Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Dora Conroy jest piękna, pełna fantazji i uwielbia wszystko, co niezwykłe. Dlatego ku strapieniu swojej aktorskiej rodziny porzuciła teatr i z zapałem zajęła się kupowaniem i sprzedawaniem małych skarbów, które mniej życzliwi nazywają starymi rupieciami, a bardziej życzliwi - antykami.
Jed Skimmerhorn to dziedzic arystokratycznej rodziny, który uciekł z klatki rodowej posiadłości, by pracować w policji. Jednak teraz, gdy spotkała go osobista tragedia, znowu uciekł, porzucając jedyne zajęcie, które dawało mu radość, oraz ludzi, z którymi czuł się na swoim miejscu.
Edmund Finley jest bogatym i zepsutym kolekcjonerem dzieł sztuki, w świecie którego wszystko musi być idealne. Dlatego gdy przypadkiem dochodzi do zamiany paczki zaadresowanej do Finleya, rozpoczyna się pościg, w którym ludzkie życie ma wartość o wiele mniejszą od zaginionych przedmiotów, a Jed i Dora znajdą ukryte skarby tam, gdzie nigdy by się ich nie spodziewali…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 562
Nie chciał tu mieszkać. Nie, bardziej niż nie chciał; nienawidził uwięzienia w tej wytwornej starej rezydencji, gdzie dręczyły go niespokojne duchy. Nakrycie mebli pokrowcami, zamknięcie drzwi na klucz i odejście już nie wystarczały. Musiał opróżnić ten dom i uwolnić się w ten sposób od koszmarów.
– Panie kapitanie…
Jed zesztywniał. Od zeszłego tygodnia nie miał już prawa do tego tytułu. Złożył rezygnację, oddał odznakę, ale już znudziło mu się to wyjaśniać. Usunął się z drogi dwóm tragarzom, znoszącym po schodach palisandrowy kredens do wielkiego holu, a potem na zewnątrz domu, w mroźne powietrze poranka.
– Tak?
– Może zajrzy pan na górę, czy zabraliśmy, co pan sobie życzył. Nam się zdaje, że to już wszystko.
– Dobrze.
Ale nie chciał wchodzić po tych schodach, przemierzać tych pokojów. Nawet puste miały w sobie zbyt wiele. Odpowiedzialność, pomyślał, ruszając niechętnie. Za często pojawiała się w jego życiu, by miał teraz o niej zapomnieć.
Coś ciągnęło go w stronę jego dawnego pokoju. Pokoju, w którym dorastał, pokoju, który zajmował, kiedy zamieszkał tu samotnie. Ale zatrzymał się na krok przed progiem. Mocno zacisnął pięści w kieszeniach i czekał, aż wspomnienia dosięgną go jak ostrzał snajpera.
W tym pokoju płakał – oczywiście ukradkiem i ze wstydem. Żaden męski potomek rodu Skimmerhornów nie okazywał publicznie słabości. A kiedy łzy wysychały, planował tu zemstę. Dziecinne, nieskuteczne plany odwetu, na których zawsze źle wychodził.
W tym pokoju nauczył się nienawidzić.
Ale to przecież tylko pokój. Tylko dom. Udowodnił to sobie przed laty, kiedy jako dorosły mężczyzna wrócił, by w nim zamieszkać. Czy nie byłem zadowolony? – spytał sam siebie. Czy to nie było proste?
Było, aż do chwili, kiedy Elaine…
– Jedediaszu.
Wzdrygnął się. Jego ręka odruchowo sięgnęła po broń, której już nie nosił. Ten gest i fakt, że pogrążony w niezdrowych rozmyślaniach dał się zajść od tyłu, przypomniały mu, dlaczego nie nosi już broni u boku.
Opanował się i spojrzał na swoją babkę. Honoria Skimmerhorn Rodgers, otulona w norki, z dyskretnymi, stosownymi na dzień brylantami migocącymi u jej uszu, miała pięknie ufryzowane śnieżnobiałe włosy. Wyglądała jak szacowna matrona, zdążająca na obiad w ulubionym klubie. Ale jej oczy, równie żywe i błękitne jak jego własne, przepełniała troska.
– Może jednak przekonam cię, żebyś zaczekał – powiedziała cicho i wyciągnęła rękę, by położyć ją na jego ramieniu.
Odruchowo uchylił się przed jej dotykiem. Skimmerhornowie nie lubią czułości. Koniec tematu.
– Nie ma sensu czekać.
– A to ma sens? – Wskazała pusty pokój. – Czy opuszczenie domu, porzucenie wszystkiego, co do ciebie należy, ma sens?
– Nic w tym domu nie należy do mnie.
– Absurd – w jej głosie pojawił się cień bostońskiego akcentu.
– Bo nie ma prawdziwych właścicieli? – Odwrócił się od pokoju, by spojrzeć babce w twarz. – Bo przypadkiem zostałem przy życiu? Nie, dziękuję.
Gdyby nie martwiła się tak o niego, natarłaby mu uszu za tę obcesową odpowiedź.
– Mój drogi, nie o to chodzi. I nikt tu nie zawinił. – Zajrzała mu głęboko w oczy i zamilkła.
Miała ochotę nim potrząsnąć, żeby oprzytomniał. Ale w jego oczach zobaczyła, że to niczego nie zmieni. Dlatego czule dotknęła jego policzka.
– Ty po prostu potrzebujesz czasu.
Spiął się pod jej dotykiem. Musiał zmobilizować całą siłę woli, by nie uciec przed tymi delikatnymi palcami.
– I właśnie w ten sposób go sobie zapewniam.
– Wyprowadzając się z rodzinnego domu.
– Rodzinnego? – Roześmiał się, a echo jego śmiechu odbiło się w holu nieznośnie głośno. – Nigdy nie byliśmy rodziną ani tu, ani nigdzie.
Jej spojrzenie, łagodne i pełne współczucia, stwardniało.
– Wypieranie się własnej przeszłości jest tak samo złe, jak życie nią. Co ty wyprawiasz? Odrzucasz wszystko, co zdobyłeś, wszystko, co wywalczyłeś sobie własnymi rękami? Być może nie pochwaliłam twojego wyboru zawodu, ale tak zdecydowałeś, i to trafnie, jak się okazało. Wydaje mi się, że przyniosłeś więcej chwały nazwisku Skimmerhornów, kiedy zostałeś kapitanem, niż wszyscy twoi przodkowie ze swoimi pieniędzmi i pozycją towarzyską.
– Nie zostałem policjantem, żeby dodawać chwały mojemu cholernemu nazwisku.
– Nie – przyznała spokojnie. – Zrobiłeś to dla samego siebie, nie uginając się pod potężną presją całej rodziny… także i moją.
Odsunęła się od niego i ruszyła korytarzem. Mieszkała tu kiedyś, dawno temu, jako młoda mężatka. Nieszczęśliwa młoda mężatka.
– Patrzyłam, jak zmieniasz swoje życie, i bałam się… bo wiedziałam, że zrobiłeś to tylko dla siebie. Często zastanawiałam się, skąd miałeś na to tyle siły.
Odwróciła się i przyjrzała mu się, synowi swojego syna. Odziedziczył efektowną urodę Skimmerhornów. Brązowe włosy, teraz rozwichrzone przez wiatr, okalały szczupłą, kościstą twarz, teraz wyraźnie spiętą. Martwiła się, jak każda kobieta, bo stracił na wadze, choć dzięki temu jego zaostrzone rysy stały się bardziej wyraziste. Jego wysoka sylwetka o szerokich ramionach promieniała siłą, która podkreślała romantyczną męską urodę bladozłotej cery i wrażliwych ust, a jednocześnie z nią kontrastowała. Jego oczy, głębokie i intensywnie błękitne, unikały jej spojrzenia. Były teraz równie udręczone i wyzywające jak oczy tego nieszczęśliwego chłopca, którego tak dobrze pamiętała.
Ale nie był już chłopcem, a ona bała się, że mężczyźnie nie może już pomóc.
– Nie chcę patrzeć, jak znowu robisz w swoim życiu rewolucję… tym razem z niewłaściwych powodów. – Potrząsnęła głową i mówiła dalej, zanim zdążył odpowiedzieć. – Mogłam mieć zastrzeżenia, kiedy po śmierci rodziców zamieszkałeś tu samotnie, ale to również była twoja decyzja. A po pewnym czasie zaczęłam rozumieć, że znowu wybrałeś właściwie. Ale czy tym razem twoją reakcją na tę tragedię ma być sprzedanie domu, zrezygnowanie z kariery?
Odczekał chwilę.
– Tak.
– Zawiodłeś mnie, Jedediaszu.
To zabolało. Rzadko wypowiadała to zdanie, a sprawiło mu większy ból niż stek wyzwisk, jakimi obrzucał go ojciec.
– Wolę cię zawieść, niż mieć na sumieniu życie choćby jednego policjanta. Nie mogę dłużej być dowódcą. – Spojrzał na swoje dłonie, zacisnął je. – Może już nigdy nim nie będę. A co do domu, dawno powinniśmy byli go sprzedać. Po wypadku. Zrobilibyśmy to, gdyby Elaine się na to zgodziła.
Coś jakby utkwiło mu w gardle. Poczucie winy miało smak żółci.
– Teraz jej też już nie ma, a decyzja należy do mnie.
– Należy – zgodziła się. – Ale popełniasz błąd.
Zawrzała w nim nagła wściekłość. Miał ochotę uderzyć w coś, uderzyć kogoś, okładać pięściami czyjeś ciało. Zbyt często nawiedzało go to uczucie. Właśnie dlatego nie był już kapitanem J.T. Skimmerhornem z filadelfijskiego departamentu policji, lecz zwykłym cywilem.
– Nie rozumiesz? Nie mogę tu mieszkać. Nie mogę tu sypiać. Muszę się stąd wydostać. Ja się tu duszę.
– Więc wróć ze mną do domu – poprosiła na powrót łagodnym głosem. – Na święta. Przynajmniej do Nowego Roku. Daj sobie trochę czasu, zanim zrobisz nieodwracalny krok. – Wzięła go łagodnie za ręce, choć się opierał.
– Jedediaszu, minęło wiele miesięcy, odkąd… Od śmierci Elaine.
– Wiem, ile czasu minęło. – Tak, wiedział dokładnie, kiedy zginęła jego siostra. W końcu to on ją zabił. – Dziękuję za zaproszenie, ale mam co robić. Dzisiaj oglądam mieszkanie. Na South Street.
– Mieszkanie… – W westchnieniu Honorii zabrzmiało rozdrażnienie. – Doprawdy, Jedediaszu, co to za nonsensy? Kup sobie nowy dom, skoro musisz, wyjedź na długie wakacje, ale nie zagrzebuj się w jakimś nędznym pokoju.
Zdziwił się, że potrafi się uśmiechać.
– W anonsie napisano o cichym, atrakcyjnym i dobrze położonym mieszkaniu. Nie wspomniano, żeby było nędzne. Babciu – uścisnął jej rękę, uprzedzając jej protesty – pozwól mi na to.
Znowu westchnęła, już przeczuwając swoją klęskę.
– Chcę tylko twojego dobra.
– Jak zawsze. – Stłumił dreszcz. Wydawało mu się, że te ściany zbliżają się do niego. – Uciekajmy stąd.
Pusty teatr ma szczególny urok. Urok możliwości. Niosące się echem głosy aktorów powtarzających swoje role, reflektory, kostiumy, nerwowa atmosfera i rozdęte ego, sięgające ze środka sceny aż do ostatniego, obecnie pustego rzędu.
Isadora Conroy chłonęła ten urok, stojąc za kulisami Liberty Theater i przyglądając się próbie kostiumowej Opowieści wigilijnej. Jak zawsze rozkoszowała się przedstawieniem – nie tylko utworem Dickensa, ale i spektaklem rozdygotanych nerwów, oświetlenia, dobrze recytowanych kwestii. Przecież teatr miała we krwi.
Miała w sobie wibrującą energię, która pulsowała w niej nawet teraz, gdy stała spokojnie. Jej wielkie brązowe oczy błyszczały podnieceniem i zdawały się usuwać w cień resztę twarzy, obramowanej puklami złocistobrązowych włosów. To podniecenie wywołało na jej kremowej cerze rumieniec, a na szerokich ustach – uśmiech. Była to twarz o subtelnych rysach i płynnych liniach, zdrowa i śliczna. Jej drobne, jędrne ciało tryskało energią.
Była kobietą interesującą się wszystkim wokół siebie, kobietą wierzącą w iluzję. Obserwując ojca, szczękającego łańcuchami Marleya i głoszącego straszliwe przepowiednie przed zesztywniałym ze strachu Scrooge’em, wierzyła w duchy. A ponieważ w nie wierzyła, nie widziała już ojca, lecz potępieńca, na wieczność skutego łańcuchami własnej chciwości.
Potem Marley na powrót stał się Quentinem Conroyem, zasłużonym aktorem, reżyserem i miłośnikiem teatru, ogłaszającym właśnie chwilę przerwy na zmianę dekoracji.
– Cześć! – Siostra Dory, Ofelia, nadbiegła z głębi kulis. – Mamy dwadzieścia minut spóźnienia w stosunku do planu.
– Nie mamy planu – mruknęła Dora, kiwając głową z podziwem, ponieważ zmiana dekoracji odbywała się błyskawicznie. – Moje podróże handlowe nigdy nie mają planu. Jak on to fantastycznie robi… prawda?
Lea powściągnęła cisnącą się jej na usta uwagę, że niezdyscyplinowana natura siostry woła o pomstę do nieba, zerknęła w kierunku sceny i przyjrzała się ojcu.
– Tak. Choć Bóg wie, jak udaje mu się znieść rok w rok to samo przedstawienie.
– Tradycja – uśmiechnęła się Dora. – Na tym opiera się teatr.
Opuściła ten świat, ale nie przestała kochać sceny ani podziwiać człowieka, który nauczył ją, jak interpretować tekst. Przyglądała się, jak wcielał się na scenie w tysiące postaci. Makbet, Willy Loman1, Nathan Detroit2. Była świadkiem jego triumfów i porażek. Ale zawsze porywał widzów.
– Pamiętasz rodziców w roli Tytanii i Oberona?
Lea przewróciła oczami, ale nie mogła powstrzymać uśmiechu.
– Trudno zapomnieć coś takiego. Mama przez całe tygodnie nie wychodziła z roli. Życie z królową elfów jest nie do wytrzymania. A jeśli nie wyruszymy zaraz, królowa gotowa tu przyjść i zacząć wyliczać, co może się przydarzyć dwóm kobietom, samotnie podróżującym do Wirginii.
Dora objęła siostrę, żeby ukoić jej zdenerwowanie i zniecierpliwienie.
– Spokojnie, kotku, jest zajęta, a on wkrótce zrobi chwilkę przerwy.
Co istotnie nastąpiło. Kiedy aktorzy się rozeszli, Dora wystąpiła na środek sceny.
– Tato – zmierzyła go długim spojrzeniem od stóp do głów – byłeś wspaniały.
– Dziękuję ci, najsłodsza. – Podniósł ramię tak energicznie, że jego zniszczony płaszcz zatrzepotał. – Zdaje się, że od zeszłego roku udało nam się ulepszyć charakteryzację.
– Oczywiście. – Istotnie, szminka i kredka do oczu miały alarmująco realistyczny odcień, a przystojna twarz ojca sprawiała wrażenie bliskiej rozkładu. – Wyglądasz absolutnie makabrycznie. – Złożyła na jego ustach lekki pocałunek, uważając, by nie rozmazać szminki. – Przykro mi, że stracimy dzisiejszą premierę.
– Nie ma na to rady – powiedział, choć jednak z pewną urazą.
Mimo że miał syna kontynuującego tradycje Conroyów, stracił dwie córki: jedną zabrało mu małżeństwo, drugą – wolny handel. A mimo to czasami udawało mu się obsadzać je w pomniejszych rolach.
– A więc moje dwie dziewczynki ruszają na wielką wyprawę.
– Tato, to podróż w interesach, a nie ekspedycja do źródeł Amazonki.
– Wszystko jedno. – Mrugnął i pocałował z kolei Leę. – Uważajcie na węże.
– Leo, skarbie!
Trixie Conroy, olśniewająca w sukni z tiurniurą i kapeluszu z piórami, wybiegła na scenę. Znakomita akustyka Liberty niosła jej gardłowy głos aż do najdalszych balkonów.
– Kochanie, dzwoni John. Zapomniał, czy Missy ma dziś zbiórkę zuchów o piątej, czy lekcję fortepianu o szóstej.
– Zostawiłam listę – mruknęła Lea. – Jak zdoła dopilnować dzieci przez trzy dni, skoro nie umie znaleźć listy?
– Słodki jest – zaświergotała Trixie, kiedy wściekła Lea popędziła do telefonu. – Ideał zięcia. Posłuchaj, Doro, będziesz jechać ostrożnie?
– Tak, mamo.
– Pewnie, że będziesz. Zawsze jeździsz ostrożnie. Nie będziesz zabierać autostopowiczów?
– Nawet gdyby błagali na klęczkach.
– A co dwie godziny będziesz się zatrzymywać, żeby dać odpocząć oczom?
– Punktualnie jak w zegarku.
Trixie, niestrudzona w zamartwianiu się, zagryzła wargę.
– Ale i tak do Wirginii jest bardzo daleko. I może zacząć padać śnieg.
– Mam zimówki. – Dora pocałowała matkę jeszcze raz, żeby uciąć jej czarne proroctwa. – Mam też w furgonetce telefon, mamuś. Zamelduję się za każdym razem, jak przekroczymy granicę stanu.
– Ależ to będzie zabawa! – Ta perspektywa niespodziewanie poprawiła humor Trixie. – O, Quentin, kochanie, właśnie zajrzałam do kasy. – Dygnęła głęboko przed mężem. – Wszystkie bilety wyprzedane na tydzień naprzód.
– Naturalnie. – Quentin podniósł żonę i obrócił ją we wdzięcznym piruecie, zakończonym niskim ukłonem. – Conroy zadowala się wyłącznie kompletami.
– Złam nogę. – Dora ucałowała matkę po raz ostatni. – I ty też – zwróciła się do Quentina. – I, tato, nie zapomnij, że dzisiaj masz pokazać mieszkanie.
– Nigdy nie zapominam o obowiązkach. Na miejsca! – zawołał, po czym mrugnął do córki. – Bon voyage, moja słodka.
Wychodząc przez kulisy, słyszała szczęk jego łańcuchów. Nie mogłaby sobie wyobrazić lepszego pożegnania.
Według Dory sala aukcyjna bardzo przypominała teatr. Tu także była scena, rekwizyty, role. Osłupiali Trixie i Quentin Conroyowie usłyszeli przed laty, że ich córka tak naprawdę nie odchodzi ze sceny. Po prostu znalazła inny środek wyrazu. Kiedy tylko nadarzała się okazja kupna lub sprzedaży, wrodzony talent aktorski przychodził jej z pomocą.
Scenę dzisiejszego występu już znała.
Budynek, w którym Sherman Porter prowadził swoją aukcję, a także pchli targ, pierwotnie służył za rzeźnię i nadal przypominał bardziej stodołę niż cokolwiek innego. Towary wystawiano na pokaz na lodowatym betonie podłogi, na której niegdyś kwiczały i ryczały świnie i krowy, mające stać się befsztykami i schabowymi. Teraz wędrowali tędy ludzie w płaszczach i szalikach, grzebiący w szklanych naczyniach, mamroczący pod nosem nad obrazami i dumający nad porcelanowymi szafkami oraz rzeźbionymi wezgłowiami.
Atmosfera była raczej nieszczególna, ale zdarzało się jej grywać w mniej sprzyjających warunkach. I oczywiście to było tu najważniejsze.
Isadora Conroy uwielbiała okazyjną sprzedaż. Słowa „na sprzedaż” odzywały się w jej krwi dźwiękiem srebrzystych dzwoneczków. Zawsze przepadała za kupowaniem, sama wymiana pieniędzy na towar sprawiała jej głęboką satysfakcję. Tak głęboką, że zbyt często zdarzało się jej wymieniać pieniądze na przedmioty, które do niczego nie były jej potrzebne. Ale to właśnie ukochanie tego typu okazji popchnęło Dorę do otworzenia własnego sklepu i późniejszego odkrycia, iż sprzedawanie niosło ze sobą równie wiele przyjemności co kupowanie.
– Leo, spójrz na to. – Dora odwróciła się do siostry, pokazując jej pozłacany dzbanuszek do śmietanki w kształcie kobiecego, buduarowego pantofelka. – Czysta słodycz.
Ofelia Conroy Bradshaw rzuciła jej wymowne spojrzenie, unosząc jedną miodowobrązową brew. Wbrew romantycznemu imieniu była kobietą twardo stąpającą po ziemi.
– Czysty koszmar.
– Daj spokój, zapomnij o oklepanych kanonach piękna. – Dora z uśmiechem powiodła palcem wzdłuż podbicia bucika. – Na świecie jest miejsce i na śmiesznostki.
– Wiem. Tym miejscem jest twój sklep.
Dora roześmiała się, zupełnie niezrażona. Choć odstawiła dzbanuszek, już się na niego zdecydowała. Wyjęła notes i pióro, przyozdobione Elvisem z gitarą, i zanotowała numer przedmiotu.
– Bardzo się cieszę, że przyjechałaś ze mną. Pomagasz mi się skupić.
– Ktoś musi to robić.
Uwagę Lei pochłonęła wystawa szkła z czasów Wielkiego Kryzysu. Były tu dwa lub trzy bursztynowe przedmioty, które ładnie uzupełniłyby jej kolekcję.
– A jednak czuję się winna, że wyjechałam z domu tuż przed Bożym Narodzeniem. Że zostawiłam tak Johna z dziećmi.
– Marzyłaś, żeby drapnąć od dzieciaków – wytknęła jej Dora, oglądając toaletkę z wiśniowego drewna.
– Wiem. Dlatego czuję się winna.
– Poczucie winy to fajna rzecz. – Dora przykucnęła, zarzucając sobie na ramię jeden koniec czerwonego szala, i przyjrzała się wykonaniu mosiężnych uchwytów. – Kotku, to tylko trzy dni. Praktycznie już wracamy. Dziś będziesz w domu, zacałujesz dzieci na śmierć, uwiedziesz Johna i wszyscy będą zadowoleni.
Lea przewróciła oczami i uśmiechnęła się słabo do stojącej za nią pary.
– Potrafisz niezawodnie sprowadzić wszystko do najniższego wspólnego mianownika.
Dora wyprostowała się z pełnym zadowolenia mruknięciem, potrząsnęła głową, odrzucając do tyłu przycięte do linii brody włosy.
– Chyba zobaczyłam już dosyć.
Spojrzawszy na zegarek, zdała sobie sprawę, że w domu właśnie zakończył się poranny spektakl. No trudno, pomyślała, tam mamy przedstawienie i tu mamy przedstawienie. Omal nie zatarła rąk, ciesząc się na rozpoczęcie aukcji.
– Lepiej zajmijmy jakieś miejsca, zanim… Czekaj! – Jej brązowe oczy zabłysły. – Spójrz.
Zanim siostra zdążyła się odwrócić, Dora pędziła już po betonowej posadzce.
Jej uwagę przyciągnął obraz. Niewielki, mający może jakieś czterdzieści pięć na sześćdziesiąt centymetrów, w prostej, hebanowej ramie o falistej linii. Samo płótno było eksplozją kolorów w strumieniach i strugach szkarłatu i szafiru, potopie cytrynowej żółcieni, jaskrawych plamach szmaragdu. Dora czuła bijącą od niego energię i coś podniecającego, co przyciągało ją niczym czerwony nagłówek w gazecie.
Uśmiechnęła się do chłopca, który wieszał obraz na ścianie.
– Trzymasz go do góry nogami.
– Hę? – Pomocnik odwrócił się i oblał rumieńcem. Miał siedemnaście lat, a uśmiech Dory zredukował go do kłębka hormonów. – Eee… chyba nie. – Jego jabłko Adama drżało spazmatycznie, kiedy odwrócił obraz, by pokazać Dorze, gdzie przytwierdzony jest haczyk.
– Mmm… zapewniam cię, że kiedy ktoś go kupi, a czuję, że dziś tak się stanie, przymocuje go jak należy.
– Ta, eee… przesyłka nadeszła dzisiaj.
– Ach! – Podeszła bliżej. – Coś interesującego – powiedziała i podniosła figurkę smutnookiego basseta, leżącego w niedbałej pozie. Był cięższy, niż się spodziewała. Wydymając usta, obróciła figurkę, by przyjrzeć się jej bliżej. Ani daty, ani godła rzemieślnika. Ale i tak dzieło było doskonałe.
– Wystarczająco koszmarne? – zagadnęła Lea.
– W sam raz. Wyborny ogranicznik do drzwi. – Odłożywszy przedmiot, sięgnęła po wysokie figurki mężczyzny i kobiety w strojach sprzed wojny secesyjnej, zatrzymane w wirze walca. Dotknęła czyichś sękatych, węźlastych palców.
– Przepraszam. – Spojrzała na starszego mężczyznę w okularach, który złożył jej skrzypiący ukłon.
– Śliczne, prawda? – zapytał. – Moja żona miała coś takiego. Rozbiło się podczas bójki dzieci w salonie. – Uśmiechnął się, ukazując zęby zbyt białe i równe, by mogły być dziełem natury. Miał czerwoną muszkę i pachniał miętowym cukierkiem. Dora odwzajemniła jego uśmiech.
– Pan jest kolekcjonerem?
– W pewnym sensie. – Odstawił figurkę, a jego stare, przenikliwe oczy omiotły wystawę, oszacowując, katalogując, skreślając.
– Nazywam się Tom Ashworth. Mam sklep we Front Royal. – Z wewnętrznej kieszeni marynarki wyjął wizytówkę i wręczył ją Dorze. – Przez lata nazbierało mi się tyle przedmiotów, że pozostało mi otworzyć sklep albo kupić większy dom.
– Znam to. Nazywam się Dora Conroy. – Wyciągnęła rękę i przyjęła mocny, artretyczny uścisk. – Mam sklep w Filadelfii.
– Wiedziałem, że jest pani z branży. – Mrugnął zadowolony. – Od razu panią zauważyłem. Chyba nie widziałem pani jeszcze na aukcjach u Portera.
– Nie, nigdy tu nie byłam. Właściwie zdecydowałam się na podróż pod wpływem impulsu. Przywiozłam ze sobą siostrę. Leo, to jest pan Tom Ashworth.
– Bardzo mi miło.
– Cała przyjemność po mojej stronie. – Ashworth poklepał Leę po zmarzniętej dłoni. – Nigdy tu nie grzeją o tej porze roku. Porter najwyraźniej zakłada, że licytacja wystarczająco rozgrzeje salę.
– Mam nadzieję. – Zamszowe buciki nie chroniły palców Lei przed skostnieniem na lodowatym zimnie. – Od dawna prowadzi pan sklep?
– Prawie czterdzieści lat. Żona zapoczątkowała ten interes szydełkowaniem serwetek, szalików i innych drobiazgów, które sprzedawała. Dodałem parę przedmiotów i wstawiłem to wszystko do garażu. – Wyjął z kieszeni fajkę z kaczana kukurydzy i włożył ją między zęby. – W tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym trzecim roku tonęliśmy już w towarach, więc wynajęliśmy sklep w mieście. Pracowaliśmy ramię w ramię, dopóki nie odeszła na wiosnę osiemdziesiątego szóstego. Teraz pracuje ze mną mój wnuk. Ma mnóstwo szalonych pomysłów, ale to dobry chłopiec.
– Rodzinne interesy są najlepsze – zgodziła się Dora. – Siostra właśnie zaczęła dorywczo pracować w moim sklepie.
– Bóg jeden wie dlaczego. – Lea włożyła zziębnięte ręce do kieszeni płaszcza. – Nie mam pojęcia o antykach i kolekcjach.
– Wystarczy zrozumieć, czego chcą ludzie – powiedział Ashworth i potarł zapałkę o paznokieć kciuka. – I ile gotowi są za to zapłacić – dodał i pyknięciem ożywił fajkę.
– Właśnie. – Zachwycona nim Dora wzięła go pod rękę. – Chyba się zaczyna. Może usiądziemy?
Ashworth podał Lei drugie ramię i dumny niczym kogut poprowadził obie kobiety do krzeseł blisko pierwszego rzędu.
Dora wyciągnęła notes i przygotowała się do zagrania swojej ulubionej roli.
Licytacja toczyła się powoli, ale czuło się wyraźne napięcie. Kiedy prezentowano przedmioty, głosy szybowały aż pod wysoki sufit. Pomruk tłumu sprawiał, że krew zaczęła szybciej krążyć w żyłach Dory. Miała tu transakcje do zawarcia i była zdecydowana złapać należną jej cząstkę.
Przelicytowała szczupłą, zabiedzoną kobietę z ustami w ciup, kupując toaletkę z wiśniowego drewna, za bezcen zagarnęła dzbanuszek na śmietankę w kształcie pantofelka i stoczyła zawzięty pojedynek z Ashworthem o zestaw kryształowych solniczek.
– Poddaję się – powiedział, kiedy Dora znowu przebiła jego ofertę. – Masz szansę wziąć za nie więcej tam, na północy.
– Mam klientkę, która to kolekcjonuje – powiedziała Dora. I która zapłaci mi dwa razy więcej niż ja teraz – dodała w myślach.
– Ach tak? – Ashworth pochylił się na krześle, kiedy rozpoczęła się następna licytacja. – Mam w sklepie zestaw sześciu takich. Kobalt i srebro.
– Naprawdę?
– Jeśli masz czas, wpadnij do mnie po tym wszystkim i rzuć na nie okiem.
– Skorzystam z zaproszenia. Lea, licytuj szkło.
– Ja? – Lea spojrzała na siostrę z przerażeniem w oczach.
– Jasne. Rozruszaj się – Dora z uśmiechem skinęła głową Ashworthowi. – Niech pan tylko patrzy.
Tak jak przewidywała Dora, Lea rozpoczęła licytację cichym głosem, ledwie dochodzącym do prowadzącego aukcję. Potem pochyliła się nieznacznie naprzód. Jej oczy zalśniły. Pod koniec licytacji donośnością okrzyków zawstydziłaby musztrującego rekrutów kaprala.
– Czy nie jest fantastyczna? – Przepełniona dumą Dora objęła Leę i uścisnęła ją. – Zawsze była pojętna. Krew Conroyów!
– Kupiłam wszystko. – Lea przycisnęła dłoń do galopującego serca. – O Boże, kupiłam wszystko. Dlaczego mnie nie powstrzymałaś?
– Żeby ci psuć zabawę?
– Ale… ale… – teraz, kiedy w jej krwi obniżył się poziom adrenaliny, Lea opadła bezwładnie na krzesło – …to setki dolarów. Setki.
– I dobrze wydane. No to jazda. – Dora zatarła ręce, ujrzawszy abstrakcyjny obraz. – Jesteś mój – powiedziała łagodnie.
O trzeciej po południu do skarbów w furgonetce Dory dołączył tuzin kobaltowych solniczek. Zaczął wiać wiatr, malujący na policzkach rumieńce i wdzierający się pod kołnierz płaszcza.
– Pachnie śniegiem – zauważył Ashworth. Stał na krawężniku przed swoim sklepem, trzymając w dłoni fajkę i wdychał zapach wiatru. – Może was zaskoczyć, zanim dotrzecie do domu.
– Mam nadzieję. – Uśmiechnęła się do niego, odgarniając fruwające na wietrze włosy. – Co to za święta bez śniegu? Cieszę się, że pana poznałam, panie Ashworth. – Znowu podała mu rękę. – Jeśli będzie pan w Filadelfii, spodziewam się pańskiej wizyty.
– Możesz na to liczyć. – Poklepał kieszeń, do której wsunął jej wizytówkę. – Uważajcie na siebie, panienki. Jedźcie ostrożnie.
– Jasne. Wesołych świąt!
– I nawzajem – powiedział Ashworth, kiedy Dora wsiadała do furgonetki.
Pomachała po raz ostatni, włączyła silnik i ruszyła. Rzuciła okiem we wsteczne lusterko i uśmiechnęła się, ujrzawszy starszego pana, stojącego na chodniku z fajką w zębach i ręką uniesioną w pożegnalnym geście.
– Co za uroczy człowiek. Cieszę się, że kupił tę figurkę.
Lea zadrżała w wolno ocieplającym się lodowatym wnętrzu furgonetki.
– Mam nadzieję, że nie orżnął cię na tych solniczkach.
– Mmm… On zarobił, ja zarobię, a pani O’Malley wzbogaci swoją kolekcję. Każdemu to, na czym mu zależy.
– Chyba tak. Ciągle nie chce mi się wierzyć, że kupiłaś ten bohomaz. Nigdy go nie sprzedasz.
– E tam, i co z tego.
– No pewnie, to tylko pięćdziesiąt dolarów.
– Pięćdziesiąt dwa i siedemdziesiąt pięć centów.
– Właśnie. – Lea obróciła się w fotelu i spojrzała na pudełka z tyłu furgonetki. – Oczywiście wiesz, że nie mamy miejsca na te rupiecie?
– Miejsce się znajdzie. Myślisz, że Missy spodoba się ta karuzela?
Lea wyobraziła sobie ogromną mechaniczną zabawkę w biało-różowej sypialence jej córki i zadrżała.
– Błagam, nie.
– Jak uważasz – wzruszyła ramionami Dora. Dopóki nie upłynni karuzeli, może ją trzymać we własnym salonie. – Ale podobałaby się jej. Chcesz zadzwonić do Johna i powiedzieć mu, że wracamy?
– Za chwileczkę. – Lea oparła się wygodnie w fotelu, wzdychając. – Jutro o tej porze będę piekła ciasteczka i wałkowała ciasto na placek.
– Sama chciałaś – wytknęła jej Dora. – Chciałaś wyjść za mąż, mieć dzieci, kupić dom. Dokąd mielibyśmy przychodzić na świąteczny obiad?
– Wszystko byłoby w porządku, gdyby mama tak nie nalegała, aby mi pomagać. Ta kobieta chyba nigdy w życiu nie ugotowała nic jadalnego, prawda?
– Nie przypominam sobie takiego wypadku.
– Ale w każde Boże Narodzenie zjawia się w mojej kuchni z jakimś przepisem na sos alfalfa albo kasztanowy dressing.
– Wyjątkowe świństwo – przypomniała sobie Dora. – Ale i tak lepszy niż ziemniaki w curry i purée z kukurydzy i fasoli.
– Nie przypominaj mi. Z taty też żaden pożytek, chodzi w czapce świętego Mikołaja i już przed południem zaczyna trąbić poncz.
– Może Will odciągnie jej uwagę. Przyjdzie sam czy z jedną ze swoich lasek? – spytała Dora, mając na myśli długą listę uroczych dziewczyn ich brata.
– Ostatnio mówił, że sam. Uważaj na tę ciężarówkę, co?
– Uważam. – Dora, ogarnięta duchem rywalizacji, nacisnęła pedał gazu i wyminęła szesnastokołowego potwora, niemal się o niego ocierając. – To kiedy Will zamierza się pojawić?
– Złapie wieczorny pociąg z Nowego Jorku w Wigilię.
– Spóźni się, żeby zrobić wielkie wejście – przewidziała Dora. – Wiesz, gdyby zaczął cię denerwować, zawsze mogę… O, do diabła!
– Co? – Lea otworzyła szeroko oczy.
– Właśnie sobie przypomniałam, że ten nowy sublokator, którego znalazł tata, dzisiaj się wprowadza.
– Więc?
– Mam nadzieję, że tata nie zapomni, że ma tam być z kluczami. Spisał się fantastycznie, kiedy parę tygodni temu pokazywał mieszkanie, bo ja byłam zajęta w sklepie, ale sama wiesz, jaki potrafi być roztargniony w czasie przygotowań do spektaklu.
– Wiem doskonale i dlatego nie mogę zrozumieć, jak mogłaś powierzyć mu wybór sublokatora.
– Nie miałam czasu – mruknęła Dora, usiłując oszacować, czy zdąży wywołać ojca do telefonu między przedstawieniami. – Poza tym tata sam się ofiarował.
– Nie zdziw się, jeśli będziesz dzielić korytarz z psychopatą albo kobietą z trójką dzieci i stadem wytatuowanych kochasiów.
Usta Dory wygięły się w uśmiechu.
– Specjalnie uczuliłam tatę na psychopatów i tatuaże. Mam nadzieję, że to będzie ktoś, kto umie gotować i będzie regularnie przynosić mi pyszności, żeby mi się podlizać. Skoro o tym mowa, jesteś głodna?
– Jasne. To ostatni posiłek, kiedy będę kroić jedzenie tylko sobie.
Dora skręciła raptownie na podjazd. Zignorowała wściekłe ryki klaksonów.
Uśmiechała się, wyobrażając sobie, jak rozpakowuje swoje nowe nabytki. Pierwsze, co zrobię, obiecała sobie, to znajdę najlepsze miejsce na powieszenie obrazu.
Wysoko w lśniącym srebrzyście drapaczu chmur, górującym nad zatłoczonymi ulicami Los Angeles, Edmund Finley zażywał przyjemności cotygodniowego manikiuru. Ścianę naprzeciw jego masywnego, palisandrowego biurka rozświetlał tuzin ekranów telewizyjnych. Wiadomości CNN i jeden z programów sprzedaży wysyłkowej migotały milcząco. Na pozostałych ekranach wyświetlał się obraz z kamer w różnych gabinetach jego organizacji, by mógł obserwować pracowników.
Ale – jeżeli nie zdecydował się na włączanie głośników – w pustym pomieszczeniu rozlegały się jedynie dźwięki opery Mozarta i monotonne szczękanie przyrządów manikiurzystki.
Finley lubił obserwować.
Specjalnie wybrał ostatnie piętro tego budynku, żeby jego biuro mogło górować nad panoramą Los Angeles. To dawało mu poczucie władzy – nie, wszechwładzy; często stawał przy szerokim oknie za biurkiem i przez godzinę przyglądał się ruchom nieznajomych przechodniów daleko, daleko w dole.
W jego domu, stojącym na wzgórzach ponad miastem, w każdym pokoju znajdowały się monitory i ekrany telewizyjne. I okna, wszędzie okna, przez które mógł spoglądać z góry na światła w niecce Los Angeles. Co wieczór stawał na balkonie sypialni i wyobrażał sobie, że posiada tutaj wszystko i każdego – jak okiem sięgnąć.
Był człowiekiem pożądającym przedmiotów. Jego gabinet świadczył o dobrym smaku i wyrafinowaniu. Ściany i dywan były śnieżnobiałe, by stanowić dziewicze tło dla jego skarbów. Waza z epoki Ming pyszniła się na marmurowym piedestale. Rzeźby Rodina i Denécheau wypełniały sobą nisze w ścianach. Nad komodą w stylu Ludwika XIV wisiał obraz Renoira w złotej ramie. Aksamitną sofę, prawdopodobnie własność Marii Antoniny, otaczały lśniące mahoniowe stoliki z wiktoriańskiej Anglii.
Dwie wysokie, szklane gablotki zawierały oszałamiającą i zróżnicowaną kolekcję dzieł sztuki: rzeźbione tabakierki z lapis lazuli i akwamaryny, netsuke z kości słoniowej, figurynki z porcelany drezdeńskiej, puzderka z Limoges, piętnastowieczny sztylet z wysadzaną drogimi kamieniami rękojeścią, afrykańskie maski.
Edmund Finley był posiadaczem. A tego, co raz weszło w jego posiadanie, nie miał zwyczaju wypuszczać z rąk.
Jego przedsiębiorstwo eksportowo-importowe odnosiło niezwykłe sukcesy. Równie dobrze wiodło mu się z drugim, mniej oficjalnym interesem – przemytem. W końcu w tej branży najbardziej liczyło się współzawodnictwo. Wymagało to pewnej finezji, bezlitosnej inteligencji i nieskazitelnie wyrobionego smaku.
Finley – wysoki, szczupły, dystyngowany mężczyzna tuż po pięćdziesiątce – zaczął „nabywać towary” już jako młody chłopak pracujący w dokach San Francisco.
Zamiana skrzyń, otworzenie ciężarówki i sprzedanie zdobyczy nie stanowiły dla niego żadnego problemu. Zanim skończył trzydzieści lat, zebrał kapitał pozwalający na założenie własnego przedsiębiorstwa. Miał dość oleju w głowie, by otwarcie grać po ciemnej stronie, i zawarł tyle kontraktów, że stały dopływ towarów miał zapewniony.
Teraz stał się człowiekiem bogatym, gustującym we włoskich garniturach, francuskich kobietach i szwajcarskich frankach. Po latach zawierania transakcji mógł sobie pozwolić na posiadanie tego, czego pragnął najbardziej. A najbardziej pragnął rzeczy starych i bezcennych.
– Gotowe. – Manikiurzystka delikatnie odłożyła dłoń Finleya na nieskalanym ani jedną plamką blacie biurka.
Wiedziała, że dokładnie sprawdzi stan swoich paznokci, podczas gdy ona będzie pakowała przybory do manikiuru i kosmetyki. Kiedyś pieklił się przez dziesięć minut z powodu skrawka pozostawionej skórki przy paznokciu kciuka. Ale teraz, kiedy odważyła się podnieść wzrok, zobaczyła, że uśmiecha się do swoich wypolerowanych paznokci.
– Doskonała robota. – Potarł z zadowoleniem palce.
Wyciągnął z kieszeni portfel ze złotą klamerką i wyjął z niego pięćdziesiąt dolarów. Potem, z jednym ze swoich nieczęstych i rozbrajających uśmiechów, podał jej jeszcze banknot studolarowy.
– Wesołych świąt, moja droga.
– O… dziękuję. Bardzo dziękuję! Wesołych świąt.
Nadal uśmiechając się, odprawił ją skinięciem wypielęgnowanych palców. Sporadyczna hojność przychodziła mu równie naturalnie jak nieustanna chciwość. W obu znajdował przyjemność. Zanim drzwi zamknęły się za manikiurzystką, obrócił się na krześle, składając dłonie na jedwabnej kamizelce.
Przyjrzał się swojej panoramie Los Angeles, skąpanej w potokach słonecznego światła.
Święta, pomyślał. Co za urocza pora. Czas szlachetnych uczuć, brzęczących dzwonków i kolorowych światełek. Jak również, rzecz jasna, czas rozpaczliwej samotności, dramatów i samobójstw. Ale te drobne ludzkie tragedie nie dotyczyły go ani nie zajmowały jego uwagi. Pieniądze wyniosły go wysoko ponad przyziemną tęsknotę za towarzystwem i rodziną. Towarzystwo mógł sobie kupić. Wybrał jedno z najbogatszych miast na świecie, gdzie wszystko jest na sprzedaż. Tutaj nade wszystko podziwiano młodość, zdrowie i władzę. Co do młodości, jej iluzję mógł sobie zapewnić za pieniądze.
Powiódł jasnymi, zielonymi oczami po budynkach i opromienionych słońcem oknach. Z lekkim zaskoczeniem zdał sobie sprawę, że jest szczęśliwy.
Kiedy rozległo się pukanie do drzwi, odwrócił się.
– Wejść.
– A więc… – Abel Winesap, niski mężczyzna o pochylonych barkach, noszący poważny tytuł zastępcy przewodniczącego, odchrząknął. – A więc…
– Czy wiesz, co naprawdę znaczy Boże Narodzenie, Ablu? – Głos Finleya był ciepły niczym korzenna brandy.
– Eee… – Winesap sięgnął do węzła krawata. – Nie, proszę pana.
– Zdobywanie. Śliczne słowo. I najprawdziwsze znaczenie tych rozkosznych świąt, zgodzisz się ze mną?
– Tak, proszę pana. – Winesap poczuł, jak po plecach przebiega mu dreszcz. To, co miał do powiedzenia, i tak było trudne. Dobry humor Finleya sprawiał, że trudność zaczęła przybierać cechy niebezpieczeństwa.
– Obawiam się, że wystąpiła pewna komplikacja, proszę pana.
– Ach! – Finley uśmiechał się nadal, ale jego oczy zlodowaciały. – A mianowicie?
Winesap przełknął z trudem ślinę. Wiedział, że zimny gniew Finleya jest bardziej niebezpieczny niż wściekłość kogoś innego. To właśnie Winesap był świadkiem tego, jak Finley usuwał pracownika winnego kradzieży. I nadal pamiętał, jak spokojnie Finley poderżnął mu gardło szesnastowiecznym, wysadzanym drogimi kamieniami sztyletem.
Zdrajca, jak uważał Finley, powinien być ukarany szybko i z pewną ceremonią.
Ku swojemu przerażeniu Winesap pamiętał również, że to on został wyznaczony do pozbycia się ciała.
Ciągnął dalej, czując, że zaczyna się denerwować.
– Ta przesyłka z Nowego Jorku. Towary, na które pan czekał.
– Czy wynikła jakaś zwłoka?
– Nie… To znaczy tak, w pewnym sensie. Przesyłka nadeszła wczoraj, zgodnie z planem, ale towary… – Zwilżył językiem wąskie, drgające wargi. – To nie te, które pan zamawiał.
Finley złożył wypieszczone dłonie na krawędzi biurka. Kostki jego palców zbielały.
– Słucham?
– Zawartość przesyłki, proszę pana. To nie to, co pan zamawiał. Najwyraźniej gdzieś je zamieniono. – Głos Winesapa zmienił się w pisk. – Sądziłem, że powinienem od razu o tym panu donieść.
– Gdzie to jest? – Głos Finleya stracił jowialne ciepło. Stał się lodowatym sykiem.
– W dziale przesyłek. Sądziłem…
– Przynieś. Natychmiast.
– Tak, proszę pana. Już. – Winesap umknął, wdzięczny za chwilę zwłoki.
Za przedmioty, które miały nadejść w tej przesyłce, Finley zapłacił mnóstwo pieniędzy, a jeszcze więcej za ich ukrycie i przemyt. Każdy z nich został ukradziony, potem ukryty i przewieziony z różnych części świata do jego fabryki w Nowym Jorku. Nic dziwnego, że same łapówki osiągnęły sześciocyfrową liczbę.
Dla uspokojenia zatrzymał się przy dzbanku z sokiem z guawy i nalał sobie pełną szklankę.
Skoro popełniono błąd, pomyślał nieco przytomniej, ten błąd się naprawi. A winny zostanie ukarany.
Odstawił ostrożnie szklankę, oryginalnego bakarata, i przyjrzał się sobie w owalnym lustrze w stylu Jerzego III wiszącym nad barkiem. Przeciągnął wypielęgnowaną dłonią po bujnej gęstwinie ciemnych włosów, podziwiając przebłyskujące w nich gdzieniegdzie srebrne niteczki. Ostatnia operacja plastyczna zlikwidowała mu worki pod oczami, wygładziła linię podbródka i wymazała głębokie zmarszczki po obu stronach ust.
Wyglądam najwyżej na czterdzieści lat, zdecydował Finley, odwracając głowę, by z zadowoleniem przyjrzeć się swojemu profilowi.
Co za idiota powiedział, że pieniądze nie dają szczęścia?
Pukanie do drzwi pozbawiło go dobrego humoru.
– Wejść! – warknął i zaczekał, aż jeden z jego pracowników wtaszczy skrzynię.
– Zostaw tutaj – wskazał palcem środek pokoju. – I wyjdź. Ablu, ty zostań. Drzwi – dodał, a Winesap rzucił się, by zamknąć je za wychodzącym pracownikiem.
Winesap zaczekał, aż jego zwierzchnik się odezwie. W końcu pobladł i podszedł do skrzyni.
– Otworzyłem ją zgodnie z pańskimi instrukcjami. Kiedy zacząłem przeglądać przesyłkę, zorientowałem się, że popełniono błąd. – Sięgnął ostrożnie do skrzyni, zanurzając dłoń w morzu papierowych strzępów. Drżącą ręką wyciągnął porcelanowy imbryczek, ozdobiony maleńkimi fiołkami.
Finley wziął go i obrócił w dłoni. Był to wyrób angielski, śliczny egzemplarz, na wolnym rynku wart zapewne jakieś 200 dolarów. Ale pochodził z masowej produkcji. Tysiące identycznych imbryczków znajdowało się w sprzedaży na całym świecie. A więc dla niego nie przedstawiał żadnej wartości. Rozbił go o brzeg skrzyni. Skorupy rozprysnęły się po całym pokoju.
– Co jeszcze?
Roztrzęsiony Winesap zanurzył rękę głęboko w skrzyni i wyciągnął z niego szklany wazon o falistych liniach.
Włoski, uznał Finley po obejrzeniu go. Ręczna robota. Wart sto, może sto pięćdziesiąt dolarów. Cisnął go, o centymetry omijając głowę Winesapa, i rozbił o ścianę. – I… i filiżanki… – Spojrzenie Winesapa powędrowało do skrzyni i z powrotem do śmiertelnie spokojnej twarzy swojego pracodawcy.
– I trochę sreber, dwa talerze, półmisek. Pa… para kryształowych kielichów ozdobionych wzorem dzwonów weselnych.
– Gdzie… moja… przesyłka? – wysyczał Finley, akcentując każde słowo.
– No więc… to znaczy, sądzę, że… – głos Winesapa przeszedł w szept – …zaszła pomyłka.
– Pomyłka. – Oczy Finleya stały się twarde jak kamień.
Zacisnął pięści. DiCarlo, pomyślał, przywołując obraz tego nowojorczyka. Młody, inteligentny, ambitny. Ale nie głupi – upomniał sam siebie Finley. Nie na tyle, by próbować oszukać pracodawcę. A jednak musi zapłacić za ten błąd, i to drogo.
– Dzwoń do DiCarla.
– Tak jest. – Winesap rzucił się do biurka, szczęśliwy, że gniew Finleya przeniósł się na inną ofiarę.
Kiedy Winesap wybierał numer, Finley wdeptywał okruchy porcelany w dywan. Sięgnął do skrzyni i systematycznie zaczął niszczyć resztę jej zawartości.
Jed Skimmerhorn musiał się czegoś napić. Rodzaj alkoholu nie miał znaczenia. Whisky, która wypali mu w gardle ścieżkę, kuszące ciepło brandy, swojski smak piwa. Ale nie zamierzał wypić ani kropli, dopóki nie wtaszczy wszystkich pudeł po tych cholernych spróchniałych schodach.
Nie miał tego tak wiele. Jego były partner, Brent, pomógł mu wnieść sofę, materace i cięższe meble. Pozostało mu parę tekturowych pudeł z książkami, naczyniami i innymi bzdurami. Nie miał pojęcia, po co w ogóle chomikuje to wszystko, zamiast oddać gdzieś na przechowanie.
Ostatnio nie był pewien wielu rzeczy. Nie potrafił wytłumaczyć Brentowi ani sobie, dlaczego koniecznie musiał wyprowadzić się na drugi koniec miasta i zamienić olbrzymi stary dom na wynajęte mieszkanie. Możliwe, że chciał zacząć wszystko od nowa. Ale nie można zacząć, jeśli się nie skończyło.
Ostatnio Jed zakończył wiele spraw.
Pierwszym krokiem – i chyba najtrudniejszym – było wystąpienie z policji. Komisarz spierał się z nim długo, odrzucił jego rezygnację i wysłał go na przedłużony urlop. Jak zwał, tak zwał, pomyślał Jed. Już nie był policjantem. Nie mógł nim być. To, co kazało mu służyć społeczeństwu i ochraniać je, umarło.
Nie miał depresji, jak oznajmił policyjnemu psychologowi. Był skończony. Nie musiał się „odnajdować”. Chciał tylko, żeby wszyscy zostawili go w spokoju. Policji oddał czternaście lat swojego życia. I starczy – oświadczył.
Otworzył łokciem drzwi swojego nowego mieszkania i popchnął je pudłem, które trzymał w objęciach. Drugie pudło przesunął po podłodze, po czym wrócił wąskim korytarzem na schodki przed drzwiami. Na razie nie spotkał swojej sąsiadki z tego samego korytarza. Ekscentryczny starszy pan, który wynajął mu mieszkanie, powiedział, że drugi lokal jest zajęty, ale sąsiadka zachowuje się cicho jak myszka.
To by się zgadzało.
Jed ruszył po schodach w dół, z rozdrażnieniem zauważając, że poręcz nie utrzymałaby ciężaru niedożywionego trzylatka. Schody były śliskie od mokrego śniegu, nieustannie sypiącego z bezbarwnego nieba. Na tyłach budynku panowała niemal zupełna cisza. Choć od frontu znajdowała się ruchliwa South Street, zgiełk i panująca na niej atmosfera cyganerii nie drażniły Jeda. Nie przeszkadzały mu sklepy ani turyści. Dom stał na tyle blisko rzeki, że Jed mógł wybierać się na samotne wycieczki, gdyby zechciał.
W każdym razie po wypieszczonych trawnikach Chestnut Hill, otaczających od dwustu lat rodzinną rezydencję Skimmerhornów, była to zmiana zgoła dramatyczna.
W mroku widział sznury świecących, kolorowych lampek rozciągnięte w oknach budynku naprzeciwko. Ktoś przytwierdził do dachu wielkiego plastikowego świętego Mikołaja z ósemką malutkich reniferów. Tkwiły tam dzień i noc, zastygłe w locie.
To przypomniało mu, że Brent zaprosił go na Boże Narodzenie. Duże, hałaśliwe rodzinne przyjęcie, które niegdyś sprawiłoby Jedowi prawdziwą przyjemność. W jego życiu nigdy nie było dużych, hałaśliwych rodzinnych przyjęć – a w każdym razie nie takich, które można by nazwać przyjemnymi.
A teraz nie miał już rodziny. Zupełnie.
Przycisnął palce do pulsujących bólem skroni i zmusił się, by nie myśleć o Elaine.
Ale wspomnienia, niczym duchy dawnych grzechów, pokonały go i sprawiły, że żołądek skręcił mu się w ciasny supeł.
Wynosząc z samochodu ostatnie pudła, szarpnął nimi z siłą, która zatrzęsła w posadach wyremontowanym thunderbirdem. Nie będzie myślał o Elaine ani o Donnym Specku, ani o odpowiedzialności, ani o wyrzutach sumienia. Teraz wejdzie do domu, naleje sobie drinka i spróbuje nie myśleć o niczym.
Mrużąc oczy dla ochrony przed kąsającym zimnem padającego, mokrego śniegu, po raz ostatni wszedł po schodach. W domu panowała o wiele wyższa temperatura niż na dworze, gdzie szalał wiatr. Właściciel domu nie oszczędzał na ogrzewaniu. Może nawet był zbyt rozrzutny. Ale w końcu to, w jaki sposób ten stary wydaje pieniądze, nie jest problemem Jeda.
Zabawny staruszek, pomyślał Jed. Ten jego głęboki głos, teatralny, soczysty, no i ta srebrna piersiówka. Bardziej ciekawiła go opinia Jeda w kwestii dwudziestowiecznych sztuk teatralnych niż jego referencje i opłata za czynsz.
Ale ktoś, kto niemal przez połowę życia był policjantem, musi wiedzieć, że na świecie jest mnóstwo barwnych indywiduów.
Znalazłszy się w domu, położył ostatnie pudło na dębowym stole w jadalni. Zaczął grzebać w pomiętych gazetach w poszukiwaniu butelki. W przeciwieństwie do skrzyń, odesłanych na przechowanie, pudła nie zostały oznakowane. Nie pakował ich też według jakiejś zasady. Jeśli w genach Skimmerhornów znajdowała się systematyczność, to Elaine dostała chyba jego przydział.
Nowe wspomnienie o siostrze sprawiło, że znowu zaklął cicho przez zęby. Wiedział, że lepiej nie pozwalać, by myśl zapuściła w nim korzenie, bo owoce, jakie wyda, będą miały smak poczucia winy. W ciągu ostatniego miesiąca zbyt dobrze uświadomił sobie, że poczucie winy może spowodować mdlące, niesłabnące uczucie paniki i nieustanne fale potu.
Spocone dłonie i panika nie są pożądane u policjanta. Jak również skłonność do niekontrolowanych ataków wściekłości.
Ale nie jestem już policjantem – upomniał się Jed. Jego czas i decyzje – jak powiedział babce – należały wyłącznie do niego.
Ściany mieszkania odpowiadały echem, dzięki czemu miał satysfakcjonującą pewność, że jest sam. Jednym z powodów, dla których zdecydował się na to mieszkanie, był fakt, że miał tylko jedną sąsiadkę, którą da się zlekceważyć. Drugi powód był równie prosty i oczywisty – w życiu nie widział tak fantastycznego miejsca.
A wydawało mu się, że zobojętniał na piękne przedmioty, które otaczały go przez całe jego życie! Często twierdził, że wygląd miejsca, w którym mieszka, nie ma dla niego znaczenia, ale prawda wyglądała tak, że czułby się nieszczęśliwy w jakimś lśniącym plastikiem apartamencie lub bezdusznym mieszkaniu.
Ten stary fantastyczny budynek został podzielony na sklep i mieszkania w latach trzydziestych. Zachowały się w nim wysokie sufity i przestronne pokoje, kominki i długie, smukłe okna. Dębowe posadzki zostały wyfroterowane dla nowego lokatora na wysoki połysk.
Pokój zdobiła boazeria z orzechowego drewna. Ściany miały kolor kości słoniowej. Starszy pan zapewnił Jeda, że może je przemalować, jeśli mu to nie odpowiada, ale prace dekoratorskie były ostatnią rzeczą, na jaką miał teraz ochotę. Pokoje niech zostaną takie, jakie są.
Wyciągnął butelkę jamesona, pełną w trzech czwartych. Przyglądał się jej przez chwilę, po czym odstawił ją na stół. Zaczął grzebać w pudle w poszukiwaniu szklanki, rozrzucając na wszystkie strony papier pakowy, kiedy dobiegł go hałas. Jego dłonie zamarły, całe ciało spięło się jak do skoku.
Odwrócił się, przekrzywiając głowę, usiłując zlokalizować źródło dźwięku. Wydawało mu się, że słyszy dzwonki, ich dźwięczne echo. A potem śmiech, ulotny jak smużka dymu, uwodzicielski i kobiecy.
Jego oczy przylgnęły do mosiężnego wywietrznika przy kominku. To tędy przedostawały się dźwięki, na tyle głośne i wyraźne, że gdyby zaczął się przysłuchiwać, usłyszałby całe słowa.
Pod jego mieszkaniem znajdował się jakiś sklepik z antykami. Przez parę ostatnich dni był zamknięty, ale już go najwyraźniej otworzono.
Jed podjął poszukiwanie szklanki i zignorował dźwięki z dołu.
– Tak się cieszę, że po nas wyszedłeś. – Dora umieściła nowo zakupioną lampę ze szklanym kloszem nad staroświecką kasą.
– Sama przyjemność. – John nieco się zasapał, wnosząc kolejną skrzynię do zatłoczonego magazynu. Był wysoki i kościsty, a jego uczciwa twarz mogłaby wydawać się przyjemna, gdyby nie wyblakłe, bezbarwne oczy, oglądające świat zza grubych okularów.
Zajmował się sprzedażą oldsmobili w Landsdowne i przez dwa lata z rzędu otrzymywał tytuł Sprzedawcy Roku dzięki nienachalnemu, niemal błagalnemu zachowaniu, które przychodziło mu w naturalny sposób i bez pudła oczarowywało klientów.
Teraz uśmiechnął się do Dory i poprawił zjeżdżające mu z nosa okulary w ciemnych oprawkach.
– Jak zdołałaś kupić to wszystko w tak krótkim czasie?
– Doświadczenie.
Musiała wspiąć się na palce, żeby ucałować policzek Johna, potem pochyliła się i pogłaskała swojego młodszego siostrzeńca, Michaela.
– Hej, żabi pyszczku, tęskniłeś za mną?
– Nieee… – Ale uśmiechnął się i objął ją za szyję tłustymi ramionkami.
Lea odwróciła się, by zmierzyć sokolim okiem dwójkę pozostałych dzieci.
– Richie, trzymaj ręce w kieszeniach. Missy, nie tańcz w sklepie.
– Ale, mamo…
– Ach… – Lea westchnęła i uśmiechnęła się. – Jestem w domu. – Wyciągnęła ramiona do Michaela. – Siostra, pomóc ci?
– Nie, poradzę sobie. Jeszcze raz dziękuję.
– Skoro tak mówisz… – Lea rozejrzała się po sklepie z powątpiewaniem. To, jak Dora mogła żyć w otaczającym ją bałaganie, pozostawało dla niej tajemnicą. Wychowały się w chaosie, codziennie uwikłane w tragedię lub komedię. Porządek był dla Lei jedynym sposobem zachowania zdrowych zmysłów. – Właściwie mogłabym tu jutro przyjść.
– Nie. Masz wolne, a ja liczę na te ciasteczka, które upieczesz. – Popychając rodzinę do drzwi, Dora wsunęła do kieszeni siostrzeńca torebkę czekoladowych pastylek.
– Podzielcie się nimi – szepnęła. – I nie mów mamie, kto wam je dał. – Zmierzwiła Richiemu włosy. – Uciekaj, łobuziaku.
Mały uśmiechnął się, ukazując dziurę po dwóch przednich zębach.
– Dziś w nocy mogą przyjść włamywacze i obrabować twój sklep. – Zaczął się bawić długim kolczykiem z cytrynów i ametystów, zwisającym jej z ucha. – Gdybym tu spał, mógłbym ich zastrzelić.
– O, bardzo ci dziękuję – powiedziała Dora z powagą. – Nie potrafię wyrazić, jak bardzo jestem ci wdzięczna. Ale dziś sama zastrzelę swoich włamywaczy. – Wypchnęła rodzinę ze sklepu i od razu zaczęła zamykać go na klucz, wiedząc, że Lea zaczeka, dopóki nie usłyszy chrobotu wszystkich zamków i odgłosu włączanego alarmu.
Znalazłszy się sama, odwróciła się i odetchnęła głęboko. Zapach jabłka i sosny z potpourri wypełniał cały sklep. Dobrze być w domu, pomyślała i uniosła pudło z nowymi nabytkami, które postanowiła zanieść na górę do mieszkania.
Przeszła przez magazyn, by zamknąć na klucz drzwi prowadzące do wewnętrznej klatki schodowej. Musiała unieść jednocześnie pudło, torebkę, torbę i płaszcz, który zdjęła, wchodząc do sklepu. Światło na schodach zapaliła ramieniem, mamrocząc pod nosem przekleństwa.
Była już w połowie drogi, kiedy zobaczyła światło w drugim mieszkaniu. Nowy lokator. Uchwyciwszy lepiej swój ładunek, podeszła do zastawionych pudłem drzwi i zajrzała do środka.
Stał przy starym stole z butelką w jednej ręce, a szklanką w drugiej. Całe umeblowanie pokoju stanowiła szafa i zawalone różnymi rzeczami krzesło.
Ale ją bardziej interesował mężczyzna, zwrócony do niej profilem i pociągający długi łyk whisky.
Był wysoki, a jego barczysta, atletyczna sylwetka przywiodła jej na myśl boksera. Miał na sobie granatowy sweter z rękawami podwiniętymi do łokci – nie było widać żadnych tatuaży – a także levisy, wytarte do białości w strategicznych punktach. Jego nieco rozczochrane, opadające niedbale na kołnierz włosy miały głęboki odcień dojrzewającej pszenicy.
Natomiast zegarek, dla kontrastu, był albo niezwykle udaną podróbką, albo oryginalnym rolexem.
Choć na ocenę sytuacji miała jedynie parę sekund, wyczuła, że jej sąsiad nie cieszy się swoim nowym domem. Jego twarz, naznaczona cieniem rzucanym przez wysokie kości policzkowe i szczecinę brody, była mroczna.
Zanim zdołała się odezwać, zauważyła, że jego ciało sztywnieje. Obejrzał się gwałtownie. Zmusiła się, by nie cofnąć się instynktownie, kiedy przeszył ją spojrzeniem twardych, pozbawionych wyrazu i uderzająco błękitnych oczu.
– Drzwi były otwarte – powiedziała obronnym tonem i natychmiast się zirytowała. Przeprasza za to, że stoi w swoim własnym korytarzu!
– Ach. – Odstawił butelkę i podszedł do niej ze szklanką w ręce. On również się jej przyjrzał. Właściwie całą jej figurę zasłaniało tekturowe pudło, które trzymała w objęciach. Ładna owalna twarz z delikatnym dołeczkiem w brodzie, cera jak ze starych portretów – krew z mlekiem – szerokie, nieumalowane usta, teraz wygięte w uśmiechu, duże brązowe oczy, patrzące z przyjazną ciekawością, pukle włosów w kolorze sobolowego futra.
– Nazywam się Dora – wyjaśniła, kiedy on nadal tylko się jej przyglądał. – Też tu mieszkam. Potrzebujesz pomocy?
– Nie. – Jed odsunął butem pudło i zamknął drzwi tuż przed nosem Dory.
Przez chwilę stała z otwartymi ustami, zanim oprzytomniała.
– Coś podobnego. Serdecznie witamy – mruknęła, zwracając się w stronę własnych drzwi. Po chwili poszukiwań znalazła klucze, otworzyła drzwi i zatrzasnęła je za sobą.
– Wielkie dzięki, tatku – powiedziała do pustego pokoju. – Zdaje się, że znalazłeś mi prawdziwy skarb.
Rzuciła swoje rzeczy na sofę w stulistne róże i odgarnęła niecierpliwie włosy. Możliwe, że typek jest przyjemny dla oka, ale wolałaby kogoś obdarzonego choćby cieniem sąsiedzkiej życzliwości. Ruszyła do staroświeckiego telefonu, postanawiając porozmawiać z ojcem. I to tak, żeby mu poszło w pięty.
Zanim zdołała wykręcić cały numer, dostrzegła kartkę z narysowanym u dołu dużym, uśmiechniętym sercem. Quentin Conroy zawsze ozdabiał swoje listy i notatki rysunkami będącymi ilustracją jego nastrojów. Dora odwiesiła słuchawkę i zaczęła czytać.
Izzy, moja najdroższa córeczko.
Skrzywiła się. Jej ojciec był jedyną osobą na świecie, która nazywała ją tym zdrobnieniem.
Wywiązałem się z mego zadania. I to wywiązałem się dobrze, śmiem twierdzić. Twój nowy lokator to młody człowiek, który pomoże Ci w cięższych pracach. Nazywa się – co możesz sprawdzić w umowie wynajmu czekającej na twój podpis – Jed Skimmerhorn. Nazwisko pełne wyrazu, które wywołuje w moim umyśle wizję krzepkich kapitanów lub dziarskich pionierów. Sądzę, że jest fascynująco małomówny, a pod tymi spokojnymi wodami wyczuwam kłębiący się wir. Nie potrafię dać mojej uwielbianej córce lepszego prezentu niż ten intrygujący sąsiad.
Witaj w domu, moja pierworodna.
Twój oddany ojciec
Nie chciała dać się rozbawić, ale nie mogła powstrzymać uśmiechu. Podstęp był tak oczywisty. Zamknijmy ją w niewielkim pomieszczeniu z atrakcyjnym mężczyzną, a może – to tylko przypuszczenie – zakocha się w nim, wyjdzie za niego i da swojemu zachłannemu ojcu kolejne wnuki, które będzie mógł rozpieszczać.
– Wybacz, tatku – mruknęła. – Znowu się zawiedziesz.
Odłożyła liścik i przeciągnęła palcem po umowie, szukając podpisu Jeda. Znalazła nieczytelny gryzmoł. Podpisała się linijkę niżej, na obu kopiach. Wzięła jedną z nich, przeszła przez korytarz do drzwi Jeda i zapukała.
Kiedy drzwi nieco się uchyliły, wsunęła dokument w szczelinę, dziabiąc nim w pierś Jeda.
– Będziesz tego potrzebował do akt personalnych.
Wziął go od niej. Przebiegł wzrokiem tekst, potem podniósł oczy na dziewczynę. Jej spojrzenie nie było już przyjazne, lecz chłodne. I o to mu chodziło.
– Dlaczego stary zostawił to tobie?
Uniosła brodę.
– Ten stary – powiedziała spokojnie – to mój ojciec. Budynek należy do mnie, dlatego może mnie pan uważać za swoją gospodynię, panie Skimmerhorn.
Odwróciła się na pięcie i dwoma susami przemierzyła cały korytarz. Zatrzymała się z ręką na gałce drzwi. Odwróciła się.
– Czynsz proszę mi płacić dwudziestego pierwszego każdego miesiąca. Może pan wkładać czeki pod moje drzwi i oszczędzić sobie zarówno wydatku na znaczek, jak i kontaktów z innymi ludźmi.
Weszła do pokoju i zamknęła drzwi, triumfalnie przekręcając w nich klucz.
Dobiegłszy truchtem do schodów mieszkania, Jed poczuł, że wypocił już z siebie niemal zupełnie pół butelki whisky. Jednym z powodów, dla których wybrał to miejsce, była położona w okolicy siłownia. Dziś rano spędził bardzo satysfakcjonujące półtorej godziny, podnosząc hantle, boksując z całej siły worek treningowy i wygotowując z siebie w saunie poranny ból głowy.
Teraz, czując się już niemal jak człowiek, pragnął tylko dzbanka czarnej kawy i jednego z tych podgrzewanych w kuchence mikrofalowej śniadań, które przechowywał w lodówce. Wyciągnął z kieszeni dresu klucze i wszedł do holu. Natychmiast dobiegła go muzyka. Na szczęście nie kolędy, lecz aksamitny lament gospel w wykonaniu Arethy Franklin.
Przynajmniej nie będzie mnie wkurzać swoim muzycznym gustem, pomyślał i poszedłby prosto do siebie, gdyby nie zauważył otwartych drzwi gospodyni.
Moja kolej – zrozumiał i poszedł dalej, trzymając ręce w kieszeniach. Wiedział, że poprzedniego wieczoru był dla niej rozmyślnie niegrzeczny. A ponieważ zrobił to z rozmysłem, nie widział powodu, dla którego miałby ją przeprosić. Chociaż właściwie mądrze byłoby zawrzeć pokój z kobietą, do której należał ten budynek.
Uchylił drzwi nieco szerzej i zajrzał do środka.
Jej mieszkanie – podobnie jak jego – było przestronne, wysokie i pełne słonecznego światła, wpadającego przez trzy frontowe okna. Na tym kończyły się podobieństwa.
Nawet pamiętając lata, spędzone w domu pękającym w szwach od przedmiotów, poczuł oszołomienie. Nigdy dotąd nie widział tylu rzeczy upchniętych na takiej powierzchni. Jedną ścianę zajmowały szklane półki, na których tłoczyły się stare buteleczki, puszki, figurynki, malowane szkatułki i inne drobiazgi, których nie był nawet w stanie nazwać. Zauważył też sporo stołów, zastawionych szkłem i porcelaną. Kanapa w jaskrawe kwiaty uginała się pod ciężarem poduszek, kontrastujących z bladymi odcieniami wielkiego dywanu. Multański kobierzec, pomyślał. W salonie jego rodzinnego domu leżał podobny.
Jak przystało na tę porę roku, przy oknie stała choinka, której każda gałązka przystrojona była kolorowymi bombkami i lampkami.
Drewniane saneczki wyładowano po brzegi sosnowymi szyszkami. Ceramiczny bałwanek w cylindrze uśmiechał się do niego.
Powinien tu panować ścisk, pomyślał Jed. I nieporządek. Ale jakoś tak się nie stało. Miało się tylko takie wrażenie, jakby ktoś otworzył magiczny kufer ze skarbami.
Na środku tego wszystkiego stała jego gospodyni. Miała na sobie szkarłatny kostium z prostą spódnicą i obcisłą, dopasowaną marynarką. Nie widziała go, odwrócona do niego tyłem. Wydął wargi i zastanowił się, co mu wczoraj padło na oczy, że nie zauważył tego szykownego, małego ciałka.
Dora pomrukiwała, wtórując głębokiemu głosowi Arethy. Jed oparł się o framugę drzwi, czekając, aż dziewczyna powiesi na ścianie leżący na sofie obraz i odwróci się w jego stronę. Trzeba jej przyznać, że kiedy go dostrzegła, zdołała zdusić krzyk niemal zupełnie.
– Drzwi były otwarte – powiedział.
– Aha. – A ponieważ w przeciwieństwie do swojego sublokatora nie miała zwyczaju posługiwać się monosylabami, wzruszyła ramionami. – Przenosiłam część towarów z piętra do sklepu. – Poprawiła sobie grzywkę. – Jakieś problemy, panie Skimmerhorn? Nieszczelne rury? Myszy?
– Nie zauważyłem.
– Świetnie. – Przeszła przez pokój i zniknęła mu z oczu. Musiał wejść do środka, żeby ją zobaczyć. Stała przy stole w jadalni i nalewała z porcelanowego dzbanka do pasującej do niego delikatnej filiżanki coś, co pachniało jak cudownie mocna kawa. Dora odstawiła dzbanek i uniosła brew. Jej pozbawione uśmiechu wargi były równie jaskrawoczerwone jak jej kostium.
– Potrzebuje pan czegoś?
– Trochę tego nie zaszkodzi – wskazał dzbanek.
Teraz chce być dobrym sąsiadem, pomyślała Dora. Podeszła bez słowa do szklanej szafki o płynnych liniach i wyjęła z niej filiżankę i spodek.
– Śmietanki? Cukru?
– Nie.
Ponieważ nie wszedł dalej, przyniosła mu kawę. Pachniał mydłem, zauważyła. Bardzo przyjemnie. Ale ojciec nie pomylił się co do jego oczu. Były surowe i niezgłębione.
– Dzięki. – Dwoma łykami opróżnił delikatną filiżankę i ją jej oddał. Jego matka też miała takie, przypomniał sobie. Kilka sztuk zbiła, rzucając nimi w służące.
– Stary… twój ojciec – poprawił się – powiedział, że mogę przynieść tu mój sprzęt. Ale ponieważ nie on tu rządzi, pomyślałem, że uzgodnię to z tobą.
– Sprzęt? – Dora odstawiła filiżankę na stół i wzięła swoją. – Jaki sprzęt?
– Atlas, hantle…
– A! – Odruchowo objęła spojrzeniem jego ramiona i pierś. – Nie sądzę, żeby miało mi to przeszkadzać. – Chyba że będziesz łomotać w godzinach otwarcia sklepu.
– Będę uważał z łomotaniem. – Spojrzał na obraz, przyglądał mu się przez chwilę. Ten też jest jaskrawy, pomyślał, jak kolory, które nosiła, jak jej zwalające z nóg perfumy. – Wiesz co, on chyba jest odwrócony do góry nogami.
Uśmiechnęła się szybko, olśniewająco. Rzeczywiście postawiła go na sofie tak, jak wisiał na aukcji.
– Też tak uważam. Zamierzam powiesić go inaczej.
Podeszła do obrazu i ustawiła go odwrotnie. Jed zmrużył oczy.
– Tak jest dobrze – zawyrokował. – Nadal jest brzydki, ale stoi dobrze.
– Ocena dzieł sztuki jest równie subiektywna jak sama sztuka.
– Jak wolisz. Dziękuję za kawę.
– Nie ma za co. Aha, Skimmerhorn?
Zatrzymał się i spojrzał przez ramię. Słaby błysk zniecierpliwienia, jaki mignął w jego spojrzeniu, zaintrygował ją bardziej niż jakikolwiek przyjacielski uśmiech.
– Jeśli chcesz zmienić coś w umeblowaniu swojego nowego mieszkania, przyjdź do mojego sklepu. Salon Dory ma coś dla każdego.
– Nie potrzebuję niczego. Dzięki za kawę.
Dora nie przestała się uśmiechać, nawet kiedy rozległ się stuk zamykanych drzwi.
– Mylisz się, Skimmerhorn – szepnęła. – Każdy czegoś potrzebuje.
Wysiadywanie w brudnym biurze i słuchanie Beach Boys wyśpiewujących Little St. Nick nie należało do wymarzonych porannych zajęć Anthony’ego DiCarla. Ale chciał usłyszeć parę odpowiedzi, i to zaraz.
Dokładniej mówiąc, to Finley chciał je usłyszeć, i to wczoraj. DiCarlo nerwowo rozluźnił jedwabny krawat. Na razie nie dowiedział się niczego, ale dowie się. Wczorajszy telefon z Los Angeles nie pozostawiał żadnych wątpliwości. Ma w ciągu dwudziestu czterech godzin znaleźć przesyłkę albo poniesie konsekwencje.
DiCarlo nie miał najmniejszej ochoty sprawdzać, na czym mianowicie polegają.
Podniósł wzrok na duży, biały zegar wiszący nad jego głową i przyjrzał się, jak miniaturowa wskazówka przeskakuje z 9:04 na 9:05. Zostało mu mniej niż piętnaście godzin. Ręce zaczęły mu się pocić.
Przez dużą szybę, ozdobioną otyłym świętym Mikołajem i jego elfami, widział tuzin urzędników z działu ekspedycji, stemplujących i wysyłających paczki.
DiCarlo prychnął, kiedy do pokoju wszedł przerażająco tłusty kierownik działu wysyłkowego z niewiarygodnie paskudną peruką.
– Przepraszam za zwłokę. – Na nalanej twarzy Billa Tarkingtona widniał znużony uśmiech. – Pewnie wyobraża pan sobie, jaki tu mamy młyn. Ale nie narzekam, o nie. Interes kwitnie.
– Czekałem piętnaście minut – wycedził DiCarlo, nie kryjąc wściekłości. – Nie mam czasu do stracenia.
– A kto ma o tej porze roku? – Pan Tarkington, promieniejący niesłabnącym zadowoleniem, podreptał do automatu z kawą.
– Proszę usiąść. Chce pan kawy? Postawi pana na nogi.
– Nie. Popełniono błąd, panie Tarkington. Ten błąd należy natychmiast naprawić.
– No cóż, zobaczymy, co się da zrobić. Może mi pan opowiedzieć o tym dokładniej?
– Przesyłka, którą nadałem do Abla Winesapa z Los Angeles, nie była tą, która dotarła do Los Angeles. Czy wyraziłem się jasno?
Tarkington wydął pulchną dolną wargę.
– A to ci dopiero zagadka. Ma pan przy sobie list przewozowy?
– Oczywiście. – DiCarlo wyjął z kieszeni marynarki złożony dokument.
– Zobaczymy. – Tarkington włączył komputer i przebiegł z niezwykłą gracją tłustymi, serdelkowatymi palcami po klawiaturze. – Przyjrzyjmy się. – Zastukał znowu w klawisze. – Przesyłka miała zostać nadana siedemnastego grudnia… Tak, tak, jest. Wyruszyła w terminie. Powinna dotrzeć do adresata wczoraj, najdalej dzisiaj.
DiCarlo przeczesał palcami faliste, czarne włosy. Idioci, pomyślał. Otaczają mnie idioci.
– Przesyłka dotarła na czas. Popełniono pomyłkę.
– Chce pan powiedzieć, że paczka, którą posłaliśmy do Los Angeles, miała dotrzeć gdzie indziej?
– Nie. Chcę powiedzieć, że pomylono zawartość przesyłki.
– A to dziwne. – Tarkington pociągnął łyk kawy. – Czy przesyłkę pakowano tutaj? A, zaraz, zaraz, już pamiętam – zlekceważył odpowiedź DiCarla. – My daliśmy skrzynię i papier pakowy, pan nadzorował pakowanie. No więc jak, do jasnej anielki, mogliśmy zamienić przesyłki?
– To ja o to pytam – syknął DiCarlo i uderzył dłonią w biurko.
– Dobrze, dobrze, tylko spokojnie. – Tarkington, niewzruszenie uprzejmy, nacisnął kilka klawiszy. – Przesyłka została wysłana przez sekcję trzecią. Zobaczmy, kto był wtedy na dyżurze. A, jest. Wygląda na to, że Opal. – Obrócił się z uśmiechem. – Dobra pracownica. I miła kobietka. Ostatnio miała kłopoty.
– Jej prywatne życie mnie nie interesuje. Chcę z nią pomówić.
Tarkington pochylił się i nacisnął przycisk na biurku.
– Opal Johnson proszona jest o zgłoszenie się do biura pana Tarkingtona. – Wyłączył przycisk i poklepał się po tupeciku, by upewnić się, że jest na swoim miejscu.
– Na pewno nie chce pan kawy? A pączusia? – Uniósł wieczko tekturowego pudełka. – Mamy dziś takie pyszne, z truskawkowym nadzieniem. I gniazdka.
DiCarlo wydał z siebie dźwięk przywodzący na myśl czajnik z gotującą się wodą i odwrócił się. Tarkington skusił się na pączka.
DiCarlo mocno zacisnął pięści, widząc idącą przez magazyn wysoką, atrakcyjną czarną kobietę. Miała na sobie obcisłe dżinsy i jasnozielony sweter oraz saszetkę na biodra Nike. Włosy ściągnęła w kędzierzawy kucyk. Wokół jej lewego oka widać było żółknące siniaki.
Otworzyła drzwi i zajrzała do środka. Pokój natychmiast napełnił się szumem pasów transmisyjnych i atmosferą zdenerwowania.
– Pan mnie wzywał?
– Tak, Opal. Pozwól na minutkę. Chcesz kawy?
– Jasne. – Zamknęła drzwi i obrzuciła DiCarla szybkim spojrzeniem. Przez myśl przebiegły jej możliwe wersje wydarzeń.
Wyleją ją. Dadzą jej wymówienie, bo tydzień temu nie wyrobiła normy po tym, jak Curtis ją pobił. Ten obcy był przedstawicielem właścicieli i zaraz jej to powie. Trzęsącymi się rękami wyciągnęła z saszetki papierosa i zapaliła go.
– Mamy tu problem, Opal.
Wydawało się jej, że gardło ma pełne piasku.
– Tak?
– To jest pan DiCarlo. W zeszłym tygodniu nadawał u nas paczkę, na twojej linii.
Szybki skurcz strachu sprawił, że zakrztusiła się dymem.
– W zeszłym tygodniu mieliśmy wiele przesyłek.
– Tak, ale kiedy paczka dotarła na miejsce, okazało się, że miała miejsce pomyłka – westchnął Tarkington.
Opal wbiła wzrok w podłogę. Łomoczące serce podeszło jej do gardła.
– Czy wysłano ją pod niewłaściwy adres?
– Nie, adres się zgadzał. Nie zgadzała się zawartość, a ponieważ pan DiCarlo osobiście nadzorował pakowanie, nie potrafimy tego wytłumaczyć. Może ty coś pamiętasz?
Czuła ból w brzuchu, wokół serca, w oczach. Koszmar, który gnębił ją od tygodnia, zaczynał się urzeczywistniać.
– Bardzo mi przykro – powiedziała z trudem – trudno sobie przypomnieć poszczególne paczki. Pamiętam tylko, że w zeszłym tygodniu przepracowałam trzy podwójne zmiany i w domu musiałam moczyć stopy, tak mnie bolały.
Kłamie, uznał DiCarlo. Widział to w jej oczach, w jej postawie. Postanowił poczekać na odpowiednią chwilę.
– No cóż, warto było spróbować. – Tarkington machnął ręką z rezygnacją. – Daj mi znać, jeśli coś ci się przypomni. W porząsiu?
– Tak, proszę pana. Oczywiście. – Zgniotła papierosa w zniszczonej popielniczce z aluminium i pospieszyła na swoje miejsce pracy.
– Będziemy szukać, panie DiCarlo. W trybie przyspieszonym. Premium dba o satysfakcję klienta. Dostawa z rąk do rąk z uśmiechem – zacytował motto towarzystwa.
– Oczywiście. – DiCarlo stracił zainteresowanie Tarkingtonem, choć z przyjemnością walnąłby go w to tłuste brzuszysko. – A jeśli nadal chce się pan cieszyć poparciem firmy E.F. Incorporated, niewątpliwie znajdzie pan rozwiązanie tej zagadki.
DiCarlo okrążył hałaśliwy dział wysyłkowy i podszedł do stanowiska Opal. Obserwowała go rozbieganymi oczami. Kiedy zatrzymał się przy niej, serce zaczęło tak mocno tłuc się jej o żebra, że aż ją to zabolało.
– Kiedy masz przerwę obiadową?
Z zaskoczenia niemal upuściła pudło z naczyniami.
– Wpół do dwunastej.
– Spotkamy się przed głównym wejściem.
– Wtedy jem obiad w stołówce.
– Nie dzisiaj – powiedział miękko DiCarlo. – Chyba, że chcesz stracić pracę. Wpół do dwunastej – powtórzył i wyszedł.
Bała się mu sprzeciwić, bała się go posłuchać. O wpół do dwunastej włożyła oliwkową parkę i ruszyła do wyjścia dla personelu. Mogła się tylko modlić, by zdołała się opanować do czasu, gdy okrąży budynek.
Bez żalu zrezygnowała z obiadu. Czuła, że nawet to jajko, które zjadła dziś rano na śniadanie, może zwrócić w każdej chwili.
Do niczego się nie przyznawaj – pouczyła sama siebie. Nie udowodnią ci niczego, jeśli się sama nie przyznasz. Jeśli ją wyrzucą, może znów wrócić na zasiłek. Jej duma to zniesie, pytanie tylko, czy zniosą to jej dzieci.
Dostrzegła DiCarla opierającego się o czerwone porsche. Już sam samochód był szałowy, ale mężczyzna – wysoki, ciemnowłosy, efektownie przystrzyżony i ubrany w popielaty, kaszmirowy płaszcz – wyglądał jak gwiazdor filmowy. Przerażona, zalękniona, onieśmielona zbliżyła się do niego ze spuszczoną głową.
DiCarlo nie odezwał się ani słowem. Po prostu otworzył drzwi. Usta mu zadrgały, kiedy westchnęła, siadając na skórzanym obiciu. Usiadł za kierownicą i przekręcił kluczyk w stacyjce.
– Panie DiCarlo, naprawdę bym chciała panu pomóc. Ja…
– Pomożesz mi. – Wrzucił jedynkę i samochód śmignął spod Premium niczym smukły, czerwony pocisk. Już wiedział, jak z nią postępować. Odczekał dwie minuty, by jej nerwy napięły się wystarczająco. Uśmiechnął się z satysfakcją, kiedy odezwała się pierwsza.
– Dokąd jedziemy?
– W żadnym konkretnym kierunku.
Mimo frajdy z przejażdżki samochodem pierwszej klasy musiała oblizać zeschnięte wargi.
– Przerwa kończy mi się za pół godziny. – Nie zareagował. Przyspieszył. – O co chodzi?
– Już wyjaśniam. Uznałem, że lepiej porozumiemy się z dala od twojego miejsca pracy. Zdaje się, że ostatnio nieźle się namęczyłaś.
– Chyba tak. Ta przedświąteczna gorączka i w ogóle…
– I zdaje się, że jednak wiesz, co się stało z moją paczką.
Jej żołądek skurczył się boleśnie.
– Niech pan posłucha, już mówiłam, nie wiem, co się stało. Wykonuję swoją pracę najlepiej, jak potrafię.
Skręcił ostro w prawo, aż zaparło jej dech.
– Wiemy oboje, że to nie ja zawaliłem sprawę, kotku. Możemy to załatwić na dwa sposoby: miło albo nie tak bardzo miło.
– Nie… nie rozumiem.
– Ach, tak – jego głos miał ten sam niebezpieczny ton, co pomruk porsche. – Rozumiesz doskonale. Co się stało, Opal? Spodobało ci się to, co było w skrzyni i chciałaś to mieć dla siebie? Przedwczesna premia gwiazdkowa?
Wyprostowała się gwałtownie i z oburzenia niemal zapomniała o strachu.
– Nie jestem złodziejką! Przez całe życie nie ukradłam nawet ołówka. A teraz zawracaj, gościu!
Odezwał się w niej temperament, który – jak z upodobaniem powtarzał jej Curtis – przysparzał jej siniaków i połamanych kości. Przypomniawszy to sobie, po ostatnich słowach skuliła się i przywarła do drzwi.
– Może i tego nie ukradłaś – zgodził się, kiedy znowu zaczęła drżeć – dlatego będzie mi bardzo przykro podać cię do sądu.
Gardło się jej ścisnęło.
– Do sądu? Jak to do sądu?
– Zniknęła przesyłka, którą mój pracodawca uważa za cenną. Policja zapewne zainteresuje się jej losem, jeśli weźmie się za tę sprawę. I nawet jeśli jesteś niewinna, w twoich aktach personalnych pozostanie wielki znak zapytania.
Panika zaczęła łomotać w jej głowie jak serce dzwonu.
– Nawet nie wiem, co było w tej skrzyni. Ja ją tylko wysłałam. To wszystko.
– Oboje wiemy, że kłamiesz. – DiCarlo zaparkował przed sklepem samoobsługowym. Oczy Opal zaszkliły się łzami, w dłoniach skręcała pasek torebki. – Jesteśmy już prawie w domu – dodał i odwrócił się, mierząc ją zimnym, bezlitosnym spojrzeniem.
– Nie chcesz stracić pracy, prawda, Opal? Nie chcesz, żeby cię zwolnili i aresztowali, prawda?
– Ja mam dzieci – wykrztusiła przez zaciśnięte gardło, a pierwsze łzy potoczyły się jej po policzkach. – Ja mam dzieci.
– Więc lepiej o nich pomyśl, pomyśl o tym, co się z nimi stanie, jeśli wpakujesz się w taką historię. Mój pracodawca to trudny człowiek. – Przesunął spojrzeniem po blednących siniakach na jej twarzy. – Zdaje się, że wiesz już coś o trudnych mężczyznach…
Podniosła rękę do policzka w obronnym geście.
– Nie… upadłam.
– No pewnie. Z tym, że przedtem nadziałaś się na czyjąś pięść, prawda? – Nie odpowiedziała, więc naciskał ją dalej, teraz już delikatniej. – Jeśli mój szef nie dostanie swojej własności, nie będzie się mścił na mnie. Przeryje całe Premium, aż natrafi na ciebie.
Dowiedzą się, pomyślała w panice. Zawsze się dowiadują.
– Ja tego nie wzięłam, naprawdę. Ja tylko…
– Tylko co? – warknął DiCarlo, powstrzymując się z całej siły, by nie złapać jej za gardło i nie wydusić z niej całej reszty.
– Jestem w Premium od trzech lat. – Zaczęła przetrząsać torebkę w poszukiwaniu chusteczki, pociągając nosem. – Za rok mogę awansować.
DiCarlo opanował szarpiącą nim furię i zmusił się do spokoju.
– Słuchaj, wiem, co znaczy wspinać się po tej drabinie. Ty pomożesz mnie, ja zrobię to samo dla ciebie. Nie ma powodu, żeby o tym, co mi powiesz, dowiedział się ktoś trzeci. To dlatego chciałem wyjść z gabinetu Tarkingtona.
Opal zaczęła szukać papierosa. DiCarlo uchylił automatycznie okno.
– Nie pójdzie pan z tym do pana Tarkingtona?
– Nie, jeżeli będziesz ze mną szczera. W przeciwnym wypadku… – By wzmocnić efekt, ujął w palce jej brodę i uszczypnął ją, odwracając ku sobie.