jej, że gar­dło ma pełne pia­sku.

– Tak?

– To jest pan DiCarlo. W zeszłym tygo­dniu nada­wał u nas paczkę, na two­jej linii.

Szybki skurcz stra­chu spra­wił, że zakrztu­siła się dymem.

– W zeszłym tygo­dniu mie­li­śmy wiele prze­sy­łek.

– Tak, ale kiedy paczka dotarła na miej­sce, oka­zało się, że miała miej­sce pomyłka – wes­tchnął Tar­king­ton.

Opal wbiła wzrok w pod­łogę. Łomo­czące serce pode­szło jej do gar­dła.

– Czy wysłano ją pod nie­wła­ściwy adres?

– Nie, adres się zga­dzał. Nie zga­dzała się zawar­tość, a ponie­waż pan DiCarlo oso­bi­ście nad­zo­ro­wał pako­wa­nie, nie potra­fimy tego wytłu­ma­czyć. Może ty coś pamię­tasz?

Czuła ból w brzu­chu, wokół serca, w oczach. Kosz­mar, który gnę­bił ją od tygo­dnia, zaczy­nał się urze­czy­wist­niać.

– Bar­dzo mi przy­kro – powie­działa z tru­dem – trudno sobie przy­po­mnieć poszcze­gólne paczki. Pamię­tam tylko, że w zeszłym tygo­dniu prze­pra­co­wa­łam trzy podwójne zmiany i w domu musia­łam moczyć stopy, tak mnie bolały.

Kła­mie, uznał DiCarlo. Widział to w jej oczach, w jej posta­wie. Posta­no­wił pocze­kać na odpo­wied­nią chwilę.

– No cóż, warto było spró­bo­wać. – Tar­king­ton mach­nął ręką z rezy­gna­cją. – Daj mi znać, jeśli coś ci się przy­po­mni. W porzą­siu?

– Tak, pro­szę pana. Oczy­wi­ście. – Zgnio­tła papie­rosa w znisz­czo­nej popiel­niczce z alu­mi­nium i pospie­szyła na swoje miej­sce pracy.

– Będziemy szu­kać, panie DiCarlo. W try­bie przy­spie­szo­nym. Pre­mium dba o satys­fak­cję klienta. Dostawa z rąk do rąk z uśmie­chem – zacy­to­wał motto towa­rzy­stwa.

– Oczy­wi­ście. – DiCarlo stra­cił zain­te­re­so­wa­nie Tar­king­to­nem, choć z przy­jem­no­ścią wal­nąłby go w to tłu­ste brzu­szy­sko. – A jeśli na­dal chce się pan cie­szyć popar­ciem firmy E.F. Incor­po­ra­ted, nie­wąt­pli­wie znaj­dzie pan roz­wią­za­nie tej zagadki.

DiCarlo okrą­żył hała­śliwy dział wysył­kowy i pod­szedł do sta­no­wi­ska Opal. Obser­wo­wała go roz­bie­ga­nymi oczami. Kiedy zatrzy­mał się przy niej, serce zaczęło tak mocno tłuc się jej o żebra, że aż ją to zabo­lało.

– Kiedy masz prze­rwę obia­dową?

Z zasko­cze­nia nie­mal upu­ściła pudło z naczy­niami.

– Wpół do dwu­na­stej.

– Spo­tkamy się przed głów­nym wej­ściem.

– Wtedy jem obiad w sto­łówce.

– Nie dzi­siaj – powie­dział miękko DiCarlo. – Chyba, że chcesz stra­cić pracę. Wpół do dwu­na­stej – powtó­rzył i wyszedł.

Bała się mu sprze­ci­wić, bała się go posłu­chać. O wpół do dwu­na­stej wło­żyła oliw­kową parkę i ruszyła do wyj­ścia dla per­so­nelu. Mogła się tylko modlić, by zdo­łała się opa­no­wać do czasu, gdy okrąży budy­nek.

Bez żalu zre­zy­gno­wała z obiadu. Czuła, że nawet to jajko, które zja­dła dziś rano na śnia­da­nie, może zwró­cić w każ­dej chwili.

Do niczego się nie przy­zna­waj – pouczyła sama sie­bie. Nie udo­wod­nią ci niczego, jeśli się sama nie przy­znasz. Jeśli ją wyrzucą, może znów wró­cić na zasi­łek. Jej duma to znie­sie, pyta­nie tylko, czy zniosą to jej dzieci.

Dostrze­gła DiCarla opie­ra­ją­cego się o czer­wone porsche. Już sam samo­chód był sza­łowy, ale męż­czy­zna – wysoki, ciem­no­włosy, efek­tow­nie przy­strzy­żony i ubrany w popie­laty, kasz­mi­rowy płaszcz – wyglą­dał jak gwiaz­dor fil­mowy. Prze­ra­żona, zalęk­niona, onie­śmie­lona zbli­żyła się do niego ze spusz­czoną głową.

DiCarlo nie ode­zwał się ani sło­wem. Po pro­stu otwo­rzył drzwi. Usta mu zadrgały, kiedy wes­tchnęła, sia­da­jąc na skó­rza­nym obi­ciu. Usiadł za kie­row­nicą i prze­krę­cił klu­czyk w sta­cyjce.

– Panie DiCarlo, naprawdę bym chciała panu pomóc. Ja…

– Pomo­żesz mi. – Wrzu­cił jedynkę i samo­chód śmi­gnął spod Pre­mium niczym smu­kły, czer­wony pocisk. Już wie­dział, jak z nią postę­po­wać. Odcze­kał dwie minuty, by jej nerwy napięły się wystar­cza­jąco. Uśmiech­nął się z satys­fak­cją, kiedy ode­zwała się pierw­sza.

– Dokąd jedziemy?

– W żad­nym kon­kret­nym kie­runku.

Mimo frajdy z prze­jażdżki samo­cho­dem pierw­szej klasy musiała obli­zać zeschnięte wargi.

– Prze­rwa koń­czy mi się za pół godziny. – Nie zare­ago­wał. Przy­spie­szył. – O co cho­dzi?

– Już wyja­śniam. Uzna­łem, że lepiej poro­zu­miemy się z dala od two­jego miej­sca pracy. Zdaje się, że ostat­nio nie­źle się namę­czy­łaś.

– Chyba tak. Ta przed­świą­teczna gorączka i w ogóle…

– I zdaje się, że jed­nak wiesz, co się stało z moją paczką.

Jej żołą­dek skur­czył się bole­śnie.

– Niech pan posłu­cha, już mówi­łam, nie wiem, co się stało. Wyko­nuję swoją pracę naj­le­piej, jak potra­fię.

Skrę­cił ostro w prawo, aż zaparło jej dech.

– Wiemy oboje, że to nie ja zawa­li­łem sprawę, kotku. Możemy to zała­twić na dwa spo­soby: miło albo nie tak bar­dzo miło.

– Nie… nie rozu­miem.

– Ach, tak – jego głos miał ten sam nie­bez­pieczny ton, co pomruk porsche. – Rozu­miesz dosko­nale. Co się stało, Opal? Spodo­bało ci się to, co było w skrzyni i chcia­łaś to mieć dla sie­bie? Przed­wcze­sna pre­mia gwiazd­kowa?

Wypro­sto­wała się gwał­tow­nie i z obu­rze­nia nie­mal zapo­mniała o stra­chu.

– Nie jestem zło­dziejką! Przez całe życie nie ukra­dłam nawet ołówka. A teraz zawra­caj, gościu!

Ode­zwał się w niej tem­pe­ra­ment, który – jak z upodo­ba­niem powta­rzał jej Cur­tis – przy­spa­rzał jej sinia­ków i poła­ma­nych kości. Przy­po­mniaw­szy to sobie, po ostat­nich sło­wach sku­liła się i przy­warła do drzwi.

– Może i tego nie ukra­dłaś – zgo­dził się, kiedy znowu zaczęła drżeć – dla­tego będzie mi bar­dzo przy­kro podać cię do sądu.

Gar­dło się jej ści­snęło.

– Do sądu? Jak to do sądu?

– Znik­nęła prze­syłka, którą mój pra­co­dawca uważa za cenną. Poli­cja zapewne zain­te­re­suje się jej losem, jeśli weź­mie się za tę sprawę. I nawet jeśli jesteś nie­winna, w two­ich aktach per­so­nal­nych pozo­sta­nie wielki znak zapy­ta­nia.

Panika zaczęła łomo­tać w jej gło­wie jak serce dzwonu.

– Nawet nie wiem, co było w tej skrzyni. Ja ją tylko wysła­łam. To wszystko.

– Oboje wiemy, że kła­miesz. – DiCarlo zapar­ko­wał przed skle­pem samo­ob­słu­go­wym. Oczy Opal zaszkliły się łzami, w dło­niach skrę­cała pasek torebki. – Jeste­śmy już pra­wie w domu – dodał i odwró­cił się, mie­rząc ją zim­nym, bez­li­to­snym spoj­rze­niem.

– Nie chcesz stra­cić pracy, prawda, Opal? Nie chcesz, żeby cię zwol­nili i aresz­to­wali, prawda?

– Ja mam dzieci – wykrztu­siła przez zaci­śnięte gar­dło, a pierw­sze łzy poto­czyły się jej po policz­kach. – Ja mam dzieci.

– Więc lepiej o nich pomyśl, pomyśl o tym, co się z nimi sta­nie, jeśli wpa­ku­jesz się w taką histo­rię. Mój pra­co­dawca to trudny czło­wiek. – Prze­su­nął spoj­rze­niem po bled­ną­cych sinia­kach na jej twa­rzy. – Zdaje się, że wiesz już coś o trud­nych męż­czy­znach…

Pod­nio­sła rękę do policzka w obron­nym geście.

– Nie… upa­dłam.

– No pew­nie. Z tym, że przed­tem nadzia­łaś się na czy­jąś pięść, prawda? – Nie odpo­wie­działa, więc naci­skał ją dalej, teraz już deli­kat­niej. – Jeśli mój szef nie dosta­nie swo­jej wła­sno­ści, nie będzie się mścił na mnie. Prze­ryje całe Pre­mium, aż natrafi na cie­bie.

Dowie­dzą się, pomy­ślała w panice. Zawsze się dowia­dują.

– Ja tego nie wzię­łam, naprawdę. Ja tylko…

– Tylko co? – wark­nął DiCarlo, powstrzy­mu­jąc się z całej siły, by nie zła­pać jej za gar­dło i nie wydu­sić z niej całej reszty.

– Jestem w Pre­mium od trzech lat. – Zaczęła prze­trzą­sać torebkę w poszu­ki­wa­niu chu­s­teczki, pocią­ga­jąc nosem. – Za rok mogę awan­so­wać.

DiCarlo opa­no­wał szar­piącą nim furię i zmu­sił się do spo­koju.

– Słu­chaj, wiem, co zna­czy wspi­nać się po tej dra­bi­nie. Ty pomo­żesz mnie, ja zro­bię to samo dla cie­bie. Nie ma powodu, żeby o tym, co mi powiesz, dowie­dział się ktoś trzeci. To dla­tego chcia­łem wyjść z gabi­netu Tar­king­tona.

Opal zaczęła szu­kać papie­rosa. DiCarlo uchy­lił auto­ma­tycz­nie okno.

– Nie pój­dzie pan z tym do pana Tar­king­tona?

– Nie, jeżeli będziesz ze mną szczera. W prze­ciw­nym wypadku… – By wzmoc­nić efekt, ujął w palce jej brodę i uszczyp­nął ją, odwra­ca­jąc ku sobie.