Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Niezwykły thriller Nory Roberts (J.D. Robb), autorki powieści sprzedanych w pięciuset milionach egzemplarzy.
Bestseller nr 1 „New York Timesa”
Najnowsza powieść o porucznik Wydziału Zabójstw nowojorskiej policji Eve Dallas, która walczy, aby ocalić niewinnych i przysłużyć się sprawiedliwości.
W Nowym Jorku grasuje seryjny morderca. Od kilku dni nad ranem odnajdowane są kolejne nagie, okaleczone ciała torturowanych ze szczególnym okrucieństwem mężczyzn. Morderca, czy też morderczyni, porzuca je przed świtem pod ich domami z wciśniętą w ranę po wyciętych genitaliach kartką, na której wypisane jest wierszem wyjaśnienie powodu ich śmierci. Podpis sprawcy: Lady Justice. Kto kryje się pod tym pseudonimem? Czy to jedna osoba, czy może zorganizowana grupa przestępcza? Dochodzenie prowadzi porucznik Eve Dallas. Według niej obrażenia zamordowanych mężczyzn wskazują na zemstę lub mord rytualny. W prowadzeniu śledztwa pomaga jej nieoceniony mąż Roarke, asystentka w stopniu detektywa Peabody oraz cała doskonała policyjna ekipa wydziału zabójstw nowojorskiej policji.
Dlaczego tajemnicza Lady Justice wymierza mężczyznom tę, według niej sprawiedliwą, karę? Czy zostanie odnaleziona i osądzona zgodnie z prawem?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 546
1
Odczuwała wewnętrzny przymus zabijania.
Przeprowadziła dogłębny wywiad, wszystko dokładnie przestudiowała i zaplanowała: kto, kiedy, jak i dlaczego. Zajęło jej to ponad rok. Jej wybór padł na Nigela B. McEnroya. To on miał być tym pierwszym.
Czterdziestotrzylatek, od jedenastu lat żonaty, dwoje dzieci – dwie dziewczynki: lat dziewięć i sześć. W ciągu osiemnastu lat udało mu się – z dwoma wspólnikami – założyć i rozwinąć firmę headhuntingową kadr zarządzających o nazwie Perfect Placement, Angaż Idealny. Jako dyrektor generalny miał pełną kontrolę nad rekrutacją na stanowiska w firmach i na Ziemi, i poza nią.
Siedzibę główną zdecydował się umiejscowić w Londynie, więc bez przerwy podróżował. Oddziały firma miała w Nowym Jorku, Waszyngtonie, Tokio, Madrycie, Sydney, w Nowym Los Angeles, Dubaju, Hongkongu i w Vegas II, a ostatnimi czasy otworzyli nowe centrum nawet na Olimpie.
Wiódł przyjemne, dostatnie życie, zabawiał się z iście królewskim przepychem i wyrobił sobie reputację osoby umiejącej niezwykle precyzyjnie określać potrzeby klientów. Co do małżeństwa – robił wszystko, by było perfekcyjne, przynajmniej w jego ocenie.
W pracy Nigel B. McEnroy odznaczał się sumiennością, był rzetelny i wymagający, dbał też o zachowanie wysokich standardów etycznych.
Żadna z wymienionych powyżej cech nie powstrzymała go jednakże w życiu prywatnym od przeistoczenia się w kłamcę, łotra, cudzołożnika oraz seryjnego gwałciciela.
Facet bez dwóch zdań należał do obleśnych wieprzów; nadszedł czas krwawej jatki.
Z niecierpliwością wyczekiwała odpowiedniej chwili. Czuła, że idealnie dobrała swą pierwszą ofiarę.
Lubił zdradzać żonę z rudowłosymi, cycatymi babkami, które zazwyczaj stały niżej w hierarchii łańcucha pokarmowego władzy niż on. Kiedy nie wyruszał na łowy we własnej firmie, zabawiał się polowaniem w ekskluzywnych klubach.
Jakby tego nie było dość – a przecież miał całkiem udaną rodzinę – zwykle wrzucał wybranej ofierze do drinka tabletkę gwałtu, aby no cóż… dobrze współpracowała. W pełni skapitulowała.
A co może było jeszcze gorsze, przynajmniej raz (miała uzasadnione podejrzenia, że powtórzyło się to kilkakrotnie) dodatkowo odurzył kandydatkę na pewne stanowisko – to konkretnie, przy którym podczas rekrutacji pominął KOBIETY, przeznaczając je dla MĘŻCZYZNY – by nie dość, że skrzywdzić, to jeszcze upokorzyć.
Oczywiście biedna dziewczyna nie potrafiła niczego udowodnić i ledwo pamiętała całe zajście, zbyt przerażona, by oskarżyć sukinsyna.
Jednakże wystarczająco dużo informacji pozyskała od innych jego ofiar – w ostatecznym rozliczeniu o wiele więcej, niżby wystarczyło do podjęcia własnego śledztwa – chodziła więc za nim krok w krok, tropiąc każdy ślad i obserwując wieprza w akcji. Dwukrotnie udało się jej całościowo udokumentować jego rutynowe zachowania seryjnego gwałciciela.
W końcu zgromadziła wszelkie niezbędne dane i teraz po raz ostatni zastygła na dłuższą chwilę przed dużym lustrem, znajdującym się w jej pracowni. Poddała ocenie odbicie swojej sylwetki, widocznej w nim od stóp do głów.
Długie, kręcone, ognistorude loki, powieki pokryte cieniem w kolorze zjadliwej zieleni, oczy starannie obwiedzione kredką, mocno wytuszowane rzęsy. Wydatne usta grubo pociągnięte czerwoną pomadką o barwie równie płomiennej jak włosy.
Sporo czasu zajęło jej uzyskanie efektu nieco zadartego noska i lekko spiczastego podbródka.
Sztuczny obfity biust wyglądał całkiem autentycznie, i tak też się z nim czuła – w końcu dostajesz to, za co płacisz. W celu idealnego wykończenia całości uwydatniła jeszcze nieco pośladki. Skórę miała nasmarowaną delikatnie samoopalaczem – tylko na tyle, by uzyskać subtelny złotawy odcień.
Suknia, którą wybrała – zielona jak jej oczy i gładka jak tafla wody – opinała ją jak druga skóra. Srebrne, iskrzące się w świetle wysokie szpilki dodawały jej wzrostu także optycznie, dzięki przedłużanym piętkom z wąskim paseczkiem.
Wieprzek Nigel miał ze sto osiemdziesiąt pięć centymetrów, a ona w szpilkach nie przekraczała metra osiemdziesięciu. Ujdzie.
Prezentowała się iście posągowo, zuchwale i seksownie.
W peruce, z mocno ucharakteryzowaną twarzą – no, no! – nie rozpoznałaby jej nawet własna matka.
Wykonała jeszcze jeden obrót przed trójdzielnym, wysokim lustrem i wzburzyła nieco włosy peruki.
– Wilford! Uruchamiamy się! – zawołała.
Robot-droid, zaprojektowany tak, by idealnie odwzorowywać białego mężczyznę po sześćdziesiątce, z przystrzyżonym wąsem, równie siwym jak jego gęste włosy, otworzył niebieskie oczy o spokojnym wejrzeniu.
– Jestem, proszę pani! Czego sobie pani życzy, madame?
Zaprogramowała jego głos na tonację z miękkim brytyjskim akcentem, ubrała w czarny frak, śnieżnobiałą koszulę i czarny krawat.
– Przyprowadź samochód – zaordynowała. – Weź zwyczajny miejski. Zawieziesz mnie do klubu o nazwie This Place, a potem zaparkujesz i zaczekasz na dalsze instrukcje.
– Jak sobie pani życzy, madame.
– Jedź windą. Odblokowałam dostęp.
Kiedy Wilford zajął się wykonywaniem jej poleceń, ona sprawdziła zawartość torebki, a następnie podeszła do zestawu monitorów.
Jej babcia – dzięki Bogu! – spała spokojnie, pilnowana przez droidkę-pielęgniarkę. Kochana, najdroższa Busia (tak na nią zawsze pieszczotliwie mówiła) prześpi całą noc jak dziecko, wspomagana łagodnym środkiem nasennym, który wnuczka dodawała co wieczór do szklaneczki brandy, wypijanej na dobry sen przez ukochaną Busię.
– Niedługo wrócę. – Przesłała całusa w stronę monitora i skierowała się do windy, która zawiozła ją na główną kondygnację wspaniałej starej rezydencji, uwielbianej przez nią nieomal na równi z Busią.
Ostrożna i uważna jak zawsze, ponownie zablokowała dostęp do windy i dopiero wtedy ruszyła dalej wystawnie urządzonym foyer, stukając z satysfakcją obcasami. Wyszła na zewnątrz w rześką kwietniową noc i zamknęła za sobą drzwi, uruchomiwszy uprzednio alarm.
Zadrżała lekko i z zimna, i z niecierpliwości, jednakże Wilford już stał na podjeździe, przytrzymując otwarte drzwi samochodu.
Wśliznęła się do środka i skrzyżowała nogi. Jedenasty kwietnia dwa tysiące sześćdziesiątego pierwszego roku – pomyślała. Znaczący dzień w historii miasta. Dzień narodzin Lady Justice, prawdziwej damy wymierzającej sprawiedliwość.
*
Nigel tymczasem wpadł w ferwor łowów, gotów celebrować zakończenie długiego, pełnego sukcesów dnia pracy. Jego żona i córki rozkoszowały się akurat tropikalną lekką bryzą podczas wiosennych ferii, miał więc cały tydzień tylko dla siebie. Nie musiał silić się na wymyślanie wykrętów, dlaczego znów się zasiedział w pracy, i czuł się z tym nieco dziwnie.
Bardzo lubił klub This Place za dyskrecję (żadnych kamer monitoringu), za znajdujące się w jego wnętrzu kapsuły dla VIP-ów, doskonale odizolowane od gęstych tłumów gawiedzi wokół, oraz za doskonałe martini i świetną muzykę. Ach! Prawda! Również za duży wybór atrakcyjnych dziewczyn, poszukujących drobnej odmiany w swoim nudnawym życiu.
Oczywiście zarezerwował uprzednio VIP-owską kapsułę, lecz przez pierwszą godzinę pobytu błądził tu i tam po lśniących srebrzyście posadzkach, obserwując pulsujące światła na parkiecie do tańca i rzucając szybkie spojrzenia to w górę, to w dół po wszystkich trzech kondygnacjach klubu.
Tę część wieczoru zwał polowaniem i niezmiennie się nią fascynował.
Poprzedniej nocy uzyskał doskonały wynik – co za farciarz! – ustrzeliwszy bliźniaczki. Dwie truskawkowoblond siostry z największą przyjemnością dzielące się z nim swoimi wdziękami przez kilka godzin w jego garsonierze gdzieś w Nowym Jorku.
Zastanawiał się przez chwilę, czyby nie skontaktować się z którąś z nich – albo obiema? – i nie powtórzyć wyczynów z poprzedniej nocy, ale wolał jednak świeże mięsko. Na wszelki wypadek, jak zawsze, usunął numery ich telefonów.
Zdawał sobie sprawę z tego, że wygląda szałowo w czarnych, obcisłych spodniach z paskiem nabijanym ćwiekami i w niebieskim swetrze, pasującym do koloru jego oczu. Nosił na nadgarstku elegancki wielofunkcyjny zegarek; świadczył on o zamożności jego posiadacza, o ile ktoś był wyczulony na takie gadżety.
Stać go było na płatne, licencjonowane towarzyszki uciech z najwyższej półki – i chętnie korzystał z ich usług, jeśli brak czasu drastycznie zawężał mu możliwość wyboru. Jednakże o wiele bardziej pasjonowało go samodzielne polowanie oraz ustrzelona sztuka zwierzyny.
W tej właśnie chwili jego uwagę przykuła rudowłosa dziewczyna, wijąca się wdzięcznie na parkiecie do tańca. Nieco za młoda jak na jego upodobania, stwierdził, a jej włosy – nastroszone i krótkie – nie tworzyły zbyt wyrafinowanej fryzury.
Jednakże te wężowe ruchy!
Po namyśle zaczął krążyć na parkiecie, mając ją wciąż w zasięgu wzroku. Zaraz jakoś do niej zagada, a potem…
Wtem ktoś się zderzył z nim lekko plecami. Spojrzał przez ramię i usłyszał gardłowe:
– Excusez-moi!
Głos, lekki francuski akcent oraz seksowny pomruk sprawiły, że się całkiem odwrócił.
Tancerka o wężowych ruchach natychmiast uleciała mu z głowy.
– Pas de quoi. – Ujął dłoń zjawiskowej kobiety i uniósł do ust. W odpowiedzi został obdarowany zmysłowym uśmiechem.
Zatrzymał dłoń, a ona nie oponowała.
– Êtes-vous ici seule? – spytał.
– Ah, oui! – odrzekła tonem, który odczytał jako jednoznaczne zaproszenie. – Et vous?
Odwrócił jej dłoń, musnął delikatnie ustami wewnętrzną stronę nadgarstka i powiedział już po angielsku:
– Mam nadzieję, że od tej chwili nie będę samotny.
– Jesteś Anglikiem? Mówisz bardzo dobrze po francusku.
– Mam nadzieję, że pozwolisz mi postawić sobie drinka i wtedy porozmawiamy w takim języku, w jakim sobie zażyczysz.
Wolną ręką przeciągnęła z góry w dół po tej swojej wspaniałej kaskadzie rudych loków i przechyliła głowę na bok.
– Z największą przyjemnością – powiedziała.
Mam cię! – pomyślał, prowadząc ją przez tłum i lawirując pomiędzy stolikami. Przeszli obok jednego z wielu barów i znaleźli się przy jego kapsule.
– Mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko? Wolę odrobinę prywatności.
Za kotarą czekało na nich półokrągłe, czarne, pluszowe siedzisko z obfitością równie czarnych poduch obrzeżonych srebrnymi lamówkami. Usiadła i skrzyżowawszy te swoje doskonałe nogi, odchyliła się lekko do tyłu. Tylko na tyle, by dotknąć plecami oparcia.
– Lubię kapsuły – oznajmiła. – Widzimy przez ich ścianki wszystko, co się dzieje dookoła, a nikt z zewnątrz nie może zajrzeć do środka. To… działa na zmysły, nieprawdaż?
– Tak. Istotnie. – Usiadł obok, oceniając w myślach, jak z nią postępować. Nie za szybko – zdecydował. To zielonookie cudo zna zasady gry i zapewne oczekuje nieco bardziej wyrafinowanych metod. – Co więc sprawia ci największą przyjemność?
– Mam wiele pomysłów.
Poczuł podniecenie, ale roześmiał się tylko krótko.
– To tak jak i ja. A jeśli chodzi o coś do picia?
– Wódka i bardzo wytrawne martini, dwie oliwki. Najbardziej lubię Romanov Five.
– Tak jak i ja.
– Ach, więc mamy podobne gusta.
– To zapewne pierwsze z wielu.
Dokonał zamówienia z automatycznego menu w kapsule. Jednocześnie błądził wzrokiem po jej kształtach. Cieszył go ruch za półprzepuszczalnymi ściankami kurtynowymi kapsuły, pulsujący rytm muzyki, działający na zmysły.
– Nazywam się Nigel…
Przyłożyła palec do jego ust.
– Tylko imiona, ça va? Niech będzie tajemniczo. Solange.
– Solange – powtórzył. – Co cię sprowadza do Nowego Jorku?
– Jeśli ci to zdradzę, czar tajemnicy pryśnie. Może lepiej powiem coś dotyczącego tej chwili. Lubię Nowy Jork za wiele przyjemności, których dostarcza, i za jego… – Sprawiała wrażenie szukającej odpowiedniego określenia. – Ach, tak! Za anonimowość. A ty, Nigelu, co lubisz najbardziej?
– Tę chwilę.
Roześmiała się i potrząsnęła lokami.
– W takim razie powinniśmy się razem nią cieszyć, tą oraz tymi, które wkrótce nadejdą. Przyszłam tutaj dzisiejszego wieczoru, żeby… tak, żeby pozbyć się… to znaczy, och! żeby zapomnieć o minionym dniu oraz o wszystkim, co musi i powinno zostać zrobione. Żeby zamiast tego uczynić coś, co sprawi mi przyjemność. Będzie to wieczór dla mnie, rozumiesz?
– Tak. Ja mam to samo. Kolejne podobieństwo.
– A więc… – otworzyła swoją wieczorową torebkę i wyjęła z niej malutką puderniczkę – …więc dziś wieczorem będziemy cieszyć się chwilą. Razem.
Już zaczął się skłaniać w jej stronę, gdy naraz w tym samym momencie okienko podawcze zasygnalizowało dostarczenie drinków i się otworzyło.
– Powinniśmy wznieść toast – rzekł.
Kiedy się odwrócił, chcąc sięgnąć po kieliszki z koktajlem zawierającym martini, zrzuciła torebkę na podłogę. On tymczasem postawił kieliszki na stole i schylił się, by ją podnieść, a wtedy kobieta wlała zawartość fiolki ukrytej w puderniczce do jego drinka.
– Merci! – Wzięła od niego torebkę, po czym schowała puderniczkę i swoim kieliszkiem delikatnie stuknęła w jego szkło. – Wypijmy więc za tę chwilę! – Wzniosła toast.
– Oraz za wiele czekających nas uciech – dodał.
Spoglądała na niego roziskrzonym wzrokiem sponad brzegu kielicha.
– Opowiedz mi dokładniej, czego pragniesz – zaproponowała kusząco.
– Pięknej kobiety, która chce tego samego co ja.
Położywszy mu dłoń na udzie, obserwowała uważnie, jak wychyla kielich. Następnie, drażniąc jego zmysły, przesunęła palcami w stronę wyraźnego wzniesienia w okolicy jego krocza.
– Jak zamierzasz sięgnąć po to, na co właśnie natrafiłeś? – wymruczała, lecz kiedy gwałtownie pochylił się w jej stronę, zablokowała go, opierając wyciągniętą rękę o jego pierś. – Mais non! Ależ nie! Wypijmy najpierw za tę chwilę, za przyszłe rozkosze i niecierpliwe wyczekiwanie ich nadejścia. Widzimy je jak za zasłoną, te ruchy, dotyk, rytuał zespolenia ciał, tak?… Niektórzy mogą, niektórzy nie, a my… Cóż, my możemy robić, co nam tylko przyjdzie do głowy już tutaj, przez nikogo niewidziani.
– Podniecająca perspektywa – odrzekł, czując dziwny mętlik w głowie.
– Zatem dopij do dna i chodź ze mną. Mam doskonałe lokum, które będzie bardziej niż odpowiednie dla nas dwojga. Zaznamy tam wielu uciech.
Nie mogąc się już doczekać, pospiesznie wychylił kielich i ujął jej dłoń, którą wyciągnęła ku niemu, wstając.
– Moje mieszkanie jest niedaleko stąd – zaczął.
– Mam doskonałe lokum – powtórzyła.
Wydawało mu się, że przedziera się przez kłęby jakby podświetlonej srebrzyście mgły i nie zdołał już dostrzec, jak kobieta dotyka odpowiednich przycisków na wyświetlaczu wielofunkcyjnego zegarka, wysyłając informację do oczekującego na nich droida. Ledwie docierały do niego dźwięki muzyki, kiedy sprowadzała go na pierwszy poziom klubu, a potem powiodła na zewnątrz, w noc.
Pchnęła go lekko, żeby wsiadł do auta. W środku zaczął dłońmi obmacywać jej piersi, a jego usta pożądliwie szukały jej warg.
Wydawało mu się, że usłyszał słowa kobiety: „Wilford! Prosto do domu!”, wymówione innym zgoła tonem, ale zaczął już zapadać się gdzieś w głąb siebie, w głąb przyjemności i cielesnych uciech.
Ogarnęła go ciemność.
*
Ocknął się z dudnieniem w głowie. Gardło paliło go żywym ogniem. Kiedy spróbował się poruszyć, uczuł ból w mięśniach rąk. Zamrugał, z wysiłkiem otwierając oczy, i od razu je przymknął, oślepiony ostrym światłem.
Znajdował się w obszernym pomieszczeniu z blatami roboczymi, jakimiś monitorami i ekranami, z rozbudowanymi stanowiskami pracy. Nic z tego nie rozumiał.
Musiała minąć dobra minuta, nim sobie uświadomił, że jest całkowicie nagi, a ręce ma skute kajdankami w nadgarstkach i wykręcone ponad głową. Okowy ktoś przytwierdził do łańcucha zwisającego z sufitu. Ledwo sięgał podłogi stopami.
Porwany? Oszołomiony narkotykami? Spróbował się wykręcić mimo więzów, lecz zabolało.
Nie, nie, był w klubie. Owszem, poszedł do klubu. Ta Francuzka… Solange… Coś sobie przypominał, lecz dość mętnie, a gdy usiłował się głębiej nad tym zastanowić, poczuł nawrót rozdzierającego bólu czaszki.
Nie ma żadnych okien – myślał, oblewając się zimnym potem ze strachu. Zauważył schody prowadzące gdzieś na wyższe piętro, a kiedy przekrzywił maksymalnie na bok bolącą głowę, zdołał jedynie dostrzec u ich szczytu zamknięte drzwi.
Przez chwilę próbował wołać po pomoc, ale z jego krtani wydobył się tylko chrapliwy szept.
Cielesne uciechy – tak, pamiętał te obietnice. Rozmawiali o czekających ich przyjemnościach, a potem ona…
Wyczuł za plecami jakiś ruch i w tej samej chwili przeszył go spazm niewyobrażalnego bólu. Jego krzyk, który rozpoczął się chrypą, przeszedł w paniczny wrzask.
Wtedy ona przesunęła się tak, by mógł ją widzieć.
Nie była to wcale poznana wczoraj Francuzka.
Kim była ta kobieta, ta kreatura śmiejąca się z niego, o twarzy zasłoniętej srebrną maską, o ciemnych włosach lśniących srebrzyście na końcach? Ta kobieta o zgrabnych, krągłych kształtach, odziana w czerń?
Miała na sobie srebrne, wysokie za kolano buty i coś w rodzaju – dobry Boże! – napierśnika z czarnej skóry z wytłoczonymi literami LJ, pomalowanymi również na kolor srebrny, identyczny jak buty.
– Kim jesteś? – wychrypiał. – Czego chcesz?
– Pragnę doznać wielu obiecanych chwil przyjemności.
– Solange? – Poczuł cienką strużkę ulgi wlewającą się w ciało skręcone strachem. – Czy…
– Czy ja ci przypominam Solange? – prychnęła i smagnęła go tuż nad penisem elektrycznym poskramiaczem na długiej rączce.
Zwinął się z bólu, rażony palącym skórę impulsem, który przeszył jego ciało, spływając w dół.
– Jam jest Lady Justice, ta, która czyni sprawiedliwość, ty cudzołożny złamasie! Właśnie nadszedł dla ciebie czas rozrachunku, Nigelu McEnroyu!
– Przestań! Nie rób tego! Mam pieniądze! Dam ci, cokolwiek zechcesz! Zapłacę każdą cenę!
– Och, tak, wierz mi, że zapłacisz! Ten raz za to, co robisz swojej żonie… – mówiąc to, smagnęła go na odlew przez brzuch – …i córkom… – następny cios spadł na jego pierś – …i za każdą kobietę, którą zgwałciłeś. – Przeciągnęła elektrycznym poskramiaczem po jego pośladkach.
– Nie! Nie! Nie! – Jego wrzaski odbijały się od ścian. – Nigdy nie zgwałciłem żadnej kobiety! Popełniasz ogromny błąd!
– Doprawdy?! Doprawdy, Nigelu? – Musnęła go poskramiaczem po jądrach i przyszło jej do głowy, że chyba jeszcze tylko pies mógłby wyć w tak wysokich tonacjach.
Za każdym razem, kiedy wymawiała następne imię – imię jednej z jego ofiar – wywoływała u niego kolejny wstrząs elektryczny.
McEnroy bełkotał coś, aż wreszcie osunął się bezwładnie, kobieta była jednak nieustępliwa. Podsunęła mu pod nos fiolkę, która go otrzeźwiła, i zaczęła wszystko od początku.
Błagał ją – och, jak on ją błagał! – przeklinał, łkał, darł się, aż w końcu się zlał.
Och, och, och, te chwile przyjemności!
– Dlaczego? Dlaczego mi to robisz?!
– Mszczę się za wszystkie kobiety, które zdradzałeś, upokarzałeś i które molestowałeś. Wyznaj, Nigelu, wyznaj teraz wszystkie swoje zbrodnie!
– Nigdy nikogo nie skrzywdziłem!
Trzasnęła go na odlew prętem paralizatora po pośladkach. Kiedy odzyskał zdolność mówienia, wyjęczał, szlochając:
– Kocham moją żonę. Kocham moją żonę, lecz mam większe potrzeby. Tak mi przykro. To był tylko seks! Proszę! Błagam!
– Odurzałeś kobiety.
– Nigdy… Tak, tak! – wrzasnął, chcąc uniknąć bólu. – Nie zawsze, ale jest mi przykro z tego powodu. Przepraszam za to!
– Wykorzystywałeś swoje stanowisko do ich zastraszania. Zmuszałeś kobiety, które chciały tylko pracować, do uprawiania seksu.
– Nie… Tak, tak! Ale mam przecież swoje potrzeby. Błagam!
– Masz swoje potrzeby? – powtórzyła z przekąsem, po czym wzięła do ręki metalowy pręt i rąbnęła go w twarz, łamiąc mu kość policzkową. – Twoje potrzeby były ważniejsze niż ich wolna wola, niż ich życzenia, ich potrzeby? Niż słowa przysięgi złożonej własnej żonie w dniu ślubu?!
– Nie, nie! Przykro mi! Tak mi przykro! Ja… Potrzebna jest mi pomoc. Pójdę na leczenie. Do wszystkiego się przyznam. Pójdę do więzienia. Zrobię wszystko, co każesz!
– Powiedz, kim jestem.
– Nie wiem, kim jesteś. Błagam!
– Przecież już ci mówiłam! – Znów poraziła go prądem, a po konwulsyjnej reakcji drgawkowej domyśliła się, że niewiele mu brakowało do końca. – Zwę się Lady Justice. Powtórz!
– Lady Justice – wymamrotał, zachowując resztki przytomności.
– Justice, czyli Sprawiedliwość! – rzekła z patosem. – I sprawiedliwości stanie się zadość!
Miała już przygotowane wiadro i ostry sztylet. Teraz przyniosła je bliżej. Wiadro postawiła mu między nogami.
– A to po co?… Co robisz?… Przecież przyznałem się do wszystkiego. Przeprosiłem! O mój Boże! Boże! Proszę! Nieee!
– Wszystko jest w porządku, Nigelu. – Uśmiechnęła się, patrząc w zachodzące łzami, przerażone oczy mężczyzny. – Zamierzam zająć się tobą i twoimi potrzebami po raz ostatni.
Utrzymywała go przy życiu tak długo, jak tylko się dało, a kiedy już było po wszystkim, kiedy ucichł, a jego ciało zwiotczało, westchnęła przeciągle.
– A więc sprawiedliwości stało się zadość!
*
Gdy porucznik Eve Dallas stanęła nad zmasakrowanym, nagim ciałem mężczyzny, miasto wciąż jeszcze spowijał mrok. Wiał lekki wiatr, który wichrzył jej krótką, wystrzępioną fryzurkę i szarpał połami długiego skórzanego płaszcza. Nachyliwszy się, odczytywała wyraźnie wydrukowane, pisane na komputerze słowa z kartki, przymocowanej do miejsca, w którym niegdyś znajdowały się genitalia ofiary.
Ten tutaj za nic przysięgi małżeńskiej miał słowa:
Zdradzana przez niego była jego druga połowa.
Bogactwa i władzy miał nadmiary
Do twierdzy swej bezbronne wabił ofiary.
Gwałcił je dla zabawy
I zdechł dziurawy.
Lady Justice
Eve odstawiła swoją walizeczkę oględzinową i zwróciła się do policjantki mundurowej, która pierwsza dotarła na miejsce znalezienia ciała.
– Co już wiadomo? – zagadnęła.
Na co gęstobrewa kobieta rasy mieszanej wyrecytowała:
– Na numer dziewięćset jedenaście zadzwoniono o czwartej trzydzieści osiem nad ranem. Z limuzyny na rogu ulic Osiemdziesiątej Ósmej Zachodniej oraz Columbus wysiadła kobieta, Tisha Feinstein. Utrzymuje ona, że była na swoim wieczorze panieńskim w towarzystwie czternastu przyjaciółek i chciała się przejść kawałek dla odetchnięcia świeżym powietrzem. Odetchnięcia, jak się wyraziła, świeżym powietrzem. Przeszła trzy kwartały miasta aż po Dziewięćdziesiątą Pierwszą i tu spostrzegła leżące na chodniku zwłoki. Wbiegła do budynku – a tu właśnie mieszka – i obudziła swojego narzeczonego, Clippera Vance’a. Ten wyszedł przed dom, zobaczył ciało i zadzwonił na policję. Wezwanie odebrałam ja z partnerem. Przybyliśmy na miejsce o czwartej czterdzieści, zabezpieczyliśmy je taśmami i natychmiast wezwaliśmy wsparcie w postaci posterunkowych-droidów. Posterunkowy Rigby jest w środku ze świadkami.
– W porządku. Proszę pozostać na stanowisku.
Eve zabezpieczyła dłonie gumą w sprayu, kucnęła przy zwłokach i otworzyła swoją walizeczkę oględzinową. Zaczęła od dociśnięcia kciuka ofiary do okienka Identi-pada. Odczytała z wyświetlacza, co następuje:
Ofiara zidentyfikowana jako Nigel B. McEnroy, rasy białej kaukaskiej. Wiek czterdzieści trzy lata, obywatelstwo brytyjskie. Wśród kilku posiadanych przez niego nieruchomości znajduje się również apartament przy ulicy Dziewięćdziesiątej Pierwszej Zachodniej, numer sto czterdzieści pięć w Nowym Jorku. W budynku pod tym samym adresem zamieszkuje również Tisha Feinstein, która znalazła zwłoki.
Eve przyjrzała się uważnie twarzy denata.
– Nic dziwnego, że go nie rozpoznała, nawet jeśli go znała. Pełno siniaków i śladów po przypiekaniu skóry, najprawdopodobniej jakimś urządzeniem elektrycznym, na twarzy i całym ciele. Niezwykle głębokie ślady po więzach na obu nadgarstkach wskazują, że zmarły był skrępowany podczas tortur i bardzo wówczas cierpiał – mówiła do dyktafonu.
Wyjęła mikrogogle i przyjrzała się uważniej rozcięciom i zasinieniom na nadgarstkach.
– Sądząc po kącie nachylenia śladów, miał ręce związane nad głową i to właśnie nadgarstki utrzymywały cały ciężar jego ciała. Do potwierdzenia przez patologa medycyny sądowej. Genitalia zostały odcięte.
Pochyliła się bardziej nad ciałem i uniósłszy ostrożnie za rożek kartkę z wierszem, spojrzała na ranę pod innym kątem.
– Żadnych oznak wahania. Cięcie wykonane z nieomal chirurgiczną precyzją. Możliwa stosowna wiedza medyczna lub doświadczenie w tej dziedzinie.
Wyjęła z walizeczki detektory.
– Czas zgonu: trzecia dwadzieścia. Przypuszczalna przyczyna śmierci: całkowite wykrwawienie po kastracji. Możliwy zawał serca, spowodowany wielokrotnym rażeniem prądem elektrycznym. Być może jedno i drugie równocześnie.
Przykucnęła na piętach.
– A więc był związany, torturowany i zamordowany gdzieś indziej, bo do tego potrzeba jednak nieco bardziej odizolowanego miejsca, a potem zwłoki ułożono tutaj. I nie podrzucono, ale właśnie ułożono w odpowiedni sposób tuż przy wejściu do budynku, w którym mieszkał. W dodatku z tą tutaj, zlokalizowaną w przemyślanym miejscu, poetycznie zredagowaną notką. – Popatrzyła na kartkę. – Lady Justice, ta, która czyni sprawiedliwość. Ktoś się na ciebie nieźle wkurzył, drogi Nigelu.
Ujęła do ręki małe szczypczyki i wydobyła z walizeczki kilka torebek ewidencyjnych. Kiedy wyciągała z rany pierwsze wklejone w nią ciało obce, usłyszała znajomy stukot niskich obcasów różowych kowbojek swojej partnerki, zbliżającej się szybkim krokiem po pobliskim chodniku.
Peabody zaprezentowała posterunkowym-droidom pełniącym straż odznakę policyjną i schyliwszy się, przeszła pod taśmą odgradzającą miejsce zdarzenia. Po czym rzuciła okiem na zwłoki i stwierdziła krótko:
– Nieźle poharatany.
– Cały tak wygląda.
Eve dobrze pamiętała, jak jeszcze całkiem niedawno Peabody zieleniała na twarzy od takich widoków. Dwa lata w wydziale zabójstw zdecydowanie ją uodporniły.
– Miał jeszcze dołączony ten tutaj liścik miłosny. Wciśnięty tam. Peabody, wezwij z łaski swojej zespół z kostnicy oraz ekipę sprzątaczy. Lepiej, żeby go spakowali do worka i oznakowali, zanim mieszkańcy tej miłej, spokojnej okolicy zaczną wyprowadzać psy czy wychodzić na poranny jogging. Hej tam! Posterunkowy! Pomóżcie mi odwrócić ciało. Chcę dokończyć oględziny denata.
Odnalazła kolejne ślady przypalania na skórze: na plecach, pośladkach, pod kolanami, na łydkach. Wiele z nich już podczas tortur przekształciło się w otwarte, sączące się rany.
– Musiało to zająć sporo czasu… – mruknęła pod nosem. – Nie da się zrobić czegoś podobnego, jeśli się nie dysponuje dużą ilością wolnego czasu. A poza tym, co też mogła począć nasza Lady Justice z fiutem i jajkami?
Eve podniosła się i odwróciła do swojej partnerki. Peabody miała na sobie nieśmiertelny różowy płaszczyk. Szyję owinęła cienkim niebieskim szalikiem z wzorkiem – o zgrozo! – w różowe kwiatki. Ciemne włosy spięła w krótki kucyk, podskakujący przy każdym jej kroku.
– Poszukajcie świadków w środku – zaordynowała Eve. – Zabezpieczcie miejsce zbrodni, funkcjonariuszko! Jaki ma numer apartament panny Fenstein?
– Sześćset trzy, pani porucznik.
Razem z Peabody ruszyły w stronę wejścia do piętnastopiętrowej dostojnej budowli z elewacją z całkiem przyjemnie odnowionego brązowego kamienia. Przy wejściu nie było wprawdzie nocnej ochrony – jak zauważyła Eve – ale budynek miał dobry, solidny system monitoringu.
Pokazała odznakę policyjną stojącemu przy drzwiach posterunkowemu-droidowi.
Hol wejściowy prezentował się równie okazale, jak cały budynek. Jego posadzkę wyłożono naprzemiennie granatowymi i kremowymi płytkami. Granatowe ściany zdobił kremowy szlaczek, uwagę zwracały dyskretnie usytuowane biurko ochrony – chwilowo przez nikogo nieobsadzone – kilka wyściełanych miękko ławek i parę wysokich, smukłych wazonów z wyglądającymi na świeże wiosennymi kwiatami.
Eve wcisnęła przycisk windy i czekając na kabinę, przekazywała Peabody wszystko, co wiedziała.
– Świadek wracała z wieczoru panieńskiego i zauważyła ciało McEnroya leżące na chodniku. Wbiegła do środka, powiedziała o tym Vance’owi, swojemu narzeczonemu. Ten wyszedł przed budynek, zweryfikował słowa narzeczonej, a potem zadzwonił na policję. Mamy zapis rozmowy na numer dziewięćset jedenaście o godzinie czwartej trzydzieści osiem. Dwie minuty później na miejscu zdarzenia pojawił się pierwszy patrol policji. Denat był również mieszkańcem tego budynku – a raczej miał tu swój apartament. Jest narodowości brytyjskiej. Posiada wraz ze swoimi rodzicami międzynarodową, międzyplanetarną spółkę headhunterską. Żonaty, dwoje dzieci.
– Co z żoną? – zainteresowała się Peabody.
– Taa… – Eve weszła do kabiny windy. – Sprawdzimy potem, czy jest w domu, ale najpierw spróbujmy znaleźć jakichś świadków.
– Nie dotrzymał słów przysięgi małżeńskiej. – Peabody przypomniała słowa wierszyka. – Jeśli ona ich dotrzymywała, ten wierszyk miłosny od zabójczyni musiałby wywrzeć na niej ogromne wrażenie.
– Mhm… No cóż, ludzie reagują bardzo dziwnie, kiedy są wkurzeni, a ta Lady Justice, niosąca sprawiedliwość, musiała być nieźle wkurzona, choć… o ile żona nie jest zwyczajną idiotką, będzie miała cholernie mocne alibi.
Eve wyszła z windy i skierowała się szybkim krokiem w stronę cichego, spokojnego korytarza. Odnotowała zamontowane tam kamery ochrony.
– Sprawdźmy, co zarejestrowano na kamerach monitoringu z piętra, na którym mieszkał denat, z wind, holu wejściowego, z najbliższego otoczenia budynku.
Zadzwoniła do drzwi o numerze sześćset trzy i machnęła swoją odznaką przed nosem policjantowi mundurowemu – młodemu chłopakowi o ufnym spojrzeniu – który jej otworzył.
– Mam to, funkcjonariuszu Rigby – rzekła. – Proszę się skontaktować z ochroną budynku lub zarządcą nieruchomości. Chcę przejrzeć nagrania z kamer na piętrze, gdzie mieszkał denat, z wind, holu wejściowego do budynku oraz ze wszystkich kamer skierowanych na ulicę.
– Z jakiego przedziału czasu, pani porucznik?
– Dwie doby wstecz, o ile je przechowują. Potem zacznijcie się dobijać do drzwi sąsiadów.
– Tak jest, pani porucznik!
Odesłała go do wykonania powierzonych zadań, a sama szybkim, uważnym spojrzeniem otaksowała parę skuloną w objęciach na długiej, lśniącej szmaragdową zielenią żelowej sofie.
Dziewczyna – na oko dobiegająca trzydziestki – miała długie, kręcone, miedzianozłote włosy. Po podpuchniętych oczach mniej więcej tego samego koloru widać było, że płakała. Grymas na bladej twarzy, z której zmyła dokładnie makijaż – a musiała być mocno wymalowana na wieczornej imprezie – świadczył o przeżytym szoku.
Ubrana była w proste, szare bawełniane spodnie, koszulkę z długimi rękawami i domowe bambosze. Siedziała wtulona w postawnego chłopaka rasy mieszanej, mniej więcej w tym samym wieku co ona.
Chłopak skierował swe uduchowione piwne oczy na Eve i powiedział:
– Mam nadzieję, że nie zajmie to dużo czasu. Tish powinna się przespać.
– Obawiam się, że długo nie wytrzymam – odezwała się dziewczyna. – Oczy same mi się zamykają. Wiem, że powinnam zidentyfikować… – Wtuliła twarz w szerokie ramiona Vance’a.
– Zdaję sobie sprawę, że to trudne, panno Feinstein, postaramy się jednak załatwić wszystko najszybciej, jak to możliwe. Jestem porucznik Dallas, a to detektyw Peabody. Wydział zabójstw.
– Wydaje mi się, że panią rozpoznaję. Brat mojej przyjaciółki Lydii jest dzielnicowym w Queens. Miałam nawet do niego zadzwonić. W liceum chodziliśmy ze sobą przez pewien czas, ale…
– Może lepiej opowiedz nam, co się właściwie wydarzyło – Eve przerwała jej wynurzenia. – Zacznij od tego, gdzie byłaś wczoraj wieczorem.
– Impreza się skończyła i… – zaczęła Feinstein.
– Przepraszam – wtrącił się Vance. – Niech panie usiądą. Mogę czymś służyć? Może przygotuję kawę?
– Byłoby świetnie – powiedziała Eve. Zajmie go to przez pewien czas, pomyślała. – Dla mnie espresso, dla mojej partnerki americano.
– A dla ciebie, kochanie, może jeszcze jedną herbatkę? – zwrócił się do towarzyszki.
– Chętnie. Dzięki, Clip. – Uśmiechnęła się do niego. – Nie wiem, co bym bez ciebie zrobiła.
– Mam nadzieję, że nigdy nie będziesz musiała tego sprawdzać. Jedną chwileczkę. – Podniósł się i wyszedł bezszelestnie z pokoju.
Feinstein skuliła się, przyjmując pozycję obronną.
– A więc jak to było z tym waszym wieczorem? – podjęła Eve.
– Impreza się skończyła. Dokładniej: mój wieczór panieński. Pobieramy się z Clipem w przyszły piątek. Limuzyna zabrała mnie spod domu około dwudziestej pierwszej. Bawiłyśmy się w czternaście dziewczyn, wiadomo, jak to w klubie. Clip ma jutro swój wieczór kawalerski. Nieważne. Zakończyłyśmy zabawę męską rewią u Spinnera w centrum. Wiem, że to brzmi trochę tak, jak…
– Radosny czas, spędzony w towarzystwie przyjaciółek – wtrąciła Peabody z uśmiechem.
– No właśnie. – Oczy Feinstein zaszły łzami. – Naprawdę tak było. Niektóre z dziewczyn są moimi przyjaciółkami od wieków, a ja pierwsza z naszej grupki wychodzę za mąż. Bawiłyśmy się świetnie, dużo piłyśmy i śmiałyśmy się bez przerwy. Potem limuzyna odwoziła nas po kolei do domów. Ja byłam ostatnia, poprosiłam kierowcę, żeby wysadził mnie na rogu. Chciałam łyknąć trochę świeżego powietrza i przejść się kawałek. Czułam się taka szczęśliwa, tak rozkosznie niemądra! Było mi tak dobrze! Chciałam nieco przedłużyć ten stan i wtedy…
Przerwała, kiedy Vance powrócił z pełnymi kubkami ustawionymi na tacy.
– Clip.
– W porządku, kochanie. Mów dalej. Wszystko w porządku.
Odstawił tacę i objął narzeczoną ramieniem. Eve wzięła do ręki kubek z czarną kawą. Po zapachu skonstatowała, że pijała gorsze. Bóg jeden wie, że pijała lepsze, ale gorsze też.
– Gdybym poprosiła Shelly, która nas odwoziła do domu, żeby podjechała pod samo wejście do budynku, ona spostrzegłaby go pierwsza. To okropne, ale wolałabym, żeby tak się stało. On zwyczajnie tam sobie leżał. Przez ułamek sekundy myślałam, że to jakiś ponury żart, tylko że potem zobaczyłam… Chyba zaczęłam krzyczeć. Nie jestem pewna, ale chyba zaczęłam biec… Za nic nie mogłam przeciągnąć kartą przez skaner ani wprowadzić poprawnie kodu otwierającego drzwi, tak bardzo trzęsły mi się ręce, w końcu się jednak udało, od razu wjechałam na górę i pobiegłam do Clipa.
– Myślałem, że wydarzył się jakiś wypadek. Nie była w stanie mi nic wytłumaczyć. Potem uznałem, że no cóż, trochę wypiła, coś tam sobie ubzdurała, tyle że wciąż była strasznie roztrzęsiona. – Mówiąc to, chłopak obejmował plecy Tishy ochronnym gestem, palcami głaszcząc ramię, przeciągając dłonią rytmicznie w górę i w dół. – Włożyłem coś na siebie i wyszedłem przed budynek. Zobaczyłem wtedy, że nie ściemniała. Zadzwoniłem na dziewięć jeden jeden i zaraz przyjechała policja.
– Rozpoznaliście denata?
– Nie. – Vance popatrzył na Feinstein, która pokręciła przecząco głową.
– Przyznam szczerze, że nie za bardzo się przyglądałam – wyjaśniła. – Pamiętam, że leżał dokładnie pod latarnią, ale nawet nie spojrzałam na jego twarz. Skórę na całym ciele miał… bo ja wiem… jakby czymś poprzypalaną. Widziałam podpis, cały ten liścik, i zauważyłam, że dokładnie pod nim on… – Głos się jej załamał i zamilkła.
– Ja też to zauważyłem – odezwał się Vance. – Ktoś go wykastrował.
– Mogę spytać, jak długo mieszkacie w tym apartamentowcu?
– Dwa i pół miesiąca. – Dziewczyna uśmiechnęła się blado, ujmując dłoń narzeczonego. – Chcieliśmy mieć własne gniazdko jeszcze przed ślubem. Nasze pierwsze wspólne miejsce na ziemi.
2
– Denat mieszkał na najwyższej kondygnacji – Eve poinformowała Peabody, kiedy doszły z powrotem do windy. – Nic dziwnego, że żadne z tych dwojga nie znało ani jego samego, ani jego żony. Mieszkają tu od dwóch miesięcy, osiem pięter niżej, i są ponad dwadzieścia lat młodsi.
– W dodatku jest to tylko jedno z wielu mieszkań denata – dodała Peabody – więc nie zawsze przebywał w tym budynku.
– Jednak przebywał wystarczająco długo, żeby zarobić na śmierć. Sprawdźmy, czy jego rodzina znajduje się na miejscu.
Pojechały na górę.
– Zabójca to kobieta lub też chce, aby myślano, że uczyniła to kobieta – rozmyślała na głos Peabody. – Jeśli pozostawiona wiadomość mówi o konkretnej grupie kobiet, to zapewne o tych, z którymi zdradzał żonę. Być może je gwałcił. Zastanawia mnie jedno… Był raczej szczupły i wysportowany, ale i tak potrzeba sporo siły, żeby go wsadzić do samochodu… o ile oczywiście ma samochód… a potem go stamtąd wytaszczyć. A jak już się go wyjmie z bagażnika, trzeba ułożyć ciało na chodniku. Może ona… jeżeli to kobieta… miała pomocnika?
– Jest to absolutnie możliwe. Odciśnięte ukośnie na nadgarstkach ślady po więzach wskazują na to, że ręce miał związane nad głową i nadgarstki dźwigały większą część jego wagi. Mógł być utrzymywany w takim zawieszeniu siłą mięśni lub za pomocą wielokrążka. Potem został opuszczony na coś w rodzaju jednoosiowego wózka transportowego, przetoczony po pochylni, przerzucony do samochodu i odwieziony tutaj. Dużo tego, ale ktoś musiał dokładnie wszystko przemyśleć. Na sto procent wiedzieli, gdzie mieszka w Nowym Jorku i kiedy tutaj będzie. Nie znalazłam na ciele żadnych śladów świadczących o tym, żeby próbował się bronić.
Na ostatniej kondygnacji znajdowało się tylko sześć przestronnych apartamentów. Ten należący do McEnroya zajmował północno-wschodni narożnik. Prowadziły doń szerokie, dwuskrzydłowe drzwi.
Kamera, panel alarmu, skaner, solidne zamki.
Eve nacisnęła guzik wideofonu.
Usłyszała głos automatycznej sekretarki: McEnroyowie obecnie nie przyjmują gości. Podaj, proszę, swoje imię i nazwisko, powód wizyty oraz dane kontaktowe. Dziękujemy!
Uniosła odznakę do kamery.
– Porucznik Dallas Eve oraz detektyw Peabody Delia. W sprawie policyjnego śledztwa. Musimy w tej chwili porozmawiać z kimkolwiek znajdującym się w mieszkaniu.
– Proszę czekać! Obecnie odznaka podlega weryfikacji.
Eve czekała przed skanerem. Minęła dłuższa chwila, po której usłyszała szczęk otwierających się zamków.
Portier-droid uchylił przed nimi lewe skrzydło drzwi. Stał – jak skała – dystyngowany, w czarnym fraku. Widok jego ciała o muskularnej budowie sugerował, że równie dobrze mógłby być tutaj ochroniarzem. Wypowiadał się równie dystyngowanie, z brytyjskim akcentem, patrząc na Eve i Peabody nieruchomym spojrzeniem błękitnych oczu.
– Przykro mi, pani porucznik oraz pani detektyw, lecz pan McEnroy jeszcze nie wrócił z wieczornego spotkania. Pani McEnroy wraz z dziećmi wyjechała z miasta na wakacje, spodziewamy się jej powrotu dopiero za pięć dni. Czy w takiej sytuacji mogę paniom w czymś pomóc?
– O tak! Możesz nam podać miejsce pobytu pani McEnroy oraz dane kontaktowe do niej.
– Jak już mówiłem, bardzo przepraszam, lecz te informacje są poufne.
– Już nie. Pan McEnroy nie powróci z wieczornego spotkania, ponieważ znajduje się właśnie w drodze do kostnicy.
Obserwowała, jak nieruchome oczy droida nagle ożywają, gdy zaczyna on przetwarzać niespodziewanie uzyskane informacje.
– To bardzo niefortunne zdarzenie – orzekł w końcu.
– Można to i tak określić. Wchodzimy! – zdecydowała Eve.
– Tak, zapraszam. – Odsunął się nieco na bok i zamknął za nimi drzwi.
Szeroki hol wejściowy przechodził płynnie w przestronny pokój dzienny. Przez ogromne przeszklenia Eve widziała skrawki rzeki Hudson, połyskującej srebrzyście w świetle poranka.
W salonie nad długim, wąskim kominkiem rozciągał się ogromny, wbudowany w ścianę ekran telewizora. Ekskluzywne meble w spokojnych tonacjach błękitów i zieleni, kilka widoków miasta, ujętych w ramy, tu i tam rodzinne fotografie również w eleganckich ramkach i nigdzie absolutnie ani śladu bałaganu.
– O której godzinie pan McEnroy opuścił apartament?
– O dwudziestej pierwszej osiemnaście ubiegłego wieczoru.
– Dokąd się wybierał?
– Nie posiadam takich informacji.
– Czy był sam?
– Tak.
– W co był ubrany?
Znów zauważyła błysk w oku, kiedy droid przeszukiwał zasoby pamięci.
– Miał na sobie czarne spodnie od Vincentiego, jasnoniebieski pulower Box Club z mieszanki jedwabiu i kaszmiru, czarną skórzaną marynarkę Leonardo, mokasyny z czarnej skóry firmy Baldwin oraz czarny skórzany pasek.
Tak szczegółowy opis uświadomił jej, że czasem i droidy mogą być przydatne w śledztwie.
– Kiedy pozostali członkowie rodziny opuścili Nowy Jork?
– Dwa dni temu o ósmej rano. Samochód osobowy przedsiębiorstwa transportu miejskiego zabrał panią McEnroy, jej córki oraz ich guwernantkę w celu odwiezienia ich na lotnisko. Stamtąd udali się na Tahiti i zostali zakwaterowani w ośrodku wypoczynkowym South Seas Resort & Spa, a konkretnie w bungalowie przy plaży o nazwie Paradise i tam spędzają czas wolny.
Taaa… – pomyślała Eve. – Droidy są doprawdy niezwykle przydatne.
– Czy pan McEnroy przyjmował jakichś gości podczas nieobecności reszty rodziny?
– Nie posiadam takich informacji. Panuje zasada, że moje funkcje są odłączane, kiedy pan McEnroy wychodzi z domu, a ponownie uruchamiany jestem tylko wówczas, kiedy pan McEnroy życzy sobie, bym mu asystował.
– Macie tutaj kamerę przy drzwiach wejściowych. Muszę przejrzeć zapis monitoringu.
– Oczywiście. Stacja monitoringu znajduje się tuż za pomieszczeniem kuchni.
– Zajmij się tym, Peabody. Poproszę o numer kontaktowy do pani McEnroy – zwróciła się do droida.
Tym razem nie oponował i podał numer.
– Która godzina jest teraz na Tahiti?
Oczy droida mrugnęły i natychmiast otrzymała odpowiedź:
– Na Tahiti jest w tej chwili dwunasta trzydzieści trzy po południu.
– To jakaś totalna bzdura – mruknęła pod nosem. – No nic, zatelefonuję i sprawdzę ten czas.
– Nie rozumiem – rzekł droid.
– Ja też nie rozumiem. Mamy tutaj morderstwo, muszę przeszukać mieszkanie, a ekipa wydziału techniki operacyjnej EDD sprawdzi wszystkie komputery i inne nośniki informacji. Czy w mieszkaniu są jeszcze inne droidy, personel zajmujący się pracami domowymi, składający się z ludzi lub urządzeń innego rodzaju?
– Są tu małe automatyczne urządzenia do czyszczenia podłóg i wykonywania innych zadań. Jest guwernantka do dzieci, lecz, jak już wspominałem, ona również wyjechała na urlop razem z panią McEnroy. Asystentka pana McEnroya oraz inni pracownicy jego firmy mającej siedzibę w Nowym Jorku są czasem wzywani do tutejszego apartamentu, jednak ogólnie rzecz biorąc, pan McEnroy pracuje codziennie, kiedy jest na miejscu, ze swojego centrum zarządzania, które znajduje się w budynku Midtown Roarke Tower.
– Ha! Dam ci znać, jeśli będę miała jeszcze jakieś pytania. Co tam masz, Peabody? – zwróciła się potem do swojej partnerki, która wyłoniła się z głębi apartamentu.
– Wyszedł dokładnie o tej godzinie, którą podał droid, ubrany dokładnie w to, co opisał. Od tamtej pory, dopóki my się nie pojawiłyśmy, nikt nie podchodził do drzwi. Przejrzałam też poprzednie siedemdziesiąt dwie godziny, nie zauważyłam jednak niczego podejrzanego. Ci z EDD może wygrzebią coś więcej.
– Napisz natychmiast do McNaba i przyślij tu na górę ekipę sprzątaczy.
Eve zaczęła przeszukanie od sypialni McEnroyów. Znajdowały się tu jeszcze bardziej miękkie, wysmakowane barwy, wisiały też jeszcze bardziej wysmakowane dzieła sztuki. Choć zagłówek łóżka miał kształt rozpostartego pawiego ogona, już pokrywające go miękkie, materiałowe obicie miało przyjemny brzoskwiniowy kolor, o kilka odcieni jaśniejszy niż puszysta narzuta, która z kolei była o wiele jaśniejsza niż ułożone na niej, zaaranżowane elegancko poduszki.
Zastanawiająca wydała się Eve jedynie obrotowa kamera, ustawiona na trójnożnym statywie pośrodku pokoju.
Sprawdziła ją i zauważyła, że była ustawiona tak, by włączać się i reagować na polecenia głosowe. Nie znalazła w jej pamięci żadnych obrazów. Wyszła z powrotem na korytarz i zawołała do droida:
– Proszę tutaj na górę!
– Oczywiście – odrzekł, po czym natychmiast wspiął się po schodach i ruszył za nią do sypialni.
Wskazała na kamerę.
– Czy ona zawsze tutaj stoi? – spytała.
– Nie. Nigdy wcześniej nie widziałem tego urządzenia.
– Tutaj czy w ogóle?
– W ogóle, pani porucznik.
– Okej. Możesz wrócić na dół. Oczekuj na dalsze polecenia.
Eve sprawdziła szuflady w szafkach nocnych z polerowanego metalu; znalazła tam czytniki internetowe, które odłożyła dla ekipy informatyków EDD, w szafce bliżej okna kondomy, a polerkę do paznokci i emulsję do rąk w tej bliżej wejścia do łazienki.
Nie znalazła nigdzie żadnych zabawek seksualnych ani związanych z seksem dodatków.
Interesujące.
Zaciekawiona odwinęła narzutę i przeciągnęła ręką po pościeli, nachyliła się nad nią, powąchała. Wszystko świeże, pachnące lekko lawendą.
Ponownie wyszła z pokoju i podeszła do droida.
– Mam pytanie odnośnie do pościeli w głównej sypialni. Kiedy była wymieniana?
– Wczoraj rano. O dziesiątej.
– Czy pan McEnroy poprosił o zmianę pościeli? Czy dzieje się tak zazwyczaj?
– Kiedy pan McEnroy zostaje sam w mieszkaniu, pościel jest zmieniana codziennie.
– A wtedy, kiedy są wszyscy?
– Dwa razy na tydzień.
– Gdzie znajduje się pościel zdjęta wczoraj rano?
– Została zabrana do pralni.
– Niedobrze. Peabody, zaczniemy od sypialni głównej.
– McNab jest już w drodze. Ekipa techników-czyścicieli będzie tu na górze za dwadzieścia minut. A niech mnie!… – zaklęła policjantka, kiedy weszły do sypialni i zobaczyła kamerę.
– Ehm! Kamera obrotowa, ustawiona na aktywację głosową, na samym środku sypialni. Pościel zmieniana dwa razy w tygodniu, kiedy żona jest z nim, codziennie, gdy wyjeżdża.
Peabody przygryzła wargę zamyślona.
– Zwabiał do łóżka, które dzielił z własną żoną, jakieś swoje asystentki i wszystko nagrywał? – rozważała na głos.
– Tego właśnie będę się musiała dowiedzieć. Idę o zakład, że ma tu gdzieś poukrywane stosowne zabawki. Zacznij szukać w jego garderobie. Ja muszę przeprowadzić rozmowę z żoną.
Zaczęła od wykonania telefonu do ośrodka wczasowego, gdzie uzyskała potwierdzenie, że Geena McEnroy, jej dwie córki oraz ich guwernantka Frances Early są obecnie gośćmi ośrodka. Dowiedziała się też, kiedy się zameldowały i kiedy zamierzały wyjechać.
Następnie wybrała numer telefonu, który podał jej droid, gotowa poinformować najbliższych zamordowanego o zaistniałej tragedii.
Geena odebrała po trzecim sygnale. Miała zablokowaną transmisję obrazu.
– Halo? Kto tam? – spytała zaspanym głosem.
– Czy rozmawiam z Geeną McEnroy?
– Tak. Przy telefonie.
– Mówi porucznik Eve Dallas z nowojorskiej policji.
– Kto taki?! O mój Boże! – W głosie kobiety zabrzmiało przerażenie. Natychmiast się włączył przekaz wideo, ukazując bardzo ładną zaspaną kobietę ze zmierzwionymi brązowymi włosami i niebieskimi wystraszonymi oczami. – Czy było włamanie?
– Nie. Droga pani McEnroy, z przykrością muszę poinformować, iż mąż pani nie żyje. Jego ciało zostało odnalezione dzisiaj nad ranem. Proszę przyjąć moje kondolencje z powodu straty małżonka.
– Co? Co takiego?! O czym pani mówi? To niemożliwe! Rozmawiałam z Nigelem wczoraj po południu. Już będąc tutaj. T-to znaczy tam pewnie był już wieczór. Musiała zajść jakaś koszmarna pomyłka!
– Przykro mi, pani McEnroy, ale taka jest prawda. Pani mąż został zamordowany dzisiejszej nocy, mniej więcej o trzeciej nad ranem, i został oficjalnie zidentyfikowany.
– Ale to niemożliwe. Sama pani mówiła, że nie było żadnego włamania. O tej godzinie Nigel musiał być już w domu, w swoim łóżku.
– Zgodnie z informacjami otrzymanymi od waszego domowego droida oraz nagraniami z kamer monitoringu, mąż opuścił wasz apartament przy ulicy Dziewięćdziesiątej Pierwszej Zachodniej wczoraj wieczorem, kilka minut po dwudziestej pierwszej. Jego ciało zostało odnalezione całkiem niedawno. – Nie ma potrzeby informowania jej teraz o drastycznych szczegółach, pomyślała Eve. – Powtórzę jeszcze raz: jest mi bardzo przykro z powodu utraty przez panią współmałżonka.
– Jednakże… – Dezorientacja, coraz większe zdenerwowanie, ciągłe niedowierzanie zaczęły się mieszać i przeradzać w szok, a ten z kolei w smutek i żal. – Co takiego się właściwie wydarzyło? Co się stało Nigelowi? Wypadek?
– Nie, pani McEnroy. Pani mąż został zamordowany.
– Zamordowany?… Zamordowany?!… Ależ to niedorzeczne! – Jej głos przeszedł nieomal w pisk, ale po chwili udało się jej opanować. Przysłoniła usta dłonią. – Jak? Kto? Dlaczego?
– Pani McEnroy, najlepiej by było, gdyby wróciła pani do Nowego Jorku. Dopiero rozpoczęliśmy dochodzenie. Czy jest ktoś, z kim mogłabym się jeszcze skontaktować teraz w tej sprawie?
– Ja… Nie… Ja… Chwileczkę…
Obraz na wyświetlaczu rozmazał się, kiedy Geena najprawdopodobniej wybiegła z sypialni z komórką w dłoni. Eve dostrzegła w przelocie skrawki widoków z pokoju dziennego: nasycone, tropikalne kolory, odrobina księżycowego światła, odbijająca się w szybach okien, a w końcu wąska, długa stopa z paznokciami pomalowanymi w kolorze bladoróżowym.
– Francie! – Ochrypły szept był wstrząsający. Łzy dopiero napływały, stwierdziła Eve. – Boże mój! Francie! Potrzebuję cię!
– Już nie śpię! Już wstaję! – Światło się zapaliło. – Źle się czujesz, kochana?
Eve mogła tylko przypuszczać, że Geena rzuciła telefon na łóżko śpiącej na nim kobiety, po czym usiadła i zalała się łzami.
Na wyświetlaczu telefonu pojawiło się przerażone oblicze jej towarzyszki, kobiety rasy mieszanej w wieku lat około pięćdziesięciu, o orzechowych oczach, ciskających wściekłe spojrzenia.
– Kto przy telefonie? – spytała.
– Mówi porucznik Eve Dallas z Nowego Jorku…
– Och, akurat! Czytałam książkę i oglądałam film. Dallas jest… – Orzechowe oczy zamrugały, a potem zostały przetarte i wreszcie zobaczyły swoją rozmówczynię. – Dobry Boże! Co się stało?! Kto nie żyje?
Mówiąc to, przekręciła się na bok, na ekranie pojawiło się mocnej budowy ciało opięte różową – nie bladoróżową, lecz wściekle różową – koszulą nocną z brykającym białym jednorożcem na piersi.
– No już dobrze, Geeno, uspokój się, już dobrze. Przyniosę ci szklankę wody. Zajmę się wszystkim, dobrze? Co się stało? – zwróciła się z pytaniem do Eve, najwyraźniej przemieszczając się po pokoju.
– Nigel McEnroy nie żyje. Został zamordowany dzisiaj nad ranem.
– O mój Boże! Jak… Albo lepiej proszę teraz o tym nie mówić.
Z tego, co Eve mogła dostrzec, zorientowała się, że kobieta znalazła się w aneksie kuchennym, wrzuciła do szklanki kilka kostek lodu i dolała wody gazowanej do pełna.
– Ona mnie potrzebuje. Dziewczynki mnie potrzebują. Jakoś to przeczekamy. One go kochały. Wszystkim się zajmę tu na miejscu. Wrócimy do Nowego Jorku najszybciej, jak to możliwe. Czy to się stało w mieszkaniu?
– Nie.
– W porządku. Wyruszymy w drogę powrotną, jak tylko uda mi się wszystko dograć.
– Poproszę o pani dane.
– Francie… To znaczy Frances – poprawiła się. – Frances Early. Uczę dziewczynki. Muszę się zająć Geeną.
– Proszę się ze mną skontaktować, kiedy tylko przyjedziecie do Nowego Jorku.
– Geena to zrobi. Na pewno zdąży się już wtedy wziąć w garść, choćby dla dziewczynek. Teraz muszę do niej iść.
Kiedy kobieta się rozłączyła, Eve zmieniła ustawienia telefonu i wykonała szybkie rozeznanie co do osoby Frances Early.
– Guwernantka… – zaczęła czytać, kiedy weszła do pomieszczenia będącego raczej czymś w rodzaju przebieralni obojga małżonków aniżeli garderobą któregoś z nich. – Frances Early, zamężna jeden raz, jeden rozwód, bezdzietna. Wiek: pięćdziesiąt sześć lat, zajmuje się edukacją dzieci, dwadzieścia dwa lata nauczała w szkole publicznej; urodzona i wychowana w Nowym Jorku. Siedem lat spędziła jako guwernantka starszej córki McEnroyów, potem obu. Podróżuje razem z rodziną, gdziekolwiek wyjeżdżają. Zamieszkuje razem z McEnroyami lub ze swoją siostrą, kiedy są w Nowym Jorku, ma swoje pokoje w ich londyńskim apartamencie, ma też miejsce zakwaterowania w każdej z ich pozostałych rezydencji. Jej były mąż raz był oskarżony o napaść z pobiciem, lecz został uniewinniony. Sprawia wrażenie osoby solidnej, na której można polegać.
– Nie znalazłam tutaj niczego podejrzanego, jedynie mnóstwo naprawdę ładnych ubrań należących do niej i do niego, a w części z toaletką sporo kosmetyków doskonałej jakości. Jest tu jednakże jeszcze sejf – Eve zaczęła mówić do dyktafonu.
Obejrzała skrytkę dokładnie, zastanawiając się, czy zdoła ją otworzyć – a uczył ją tego mistrz wśród włamywaczy (były mistrz), który, tak się akurat złożyło, został jej mężem.
Chyba to sejf z biżuterią – pomyślała. – Żona na pewno znała szyfr, więc on nie chowałby tutaj niczego, co chciałby ukryć przed jej oczami. Wspólnie używana przestrzeń.
Dam sobie z tym spokój – postanowiła. – Zajmę się lepiej jego gabinetem.
Ruszyła dalej korytarzem, zatrzymując się na chwilę przed pokojem, który należał bez wątpienia do dwóch sióstr. Cały w różach, bieli i falbaniastych ozdóbkach. Urządzony wybitnie dziewczęco. W jednej jego części ustawione były naprzeciw siebie dwa biurka, w drugiej znajdowały się różne gry i zabawki.
Trzeci pokój z kolei zidentyfikowała jako pokój guwernantki. Narzuta na łóżko w jaskrawy kwiatowy wzorek wskazywała na upodobanie do kolorów – te przypuszczenia potwierdziła garderoba z ubraniami w jasnych, przyjemnych barwach.
Na jednej ze ścian wisiała duża korkowa tablica z przypiętymi do niej wieloma pracami dzieci, tworzącymi całą wystawę. Na stole przy oknie stały trzy fotografie przedstawiające siostry i ich nauczycielkę wraz z rodziną.
Zwracała się do pani McEnroy po imieniu, a nawet – jeśli tego wymagała sytuacja – per kochanie. Stanowi nierozerwalną część rodziny – podsumowała swoje rozważania Eve – a ludzie, którzy do tej części należą, znają rodzinne sekrety.
Będzie chciała przeprowadzić rozmowę z Frances Early.
Poszła dalej. Minęła pokój, który służył za klasę do nauki i miejsce do zabawy obu córek, potem coś w rodzaju saloniku, gdzie wspólnie spędzały czas, dalej oddzielną jadalnię, a na końcu gabinet McEnroya.
Nie było oddzielnego gabinetu dla żony ani nawet przeznaczonego dla niej kącika do pracy – jak zauważyła – za to gabinet jej męża zajmował spektakularną przestrzeń i równie spektakularnie został urządzony. Ten widok z okien, biurko, fotel, sofa, dzieła sztuki, zgromadzone tu urządzenia do przechowywania danych oraz systemy komunikacji!
Wszystko z najwyższej półki – rozmyślała – jak przystoi człowiekowi tak zamożnemu i z jego pozycją.
Wkrótce odnalazła terminarz: złamała kod dostępu; komputer firmowy: złamała kod dostępu; komunikatory: również złamała kod dostępu.
Ostrożny facet, nawet w swoim własnym mieszkaniu.
Szuflady w biurku – każda zamknięta na klucz i zakodowana.
Szafa z zamkiem wymagającym przeciągnięcia kartą dostępu i wprowadzenia kodu cyfrowego.
Zaczęła od niej.
Otworzyła swoją walizeczkę z polowym zestawem do przeprowadzania oględzin miejsc powiązanych z przestępstwami. Wyjęła pewien przyrząd, który dostała od Roarke’a, i zabrała się do roboty.
Słyszała, jak ekipa techników-czyścicieli wchodzi do mieszkania, słyszała rozmawiającą z nimi Peabody. Zignorowała ich obecność.
Uda się jej to zrobić i niech ją diabli, jeśli McEnroy nie po to tak zabezpieczył swoje biuro, żeby ukryć tu pieprzone dyski pamięci i inne nośniki danych.
Dziesięć minut później, kompletnie sfrustrowana, była o krok od poddania się i właśnie kopnęła z całej siły w diabelne drzwi. Chwilę później musiała jednak wziąć się w garść.
Usłyszała serdeczne powitanie McNaba: „Cześć, dziewczyno!”, i podwoiła wysiłki.
I niech ją szlag trafi, jeśli po tak długim dłubaniu przy zamku przekaże zadanie złamania szyfru jakiemuś świrowi z wydziału informatyki EDD. Już ona im pokaże!
Zacisnęła tylko zęby, słysząc zbliżający się ku niej szelest podeszew jego aerobutów.
– Cześć, pani porucznik! – McNab znalazł się tuż przy niej.
– Zacznij od urządzeń informatycznych – zarządziła. – Otwórz na miejscu to, co zdołasz, zrób szybki przegląd, oznacz i skopiuj wszystko. Szlag! Szlag! Szlag! Otwórz się, do jasnej cholery! – syknęła w stronę sejfu. – To, czego nie zdołasz otworzyć, zabierz do siedziby waszego wydziału.
– Tak jest! Hej, masz ten magiczny czytnik kodów szyfrujących! Czy to nie ten słynny TTS-5?
– Skąd, do diabła, mam to wiedzieć? I przestań chuchać mi do ucha.
– Wygląda na to, że kod został złamany, ale…
Naraz z jej gardła wydobył się taki dźwięk, że nawet wściekły pies by się cofnął. Ale McNab przysunął się jeszcze bliżej.
Kiedy na urządzeniu zamigotała zielona lampka, huknął ją otwartą dłonią w ramię.
– Dobra robota! – pochwalił.
– Nieźle, kuźwa, co? – rzekła zadowolona z siebie i za pomocą karty dostępu załatwiła resztę.
Zdawała sobie sprawę, że McNab pewnie zrobiłby to dwa razy szybciej. A Roarke? Ten pewnie przebiłby się przez zabezpieczenia, wykorzystując jedynie swój cholerny irlandzki czar.
Tak czy owak, udało się jej!
Otworzyła drzwi, za którymi kryły się karty pamięci, dyski oraz inne akcesoria niezbędne w dobrze zorganizowanym biurze – a sprawa, w której prowadziła dochodzenie, obejmowała również kamerę w sypialni, jak też zamkniętą na trzy spusty wewnętrzną szafkę.
– Jezu Chryste! Co to jest, do cholery? Czy on tu przechowuje pieprzone klejnoty koronne?
– Tym razem to zwykły zamek zapadkowy – wtrącił McNab. – Wystarczy go wyłamać.
– Żadnego niszczenia cudzej własności! – warknęła Eve.
Wydobyła ze swojej walizeczki zestaw wytrychów, podarowanych jej przez Roarke’a. Miała zdecydowanie lepszą rękę do otwierania zamków na zwykły klucz niż tych z elektroniką i odblokowała wewnętrzną szafkę w niecałe pięć sekund.
Kiedy otworzyła drzwiczki, McNab aż cicho gwizdnął.
– Ale jazda! Raj dla miłośników wszelakich perwersji.
– Wiedziałam!
– Gościu mógłby z tym spokojnie otworzyć własny sex shop. – Mówiąc to, McNab wcisnął obie dłonie do dwóch z wielu kieszeni szerokich fioletowych spodni, wyglądających jakby były wypełnione plutonem.
Nie mogła się nie zgodzić. Przebiegła szybko wzrokiem po kolekcji kajdanków wyłożonych miękkim futerkiem, wibratorach, olejkach i emulsjach nawilżających, pierścieniach nakładanych na penisa, nasutnikach, akcesoriach służących do delikatnego drażnienia różnych części ciała, jedwabnych sznurach, przepaskach na oczy, piórkach, ogromnym zapasie prezerwatyw, wspomagaczach erekcji, przeróżnych żelach i innych specyfikach.
Wskazała gestem na buteleczkę, podpisaną drukowanymi literami: ROHYPNOL. Na innej widniał napis KRÓLICZEK, na następnej, mniejszej: DZIWKA.
– Skurwysyn! Dysponował niewielkimi podróżnymi fiolkami. Szedł do klubu, zabierał ze sobą fiolkę, po czym brał na cel jakąś dziewczynę. Następnie przywoził ją tu ze sobą i robił z nią, co mu się żywnie podobało. Wiersz Lady Justice nie odbiegał od rzeczywistości.
– Wiersz…?
– Do tego też kiedyś dojdziemy, McNab. Teraz bierz się do komputerów!
– Już się robi! – Mężczyzna odsunął się od szafy. Był szczupłym facetem o przyjemnej twarzy i długich jasnych włosach spiętych w kucyk, w płatkach uszu nosił srebrne kółka. – Te wszystkie zabawki, no wiesz, to jedna sprawa. Nikomu nie wadzą ani nie szkodzą, o ile obie strony czerpią z tego przyjemność. Jednakże te medykamenty… To przesrana sprawa.
– Tak. A teraz i on ma przesrane.
Cokolwiek McEnroy zrobił, gdziekolwiek bywał, teraz należał do niej.
Wyszła z gabinetu, zamieniła parę słów z dowodzącym ekipą sprzątaczy, po czym podeszła do Peabody od tyłu.
– Wezwijmy na przesłuchanie jego nowojorskiego zastępcę – zaordynowała. – To najlepszy sposób, żeby poznać zwyczaje McEnroya, rozkład jego dnia, przyjaciół i znajomych oraz zajęcia na boku, o ile był powtarzalny w swoich zachowaniach.
– Lance Po – przeczytała Peabody z ekranu swojego podręcznego komputera, kiedy doszukała się odpowiednich informacji. – Lat trzydzieści osiem, mężczyzna rasy mieszanej. Pięć lat temu ożenił się z Westleyem Schuppem. Pracuje w nowojorskim oddziale od jedenastu lat, przez ostatnie cztery był prawą ręką ofiary. – Kiedy już zjeżdżały windą na dół, dodała z zachwytem: – Ależ luksusowo i ze smakiem urządzony apartament!
– Taaa… Takie sprawiał wrażenie. Przytulny, cichy, wszystko z najwyższej półki. Na biurku miał zdjęcia żony i córek. Trzy metry od zamkniętej szafki, pełnej zabawek seksualnych, fiolek z pigułkami gwałtu oraz buteleczek z różnymi środkami odurzającymi. A to, do cholery, świadczy o całkowitym braku klasy.
– Więc, cholera jasna, gość nie tylko zdradzał żonę w ich własnym łóżku, ale też faszerował swoje ofiary środkami oszałamiającymi! – oburzyła się Peabody.
– Trudno uwierzyć, że posiadając te wszystkie medykamenty… a nie każda buteleczka była pełna… ani razu żadnego nie użył. Musimy sprawdzić, czy jego asystent wie, dokąd zamierzał się udać zeszłego wieczoru i z kim, o ile w ogóle, był umówiony na jakieś spotkanie.
Wyszły wprost na tętniącą życiem ulicę Nowego Jorku. Nad ich głowami hałasowały sterowce reklamowe, warczały silniki samochodów, obok przepływały fale obcych ludzi. Na chodniku nie leżało już teraz żadne ciało, nie pozostał nawet ślad, że kiedykolwiek tu było.
Wewnątrz budynku – zupełnie inna historia. Do wszystkich drzwi pukali policjanci mundurowi, ekipa techników-czyścicieli przeczesywała mieszkanie McEnroyów, a specjalista informatyk przekopywał się przez wszystkie udokumentowane i zachowane w plikach rodzinne informacje, jak również zarejestrowane rozmowy telefoniczne, przez wszystko, co wyszukiwali w internecie, przez wszystkie zdjęcia, które pozostawili na jakimkolwiek urządzeniu.
Śmierć odsłania wszelkie sekrety.
Kiedy Eve usiadła za kółkiem, Peabody podała jej adres asystenta.
– Dla jego żony i dzieci będzie to trudna podróż powrotna do domu – rzuciła policjantka mimochodem.
– O tak! Czy wiedziała? – zaczęła się zastanawiać Eve. – Może, a może nie wiedziała, co trzymał pod kluczem w szafce w swoim gabinecie, tylko jak mu się udało ukryć przed nią te wszystkie zdrady? Facet nie jest aż taki seksowny, no może tylko w sypialni, którą dzieli ze swoją małżonką. Nie zdradzał jej przypadkiem. Jak mogła o tym nie wiedzieć?
– Niektóre kobiety po prostu ufają bezgranicznie, a niektórzy faceci są mistrzami kamuflażu.
– Nikt nie jest w tym aż tak dobry. – Eve pokręciła głową.
Ruszyła szybko do przodu i wymusiła pierwszeństwo, wpychając się w sznur aut.
Po i jego mąż mieszkali w centrum nad grecką restauracją.
– Porządny spacer do pracy, o ile Po wybierał ten rodzaj przemieszczania się – myślała Eve na głos.
Zadzwoniła do drzwi znajdujących się na poziomie ulicy, i po chwili z intercomu dobiegło wesołe:
– Witajcie!
– Tu porucznik Dallas i detektyw Peabody, nowojorska policja. Musimy zamienić kilka słów z panem Po.
– Taa, jasne, a Roarke jest już tutaj na górze i zajada bajgle. To ty, Carrie?
– A jednak porucznik Dallas. Czy rozmawiam z Lance’em Po?
– Hm… No, tak. Ale że porucznik Dallas? Poważnie?…
– Poważnie. Musimy pogadać.
Eve usłyszała w tle krótką wymianę zdań i śmiechy. „Mówi, że nazywa się Eve Dallas. To pewnie Carrie”.
Po chwili rozległ się brzęczyk domofonu i kliknął odblokowany zamek drzwi wejściowych.
W wąskim, ciasnym holu zauważyły drzwi do jeszcze węższej windy, której Eve za nic nie powierzyłaby swojego życia, nawet gdyby Po zamieszkiwał na ostatnim piętrze drapacza chmur. Na górę prowadziły równie wąskie schody.
Kiedy zaczęły się po nich wspinać, usłyszały odgłos otwierających się na piętrze powyżej drzwi i męski głos:
– Zabrzmiało to dość przekonująco, Carrie, ale… – Facetowi stojącemu w progu głos uwiązł w gardle.
Okazał się Azjatą, rasy mieszanej, o wysportowanej, smukłej sylwetce i wzroście nieco powyżej metra siedemdziesięciu. Trzydziestoośmiolatek wyglądał znacznie młodziej, niż wskazywała na to jego metryka. Miał kruczoczarne włosy, uczesane w krótkie, skręcone dredy, zdobione złotymi pasemkami. Ubrany w schludny, niebieski garnitur o metalicznym połysku oraz czerwony krawat w niebieskie grochy.
Jego oczy, prawie tak samo złote jak pasemka, nieomal wyłaziły mu z orbit.
– A niech mnie cholera! A niech to… Wes! To naprawdę ta świruska Eve Dallas!
– Weź się uspokój, Lance. – Na klatkę schodową wyszedł drugi mężczyzna o czarnej skórze, barczysty, z ogoloną na łyso głową, ubrany w spłowiałe dżinsy i czerwony T-shirt z długimi rękawami. Zrobił wielkie oczy, a potem położył dłoń na ramieniu Po i westchnął: – No i tak, ty sukinsynu!
Przyjrzał się Eve uważniej. W jego tęczówkach pojawił się niepokój.
– Jezu! Ktoś nie żyje.
– O mój Boże! Czy ktoś zginął? – zawtórował mu Po.
– Możemy wejść?
– Boże! Moja mama! Moja mama…
– Nie o nią nam chodzi, panie Po, ani też o nikogo z pańskiej rodziny. Jesteśmy tutaj ze względu na wasze szefostwo.
– Coś się stało Sylvii?! – Mężczyzna uniósł nagle ręce i złapał dłoń swojego partnera.
– Nie. Sprawa dotyczy Nigela McEnroya.
– Pan McEnroy nie żyje?!
– Chciałybyśmy wejść do środka.
– Ach! Tak! Przepraszam, przepraszam! – Mężczyzna odsunął się na bok. – Proszę, wejdźcie. Twój widok zrobił na mnie… na nas, piorunujące wrażenie. Obaj jesteśmy waszymi wielkimi fanami. Nie tylko książki i filmu, choć byłaś w nim magiczna, ale obaj śledzimy wasze poczynania, odkąd ty i Roarke jesteście razem… a jesteśmy wielkimi fanami również jego… i to twoja praca, i to, jak super się ubierasz, i te wywiady z tobą, kiedy cię dopadną z kamerą! Jesteśmy…
– Zaczynasz gadać od rzeczy, słonko. – Schupp dał Po kuksańca łokciem pod żebra, a potem uścisnął dłoń najpierw Eve, a następnie Peabody. – Siadajcie, proszę! Nie mamy wprawdzie takiej kawy jak wasza, ale…
– Nie trzeba, dziękujemy.
Pokój dzienny, choć niewielki, wywarł na Eve wrażenie o wiele bardziej przytulnego i wygodniej urządzonego niż salon McEnroyów. Jedną ścianę zajmowała granatowa kanapa z wysokim oparciem, a nad nią – bezpośrednio na ścianie – została narysowana czarno-biała grafika, przedstawiająca zabudowania Nowego Jorku. Naprzeciw niej stały fotele z obiciami w wielobarwne paski w żywych kolorach. Dzięki ławce obitej ekoskórą było więcej miejsca do siedzenia. Wnęka po lewej otwierała się na przyjemnie urządzony, niewielki aneks kuchenny i jadalnię.
– Chyba zadzwonię i poproszę o zastępstwo. Uczę sztuki i jestem trenerem piłki nożnej – wyjaśnił Schupp. – W szkole wyższej – dodał. – Zrobić ci herbatę, Lance?
– Jeśli możesz, to chętnie. Jestem po prostu… To na pewno nie był wypadek. Jak już mówiłem, jesteśmy waszymi fanami, więc wiemy, że zajmujecie się zabójstwami. Czy to był napad rabunkowy?
Mówiąc to, wskazał fotel, Eve zajęła jeden, a Peabody usiadła na stojącym obok. Po wybrał kanapę.
– Nie – odpowiedziała Eve. – Czy był pan asystentem pana McEnroya?
– Mhm. Tak. Dużo podróżuje, więc kiedy go nie ma w Nowym Jorku, czyli tak naprawdę mniej więcej przez pół roku, oddziałem zarządza Sylvia Brant. Znaczy się pan McEnroy i jego partnerzy biznesowi dalej kierują wszystkim, ale Sylvia jest jak gdyby kapitanem statku podczas jego nieobecności. Czy powinienem ją poinformować?
– Tym też my się zajmiemy. Czy znał pan rozkład zajęć pana McEnroya?
– Jasne! Na pamięć. Dzisiaj rano o dziesiątej spotkanie z głównym kandydatem na stanowisko dyrektora działu marketingu w firmie Grange United z Nowego Jorku, o jedenastej…
– Co z wczorajszymi?
– A, prawda. Przepraszam!
Nazwiska, godziny spotkań i ich tematy padały z ust Po jak seria z karabinu maszynowego. Schupp przyniósł mu w tym czasie duży kubek herbaty. Kubek i kwiatowy zapach przywiodły Eve na myśl Mirę. Pomyślała, że już niedługo będzie omawiała tę sprawę z najlepszą psycholożką nowojorskiej policji, sporządzającą portrety psychologiczne morderców.
– A więc żadnych spotkań z kolacją? Żadnych umówionych wcześniej wieczornych zajęć? – uściśliła.
– Dokładnie. Skończył pracę w biurze tuż przed osiemnastą. Jego żona wraz z córkami wyjechały na ferie wiosenne na Tahiti. O Jezu, Wes! Te małe słodkie dziewuszki!
Schupp ujął dłoń Po i uścisnął ją lekko.
– Czy moglibyśmy się dowiedzieć, co się właściwie stało? – spytał.
– Pan McEnroy został zamordowany dzisiaj nad ranem. Z zebranych do tej pory dowodów wynika, że opuścił swój apartament tuż po dwudziestej pierwszej. Morderstwo zostało popełnione w innym miejscu, a ciało podrzucono przed wejściem do budynku, w którym mieszkał. – Mówiąc to, bacznie obserwowała obu mężczyzn. – Istnieje domniemanie, że czynu dokonała kobieta lub też ktoś działający w imieniu kobiet, które pan McEnroy mógł… wykorzystać.
Po i jego partner wymienili wymowne spojrzenia.
– Nie wyglądacie na specjalnie tym zaskoczonych – rzekła Eve. – Wyjaśnijcie nam dlaczego.
3
– Zawsze mi to powtarzałeś – mruknął Po.
– Jak cię widzą, tak cię piszą. Miał w sobie coś… coś z gracza, z rasowego gracza – zaczął Schupp, zwracając się do Eve. – Widziałem go tylko kilka razy, ale miał w sobie to coś. Powiedz im, Lance.
– No cóż. To tylko przeczucia i głównie moje obserwacje. Jest jednak pewien wyjątek: dobrze wiem, że uderzał do dwóch dziewczyn z personelu naszej firmy, zajmujących niższe stanowiska. Jedna z nich poskarżyła się kierowniczce działu kadr i bum! przestała u nas pracować. Chodziły słuchy, że słono jej za to zapłacił. A co do Sylvii… Do niej zawsze się odnosił z należnym respektem, ale… Widzicie, ona jest trochę starsza i zapewne skopałaby mu tyłek, gdyby się do niej przystawiał. Tak czy owak, przemówiła mu do rozumu, postraszyła, że osobiście sporządzi skargę. Nieźle się wówczas ścięli… a działo się to mniej więcej rok temu. Chodził potem nabuzowany, co dało się zauważyć, ale przestał polować na firmowym poletku, jeśli łapiecie, o czym mówię.
– Jasne, łapiemy. Dlaczego Sylvia nie wniosła skargi?
– Sądzę, że głównie ze względu na jego żonę i dzieci. Zrobiłaby to, gdyby nie przestał, lecz…
– Nie jest pan nielojalny, panie Po – Peabody włączyła się do rozmowy. – Do śmierci pańskiego zwierzchnika najprawdopodobniej doprowadziły jego zachowania i zwyczaje. Rodzina powinna się dowiedzieć, kto był sprawcą, a to, co nam pan powie, pomoże w jego odnalezieniu.
– Nigdy go nie lubiłem – wypalił nagle Po. – Uwielbiałem jednak swoją pracę i Sylvię, i wszystkich moich współpracowników. Poza tym nieczęsto bywał na miejscu. Traktował mnie dobrze. Złego słowa nie mogę na niego powiedzieć.
– Byłeś jego asystentem, mój drogi. Lepszego nie mógł sobie wymarzyć.
– Trochę przesadzasz. – Mężczyzna się uśmiechnął. – Jestem dobry w tym, co robię, i lubię swoją pracę. On, to znaczy pan McEnroy, nie sprawdził się w roli dobrego męża. Uwielbiał dziewczynki i było to jasne jak słońce. Sądzę, że w pewien sposób kochał też swoją żonę. Miał jednak w sobie to coś, o czym już wspomniał Wes. Poza tym, no cóż… Zdarzyło się wiele takich poranków, zwłaszcza kiedy jego żona i córki wyjeżdżały z miasta, że wchodził do biura z miną „właśnie kolejną przeleciałem”. Wcale się z tym nie krył.
– Czy kiedykolwiek próbowano się na nim odegrać?
– W sensie, żeby go napaść i pobić? Nie. Chyba że ktoś go szantażował, wysyłając coś na jego prywatny numer telefonu czy mejl. Do wszystkiego poza tym mam dostęp. Szczerze? Nie sądzę, żeby kiedykolwiek czuł się zastraszany. Zawsze wyglądał na… na zadowolonego z siebie, w pełni usatysfakcjonowanego. Jedyny raz, kiedy go widziałem nabuzowanego, to wtedy z Sylvią. Mógłbym przysiąc, że ona nigdy nikogo nie skrzywdziła. Rozprawiła się z nim w pełni profesjonalnie, a poddał się tylko dlatego, jak sądzę, że wiedział, że była gotowa to zrobić.
– Zna pan może jakieś kluby, do których chadzał po pracy?
– Może i tak. – Poprawił się na siedzeniu, najwyraźniej czując się niekomfortowo. – Organizowanie mu czasu po pracy również należy… należało do moich obowiązków. Wtedy, kiedy był w Nowym Jorku i kiedy gdzieś wyjeżdżał. Niektóre lokale dają małe upominki lub proponują udogodnienia, szczególnie jeśli wymaga się prywatności czy zamawia lożę dla VIP-a. Przechowywał pamiątkowe łupy z kilku miejsc w szufladzie swojego biurka.
– Prosiłam o konkretne nazwy, jeśli pan pamięta.
– Lola’s Lair, Seekers, This Place, Fernando’s. Z tego, co pamiętam, zazwyczaj chadzał do tych. Mogło być ich więcej, ale nie widziałem suwenirów z innych klubów.
– Bardzo nam to pomoże w śledztwie.
– Nie wiem, co powinienem teraz zrobić? – Mężczyzna rozłożył ręce, a potem złapał się za łokcie. – Czy powinienem iść do pracy?