Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Rok 1806. Astrid Poole siedzi w sukni ślubnej, niemal oszołomiona ze szczęścia. Jednak zanim zdąży skonsumować małżeństwo, padnie ofiarą morderstwa, a złotą obrączkę ktoś zedrze jej z palca. A przecież w swoich ostatnich słowach kobieta obiecała Collinowi, że nigdy go nie opuści…
Projektantka graficzna Sonya MacTavish z zaskoczeniem odkrywa, że jej nieżyjący już ojciec miał brata bliźniaka, o którego istnieniu nie miał pojęcia. I tak się składa, że jej nowoodkryty wuj, Collin Poole, zostawił Sonyi w spadku wszystko, co posiadał, wliczając w to wspaniałą wiktoriańską posiadłość na wybrzeżu Main, w której - zgodnie z jego wolą - musi mieszkać co najmniej przez 3 lata. A że dopiero co rozstała się z narzeczonym, postanawia się dowiedzieć prawdy o rozdzielonych po urodzeniu braciach.
Na miejscu wita ją Trey, młody prawnik, który przyznaje, że owszem, rezydencja jest nawiedzona, ale nie mocno. Wkrótce Sonya przekonuje się, że w spadku przypadła jej nie tylko posiadłość, ale też licząca sobie kilkaset lat klątwa, a także zagadka, którą dziewczyna musi rozwiązać, jeśli kiedyś chce się uwolnić spod rodowego przekleństwa…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 618
Część pierwsza
Zdrada
Była z nim, wyrządził jej zło.
Ballada Frankie i Johnny
1806
Jestem panną młodą. Jestem żoną.
Oto dziś rozpoczęło się moje życie. Wystarczy, że o tym pomyślę, a przenika mnie dreszcz radości. Nie jestem już Astrid Grandville.
Jestem panią Poole, żoną Collina Poole’a.
Poznaliśmy się ledwie rok temu. Od razu go pokochałam. Nie tylko jego przystojną twarz i zgrabną sylwetkę, bo przecież Connor, jego brat bliźniak, wyglądał tak samo. Pokochałam uśmiech w zielonych oczach, głos, upór i inteligencję.
Pokochałam Collina za poczucie sprawiedliwości, znajomość świata, szczery śmiech, przywiązanie do rodziny i oddanie temu, co zbudowała pracą pokoleń.
Mój mąż, tak zresztą jak przedtem jego ojciec, jest szkutnikiem. Znałam Arthura Poole’a tylko przelotnie, ale czułam smutek, gdy upadek z konia zabrał go z tego świata.
Teraz interes założony przez ojca prowadzą bracia.
Dziś jednak warsztat stoi pusty. Wszyscy w Zatoce Poole’a świętują, a dom wzniesiony przez ojca mojego męża wypełniają muzyka i taniec, jadło i trunek, miłość i śmiech.
Na dzikim urwisku sterczącym nad przestworem morza, tam gdzie Arthur zbudował solidny dom, zamieszkamy ja i mój wybranek.
Z czasem pojawią się dzieci, owoce naszej miłości. Może pierwszą iskrę życia wskrzesimy już dziś. W noc poślubną.
Arabelle, moja najdroższa przyjaciółka, która jesienią, gdy poślubi Connora, stanie się moją siostrą, spytała, czy obawiam się tego, że do małżeńskiego łoża wejdę jako dziewica. Tak jak i ona.
Nie! O, nie! Ja jestem na to gotowa, bardzo się chcę już dowiedzieć, co mnie czeka prócz pocałunków, które tak rozgrzewają mi krew i budzą namiętność.
Będę cię uwielbiać całą sobą, całym moim ciałem. Dotrzymam przysięgi małżeńskiej – co do słowa.
Spoglądam w lustro w pokoju, który będzie naszą sypialnią małżeńską, i widzę kobietę, która się niczym nie różni od dziewczyny, którą dotąd byłam.
Widzę włosy, które Collin nazywa jedwabiem muśniętym słońcem. Wysuwają się spod różanego wianka z krótkim, zwiewnym welonem, takim, jakiego życzyła sobie moja matka. Widzę białą suknię, której poświęciłam tyle starania. Ona też jest zwiewna – tak jak tego pragnęłam – a to za sprawą jedwabnej wstążki podkreślającej wysoki stan.
Wiem, że nie jestem pięknością – niezależnie od tego, co mówi Collin. Ale wyglądam ładnie, zwłaszcza dziś, w dniu, kiedy z dziewczyny staję się kobietą, a z panny młodej – żoną.
Widzę błysk światła odbitego w pierścionku, który podarował mi Collin, prosząc mnie o rękę. „Moja droga Astrid, kocham cię całym sercem – rzekł wtedy. – Nigdy nie pokocham innej. Będę cię kochał do końca życia, nawet wtedy, kiedy dosięgnie mnie śmierć”.
I tak oto ta iskra, ta obietnica, ta przysięga tkwi na palcu mej prawej dłoni, a złota obrączka – symbol nieskończoności – na palcu lewej.
Kobieta, którą się staję, będzie go kochać przez całe życie, nawet wtedy, kiedy dosięgnie ją śmierć.
Teraz, po tej krótkiej chwili refleksji, muszę wracać. Do muzyki, tańca i zabawy, którymi Collin tak pragnął uczcić ten dzień.
Będę tańczyć z mężem. Jego rodzinę uznam za swoją, bo już się nią stała. Będę słuchać dźwięków muzyki dudziarzy i świętować pierwszy dzień naszego długiego, szczęśliwego, wspólnego życia.
Tak mi się przynajmniej zdawało.
Kiedy się odwracam, do pokoju wchodzi kobieta. Wydaje mi się, że skądś ją znam, ale nim zdążę wypowiedzieć choć słowo, tamta do mnie podbiega. Spostrzegam błysk noża, który we mnie zatapia.
Co za ból! Nigdy go nie zapomnę. Ten szok, kiedy ostrze tnie moje ciało – raz i drugi. I jeszcze jeden.
Chwieję się do tyłu, nie potrafię wydobyć z siebie krzyku ani wydusić słowa, gdy tamta ciska mi nóż pod nogi.
– Nigdy go nie zdobędziesz – mówi. – Umrzesz jako panna młoda, a on będzie mój. Będzie mój albo – przez twoją krew na moim języku – każda następna oblubienica straci życie tak samo jak ty.
Po chwili, ku memu przerażeniu, zlizuje z palca moją krew. Kiedy upadam, zdejmuje mi obrączkę.
A to, nie wiedzieć czemu, jest jeszcze gorsze niż ból.
– Małżeństwo musi zostać skonsumowane, w przeciwnym razie nie jest małżeństwem – oznajmia. – Jesteś tylko panną młodą, na zawsze straconą. Bądź przeklęta, Astrid Grandville!
Po czym zostawia mnie konającą na podłodze tuż obok małżeńskiego łoża, w którym nigdy nie spędzę nocy z ukochanym. Ale obrączka… moja obrączka… Jakże mam opuścić ten świat bez obrączki?…
Zwiększa się plama krwi na mojej białej sukni. Mimo to rozpaczliwe pragnienie życia każe mi dźwignąć się z podłogi. W agonii wlokę się do drzwi. Moje śliskie od krwi dłonie ledwie mogą je otworzyć.
Muszę znaleźć Collina. Odzyskać obrączkę. To znak moich zaślubin. Wszystko rozpływa mi się przed oczami, każdy oddech jest udręką.
Ktoś krzyczy, ale ten dźwięk dochodzi jakby z innego świata. Ze świata, który właśnie opuszczam.
Widzę go jeszcze, lecz tylko jego, wszystko inne – dźwięki muzyki, piękne suknie i kamizelki – blaknie, twarze tracą ostrość, głosy cichną.
Biegnie do mnie, wołając po imieniu. Chwyta mnie w silne ramiona, ja zaś omdlewam.
Chcę do niego mówić. Jest wszak moją miłością, całym moim życiem. Ale nieskończony krąg, obietnica wiecznotrwałego szczęścia, został przerwany.
Czuję na twarzy jego łzy, widzę smutek i strach w tych zielonych, przepastnych oczach.
– Astrid, ukochana – szepcze. – Nie opuszczaj mnie. Zostań ze mną.
Wszystko mi niknie przed oczami. Wymawiam ostatnie słowa, ostatnim tchnieniem składam ostatnią obietnicę.
– Nigdy cię nie opuszczę.
I nie opuściłam.
Dziś
Planowanie ślubu przypominało istne wariactwo. Sonya doszła do wniosku, że skoro już się podjęło tę nieuchronną decyzję, nie pozostawało nic innego, jak tylko krok po kroku dążyć do jej realizacji.
Gdyby mogła postawić na swoim, darowałaby sobie cały ten cyrk. Kupiłaby – owszem – jakąś wystrzałową kieckę, którą mogłaby jeszcze gdzieś kiedyś włożyć, i zaprosiła rodzinę i najbliższych znajomych na przyjęcie w ogrodzie. Cichy, skromny ślub, a po nim impreza na całego.
Nic wymyślnego, nic formalnego, ogólnie bez spinki, na luzie. Ważne, żeby się dobrze bawić.
Niestety, Brandon nie podzielał jej zdania. On pragnął ślubu z pompą, eleganckiego i wyszukanego.
Sonya zakupiła więc oszałamiającą suknię – wartą tyle, ile dwie raty kredytu. Planowała włożyć ją na kilka godzin, a potem oddać do pralni i odesłać.
Zarezerwowali luksusowy hotel Back Bay dla gości z listy liczącej ponad trzysta, prawie czterysta nazwisk, zanim jeszcze rozesłali zaproszenia.
Jeśli chodzi o zaproszenia, to Sonya sama je zaprojektowała – bądź co bądź pracowała jako graficzka komputerowa. Zresztą Brandon wywodził się z tej samej branży, więc i on dołożył swoje trzy grosze. Ich styl był może bardziej formalny, niż sobie wyobrażała, ale i tak wyglądały świetnie.
Wysłali zawiadomienia o ślubie z prośbą o rezerwację terminu wiele miesięcy temu. Aby je przygotować, spędzili prawie cały dzień na zaręczynowej sesji fotograficznej.
Sonya wolałaby, co prawda, poprosić kogoś ze znajomych, żeby zrobił im niepozowane, swobodne, zabawne zdjęcia. Musiała przyznać, że stanowcze weto Brandona wzbudziło w niej żal i sprzeciw. Ale co tam! Zdjęcia wyszły przepięknie.
Były takie eleganckie. Wyszukany, stylowy anons w sam raz dla idealnej pary z dużymi aspiracjami.
Wybór menu trwał, zdawało się, wieki. Poczęstunek miał być oczywiście formalny, serwowany do stołów. A po nim tort. Sonya uwielbiała torty. Jej zdaniem z ludźmi, którzy nie lubią tortu, zdecydowanie było coś nie tak.
Ale, o Boże, któż się mógł spodziewać, że komponowanie tortu weselnego – smaków, kremów, polewy, wyglądu, warstw, ozdób na wierzchu – mogło doprowadzić normalnego człowieka do frustracji?
Teraz już o tym wiedziała.
A jeszcze pozostawał tort pana młodego. I te malutkie ozdobne francuskie ciasteczka z ich złotymi inicjałami na górze.
Do tego kwiaty, muzyka, plansze z planami usadowienia gości przy stołach, kolory, motyw przewodni, i mimo że mieli skuteczną, niesamowicie cierpliwą konsultantkę ślubną, wszystko to zlało się w jeden wielki koszmar.
Nie mogła się wprost doczekać, kiedy będzie po wszystkim.
I właśnie dlatego nękały ją podejrzenia, że coś jest z nią nie w porządku.
Czyż każda panna młoda nie pragnęła całego tego zamieszania? Czyż nie chciała, by dzień jej ślubu był wyjątkowy, specjalny, jak z bajki?
Ona tego chciała. I bardzo pragnęła, by nastąpiło po nim szczęśliwe życie.
Ale.
Przez ostatnie tygodnie kolejne „ale” pojawiały się znienacka jedno po drugim. Na przykład nie czuła, że to będzie jej dzień – jej wielki, wyjątkowy, cudownie ekscytujący dzień. Nic a nic. Utraciła nad nim poniekąd kontrolę. A gdy sobie uświadamiała, że to przecież dzień również Brandona i że on również musi mieć coś do powiedzenia w tej sprawie, uderzało ją to, że on miałdo powiedzenia wszystko.
Nic tutaj nie odzwierciedlało jej wizji ani pragnień. Za to z całą pewnością odzwierciedlało wszystkie jego marzenia.
A skoro mieli do tego stopnia różne wizje i pragnienia, to czy nie oznaczało to, że po prostu do siebie nie pasują?
Dopadał ją lęk, gdy o tym rozmyślała. Tak samo jak wtedy, gdy przez trzy bite niedziele oglądali domy. Brandon naciskał na elegancką, współczesną McWillę, podczas gdy ona marzyła o starym domu z duszą.
Ale.
Zamiast to rozpamiętywać, wolała przypomnieć sobie ostatnich osiemnaście miesięcy bycia razem. I wtedy nie umiała dopatrzyć się żadnego powodu do zmartwień.
Ślub to przecież tylko jeden dzień, a poza tym dlaczego Brandon miałby nie mieć całego tego zamieszania, skoro tak mu na nim zależy? I tak najbardziej liczy się to, co się czuje. Znajdą jakiś kompromis. I z każdego domu da się zrobić prawdziwy dom.
To trema przedślubna, wmawiała sobie Sonya. Po prostu zbliża się Ten Wielki Dzień. I miała na to dowód – dosłownie – w postaci zaproszenia ślubnego w torebce.
Godząc się z tremą, odwołała spotkanie z florystką – nie mogła się do niego zmusić – i postanowiła wracać do domu.
Będzie miała kilka godzin spokoju. Brandon załatwiał jakieś kawalerskie sprawy, więc dopóki nie wróci, będzie sama.
Pomyślała, że kiedy się zjawi, otworzą wino i przyjrzą się próbnym wydrukom zaproszeń, podejmą ostateczną decyzję, a potem sfinalizują wciąż rosnącą listę gości. Zamówią zaproszenia i zamkną temat – bo do adresowania kopert Brandon wynajął kaligrafa.
Mogła to zrobić sama, ale nie, nie będzie przecież narzekać na to, że nie adresuje własnoręcznie kilku setek zaproszeń.
Wolno, z opuszczonymi szybami i głośną muzyką sunęła przez zakorkowany sobotni Boston. Za osiem tygodni – myślała – miasto eksploduje kolorami jesieni, mojej ulubionej pory roku. A to, co się właśnie zbliża, będzie już wtedy za mną.
Miała dwadzieścia osiem lat, niedługo skończy dwadzieścia dziewięć, nie wiedzieć kiedy zamknie się za nią trzecia dekada. Była gotowa ułożyć sobie życie, założyć rodzinę. Za osiem tygodni od teraz poślubi ukochanego mężczyznę: Brandona Wise’a – inteligentnego, zdolnego romantyka, który do kwestii związku z nią – koleżanką z pracy – podszedł ze swobodą i opanowaniem, mimo że ona zachowywała daleko idącą ostrożność.
Zdobywał ją – a ona z przyjemnością dawała się zdobyć.
Rzadko kiedy się kłócili. Był też niewiarygodnie uroczy w stosunku do jej matki, a to miało znaczenie. Lubił towarzystwo jej znajomych, a ona towarzystwo jego znajomych.
Jasne, było sporo rzeczy, które ich różniły. On mógłby codziennie wieczorem gdzieś wychodzić: na koktajl, kolację, wernisaż, wszystko jedno gdzie. Ona tymczasem potrzebowała przerw między takimi wyjściami, lubiła spokojnie posiedzieć w domu.
Miał więcej butów od niej, a ona lubiła buty.
Kiedy rozmawiali o kupnie domu, on mówił o ekipie do pielęgnacji ogrodu, a ona wyobrażała sobie samodzielne koszenie trawy i sadzenie roślin.
No dobrze, ale kto chciałby wychodzić za swojego klona?
Różnice oznaczały wszak różnorodność.
Kiedy zaparkowała, już żałowała odwołanego spotkania z florystką. Powinna była się stawić. Kwiaty, tak jak i torty, mają wielki potencjał uszczęśliwiania.
No cóż, zrekompensuje to sobie samodzielnie przygotowaną kolacją.
Czyżby to fortel, który ma zapobiec kolejnemu wyjściu na kolację? – myślała, zbliżając się do swojej strony bliźniaka. Być może, ale Brandon wróci do prawie przygotowanego posiłku i otwartej butelki wina, a to dobry układ.
Zjedzą, napiją się i sfinalizują tę przeklętą listę.
Haczyk postawiony w kolumnie „zrobione” sprawi im ulgę.
A ulga będzie oznaczała, że sobotni wieczór spędzą w łóżku.
Już od samych drzwi usłyszała muzykę. Parę kroków dalej, tam gdzie przedpokój otwierał się na salon, zobaczyła damski but.
Czerwoną szpilkę.
Odstawiła torebkę na stolik przy wejściu, kluczyki odłożyła do stojącej na nim misy. I powoli się schyliła, by podnieść but.
Drugi leżał w korytarzu do sypialni, a tuż obok rozkloszowana, biała sukienka bez ramiączek.
Muzyka dochodziła z sypialni – spokojna, zmysłowa melodia, w którą wpisywały się kobiece jęki i okrzyki uniesienia.
Brandon lubi muzykę podczas seksu, pomyślała tępo. Zawsze o to dba.
Uważała, że to urocze. Do niedawna.
Zapomnieli zamknąć drzwi, Sonya przeszła więc po ciśniętej w nieładzie sukience i kopnęła na bok męską koszulę i spodnie.
Kto by pomyślał, że miłość może zgasnąć jak świeca na wietrze? I nie pozostawić po sobie śladu? Najmniejszego śladu?
Patrzyła na tyłek swojego narzeczonego, wgniatający się rytmicznie w ciało leżącej pod nim kobiety. Która, obejmując go nogami w pasie, właśnie wykrzyknęła jego imię.
Sonya spojrzała na but, który nadal trzymała w ręku, i przeniosła wzrok na goły, zdradziecki tyłek.
Kiedy się zamachnęła, a but trafił w cel, pomyślała, że jakiś ślad jednak zostanie.
Brandon zerwał się jak oparzony, kobieta zaś krzyknęła i próbowała się zasłonić zmiętym prześcieradłem.
– Sonyu… – wymamrotał.
– Zamknij się! – warknęła. – O Boże! Tracie, przecież jesteś moją kuzynką. Mieliśmy cię zaprosić na ślub.
Tamta, łkając, mocniej pociągnęła za prześcieradło.
– Sonyu, posłuchaj…
– Powiedziałam, zamknij się, do kurwy nędzy. Gdzie jestem? W samym środku pieprzonej sztampy. Ubierajcie się i wynocha stąd! Oboje.
– Przepraszam. – Tracie we łzach zbierała bieliznę z podłogi. – Tak bardzo…
– Nie odzywaj się do mnie. Już nigdy się do mnie nie odzywaj. Gdyby nie to, że twoja matka jest moją ciotką i kimś, kogo bardzo, ale to bardzo lubię, to skopałabym ci ten kurewski tyłek. Przymknij się i spieprzaj z mojego domu.
Dziewczyna złapała w biegu sukienkę i nie wkładając bielizny, wsunęła ją szybko przez głowę. Butów nie wzięła.
Ani nie zamknęła za sobą drzwi.
– Nic mnie nie usprawiedliwia, Sonyu. Dałem ciała.
– Właśnie widzę. Twoje ciuchy same z ciebie opadły i rozrzuciły się po podłodze, żebyś mógł poparadować nago i dać ciała mojej kuzynce. Wynoś się, Brandon. Ale już! Możesz wyjść na golasa albo się przedtem ubrać, jak wolisz. Bylebyś jak najszybciej zniknął z mojego domu.
– Naszego.
– Nazwisko na umowie kredytowej jest moje.
– Kochanie…
– Serio? Jak śmiesz się tak do mnie zwracać? Spróbuj jeszcze raz, a przysięgam, że zrobię ci krzywdę. Powiedziałam, won!
Mężczyzna wciągnął spodnie khaki.
– Musimy pogadać – rzekł. – Najpierw ochłoń, a ja… Dokąd idziesz?
– Po telefon. – Sonya podeszła do torebki i wyjęła z niej komórkę. – Dzwonię na policję, żeby cię wyprowadzili z mojego domu.
– Ejże, Sonyu – odezwał się takim tonem, jakby jej chciał powiedzieć, że jest urocza. – Nie będziesz chyba dzwonić na policję?
Stała z telefonem w ręku i przyglądała się Brandonowi. Jego wysportowanej sylwetce i ciemnoblond włosom, zmierzwionym rękami innej kobiety. Jego gładkiej, przystojnej twarzy i zabójczym błękitnym oczom.
– Jeśli naprawdę sądzisz, że nie zadzwonię, to mnie nie znasz. – Wyjęła kluczyki do jego samochodu z misy, odczepiła od nich klucz do domu, a resztę wyrzuciła za drzwi. – Wynocha stąd.
– Muszę wziąć buty.
Otworzyła szafę na płaszcze, wyciągnęła z niej parę mokasynów i cisnęła nimi w jego stronę.
– Weź te, muszą ci wystarczyć, i idź, zanim zacznę wrzeszczeć i dzwonić na numer alarmowy.
Pochylił się, zebrał buty z podłogi i wsunął je na stopy.
– Pogadamy, jak się uspokoisz.
– Kiedy wreszcie do ciebie dotrze, że to się nigdy nie zdarzy?
Zatrzasnęła za nim drzwi i zamknęła zasuwę.
Czekała na łzy smutku, na rozpacz, na żal. I nagle zrozumiała, że żadne z tych uczuć nie przebije się przez wściekłość.
Ponownie spojrzała na telefon, który trzymała w ręku.
Wciągnęła głęboko powietrze, podeszła do kanapy i usiadła. Chciała napisać esemesa, ale nie mogła, za bardzo trzęsły jej się ręce.
Zamiast tego zadzwoniła.
– No hej! Co tam?
– Cleo, możesz do mnie wpaść? Muszę cię zobaczyć.
– A co, ślubny kryzysik dopadł?
– Można tak powiedzieć. Proszę.
W rozbawionym tonie przyjaciółki pojawiła się nagle troska.
– Ale wszystko dobrze? – spytała zaniepokojona.
– Niespecjalnie – odparła Sonya cicho. – Wpadniesz?
– Jasne, już jadę. Cokolwiek się stało, damy sobie z tym radę. Będę za dziesięć minut.
Już dałam sobie z tym radę, westchnęła w duchu Sonya i odłożyła telefon.
*
Cleo z kieliszkiem wina w ręku krążyła po salonie. Jej długie nogi w króciutkich białych szortach odmierzały miarowe kroki, a związane w niedbały węzeł bujne, ciemnomiodowe, kręcone włosy z każdym ruchem podskakiwały jej na głowie.
Tygrysie oczy lśniły.
Im bardziej się gorączkowała i złościła, tym bardziej było po niej widać, że wychowała się na południu. I tym większy spokój ogarniał Sonyę. To chyba miłość? – pomyślała.
– Ten podły, zakłamany drań! Ten zdradziecki sukinsyn! A Tracie?! Brak mi słów. Kuzynka! W dodatku ta żałosna cycata suka pomagała mi planować wieczór panieński.
– Okropnie płakała.
– I co z tego! To ani w jednej setnej nie wystarczy. O, jeszcze ode mnie usłyszy. Jeszcze poczuje moją wściekłość. Dwulicowa szmata.
– Kocham cię, Cleo Fabares. Jesteś najlepsza.
– O, dziecino. – Kobieta opadła na kanapę, odstawiła kieliszek i mocno przytuliła Sonyę. – Tak mi przykro. Tak mi strasznie przykro.
– Wiem.
– Co chcesz teraz zrobić? – Cleo się odsunęła i spojrzała na przyjaciółkę brązowymi migdałowymi oczami. – Tylko powiedz, czego chcesz, a ja się tym zajmę. Zamordować go? Uciąć mu łeb? Wykastrować?
Sonya uśmiechnęła się pierwszy raz od chwili, gdy weszła do domu.
– Użyłabyś do tego miecza samurajskiego twojego pradziadka Harurta?
– Z przyjemnością.
– To trzymajmy tę opcję w rezerwie.
– Dlaczego nie wrzeszczysz? Dlaczego czegoś nie skopiesz? Sama bym chętnie coś skopała. Albo kogoś. Brandona w jaja. Po pierwsze, muszę iść kupić glany, żeby mieć czym mu skopać jaja. A po drugie, muszę kupić mosiężne kastety, żeby dać Tracie w twarz. Ale to ja – dodała po chwili, sięgając po kieliszek. – A ty? Czego byś chciała?
– Właśnie to robię. Siedzę, piję wino i patrzę, jak moja najlepsza przyjaciółka wkurza się na maksa z powodu mojej krzywdy. – Sonya ujęła wolną dłoń Cleo. – Ona ohydnie płakała; ja nie.
– Jeśli masz potrzebę, proszę, tu jest moje ramię.
– Nie, nie mam potrzeby. Nie do końca też wiem, co to o mnie mówi. Czułam się jak w filmie. Niczego nieświadoma przyszła panna młoda zastaje narzeczonego i jedną z druhen w łóżku.
– Nie byłaś niczego nieświadoma.
– Nie, no byłam. W tle leciała piosenka Video Phone Beyoncé.
– Daj spokój.
– Poważnie.
Cleo powstrzymała parsknięcie.
– Przykro mi.
– Niech ci nie będzie. Kiedy sobie pomyślę… że gdybym nie odwołała tego spotkania… gdybym ich nie nakryła…
Teraz Sonya wstała z kanapy i zaczęła krążyć po pokoju. Jedną ręką gestykulowała przy tym kieliszkiem z winem, a drugą przeczesywała włosy.
Ściągnęła gumkę z długiego, prostego końskiego ogona w kolorze syropu klonowego.
– Tak naprawdę to mnie dołuje, Cleo. Tak szczerze, do bólu. Że bym w to wdepnęła. Że wyszłabym za tego nieuczciwego gnoja. I to wyszłabym za niego na jego zasadach – to mnie najbardziej rozwala. W tej cholernej wielkiej sali balowej w hotelu, z wielką pompą, na której tak mu zależało, z durnym pięciowarstwowym lukrowanym tortem ze złotą figurką na szczycie. Jak to się, do diabła, stało, że tak się dałam otumanić?
– Wygląda na to, że się właśnie dowiedziałaś. A ja go lubiłam. Szczerze! To mnie dobija. Może i myślałam, że ten cały przepych jest nie w twoim stylu, ale z drugiej strony to wielki dzień, więc czemu nie? Ale – i zanim przejdę do ale, powiem, że dobrze widzieć, że odzyskałaś swoją dawną furię.
– Och, nigdy jej nie straciłam. Za to z przyjemnością przyglądałam się twojej.
– Okej. To teraz czas na ale: odwołałaś spotkanie, nakryłaś ich. I nie wyjdziesz za tego dupka. Opatrzność widać czuwa nad tobą.
– Gdyby rzeczywiście czuwała nade mną opatrzność, kazałabym Brandonowi spadać wieki temu.
– Napij się jeszcze trochę wina.
– Tak, właśnie zamierzałam się napić. Więcej niż trochę.
To mówiąc, Sonya przycisnęła palce do oczu – nie po to, by powstrzymać łzy, lecz w geście frustracji.
– Cleo, muszę wszystko poodwoływać. Hotel, fotografa, kamerzystę, tort, kwiaty. Boże, nawet ten durny kwartet gitarowy, którego nigdy nie chciałam, orkiestrę. Stracę zaliczki. W dupę! właśnie zatwierdziłam próbny wydruk zaproszenia. Ile ja czasu spędziłam nad tym projektem!…
– Zachowaj ten wydruk. Rzucimy na niego klątwę i zakopiemy go razem z bokserkami Brandona przy pełni księżyca. A potem za każdym razem, kiedy ten drań będzie chciał ustrzelić następną laskę, dostanie uporczywego świądu fiuta.
– Gadasz jak twoja babka Kreolka.
– Bien sûr. Pomogę ci wszystko odwołać. Może uda nam się kogoś zaczarować i odzyskać którąś z zaliczek. A połowę tego, czego się nie da odzyskać, skasujesz od tego drania. Nigdy mi się to nie podobało, że to ty wykładałaś pieniądze.
Cleo głośno sapnęła i upiła łyk wina.
– I kiedy teraz o tym myślę, wiesz, co mi się wydaje? Że wcale go nie lubiłam tak bardzo, jak sobie wmawiałam, że lubię.
– On miał płacić za próbne przyjęcie i podróż poślubną. Nieważne. Mam nauczkę. Rzeczywiście przyda mi się twoja pomoc przy odwoływaniu. O raju, i jeszcze przecież ta lista.
Sonya przyłożyła rękę do żołądka, tam gdzie odczuła gwałtowny skurcz.
– Właśnie ukończyliśmy pracę nad listą prezentów – powiedziała. – A jutro jesteśmy umówieni na oglądanie dwóch domów.
– Napijmy się jeszcze wina – zaproponowała Cleo. – Zamówmy pizzę. Pożyczysz mi coś do spania i załatwimy od ręki to, co jest do załatwienia.
– Zostaniesz na noc?
– Zostaję na noc zawsze, kiedy moja najlepsza kumpela, współlokatorka z akademika, partnerka w zbrodni i serdeczna siostra przyłapuje narzeczonego w łóżku z kuzynką.
Sonyi napłynęły do oczu łzy. Nie były to łzy żalu czy bólu, lecz czystej wdzięczności.
– Dzięki. Na samą myśl, że muszę się z tym wszystkim zmierzyć, mam ochotę schować się do jakiejś dziury. Nie – poprawiła się. – Mam ochotę zakopać Brandona w jakiejś dziurze. Bo…
Przerwało jej stukanie do drzwi. Odwróciła głowę.
– Nie myślisz chyba, że to…
Tygrysie oczy Cleo błysnęły.
– Ja otworzę. Glanów niestety nie mam, ale kolanem w jaja też potrafię.
Kiedy jednak gotowa na bitwę Cleo szarpnięciem otwarła drzwi, do domu wtargnęła matka Sonyi – Winter. Najpierw ścisnęła rękę Cleo, a potem pospieszyła do córki.
– Kochanie! – zawołała. – Tak mi przykro. – Przytuliła Sonyę i lekko zakołysała ją w ramionach. – Nie płacz. Nie płacz. On nie jest tego wart. – Odwróciła głowę i przycisnęła usta do policzka córki. – Wiem, że go kochasz, ale…
– Już nie. Dałam sobie z nim spokój. Nie wiem, czy to powinno tak działać, ale radykalnie mi przeszło.
– Ja też nie wiem. – Winter się odsunęła, położyła dłonie na policzkach córki i uważnie się jej przyjrzała. – Ale jeśli tak jest, to dobrze. Nikt, kto skrzywdził moją córkę, nie zasługuje na miłość. Tak się cieszę, że cię tu widzę, Cleo. – Wyciągnęła rękę i ujęła dłoń tamtej.
– Jak się dowiedziałaś? – zaciekawiła się Sonya.
– Tracie, która usłyszy ode mnie parę słów prawdy, poleciała prosto do matki. Zabeczana. Mogę dostać wina?
– Przyniosę kieliszek – odezwała się Cleo.
– Summer zadzwoniła już po tym, kiedy wygarnęła Tracie i się jej pozbyła. Sonyu, wiesz, że Summer cię kocha, i mam nadzieję, że jej nie winisz. Jest tak samo wściekła, co upokorzona i załamana.
– Nie winię. Skąd. Tracie jest dorosła. I jest szmatą.
– Ona, Tracie, twierdzi, że to się po prostu wydarzyło. Samo. Nie wiadomo jak i kiedy. Dzięki, skarbie – dodała, biorąc od Cleo kieliszek wina. – W życiu nie słyszałam większej bzdury. To się nie dzieje ot tak po prostu, samo, nie wiadomo jak i kiedy, jeśli lądujesz w łóżku z narzeczonym kuzynki. W dodatku w jej własnym domu. I własnym łóżku.
– Czerwone szpilki, sukienka z wielkim dekoltem i seksowna bielizna. Tak, to się po prostu stało, ja pierdolę. Proszę bardzo, niech go sobie bierze.
– Mogę ci obiecać, że nie będzie mile widziany w domu mojej siostry. A teraz idę ściągnąć tę pościel z twojego łóżka.
– Już to zrobiłam. Od razu po telefonie do Cleo. Myślałam, czyby jej od razu nie spalić, ale to naprawdę porządna pościel. Odeślę ją do pralni, nie zamierzam się tym sama zajmować. A potem ją oddam na jakiś cel charytatywny.
Winter znowu schwyciła córkę w ramiona i zakołysała się razem z nią.
– Moja kochana – powiedziała miękko. – Naprawdę dobrze się czujesz?
– Jestem piekielnie wkurzona – odparła Sonya. – I wściekła na siebie, że go od razu nie przejrzałam.
– Ja też nie, mówiąc szczerze. Choć uważam, że mam świetną intuicję do ludzi. Ale znasz to przysłowie, że mądrym się jest po szkodzie. Kiedy patrzy się wstecz i mówi: no tak, to, śmo i tamto. Powinnam była to przewidzieć. Ile z tego dobrego? Usiądę sobie.
I usiadła.
– Tak się martwiłam, że zastanę cię zdruzgotaną, że nie miałam przestrzeni, by wyrzucić z siebie złość. A teraz, kiedy już wiem, że nie jesteś zdruzgotana?… Powiem tak: do diabła z nim!
– Do diabła! – powtórzyła jak echo Cleo i podeszła do Winter, by stuknąć kieliszkiem w jej kieliszek.
– Okej. – Sonya uczyniła to samo. – Do diabła.
– Musisz zmienić zamki w drzwiach.
– Zabrałam mu klucz, mamo.
– I tak je zmień. Jak myślisz, co on teraz ze sobą zrobi?
– Nie mam pojęcia. – Sonya znowu uniosła kieliszek. – I gówno mnie to obchodzi.
– I słusznie. W samochodzie mam drugą butelkę wina. I pudła od miłego sprzedawcy w monopolowym. Możemy do nich spakować rzeczy Brandona. Raz-dwa i mieć to z głowy. Załatwić wszystko od ręki. Od razu mu je odwiozę.
– Nie musisz tego robić.
– Och, moje jedyne dziecko, nalegam. – W piwnych oczach matki pojawiła się lodowata furia. – Pewnie się zwróci do Jerry’ego, co? To jego drużba i najlepszy kumpel. Mogę tam podjechać w drodze powrotnej i wszystko zostawić.
– Uwielbiam cię, Winter. – Cleo usiadła obok matki Sonyi i wtuliła się w nią. – Uwielbiam swoją mamę i ciebie też. Obie z Sonyą dosłownie wygrałyśmy matki na loterii. A może podczas pakowania te wszystkie kaszmirowe swetry, które Brandon tak uwielbia, nie wiedzieć czemu lekko się podrą i nadszarpną? I och! jaka szkoda, ale skórzane kurtki natrafią przypadkiem na coś ostrego?
– Dziewczyńskie przyjaźnie są nie do pobicia. – Winter się uśmiechnęła. – Możemy tak zrobić, ale możemy też sobie darować, bo wiemy, że i tak stracił to, co mógł mieć w życiu najlepszego. Założę się zresztą, że sam o tym wie.
– Nadal mam ochotę zakopać parę jego bokserek przy pełni księżyca. I nałożyć na niego klątwę potwornego świądu fiuta.
– To mu się słusznie należy – wtrąciła Winter z uśmiechem. – A teraz chodźmy po te pudła.
*
Pakowały. Dwa jego tablety, laptop, alexę. Następnie kolekcję zegarków oraz spinek do mankietów. Na koniec buty. Całe mnóstwo butów.
Sonya przypomniała sobie naraz o jego walizkach – marki Globe-Trotter, oczywiście – spakowały do nich koszule, marynarki, swetry, garnitury i ubrania sportowe.
Wrzuciły do pudła przybory toaletowe i kosmetyki.
– Ma więcej kremów niż ja. – Cleo uniosła nieotwarty krem nawilżający. – Wiesz, jaka to droga marka? A on już ma kupiony nowy. Na zapas?
– Weź go sobie – rzuciła Sonya. – Do diabła, weź sobie, co tylko chcesz.
– Pod warunkiem, że go jeszcze nie otworzył. Bo we wszystkim innym są jego wszy. Jesteś pewna, że ty go nie chcesz?
– Absolutnie. Nie chcę nic z jego rzeczy.
– W takim razie biorę. Winter, co ty na to, żebyśmy się podzieliły wszystkim, co jest fabrycznie zamknięte? Mamy tu żel pod oczy, maski i serum. Pamiętam, że dostałam kiedyś próbkę tego serum i jest świetne. Odkładam wszystko na bok.
Winter skinęła lekko głową, odsunęła się nieco i oparła ręce na biodrach. Jedną z gumek Sonyi związała w krótki, sztywny kucyk sięgające brody włosy prawie tego samego koloru, co włosy córki. Jej piwne oczy – Sonya miała ciemnozielone – przesuwały się po rzeczach zgromadzonych na blacie w łazience.
– Będziemy potrzebowały więcej pudeł – zauważyła.
– A tam! Walić pudła. – Sonya się skrzywiła. – Wrzućmy to wszystko do worków na śmieci. Ile on tego ma! I gdzie wśród tego wszystkiego miało być miejsce dla mnie? Dlaczego nie widziałam, że jego rzeczy zajmowały w mieszkaniu dwa razy więcej miejsca niż moje? Miał do dyspozycji całą szafę w pokoju gościnnym i większą część tej w sypialni. I jakoś zaanektował sobie do pracy biurko w pokoju gościnnym, a mnie pozostał stół w jadalni.
– Erozja następuje stopniowo. – Winter pomasowała ramiona Sonyi. – Skała jest twarda, ale nie widzi, kiedy ją drąży woda.
– Jesteście do siebie takie podobne – mruknęła Cleo. – Kształt twarzy jak serce, ten sam kolor włosów. Brzoskwiniowośmietankowa cera. Wystarczy, że na was spojrzę, a od razu wiem, że pilnie potrzebuję tych drogich kosmetyków.
– Masz cudowną cerę – oburzyła się Winter. – Złoty pył na karmelu, wspaniały prezent po przodkach. Moja córka z kolei ma oczy swojego ojca.
To powiedziawszy, uścisnęła Sonyę.
– Skopałaś Brandonowi tyłek – dodała. – Ja bym się pewnie nie odważyła. Andrew MacTavish był łagodnym człowiekiem, ale kiedy się wkurzył? Oooo! Bez kija nie podchodź. – Ścisnęła córkę za ramię. – Dobra. Worki na śmieci. Tak, nadadzą się. I to w sam raz.
– Przyniosę. I zamówię pizzę – zgłosiła się Cleo. – Zbliżamy się powoli do końca.
– Ta dziewczyna to skarb – oznajmiła Winter, kiedy tamta wyszła.
– Wiem. Mówi, że to dar od losu, że zamieszkałyśmy na studiach w jednym pokoju.
– A ty co sądzisz?
– Szczęśliwy traf. Zwłaszcza dla mnie.
– Dla was obu. Twoja sztuka, twoja praca nic na tym nie ucierpiała. Dziś ona jest ilustratorką, a ty graficzką. Jestem dumna z was obu.
– W poniedziałek muszę iść do pracy. On też. Nie powinnam się była wiązać ze znajomym z pracy.
– Daj spokój. – Matka gwałtownie się odwróciła. – Nie pozwól, by to, co on zrobił i kim się okazał, wpłynęło na to, co robisz i kim jesteś. Kochałaś go na tyle, by planować wspólne życie. Myślałaś, że on też cię tak kocha.
– Byłam w błędzie.
– Byłaś – zgodziła się Winter. – Ale błąd polegał nie na tym, że kochałaś. Okazał się niewierny, więc to zakończyłaś. Wiesz, czego od ciebie nie słyszałam? „Co zrobiłam nie tak? Czemu mu nie wystarczyłam? Co widział w niej, czego nie było we mnie?”.
– Mamo, ja…
– A wiesz, dlaczego tego nie słyszałam? Bo jesteś za mądra, żeby dać się wpuścić w ten kanał. I wiesz, że tu nie chodzi o ciebie. Tylko o niego. O jego charakter. Wierzyłaś w niego. A on dowiódł, że się myliłaś. Nic więcej. Więc tak: posprzątaj po nim, zamknij ten rozdział w życiu i zarygluj drzwi. Nie, najpierw zmień zamki – poprawiła się – a potem zarygluj drzwi.
– Jutro wezwę ślusarza. A on mnie pewnie dopadnie – albo będzie próbował – w poniedziałek w pracy.
– Ale z tym sobie poradzisz.
– Poradzę. – Sonya zamknęła oczy. – Co za żenada…
– Rozumiem cię. Sama tak pewnie bym się czuła, mimo że wcale nie byłabym powodem tej żenady. A więc, Sonyu Grace MacTavish, przekieruj tę żenadę na niego. – Ucałowała córkę w czoło. – Bo to, zwłaszcza dla kogoś takiego jak Brandon, będzie bardziej bolesne niż uporczywy świąd fiuta.
*
Zjadły pizzę. Sonya i Cleo dalej popijały wino, Winter zaś przerzuciła się na mrożoną herbatę. Wspólnie ułożyły plan, a potem przystąpiły do wynoszenia pudeł, walizek i worków na śmieci do samochodu.
Kiedy zaczynały drugą rundkę, z sąsiednich drzwi wyłoniła się kobieta.
– Potrzebujecie pomocy? – spytała. – Bill jest w domu, mogę go zawołać.
Winter uśmiechnęła się triumfalnie.
– Dzięki, Donno, tak, chętnie skorzystamy. Mamy jeszcze kilka kursów.
– Nie ma sprawy. – Kobieta oparła rękę na biodrze. – Bill! Chodź no tu zaraz, trzeba pomóc Sonyi!
Ona i Bill zajmowali drugą część bliźniaka od roku. Trójka ich dzieci dorosła i wyprowadziła się z domu, nie potrzebowali więc już tak wiele miejsca jak niegdyś.
Miła para, pomyślała Sonya. Serdeczna, ale nie nachalna. To ważne cechy, gdy się mieszka przez ścianę.
Po chwili pojawił się Bill w koszulce Red Soksów i szortach-bojówkach, odsłaniających jego kościste kolana.
– Co to, zostawiacie nas samych? – zagadnął z uśmiechem, obracając niejasną sytuację w żart. Sonya uznała, że jest po paru kieliszkach.
– Nie, tylko wyrzucam Brandona, a w zasadzie już go wyrzuciłam, bo zastałam w łóżku z kuzynką.
Usta Billa, ukryte za niechlujną kozią bródką, otworzyły się ze zdumienia. Z kolei wargi jego żony Donny zacisnęły się w wąską kreskę.
– To ta cycata blondynka? – sarknęła.
– Tak, ona. – Sonya kiwnęła głową. – A co? Widziałaś ją parę godzin temu, jak boso i z gaciami w ręku wybiega na dwór?
– Nie i strasznie żałuję, że to mnie ominęło. Bardzo mi przykro. Ale muszę ci wyznać, że widziałam ją tu już wcześniej. Dwa razy, jak cię nie było w domu. Myślałam, że oboje szykują dla ciebie jakąś niespodziankę. Może na ślub. Ale… cóż, nie będę cię oszukiwać. Uznałam to za dziwne.
– Dwa razy, nie licząc dzisiejszego dnia?
– Tak. Dwa razy widziałam. W ostatnią sobotę, kiedy myłam okna, i jeszcze jakoś ze trzy tygodnie temu. Wracałam wtedy od Marlene z naprzeciwka. Zaniosłam jej ciasteczka cynamonowe dla synka, uwielbia je. Więc tak, to też była sobota, trzy tygodnie temu.
– Byłyśmy wtedy u fryzjera – wtrąciła Cleo – na próbnym czesaniu ślubnym. A potem chodziłyśmy po sklepach w poszukiwaniu butów.
– Tak, pamiętam – mruknęła Sonya.
– Przykro mi bardzo – powtórzyła Donna. – Tyle dobrego, że dowiedziałaś się przed faktem. Bill, podejdź no tu, wynieś od Sonyi resztę rzeczy tego dupka. Gdybyśmy mogli ci jeszcze w czymś pomóc, daj znać – dodała.
– Czyli co najmniej trzy razy… – wymamrotała Sonya, kiedy już załadowały ostatnie pudło do samochodu. – Teraz muszę się jeszcze pozbyć łóżka. I może kanapy. Mogli to robić też na kanapie. Kto wie, gdzie jeszcze.
– Nie, daj spokój. Okadzę wszystko białą szałwią.
Sonya spojrzała w zdumieniu na Cleo.
– Mówisz poważnie?
– Śmiertelnie. Może nawet mam jej trochę w torebce. A jeśli nie, to podjadę migiem do domu. Oczyścimy po nim cały dom. I po niej. A może jeszcze po kimś, z kim się tu zadawał. Przykro mi, kochana, ale nie można tego wykluczyć.
– Tak. – Na tę myśl Sonyi zrobiło się niedobrze. – Nie można.
Teraz musiała zrobić sobie badania, co tylko potęgowało jej upokorzenie. Ale musiała – tak na wszelki wypadek.
– Zaczynam żałować, że jednak nie pocięłyśmy tych skórzanych kurtek. Będę musiała jeszcze raz pogadać z Summer. Tak czy siak, zwalam wszystkie jego rzeczy pod domem Jerry’ego, niezależnie od tego, czy go tam zastanę, czy nie.
Winter mocno przytuliła córkę.
– Uznajmy to za cud, dzięki któremu szczęśliwie uniknęłaś katastrofy.
– Jeśli tam będzie – poprosiła Cleo – to czy skopiesz mu ode mnie jaja?
– Proszę uprzejmie. Zajrzę do was jutro. I zaczniemy obdzwaniać te wszystkie miejsca.
– Dzięki.
Kiedy Winter odjechała, Cleo otoczyła przyjaciółkę ramieniem.
– Napijemy się jeszcze?
– Tak. I czy możemy zakopać te kurewskie buty Tracie razem z bokserkami Brandona? Żeby cierpiała na przewlekłą drożdżycę?
– No, wreszcie zaczynasz mówić do rzeczy.
*
W poniedziałek rano Sonya szczególnie zadbała o wygląd. Czerwony garnitur dodawał jej siły i sprawczości, a gładkie, eleganckie loki o luźnym skręcie, na których zakręcenie poświęciła sporo czasu, sprawiały, że czuła się zdystansowana i chłodno nastawiona do świata.
W niedzielę, kiedy dostała wiadomość od Brandona – a właściwie cztery wiadomości, zanim wreszcie posłuchała Cleo i matki i zablokowała jego numer – poczuła się zgoła inaczej.
Musimy pogadać. Nie możemy ze wszystkiego zrezygnować, nawet w obliczu straszliwego błędu, który popełniłem. Wiesz, że cię kocham. Musimy pogadać. Wszystko ci wytłumaczę, musisz mi na to pozwolić.
Każda z tych wiadomości wprawiała tylko Sonyę w coraz większą złość. A ta z kolei wzmagała w niej przekonanie, że jest słaba i głupia.
Kiedy wybrała biżuterię – złotą – i zrobiła idealny makijaż, wyszła do Cleo, która na wpół drzemała nad kawą.
– I jak? – zagadnęła.
W odpowiedzi Sonya wykonała półobrót.
– No i fenomenalnie. Wyglądasz zabójczo, Son. Cała mówisz jak gdyby: „Już nigdy tego nie tkniesz, dupku żołędny”.
– Taki właśnie miałam cel.
– I trafiłaś w sedno. Posłuchaj, wezmę zapasowy klucz i segregator ślubny i zacznę odwoływać to, czego nie udało nam się załatwić w niedzielę.
– Cleo, poświęciłaś mi już caluteńką sobotę i wczorajszy dzień.
– I nie zamierzam się stąd ruszyć, póki nie zjawi się ślusarz i nie wymieni tych zamków. Dopiero wtedy zabiorę segregator, nowy klucz i sobie pójdę. Mieszczę się w terminie ze swoim projektem, więc spokojnie mogę sobie odpuścić te parę godzin. Ale najpierw obdzwonię wszystkie miejsca do końca. Domyślam się, że skoro były już zrobione poprawki, sukni ślubnej oddać nie możesz?
– Nie, zwrotów nie przyjmują. Za tę absurdalnie drogą rzecz zapłaciła mama.
– Wiem. Ale idę o zakład, że to nie pierwsza taka sytuacja, z którą zetknęli się jako firma. Zapytam, co radzą. Komis, eBay, a kto wie? Może mają klientkę, która kupi ją po obniżonej cenie? Załatwię ci suknię i wszystko, co zdołam. Wiem, że to samo zrobiłabyś dla mnie.
– Owszem. A jak już z tego wybrniemy, zabiorę cię gdzieś na weekend. Do spa. Mamę też. I twoją, jeśli będzie mogła. Babski wyjazd zamiast podróży poślubnej.
– Wchodzę w to. Jesteś gotowa iść skopać mu jaja?
– To nie glany, ale też się nadadzą.
Brnąc przez Boston pogrążony w porannym szaleństwie korków, Sonya powtórzyła sobie w głowie plan. W teorii był on bardzo prosty.
Poprosi któregoś ze współwłaścicieli By Design o parę minut rozmowy i nie będzie się wdawać w szczegóły.
Odwołała ślub, bo zrozumiała, że nie pasują do siebie z Brandonem i nie są gotowi na małżeństwo. Nie ma potrzeby mówić nic więcej.
Aha, i ze względu na napięcia towarzyszące tej decyzji prosi, by ona i Brandon przez kilka następnych miesięcy nie byli przydzielani do tych samych projektów.
Brandon był od niej wyższy rangą. Ona pracowała w By Design od siedmiu lat, wliczając w to staż, on zaś prawie dziesięć. Oboje jednak awansowali, mieli własne gabinety, często nadzorowali projekty, łączyli pracę swoich zespołów.
Jego specjalnością była reklama – na bilbordach, w telewizji i internecie. I był w tym dobry – nie sposób mu tego odmówić. A nawet bardzo dobry. Ten palant.
Choć ona projektowała głównie strony internetowe, banery i reklamy w mediach społecznościowych, zajmowała się też tworzeniem spójnego wizerunku wizualnego dla firm i osób prywatnych. Loga, wizytówki, papier firmowy, strona internetowa: wszystko to, co istniało w realu i w świecie cyfrowym, miało się wzajemnie uzupełniać i stanowić całość.
Ale nadal była to niewielka prywatna firma – dokładnie taka, w jakiej Sonya zawsze chciała pracować – a ona i Brandon często się o siebie ocierali, zajmując się różnymi aspektami tego samego projektu.
Zwyczajnie poprosi o trochę więcej przestrzeni. I obieca, że będzie utrzymywać uprzejme, profesjonalne relacje z Brandonem w miejscu pracy.
Proste, myślała sobie. Rozsądne i jasne.
Oczywiście, że pojawią się plotki – jak to w wąskim gronie ludzi. Ale da sobie z nimi radę. Gotowa jest nawet – mimo sprzeciwu Cleo – wziąć całą winę na siebie.
Dużo prościej i łatwiej będzie się przyznać, że zrozumiała, iż nie jest gotowa, i że ona i Brandon mają w życiu różne cele. Celem Brandona było pieprzenie się z jej kuzynką, ale o tym wspominać nie będzie.
Za parę tygodni plotki ucichną, bo prawie na pewno wyniknie jakaś inna afera.
A do tego czasu Sonya spokojnie wytrzyma.
Na razie Brandon na bank znajdzie sposób, by ją przycisnąć do ściany. Skonfrontuje się z nim z odwagą i determinacją. W prywatnej, bezpośredniej rozmowie postawi sprawę jasno: między nimi koniec. Zrobi to możliwie chłodno i obojętnie.
On nie zdzierży tego chłodu i obojętności, pomyślała z uśmiechem, parkując przed piętrowym, odnowionym budynkiem fabrycznym, w którym mieściła się firma.
Skierowała się do bocznych drzwi i weszła wprost do pomieszczenia, które na swój prywatny użytek nazywała Wylęgarnią. Sama też tu zaczynała – zaraz po college’u, przy jednym z wielu biurek we wspólnej przestrzeni. Większość ludzi, którzy dziś tu siedzieli, opracowując zadania zlecone przez projektantów z nadzieją, że zostawią w projekcie własny ślad, była równie zielona i gorliwa, jak ona dawniej.
Niektórzy awansują, inni odejdą, jeszcze inni uczynią wielki krok naprzód i zbudują coś własnego.
Ona awansowała. Rytm i atmosfera funkcjonowania tego miejsca bardzo jej odpowiadały. Ze stanowiska asystenta kreatywnego przeskoczyła na grafika, a później na starszego grafika.
Specjalnie przyjechała wcześniej i pomaszerowała prosto do swojego biura.
Nie było ono wcale duże ani okazałe, ale miało okno, ustawiła więc swój ukochany fiołek afrykański o imieniu Xena w południowym świetle. Kwiatek odwdzięczał się jej ślicznymi różowymi kwiatkami i żywo zielonymi, aksamitnymi liśćmi.
Postawiła teczkę na biurku i zerknęła na swoją tablicę wypełnioną rozmaitymi pomysłami, nazywała ją tablicą inspiracji.
Rutynowo tworzyła dla każdego projektu tablicę – zarówno fizyczną, jak i cyfrową. W tej cyfrowej łatwo było wprowadzać zmiany i dawało się ją udostępniać innym. Ale przed fizyczną można było przystanąć i poprzyglądać się jej z różnych perspektyw.
Ta, którą miała przed sobą, przedstawiająca zamysł projektu wizualnego dla firmy start-upowej, po prostu działała. Dobrze się sprawdzała.
Baby Mine, firma założona przez zdolne manualnie siostry, produkowała ręcznie szyte ubranka dziecięce, personalizowane w cenie. W rozmiarach od wcześniaka (z uwzględnieniem specjalnych potrzeb noworodków przebywających na oddziałach intensywnej terapii) do niemowląt w wieku osiemnastu miesięcy.
Jako logo Sonya opracowała projekt przedstawiający dzidziusia w staroświeckiej kołysce, a z karuzeli nad kołyską zwisały literki tworzące nazwę firmy, stylizowane na zaokrąglone, delikatne w kroju pismo w pastelowych barwach.
Wszystko to razem dawało wrażenie delikatności i miękkości – czyli tego, co pragną zapewnić każdemu noworodkowi ich rodzice.
Strona internetowa podążała tym samym tropem. Prócz ubranek można było na niej znaleźć produkty do pielęgnacji niemowląt oraz ręcznie, z miłością produkowane akcesoria, a wszystko to ilustrowane zdjęciami nie tylko samych ubranek, ale i noszących je dzieci i ich rodziców z kocykiem lub pieluszką na ramieniu, trzymających maluchy w pozycji do odbijania.
Posty w mediach społecznościowych miały stanowić spójne uzupełnienie tego atrakcyjnego przekazu wizualnego. Oraz świeższe i – również spójne – spojrzenie na prowadzony przez siostry blog.
A teraz, kiedy firma przeniosła się z domów prywatnych do pracowni z prawdziwego zdarzenia, zadaniem Sonyi było wyposażyć w spójny przekaz również i jej wnętrze.
Jeszcze parę detali i wszystko będzie gotowe.
Co prawda, o wiele bardziej wolałaby teraz usiąść i zastanowić się nad tymi detalami, aniżeli iść do szefów i gadać o swoich problemach osobistych.
Ale trudno, musiała.
Ruszyła w stronę drzwi. Słyszała już głosy – to ludzie zbierali się w Wylęgarni lub szli do kuchni zrobić sobie kawę przed przystąpieniem do pracy.
Weszła po metalowych schodach na pierwsze piętro. Mieściły się tam gabinety szefów – dyrektora artystycznego, dyrektora projektów i kreatywnego – oraz stanowiska pracy ich asystentów, sala do prezentacji, gdzie projektanci przedstawiali szefom najpierw swoje pomysły, a potem ukończone projekty, biura właścicieli i druga, dużo lepsza kuchnia.
Ponieważ osobą, która przyjmowała ją do pracy, była Laine Cohen, Sonya najpierw zastukała do jej drzwi.
– Proszę! – rozległo się w odpowiedzi.
Laine siedziała przy biurku. Niezbyt długie mahoniowe włosy miała przycięte pod ostrym kątem i starannie wycieniowane, a na szyi na srebrnym łańcuszku nosiła okulary do czytania w jaskrawoniebieskich oprawkach. Na narożniku biurka w kształcie litery L przysiadł jej wspólnik.
Z okna za jej plecami rozciągał się widok na park Boston Common. Był piękny, letni dzień. Na ścianach wisiały plakaty z projektami wykonanymi w firmie. Laine zmieniała je co kilka miesięcy.
Była wśród nich również jedna praca Sonyi. I jedna Brandona.
Kiedy Laine i Matt Berry podnieśli na nią wzrok, odgadła, że już o wszystkim wiedzą.
Matt – szczupły, w chinosach i różowej koszulce polo, zsunął się z biurka. Lśniące jasne włosy jak zwykle miał ściągnięte w kucyk. Z małżowiny jego lewego ucha zwisała złota obręcz.
– Przyszłam spytać, czy mogę liczyć na krótką rozmowę – zaczęła Sonya.
– Oczywiście, jasne. – Mężczyzna zaprosił ją gestem do środka. – Zamknij drzwi i siadaj. Jak się masz, Sonyu?
– Dobrze, dziękuję. Chciałam…
– Właśnie rozmawialiśmy z Laine o tym, żeby ci dać kilka dni wolnego.
A więc Brandon był tu pierwszy, pomyślała. I przedstawił sprawę po swojemu.
– Bardzo dziękuję, ale nie potrzebuję wolnego. Mam nadzieję dziś dokończyć ten projekt dla Baby Mine, a do końca dnia zaproponować wstępną grafikę dla Ketteringa.
Na widok milczącego współczucia w oczach Matta i wahania w oczach Laine Sonya uznała, że jej plan jest niewiele wart.
– Domyślam się, że słyszeliście o odwołanym ślubie.
– Brandon zadzwonił wczoraj wieczorem. – Matt pełnym współczucia i zarazem pocieszającym gestem pogłaskał ją po ramieniu. – Jest oczywiście niezadowolony, ale uważa – z czym się w pełni zgadzam – że potrzebujesz odrobinę czasu i przestrzeni. Planowanie ślubu to wielki stres. Nadal pamiętam, jak warczałem na Wayna, kiedy przymierzaliśmy się do naszego.
– Zadzwonił do ciebie? Naszego szefa? W niedzielę wieczorem, by powiedzieć, że mnie stresuje planowanie ślubu…?!
– Cóż, nie jesteśmy zwyczajnym szefostwem, wszyscy czujemy się tu jak w rodzinie. W obliczu problemów nasze drzwi zawsze stoją otworem i mam nadzieję, że wszyscy o tym wiedzą. Prawda, Laine?
– Oczywiście. I owszem, ślub to nie lada stres. Ostatnio też pomagałam córce w planowaniu, więc coś o tym wiem. Przez lata obserwowałam, Sonyu, jak funkcjonujesz w obliczu stresu, toteż byłam zdziwiona, kiedy Matt oświadczył, że przeżywasz kryzys związany ze szczegółami uroczystości.
– Ja przeżywam kryzys?! – Popełniłeś błąd, Brandonie, pomyślała, próbując zrobić ze mnie histeryczkę. A więc przechodzimy do zaaranżowanego na miejscu planu B. – No tak, właściwie można to tak nazwać.
– To nic wstydliwego – pospieszył z zapewnieniem Matt. – Odpoczniesz i trochę o siebie zadbasz. Jestem pewien, że niebawem wyjdziecie z Brandonem na prostą.
– Niestety, Matt, nie ma takiej możliwości. Przeżywam kryzys, owszem, skoro już tak to ujęliśmy, ponieważ w sobotę nieoczekiwanie wróciłam wcześniej do domu i zastałam Brandona w łóżku z moją kuzynką. Wyobraźcie sobie moje zdumienie. I wyobraźcie sobie moje jeszcze większe zdumienie, gdy się dowiedziałam, że to nie był ich pierwszy raz – zamilkła na moment. – Dlatego ślubu nie będzie. I nie potrzebuję brać wolnego z pracy. Przychodząc tu dziś rano, nie miałam zamiaru nikomu zdradzać żenujących szczegółów, które stoją za moją decyzją. Chciałam tylko powiedzieć, że zmieniłam zdanie w sprawie ślubu. I poprosić – bo ta sytuacja będzie dla mnie krępująca – by przez jakiś czas nie przydzielać mnie i Brandona do tego samego zespołu.
– Ale… jesteś pewna tych… okoliczności? – Mężczyzna zbaraniał.
– No błagam cię, Matt. – Laine wywróciła oczami. – Sonya chyba wie, co widziała na własne oczy. Bardzo mi przykro to słyszeć.
– No tak. Nie mam słów… Przykro mi. Napijesz się herbaty? Mogę zaraz przynieść.
– Nie, dzięki. Nic mi nie jest. Naprawdę. Wiem, że to dość nieprzyjemna sprawa, ale przysięgam, że w miejscu pracy będę się zachowywać profesjonalnie.
– Trzymamy cię za słowo – rzekła Laine. – I tego samego będziemy oczekiwać od Brandona. Niedawno ukończyliście wspólny projekt.
– Dwa tygodnie temu. Na razie nie robimy nic razem.
– I niech tak zostanie. Sonyu, jeśli potrzebujesz dnia czy dwóch, żeby dojść do siebie i pozałatwiać wszystko, co, jak sobie wyobrażam, masz teraz do załatwienia, możesz oczywiście wziąć wolne.
To mówiąc, kobieta uniosła ręce.
– Chętnie pomożemy, jak tylko się da – dodała.
– Naprawdę dziękuję. Mam już pomoc i szczerze mówiąc, wolałabym jednak popracować. Przepraszam, że tak nagle to na was spadło.
– Tak to właśnie jest ze związkami między koleżeństwem z pracy. – Szefowa lekko się uśmiechnęła. – Kto tego jeszcze nie widział? No ale… Drzwi zostawiam otwarte, Sonyu, jeśli będziesz jednak chciała skorzystać z paru dni wolnego.
– Bardzo dziękuje. – Wstała. – Pójdę już do siebie.
Nie była zdziwiona, zobaczywszy, że między gabinetem a schodami czeka na nią Brandon.
– Musimy pogadać – powiedział.
Kiedy sięgnął po jej ramię, odsunęła się.
– Nie dotykaj mnie.
– Nie będziemy tu gadać. – Wskazał drzwi do sali prezentacji. – Wolę załatwiać prywatne sprawy na osobności.
– W takim razie niepotrzebnie zadzwoniłeś wczoraj do Matta i mówiłeś mu nieprawdę – postawiła się, ale weszła do środka.
– Z całą pewnością nie mówiłem nieprawdy. – Głośno zatrzasnął drzwi. – Powiedziałem, że odwołałaś ślub. Byłaś zła i zestresowana.
– Zapomniałeś wspomnieć, z jakiego powodu.
Brandon miał dość przyzwoitości – a może sprytu – by zrobić smutną, zawstydzoną minę.
– Słuchaj, Sonyu, nikt się nie czuje gorzej niż ja z powodu tego, co się stało. Popełniłem potworny błąd, zraniłem cię. Okazałem się słaby i głupi. Spanikowałem.
Uśmiechnęła się – uroczo, milutko.
– A myślałam, że dałeś ciała.
– Proszę. – Znowu sięgnął po jej rękę.
– Tylko mnie tknij, a jutro rano obudzisz się z zarzutami napastowania i niewłaściwego zachowania w miejscu pracy. Bądź pewien, że tak będzie.
– Wiem, że jesteś dotknięta i zła. Masz do tego pełne prawo. To, co zrobiłem… to była chwila słabości. Wywołana paniką. Ten ślub, wszystkie te kwestie, te decyzje, to wszystko zaczęło mnie przytłaczać i spanikowałem. Nagle zjawiła się Tracie i… no, jak by to powiedzieć, wystartowała do mnie. I to od razu na ostro. A ja… no cóż, po prostu się poddałem.
To mówiąc, przycisnął dłoń do serca.
– Błagam cię o przebaczenie – jęknął. – Daj mi jeszcze jedną szansę, a udowodnię ci, ile dla mnie znaczysz.
– Dałeś ciała, Brandonie, spanikowałeś, poddałeś się. Uprawiałeś seks z moją kuzynką w naszym wspólnym łóżku, podczas gdy ja odbierałam próbne wydruki zaproszeń na nasz ślub. Dowiedziałam się, że pieprzysz się z moją kuzynką w naszym wspólnym łóżku tylko dzięki temu, że odwołałam spotkanie z florystką.
– Kochanie, to był straszliwy błąd. Poświęcę resztę życia, by ci to wynagrodzić. Proszę, wybacz mi. To był jeden jedyny koszmarny błąd. Ona nic dla mnie nie znaczy. Ty znaczysz dla mnie wszystko. To był tylko seks.
Popatrzyła na niego z uwagą, tak, by dostrzec więcej niż tylko urodziwego, złotego chłopca. A ponieważ zobaczyła jedynie oszusta i kłamcę, znów zrobiło jej się niedobrze.
– Jestem zdumiona, że sądzisz, że to się może udać. Jestem doprawdy zdumiona, że myślisz, że jestem aż taka głupia.
– Proszę o wybaczenie. – Wstyd i smutek na jego twarzy momentalnie ustąpiły miejsca oburzeniu. – Jak możesz być taka zimna, taka mściwa? Wysłałaś matkę do Jerry’ego ze wszystkimi moimi rzeczami. Powrzucałaś moje rzeczy do worków na śmieci, tak jakby nic nas nigdy nie łączyło.
– Skończyły mi się pudła i walizki.
– Poleciałaś do matki na skargę na nasze życie osobiste. To żałosne.
– Nie, jeśli chcesz wiedzieć, to Tracie poleciała do swojej – która, tak się składa, jest siostrą mojej matki. Mniejsza z tym. Masz już swoje rzeczy, z nami koniec.
– Nie powinno cię dziwić, że oddałem się komuś, kto jest ciepły i pełen pasji, skoro od ciebie wieje takim chłodem.
– W takim razie oboje cudem uniknęliśmy nieszczęścia, prawda? Ale idźmy dalej: skoro próbowałeś sprzedać swoją wersję Mattowi, to wiedz, że wszystko im powiedziałam. Choć wcale nie zamierzałam, bo chciałam tylko dać im znać, że ślub odwołany. Ale stanowczo odmawiam zwalania winy na mnie. Dałam słowo, że będę się zachowywać profesjonalnie, jeśli chodzi o stosunki w pracy, a oni oczekują tego samego od ciebie.
Na twarz Brandona ponownie wypełzło święte oburzenie.
– Nie mogłaś się doczekać, aż obsmarujesz mnie przed szefostwem, co? Jestem tylko człowiekiem. Tracie mnie dopadła i przygwoździła, a ja jestem tylko człowiekiem.
– Tylko ten jeden raz?! A co z poprzednią sobotą?… Albo z tą dwa tygodnie temu?… Wtedy też byłeś tylko człowiekiem? Kiedy baraszkowaliście razem na golasa?
– Szpiegowałaś mnie? To tak rozwiązujesz problemy? Szpiegowaniem? To żałosne.
– Nie musiałam tego robić. Niezbyt dobrze zatarliście po sobie ślady. Między nami koniec, Brandon. Teraz chcę po prostu dalej żyć i proponuję, żebyś ty zrobił to samo.
– Jeżeli sądzisz, że plotkowanie o tym w firmie ujdzie ci na sucho…
– Nie zamierzam o tym z nikim gadać. Myśl sobie, co chcesz. Odwołałam lokal, zespół muzyczny i tak dalej. Wszystko. Wyślę ci rachunek na połowę bezzwrotnych zaliczek.
– Powodzenia. Nie wyciągniesz ode mnie ani centa.
– Tak się domyślałam. Cóż, zaliczę to więc w poczet nieudanych inwestycji. A teraz zejdź mi z drogi, Brandon. Idę do pracy.
– Nie masz na palcu pierścionka ode mnie. Chcę go z powrotem.
Kiedy się uśmiechnęła, zrobiła to z przekonaniem – tak wielką czuła satysfakcję.
– W tym miejscu powtórzę twoje słowa: powodzenia. Prawnie pierścionek należy do mnie. Sprzedam go, a pieniądze wpłacę na schronisko dla kobiet doświadczających przemocy. Musisz się teraz przesunąć, Brandonie, w przeciwnym razie zadzwonię do Laine i zgłoszę na ciebie skargę.
Odsunął się na bok.
– Pożałujesz tego – syknął, kiedy otworzyła drzwi.
– Nie, nie pożałuję. Ale rzeczywiście żałuję, że zmarnowałam ponad rok życia na kogoś takiego jak ty.
Uznała sprawę za załatwioną, zamkniętą.
Pozostałą część produktywnie spędzonego dnia zajęła jej finalizacja projektu dla Baby Mine. Następnie zajęła się drugim klientem – firmą Kettering – i zaczęła tworzyć nowe tablice inspiracji, pokazywać je kolegom, a na koniec przedstawiła swoją wizję dyrektorowi artystycznemu projektów.
Zauważyła miny – zwłaszcza tych kolegów, którzy udawali, że nie patrzą. Zauważyła niezręczne przerwy w rozmowach, kiedy przechodziła.
Podejrzewała, że Brandon zrobił dokładnie to, o co ją oskarżył. Przekręcił historię tak, by zwalić całą winę na Sonyę, co było oczywistą nieprawdą.
Ani myślała pozwalać, by to jakoś na nią wpłynęło. Wiedziała, że za tydzień, dwa wszyscy i tak przestaną o tym gadać.
Przebrnęła przez tydzień, jeden i drugi, wreszcie miesiąc. I jeszcze dwa tygodnie.
Za każdym razem, kiedy myślała, że sprawa przycichła, Brandon znowu ją odgrzewał.
Ba, dotarły do niej nawet plotki, że to ona zdradziła. I że ich własna asystentka ślubna nazwała ją Piekielną Zdzirą Młodą.
Tym razem, w przeciwieństwie do romansu z kuzynką, doskonale zacierał po sobie ślady. Plotki wydawały się wyskakiwać dosłownie znikąd. I wcale nie cichły.
Ktoś podrapał karoserię jej samochodu.
Pewnego dnia rankiem nie znalazła na komputerze zapisanego wcześniej projektu, a plik z kopią zapasową dziwnie uległ uszkodzeniu.
Odtworzenie pracy zajęło jej piętnaście godzin, a kiedy późnym wieczorem półżywa wyszła wreszcie z biura, w żadnym z kół jej samochodu nie było powietrza.
Świadomość, kto za tym stoi, nie wystarczała. Nie mogła niczego udowodnić. Ale miała już tego serdecznie dość.
Następnego dnia zapukała do gabinetu Laine.
– Przepraszam – zaczęła. – Musimy porozmawiać.
– Proszę, siadaj. – Kobieta gestem wskazała miejsce. – Wyglądasz na zmęczoną.
– Bo jestem. Pracowałam do północy. Nad projektem dla Happy Pet. Projekt, który już prawie zamknęłam, przepadł. Wyparował. Zniknął mi z komputera. A pliki zapasowe nie dawały się otworzyć. To nie żaden błąd użytkownika, Laine. Nie myśl sobie. Wiesz chyba, że jestem więcej niż ostrożna. Wszyściuteńko odtworzyłam, a nawet w niektórych miejscach ulepszyłam, ale kiedy wyszłam z pracy, nie miałam powietrza w kołach.
– Boże! Sonyu.
– Wiem, że czasami się słyszy plotki. Większość ludzi w nie nie wierzy. Ale zawsze jest tych parę osób… Długo to znosiłam. I nadal bym mogła. Tym razem jednak chodzi o moją pracę. Kawał naprawdę ciężkiej pracy. Gdybym nie zdołała w krótkim czasie odtworzyć projektu, prawdopodobnie stracilibyśmy klienta. A opony nie były przebite. Ktoś po prostu spuścił z nich powietrze. Tak czy inaczej, musiałam wrócić do domu uberem i wezwać wulkanizatora.
– Tak mi przykro. Porozmawiam z Brandonem.
– Proszę, nie. Nie mogę mu niczego udowodnić. I nie udowodnię. Byłby wstrząśnięty i zbulwersowany. Że on to zrobił? Niby dlaczego? Przecież nie zatrzymał się w miejscu, żyje dalej.. Czy nie spotyka się z innymi kobietami? – Wzruszyła ramionami. – To się nie skończy, póki oboje tu pracujemy.
– Sonyu, nie mogę zwolnić Brandona tylko dlatego, że istnieje możliwość – a nawet prawdopodobieństwo – że miał udział w tym, co się stało.
– Nie proszę o to. Ani tego nie oczekuję. Wiem, że jest wyjątkowo dobry w tym, co robi.
– Owszem. Tak jak ty. Nadszedł czas zwołać naradę wszystkich pracowników.
– Nie, Laine, nadszedł czas, żebym to ja zrezygnowała z pracy. Myślałam, że jakoś to przetrwam. Ale w tym momencie boję się już przychodzić do pracy. Uwielbiałam tu pracować. A teraz się boję.
– Znajdziemy na to jakiś sposób, Sonyu. Wiesz, jak bardzo cię cenimy.
– Wiem, ale nie chcę, żebyście szukali sposobu. Ty i Matt zbudowaliście świetną firmę, a ja zawsze będę wdzięczna, że mogłam ją współtworzyć. Po prostu nie mogę tu dłużej pracować. Dlatego składam wypowiedzenie. Dwa tygodnie. Może być dłużej, jeżeli potrzebujecie, ale Gina Tallo, kojarzysz ją? Jest gotowa na awans. Mogę z nią popracować przez te dwa tygodnie. A potem muszę odejść, Laine. Dla własnego dobra. Muszę.
Kobieta usiadła.
– To jest fatalne. Po prostu fatalne.
– Tak, wiem. Ale Laine, wierz mi, jestem taka nieszczęśliwa. A nie chcę być nieszczęśliwa w pracy. Nie chcę wstawać co rano z bólem brzucha, bo muszę iść do pracy. Potrzebuję zmiany.
– Więc przejdziesz do konkurencji. Bardzo tego nie chcę, ale damy ci z Mattem doskonałe referencje. Nie chcemy, żebyś była nieszczęśliwa. Jestem wściekła, że doszło do tego, że tak się właśnie czujesz.
– Myślę, że tak będzie dla mnie najlepiej. I nie planuję iść do konkurencji, przynajmniej na razie. Zostanę freelancerką. Potrzebuję trochę czasu i swobody. Muszę się przekonać, co zdołam zdziałać na własny rachunek.
Laine odchyliła się do tyłu i spojrzała w sufit.
– Stracimy klientów. Bardzo mi się to nie podoba.
– Nie będę pracować dla klientów By Design.
– Jeśli tak, to jesteś głupia. Nie bądź głupia. Przejmij Baby Mine, one się rozwijają. Potraktuj to jako prezent – dodała, zanim Sonya zdążyła jej odpowiedzieć. – A właściwie nie jako prezent, bo przecież przyszli do ciebie – konkretnie do ciebie – z polecenia innego klienta, którego dla nas obsługiwałaś. Więc mówię ci, że to twój klient, a Matt się ze mną zgodzi.
– Dziękuję. Naprawdę. To więcej, niż mogłam prosić.
– W sprawie Giny masz rację. Przyglądamy się jej od jakiegoś czasu. Potrzebuje jeszcze trochę podszlifować umiejętności, ale dopilnujemy tego. A teraz mnie posłuchaj. Mówię to prywatnie, bo mam córkę w twoim wieku. Masz niewykorzystane dwa tygodnie urlopu. Planowałaś podróż poślubną i teraz możesz świętować, że w nią nie pojechałaś. Zrób sobie wakacje. Dzisiejszy dzień poświęć na doprowadzenie projektów, nad którymi pracujesz, do takiego stanu, żeby dało się je przekazać komuś innemu. A potem wyjdź stąd i bądź szczęśliwa.
– Nie mogę was zostawić na lodzie.
– Nie zostawiasz na lodzie. A właściwie, do diabła, tak, zostawiasz, ale wszystko jedno, czy dziś, czy za dwa tygodnie. Jesteś zdolna i bardzo rzetelna. My z Mattem dokończymy twoje projekty – jeszcze pamiętamy, jak to się robi. Zadbamy też o Ginę, żeby zdobyła ostatnie szlify. I będzie nam cię cholernie brakowało. – Machnęła ręką w powietrzu. – Tylko nie płacz, bo ja też się zaraz rozpłaczę. Dopracuj do końca dnia. I bądźmy w kontakcie.
– Dobrze. Tyle wam zawdzięczam.
– Musisz się nam odpłacić – tym, że przyniesiesz nam chlubę.
Kiedy Sonya wyszła, Laine usiadła i znowu zapatrzyła się w sufit. Po długim westchnieniu rzuciła w powietrze:
– A niech to szlag.
Sonya z trudem brnęła przez ten dzień. Choć darowała sobie lunch, by nie tracić czasu i doprowadzić ostatnie projekty do stanu umożliwiającego bezpieczne przejęcie przez inną osobę, zamieniła słowo z kolegami i koleżankami w firmowej kuchni.
Swobodnie. Jak gdyby nigdy nic.
Nagle, w trakcie wykonywania jakiejś czynności, uświadomiła sobie, że w sercu już się pogodziła z tym, co się stało, i ruszyła dalej. Stres zniknął.
Pod koniec dnia spakowała do pudła swoje rzeczy: własne przybory, zapasowe akumulatory, ładowarki, przycisk z fluorytu, który dostała od Cleo, fiołek afrykański i wszelkie drobiazgi, dzięki którym czuła się w pracy jak w domu.
Jedno pudło, pomyślała, wystarczy, by zmieścić całe siedem lat, w tym dwa lata stażu, zawodowego życia w By Design.
Czyli, jak dotąd, całość jej zawodowego życia.
Wybrała się na ostatnią przechadzkę po biurze. Gdy wróciła, w drzwiach jej pokoju stanął Matt.
– Chciałem zaczekać, aż… Laine mówiła, że już postanowiłaś i masz wystarczające powody. Czuję, że nie okazałem ci dość wsparcia. Że powinienem był to jakoś rozwiązać.
– Nie, nie. To była kiepska sytuacja. Dla mnie niemożliwa do zniesienia. No i gdyby nie ty i Laine, nigdy nie spróbowałabym pracy na własną rękę.
– Obiecałem jej, że nie będę na ciebie naciskał, więc nie będę. Chociaż chciałbym. Daj, wezmę to.
Wyjął z jej rąk pudło i wyszli – przez biura i przez Wylęgarnię.
– Pamiętaj, żeby za nami tęsknić – rzucił.
– Już tęsknię. – Na dworze uderzył w nią świeży podmuch jesiennego wiatru. Przyszło jej naraz do głowy, że gdyby nie odwołane spotkanie z florystką, byłaby teraz w trakcie podróży poślubnej do Paryża.
– Gdybyś potrzebowała rady – rzekł Matt – albo kogoś, komu można się wypłakać, albo towarzystwa do kieliszka, dzwoń. – Włożył pudło do jej samochodu i się odwrócił. – Zamierzam cię uściskać.
– A ja ciebie.
Przytulił ją mocno i długo.
– Nie powinienem tego mówić, ale powiem. On tu długo nie popracuje. Nie wytrzyma. Jest zdolny i ma doświadczenie, ale pokazał, że jest nieuczciwy, małostkowy i, cholera, mściwy. Nie zabawi u nas długo.
– Chciałabym powiedzieć, że mi wszystko jedno, ale jakoś nie mogę.
– Idź i zawojuj świat. – Odsunął się. – Bo wiem, że tak będzie. Gdybyś kiedyś chciała wrócić, drzwi zawsze będą stały dla ciebie otworem.
– Kiedy pierwszy raz przez nie przeszłam jako stażystka na ostatnim roku college’u, miałeś muszkę w kropki.
– A, tak, był czas, że nosiłem muszki. Może trzeba do tego wrócić.
– I powiedziałeś, że jeśli nie będę czegoś wiedziała, mam po prostu pytać. Nigdy nie miałam problemu, żeby do ciebie pójść i to zrobić.
– Nic się nie zmienia.
Pocałowała go w policzek i wsiadła do samochodu. Kiedy odjechała, pozwoliła sobie na uronienie paru łez.
Zamiast do domu skierowała się w przeciwną stronę – do zadbanego, piętrowego domu mamy z maleńkim jak znaczek pocztowy ogródkiem. Tu, w tej zielonej dzielnicy, dorastała. Bawiła się na tym podwórku, a potem, kiedy podrosła, kosiła trawę.
Na tym chodniku ojciec ją uczył jeździć na dwukołowym rowerze – doskonale to pamiętała.
„Trzymam cię, Sonyu, kręć pedałami. Nie puszczę”.
I nie puścił. Biegł obok niej, aż zawołała: „Puść, tato, już umiem! Puść!”.
Musiał za nią wtedy patrzeć, pomyślała teraz. Czy czuł dumę, strach, a może dojmujący żal, kiedy tak chwiejnie odjeżdżała na tym swoim różowym rowerku z białym plastikowym koszykiem na kierownicy?
Widziała go teraz oczyma duszy – bardzo wyraźnie – jak biegnie do miejsca, w którym zdyszana i zachwycona sukcesem przystanęła na końcu chodnika.
Jego jasne włosy rozwiewał ciepły wiosenny wiaterek. Włosy, których jak się okazało – nigdy nie miała przyprószyć siwizna. Wysoki, gibki, w sile wieku, o długich ramionach i nogach oraz wąskich dłoniach – podobnych do jej dłoni. Dłoniach artysty.
Mężczyzna, który miał umrzeć trzy krótkie lata później.
To był wypadek, tragedia. Malował mural na budynku w centrum. Zawaliło się rusztowanie – i tak oto jej matka została wdową.
Sonya zaparkowała na wąskim podjeździe za samochodem matki. Zastanawiała się, czemu te wspomnienia zalały ją akurat teraz. Uznała, że chodzi zapewne o nastrój. Rzucanie pracy nie równało się wprawdzie śmierci, ale też niosło drastyczną zmianę.
Czerwony klon przed piętrowym domem o niebieskiej drewnianej elewacji płonął kolorami jesieni. Niektóre z ognistych liści już opadły, a październik miał wkrótce otrząsnąć z gałęzi te, które jeszcze pozostały.
Narożniki domu rozświetlały kępy żółtych chryzantem, a ponieważ nie istniało święto, którego Winter MacTavish by nie kochała, przy białych drzwiach leżały okazałe pomarańczowe dynie.
Bliżej Halloween mama wydrąży je i zrobi z nich latarnie, wyciągnie też stary szkielet, chichoczącą wiedźmę na miotle, włoży strój i będzie wręczać dzieciakom sąsiadów największe tabliczki czekolady Hershey’s.
Sonya nie zapukała. Nigdy nie pukała do tych drzwi.
W salonie pachniało jesiennymi kwiatami – ich bukiet stał w wazonie – i dymem z drewna tlącego się w kominku.
Jeden z obrazów ojca wisiał właśnie nad kominkiem, czyli tam, gdzie zawsze, a przynajmniej odkąd Sonya sięgała pamięcią.
*
Spowity we mgle las, głęboka zieleń cieni i cętki światła, padające na ścieżkę tak, że wydawała się mienić złotem. Po prawej stronie ścieżki szemrał strumień, w którym woda wartko przetaczała się po kamieniach, tworząc niewielkie srebrzyste kaskady.
Chciała wiedzieć, dokąd wiedzie ta ścieżka, a kiedy zapytała, tata odpowiedział: „Dokąd tylko zechcesz”.
„Może właśnie jestem na tej ścieżce i się niedługo dowiem”, pomyślała wtedy.
Ponieważ dobrze znała swoją mamę, ruszyła wprost do kuchni, wołając ją po drodze po imieniu.
– Sonya?! – zawołała Winter. – Co za niespodzianka!
Po powrocie z pracy przebrała się już w wygodny dres i sportowe buty. Powitała córkę szybkim uściskiem.
– Właśnie się zastanawiałam, co z kolacją – rzuciła zachęcająco. – Jadłaś już?
– Nie, jadę prosto z pracy.
– No to mam powód, by wyjąć z zamrażarki tę resztę zupy z zeszłego tygodnia. Rosół z warzywami, co ty na to?
– Brzmi doskonale.
– Może wyjmiesz butelkę białego wina z chłodziarki? Napijemy się po kieliszku, póki zupa się nie podgrzeje.
– Brzmi jeszcze lepiej.
– No to mów. Wszystko, co masz do powiedzenia.
Sonya wyjęła białe wino ze specjalnej chłodziarki, którą przy okazji remontu kuchni mama zamontowała pod blatem.