Spuścizna - Nora Roberts - ebook + książka

Spuścizna ebook

Nora Roberts

4,6

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Rok 1806. Astrid Poole siedzi w sukni ślubnej, niemal oszołomiona ze szczęścia. Jednak zanim zdąży skonsumować małżeństwo, padnie ofiarą morderstwa, a złotą obrączkę ktoś zedrze jej z palca. A przecież w swoich ostatnich słowach kobieta obiecała Collinowi, że nigdy go nie opuści…

Projektantka graficzna Sonya MacTavish z zaskoczeniem odkrywa, że jej nieżyjący już ojciec miał brata bliźniaka, o którego istnieniu nie miał pojęcia. I tak się składa, że jej nowoodkryty wuj, Collin Poole, zostawił Sonyi w spadku wszystko, co posiadał, wliczając w to wspaniałą wiktoriańską posiadłość na wybrzeżu Main, w której - zgodnie z jego wolą - musi mieszkać co najmniej przez 3 lata. A że dopiero co rozstała się z narzeczonym, postanawia się dowiedzieć prawdy o rozdzielonych po urodzeniu braciach.

Na miejscu wita ją Trey, młody prawnik, który przyznaje, że owszem, rezydencja jest nawiedzona, ale nie mocno. Wkrótce Sonya przekonuje się, że w spadku przypadła jej nie tylko posiadłość, ale też licząca sobie kilkaset lat klątwa, a także zagadka, którą dziewczyna musi rozwiązać, jeśli kiedyś chce się uwolnić spod rodowego przekleństwa…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 618

Oceny
4,6 (104 oceny)
78
17
6
3
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
takijestswiat

Nie oderwiesz się od lektury

Czy przepadłam przy lekturze "Spuścizny” Nory Roberts? Oczywiście! Czy czekam na ciąg dalszy? Niecierpliwie! Czy to doskonała lektura na jesienną pogodę za oknem? Powiem tak: przyszykujcie wygodne siedzisko, kocyk, kubek herbaty albo kawy i, a potem czas zabrać się za lekturę. A jeśli sięgniecie po nią w innej porze roku i tak zostaniecie przez nią wciągnięci. Tym razem to nie kryminalna zagadka, chociaż tego bym wcale nie wykluczała. Rodzinne sekrety, nawiedzona wiktoriańska rezydencja na wybrzeżu Maine i urocze miasteczko nieopodal. Czego chcieć więcej? Pisarka jeszcze dorzuca uczucia, w liczbie mnogiej i mające co nieco, a z kolejnymi rozdziałami coraz więcej, do powiedzenia w fabule. Gotycki klimat i atmosfera grozy uzupełniają się po prostu doskonale, a do tego współczesność oraz humor. W sumie przepis na naprawdę doskonałą lekturę, przy jakiej, bez jakiegokolwiek problemu, spędzimy popołudnie, wieczór, a nawet zarwiemy noc. Słynne „jeszcze jeden rozdział” w tym przypadku pasuje ...
30
Kkaro107

Nie oderwiesz się od lektury

Ciekawe ale momentami mi się strasznie dłużyło
10
Buska18

Nie oderwiesz się od lektury

Wspaniała.
00
iwonkakpp

Dobrze spędzony czas

Czytałam lepsze książki tej autorki ale chętnie sięgnę po następny tom.
00
Dominika198

Całkiem niezła

Fajne czytadło. Jednak rozpatrując jako powieść gotycką nie ma atmosfery tajemnicy i grozy, a analizując ją jako literaturę obyczajową razi naiwność przedstawionych wątków, brak głębi i kiczowate opisy.
00

Popularność




Część pierwsza. Zdrada

Część pierw­sza

Zdrada

Była z nim, wyrzą­dził jej zło.

Bal­lada Fran­kie i Johnny

Prolog

1806

Jestem panną młodą. Jestem żoną.

Oto dziś roz­po­częło się moje życie. Wystar­czy, że o tym pomy­ślę, a prze­nika mnie dreszcz rado­ści. Nie jestem już Astrid Gran­dville.

Jestem panią Poole, żoną Col­lina Poole’a.

Pozna­li­śmy się led­wie rok temu. Od razu go poko­cha­łam. Nie tylko jego przy­stojną twarz i zgrabną syl­wetkę, bo prze­cież Con­nor, jego brat bliź­niak, wyglą­dał tak samo. Poko­cha­łam uśmiech w zie­lo­nych oczach, głos, upór i inte­li­gen­cję.

Poko­cha­łam Col­lina za poczu­cie spra­wie­dli­wo­ści, zna­jo­mość świata, szczery śmiech, przy­wią­za­nie do rodziny i odda­nie temu, co zbu­do­wała pracą poko­leń.

Mój mąż, tak zresztą jak przed­tem jego ojciec, jest szkut­ni­kiem. Zna­łam Arthura Poole’a tylko prze­lot­nie, ale czu­łam smu­tek, gdy upa­dek z konia zabrał go z tego świata.

Teraz inte­res zało­żony przez ojca pro­wa­dzą bra­cia.

Dziś jed­nak warsz­tat stoi pusty. Wszy­scy w Zatoce Poole’a świę­tują, a dom wznie­siony przez ojca mojego męża wypeł­niają muzyka i taniec, jadło i tru­nek, miłość i śmiech.

Na dzi­kim urwi­sku ster­czą­cym nad prze­stwo­rem morza, tam gdzie Arthur zbu­do­wał solidny dom, zamiesz­kamy ja i mój wybra­nek.

Z cza­sem poja­wią się dzieci, owoce naszej miło­ści. Może pierw­szą iskrę życia wskrze­simy już dziś. W noc poślubną.

Ara­belle, moja naj­droż­sza przy­ja­ciółka, która jesie­nią, gdy poślubi Con­nora, sta­nie się moją sio­strą, spy­tała, czy oba­wiam się tego, że do mał­żeń­skiego łoża wejdę jako dzie­wica. Tak jak i ona.

Nie! O, nie! Ja jestem na to gotowa, bar­dzo się chcę już dowie­dzieć, co mnie czeka prócz poca­łun­ków, które tak roz­grze­wają mi krew i budzą namięt­ność.

Będę cię uwiel­biać całą sobą, całym moim cia­łem. Dotrzy­mam przy­sięgi mał­żeń­skiej – co do słowa.

Spo­glą­dam w lustro w pokoju, który będzie naszą sypial­nią mał­żeń­ską, i widzę kobietę, która się niczym nie różni od dziew­czyny, którą dotąd byłam.

Widzę włosy, które Col­lin nazywa jedwa­biem muśnię­tym słoń­cem. Wysu­wają się spod róża­nego wianka z krót­kim, zwiew­nym welo­nem, takim, jakiego życzyła sobie moja matka. Widzę białą suk­nię, któ­rej poświę­ci­łam tyle sta­ra­nia. Ona też jest zwiewna – tak jak tego pra­gnę­łam – a to za sprawą jedwab­nej wstążki pod­kre­śla­ją­cej wysoki stan.

Wiem, że nie jestem pięk­no­ścią – nie­za­leż­nie od tego, co mówi Col­lin. Ale wyglą­dam ład­nie, zwłasz­cza dziś, w dniu, kiedy z dziew­czyny staję się kobietą, a z panny mło­dej – żoną.

Widzę błysk świa­tła odbi­tego w pier­ścionku, który poda­ro­wał mi Col­lin, pro­sząc mnie o rękę. „Moja droga Astrid, kocham cię całym ser­cem – rzekł wtedy. – Ni­gdy nie poko­cham innej. Będę cię kochał do końca życia, nawet wtedy, kiedy dosię­gnie mnie śmierć”.

I tak oto ta iskra, ta obiet­nica, ta przy­sięga tkwi na palcu mej pra­wej dłoni, a złota obrączka – sym­bol nie­skoń­czo­no­ści – na palcu lewej.

Kobieta, którą się staję, będzie go kochać przez całe życie, nawet wtedy, kiedy dosię­gnie ją śmierć.

Teraz, po tej krót­kiej chwili reflek­sji, muszę wra­cać. Do muzyki, tańca i zabawy, któ­rymi Col­lin tak pra­gnął uczcić ten dzień.

Będę tań­czyć z mężem. Jego rodzinę uznam za swoją, bo już się nią stała. Będę słu­chać dźwię­ków muzyki dudzia­rzy i świę­to­wać pierw­szy dzień naszego dłu­giego, szczę­śli­wego, wspól­nego życia.

Tak mi się przy­naj­mniej zda­wało.

Kiedy się odwra­cam, do pokoju wcho­dzi kobieta. Wydaje mi się, że skądś ją znam, ale nim zdążę wypo­wie­dzieć choć słowo, tamta do mnie pod­biega. Spo­strze­gam błysk noża, który we mnie zata­pia.

Co za ból! Ni­gdy go nie zapo­mnę. Ten szok, kiedy ostrze tnie moje ciało – raz i drugi. I jesz­cze jeden.

Chwieję się do tyłu, nie potra­fię wydo­być z sie­bie krzyku ani wydu­sić słowa, gdy tamta ciska mi nóż pod nogi.

– Ni­gdy go nie zdo­bę­dziesz – mówi. – Umrzesz jako panna młoda, a on będzie mój. Będzie mój albo – przez twoją krew na moim języku – każda następna oblu­bie­nica straci życie tak samo jak ty.

Po chwili, ku memu prze­ra­że­niu, zli­zuje z palca moją krew. Kiedy upa­dam, zdej­muje mi obrączkę.

A to, nie wie­dzieć czemu, jest jesz­cze gor­sze niż ból.

– Mał­żeń­stwo musi zostać skon­su­mo­wane, w prze­ciw­nym razie nie jest mał­żeń­stwem – oznaj­mia. – Jesteś tylko panną młodą, na zawsze stra­coną. Bądź prze­klęta, Astrid Gran­dville!

Po czym zosta­wia mnie kona­jącą na pod­ło­dze tuż obok mał­żeń­skiego łoża, w któ­rym ni­gdy nie spę­dzę nocy z uko­cha­nym. Ale obrączka… moja obrączka… Jakże mam opu­ścić ten świat bez obrączki?…

Zwięk­sza się plama krwi na mojej bia­łej sukni. Mimo to roz­pacz­liwe pra­gnie­nie życia każe mi dźwi­gnąć się z pod­łogi. W ago­nii wlokę się do drzwi. Moje śli­skie od krwi dło­nie led­wie mogą je otwo­rzyć.

Muszę zna­leźć Col­lina. Odzy­skać obrączkę. To znak moich zaślu­bin. Wszystko roz­pływa mi się przed oczami, każdy oddech jest udręką.

Ktoś krzy­czy, ale ten dźwięk docho­dzi jakby z innego świata. Ze świata, który wła­śnie opusz­czam.

Widzę go jesz­cze, lecz tylko jego, wszystko inne – dźwięki muzyki, piękne suk­nie i kami­zelki – blak­nie, twa­rze tracą ostrość, głosy cichną.

Bie­gnie do mnie, woła­jąc po imie­niu. Chwyta mnie w silne ramiona, ja zaś omdle­wam.

Chcę do niego mówić. Jest wszak moją miło­ścią, całym moim życiem. Ale nie­skoń­czony krąg, obiet­nica wiecz­no­tr­wa­łego szczę­ścia, został prze­rwany.

Czuję na twa­rzy jego łzy, widzę smu­tek i strach w tych zie­lo­nych, prze­past­nych oczach.

– Astrid, uko­chana – szep­cze. – Nie opusz­czaj mnie. Zostań ze mną.

Wszystko mi nik­nie przed oczami. Wyma­wiam ostat­nie słowa, ostat­nim tchnie­niem skła­dam ostat­nią obiet­nicę.

– Ni­gdy cię nie opusz­czę.

I nie opu­ści­łam.

Rozdział 1

Dziś

Pla­no­wa­nie ślubu przy­po­mi­nało istne wariac­two. Sonya doszła do wnio­sku, że skoro już się pod­jęło tę nie­uchronną decy­zję, nie pozo­sta­wało nic innego, jak tylko krok po kroku dążyć do jej reali­za­cji.

Gdyby mogła posta­wić na swoim, daro­wa­łaby sobie cały ten cyrk. Kupi­łaby – ow­szem – jakąś wystrza­łową kieckę, którą mogłaby jesz­cze gdzieś kie­dyś wło­żyć, i zapro­siła rodzinę i naj­bliż­szych zna­jo­mych na przy­ję­cie w ogro­dzie. Cichy, skromny ślub, a po nim impreza na całego.

Nic wymyśl­nego, nic for­mal­nego, ogól­nie bez spinki, na luzie. Ważne, żeby się dobrze bawić.

Nie­stety, Bran­don nie podzie­lał jej zda­nia. On pra­gnął ślubu z pompą, ele­ganc­kiego i wyszu­ka­nego.

Sonya zaku­piła więc osza­ła­mia­jącą suk­nię – wartą tyle, ile dwie raty kre­dytu. Pla­no­wała wło­żyć ją na kilka godzin, a potem oddać do pralni i ode­słać.

Zare­zer­wo­wali luk­su­sowy hotel Back Bay dla gości z listy liczą­cej ponad trzy­sta, pra­wie czte­ry­sta nazwisk, zanim jesz­cze roze­słali zapro­sze­nia.

Jeśli cho­dzi o zapro­sze­nia, to Sonya sama je zapro­jek­to­wała – bądź co bądź pra­co­wała jako gra­ficzka kom­pu­te­rowa. Zresztą Bran­don wywo­dził się z tej samej branży, więc i on doło­żył swoje trzy gro­sze. Ich styl był może bar­dziej for­malny, niż sobie wyobra­żała, ale i tak wyglą­dały świet­nie.

Wysłali zawia­do­mie­nia o ślu­bie z prośbą o rezer­wa­cję ter­minu wiele mie­sięcy temu. Aby je przy­go­to­wać, spę­dzili pra­wie cały dzień na zarę­czy­no­wej sesji foto­gra­ficz­nej.

Sonya wola­łaby, co prawda, popro­sić kogoś ze zna­jo­mych, żeby zro­bił im nie­po­zo­wane, swo­bodne, zabawne zdję­cia. Musiała przy­znać, że sta­now­cze weto Bran­dona wzbu­dziło w niej żal i sprze­ciw. Ale co tam! Zdję­cia wyszły prze­pięk­nie.

Były takie ele­ganc­kie. Wyszu­kany, sty­lowy anons w sam raz dla ide­al­nej pary z dużymi aspi­ra­cjami.

Wybór menu trwał, zda­wało się, wieki. Poczę­stu­nek miał być oczy­wi­ście for­malny, ser­wo­wany do sto­łów. A po nim tort. Sonya uwiel­biała torty. Jej zda­niem z ludźmi, któ­rzy nie lubią tortu, zde­cy­do­wa­nie było coś nie tak.

Ale, o Boże, któż się mógł spo­dzie­wać, że kom­po­no­wa­nie tortu wesel­nego – sma­ków, kre­mów, polewy, wyglądu, warstw, ozdób na wierz­chu – mogło dopro­wa­dzić nor­mal­nego czło­wieka do fru­stra­cji?

Teraz już o tym wie­działa.

A jesz­cze pozo­sta­wał tort pana mło­dego. I te malut­kie ozdobne fran­cu­skie cia­steczka z ich zło­tymi ini­cja­łami na górze.

Do tego kwiaty, muzyka, plan­sze z pla­nami usa­do­wie­nia gości przy sto­łach, kolory, motyw prze­wodni, i mimo że mieli sku­teczną, nie­sa­mo­wi­cie cier­pliwą kon­sul­tantkę ślubną, wszystko to zlało się w jeden wielki kosz­mar.

Nie mogła się wprost docze­kać, kiedy będzie po wszyst­kim.

I wła­śnie dla­tego nękały ją podej­rze­nia, że coś jest z nią nie w porządku.

Czyż każda panna młoda nie pra­gnęła całego tego zamie­sza­nia? Czyż nie chciała, by dzień jej ślubu był wyjąt­kowy, spe­cjalny, jak z bajki?

Ona tego chciała. I bar­dzo pra­gnęła, by nastą­piło po nim szczę­śliwe życie.

Ale.

Przez ostat­nie tygo­dnie kolejne „ale” poja­wiały się znie­nacka jedno po dru­gim. Na przy­kład nie czuła, że to będzie jej dzień – jej wielki, wyjąt­kowy, cudow­nie eks­cy­tu­jący dzień. Nic a nic. Utra­ciła nad nim ponie­kąd kon­trolę. A gdy sobie uświa­da­miała, że to prze­cież dzień rów­nież Bran­dona i że on rów­nież musi mieć coś do powie­dze­nia w tej spra­wie, ude­rzało ją to, że on miałdo powie­dze­nia wszystko.

Nic tutaj nie odzwier­cie­dlało jej wizji ani pra­gnień. Za to z całą pew­no­ścią odzwier­cie­dlało wszyst­kie jego marze­nia.

A skoro mieli do tego stop­nia różne wizje i pra­gnie­nia, to czy nie ozna­czało to, że po pro­stu do sie­bie nie pasują?

Dopa­dał ją lęk, gdy o tym roz­my­ślała. Tak samo jak wtedy, gdy przez trzy bite nie­dziele oglą­dali domy. Bran­don naci­skał na ele­gancką, współ­cze­sną McWillę, pod­czas gdy ona marzyła o sta­rym domu z duszą.

Ale.

Zamiast to roz­pa­mię­ty­wać, wolała przy­po­mnieć sobie ostat­nich osiem­na­ście mie­sięcy bycia razem. I wtedy nie umiała dopa­trzyć się żad­nego powodu do zmar­twień.

Ślub to prze­cież tylko jeden dzień, a poza tym dla­czego Bran­don miałby nie mieć całego tego zamie­sza­nia, skoro tak mu na nim zależy? I tak naj­bar­dziej liczy się to, co się czuje. Znajdą jakiś kom­pro­mis. I z każ­dego domu da się zro­bić praw­dziwy dom.

To trema przed­ślubna, wma­wiała sobie Sonya. Po pro­stu zbliża się Ten Wielki Dzień. I miała na to dowód – dosłow­nie – w postaci zapro­sze­nia ślub­nego w torebce.

Godząc się z tremą, odwo­łała spo­tka­nie z flo­rystką – nie mogła się do niego zmu­sić – i posta­no­wiła wra­cać do domu.

Będzie miała kilka godzin spo­koju. Bran­don zała­twiał jakieś kawa­ler­skie sprawy, więc dopóki nie wróci, będzie sama.

Pomy­ślała, że kiedy się zjawi, otwo­rzą wino i przyj­rzą się prób­nym wydru­kom zapro­szeń, podejmą osta­teczną decy­zję, a potem sfi­na­li­zują wciąż rosnącą listę gości. Zamó­wią zapro­sze­nia i zamkną temat – bo do adre­so­wa­nia kopert Bran­don wyna­jął kali­grafa.

Mogła to zro­bić sama, ale nie, nie będzie prze­cież narze­kać na to, że nie adre­suje wła­sno­ręcz­nie kilku setek zapro­szeń.

Wolno, z opusz­czo­nymi szy­bami i gło­śną muzyką sunęła przez zakor­ko­wany sobotni Boston. Za osiem tygo­dni – myślała – mia­sto eks­plo­duje kolo­rami jesieni, mojej ulu­bio­nej pory roku. A to, co się wła­śnie zbliża, będzie już wtedy za mną.

Miała dwa­dzie­ścia osiem lat, nie­długo skoń­czy dwa­dzie­ścia dzie­więć, nie wie­dzieć kiedy zamknie się za nią trze­cia dekada. Była gotowa uło­żyć sobie życie, zało­żyć rodzinę. Za osiem tygo­dni od teraz poślubi uko­cha­nego męż­czy­znę: Bran­dona Wise’a – inte­li­gent­nego, zdol­nego roman­tyka, który do kwe­stii związku z nią – kole­żanką z pracy – pod­szedł ze swo­bodą i opa­no­wa­niem, mimo że ona zacho­wy­wała daleko idącą ostroż­ność.

Zdo­by­wał ją – a ona z przy­jem­no­ścią dawała się zdo­być.

Rzadko kiedy się kłó­cili. Był też nie­wia­ry­god­nie uro­czy w sto­sunku do jej matki, a to miało zna­cze­nie. Lubił towa­rzy­stwo jej zna­jo­mych, a ona towa­rzy­stwo jego zna­jo­mych.

Jasne, było sporo rze­czy, które ich róż­niły. On mógłby codzien­nie wie­czo­rem gdzieś wycho­dzić: na kok­tajl, kola­cję, wer­ni­saż, wszystko jedno gdzie. Ona tym­cza­sem potrze­bo­wała przerw mię­dzy takimi wyj­ściami, lubiła spo­koj­nie posie­dzieć w domu.

Miał wię­cej butów od niej, a ona lubiła buty.

Kiedy roz­ma­wiali o kup­nie domu, on mówił o eki­pie do pie­lę­gna­cji ogrodu, a ona wyobra­żała sobie samo­dzielne kosze­nie trawy i sadze­nie roślin.

No dobrze, ale kto chciałby wycho­dzić za swo­jego klona?

Róż­nice ozna­czały wszak róż­no­rod­ność.

Kiedy zapar­ko­wała, już żało­wała odwo­ła­nego spo­tka­nia z flo­rystką. Powinna była się sta­wić. Kwiaty, tak jak i torty, mają wielki poten­cjał uszczę­śli­wia­nia.

No cóż, zre­kom­pen­suje to sobie samo­dziel­nie przy­go­to­waną kola­cją.

Czyżby to for­tel, który ma zapo­biec kolej­nemu wyj­ściu na kola­cję? – myślała, zbli­ża­jąc się do swo­jej strony bliź­niaka. Być może, ale Bran­don wróci do pra­wie przy­go­to­wa­nego posiłku i otwar­tej butelki wina, a to dobry układ.

Zje­dzą, napiją się i sfi­na­li­zują tę prze­klętą listę.

Haczyk posta­wiony w kolum­nie „zro­bione” sprawi im ulgę.

A ulga będzie ozna­czała, że sobotni wie­czór spę­dzą w łóżku.

Już od samych drzwi usły­szała muzykę. Parę kro­ków dalej, tam gdzie przed­po­kój otwie­rał się na salon, zoba­czyła dam­ski but.

Czer­woną szpilkę.

Odsta­wiła torebkę na sto­lik przy wej­ściu, klu­czyki odło­żyła do sto­ją­cej na nim misy. I powoli się schy­liła, by pod­nieść but.

Drugi leżał w kory­ta­rzu do sypialni, a tuż obok roz­klo­szo­wana, biała sukienka bez ramią­czek.

Muzyka docho­dziła z sypialni – spo­kojna, zmy­słowa melo­dia, w którą wpi­sy­wały się kobiece jęki i okrzyki unie­sie­nia.

Bran­don lubi muzykę pod­czas seksu, pomy­ślała tępo. Zawsze o to dba.

Uwa­żała, że to uro­cze. Do nie­dawna.

Zapo­mnieli zamknąć drzwi, Sonya prze­szła więc po ciśnię­tej w nie­ła­dzie sukience i kop­nęła na bok męską koszulę i spodnie.

Kto by pomy­ślał, że miłość może zga­snąć jak świeca na wie­trze? I nie pozo­sta­wić po sobie śladu? Naj­mniej­szego śladu?

Patrzyła na tyłek swo­jego narze­czo­nego, wgnia­ta­jący się ryt­micz­nie w ciało leżą­cej pod nim kobiety. Która, obej­mu­jąc go nogami w pasie, wła­śnie wykrzyk­nęła jego imię.

Sonya spoj­rzała na but, który na­dal trzy­mała w ręku, i prze­nio­sła wzrok na goły, zdra­dziecki tyłek.

Kiedy się zamach­nęła, a but tra­fił w cel, pomy­ślała, że jakiś ślad jed­nak zosta­nie.

Bran­don zerwał się jak opa­rzony, kobieta zaś krzyk­nęła i pró­bo­wała się zasło­nić zmię­tym prze­ście­ra­dłem.

– Sonyu… – wymam­ro­tał.

– Zamknij się! – wark­nęła. – O Boże! Tra­cie, prze­cież jesteś moją kuzynką. Mie­li­śmy cię zapro­sić na ślub.

Tamta, łka­jąc, moc­niej pocią­gnęła za prze­ście­ra­dło.

– Sonyu, posłu­chaj…

– Powie­dzia­łam, zamknij się, do kurwy nędzy. Gdzie jestem? W samym środku pie­przo­nej sztampy. Ubie­raj­cie się i wyno­cha stąd! Oboje.

– Prze­pra­szam. – Tra­cie we łzach zbie­rała bie­li­znę z pod­łogi. – Tak bar­dzo…

– Nie odzy­waj się do mnie. Już ni­gdy się do mnie nie odzy­waj. Gdyby nie to, że twoja matka jest moją ciotką i kimś, kogo bar­dzo, ale to bar­dzo lubię, to sko­pa­ła­bym ci ten kurew­ski tyłek. Przy­mknij się i spie­przaj z mojego domu.

Dziew­czyna zła­pała w biegu sukienkę i nie wkła­da­jąc bie­li­zny, wsu­nęła ją szybko przez głowę. Butów nie wzięła.

Ani nie zamknęła za sobą drzwi.

– Nic mnie nie uspra­wie­dli­wia, Sonyu. Dałem ciała.

– Wła­śnie widzę. Twoje ciu­chy same z cie­bie opa­dły i roz­rzu­ciły się po pod­ło­dze, żebyś mógł popa­ra­do­wać nago i dać ciała mojej kuzynce. Wynoś się, Bran­don. Ale już! Możesz wyjść na golasa albo się przed­tem ubrać, jak wolisz. Byle­byś jak naj­szyb­ciej znik­nął z mojego domu.

– Naszego.

– Nazwi­sko na umo­wie kre­dy­to­wej jest moje.

– Kocha­nie…

– Serio? Jak śmiesz się tak do mnie zwra­cać? Spró­buj jesz­cze raz, a przy­się­gam, że zro­bię ci krzywdę. Powie­dzia­łam, won!

Męż­czy­zna wcią­gnął spodnie khaki.

– Musimy poga­dać – rzekł. – Naj­pierw ochłoń, a ja… Dokąd idziesz?

– Po tele­fon. – Sonya pode­szła do torebki i wyjęła z niej komórkę. – Dzwo­nię na poli­cję, żeby cię wypro­wa­dzili z mojego domu.

– Ejże, Sonyu – ode­zwał się takim tonem, jakby jej chciał powie­dzieć, że jest uro­cza. – Nie będziesz chyba dzwo­nić na poli­cję?

Stała z tele­fo­nem w ręku i przy­glą­dała się Bran­do­nowi. Jego wyspor­to­wa­nej syl­wetce i ciem­no­blond wło­som, zmierz­wio­nym rękami innej kobiety. Jego gład­kiej, przy­stoj­nej twa­rzy i zabój­czym błę­kit­nym oczom.

– Jeśli naprawdę sądzisz, że nie zadzwo­nię, to mnie nie znasz. – Wyjęła klu­czyki do jego samo­chodu z misy, odcze­piła od nich klucz do domu, a resztę wyrzu­ciła za drzwi. – Wyno­cha stąd.

– Muszę wziąć buty.

Otwo­rzyła szafę na płasz­cze, wycią­gnęła z niej parę moka­sy­nów i cisnęła nimi w jego stronę.

– Weź te, muszą ci wystar­czyć, i idź, zanim zacznę wrzesz­czeć i dzwo­nić na numer alar­mowy.

Pochy­lił się, zebrał buty z pod­łogi i wsu­nął je na stopy.

– Poga­damy, jak się uspo­ko­isz.

– Kiedy wresz­cie do cie­bie dotrze, że to się ni­gdy nie zda­rzy?

Zatrza­snęła za nim drzwi i zamknęła zasuwę.

Cze­kała na łzy smutku, na roz­pacz, na żal. I nagle zro­zu­miała, że żadne z tych uczuć nie prze­bije się przez wście­kłość.

Ponow­nie spoj­rzała na tele­fon, który trzy­mała w ręku.

Wcią­gnęła głę­boko powie­trze, pode­szła do kanapy i usia­dła. Chciała napi­sać ese­mesa, ale nie mogła, za bar­dzo trzę­sły jej się ręce.

Zamiast tego zadzwo­niła.

– No hej! Co tam?

– Cleo, możesz do mnie wpaść? Muszę cię zoba­czyć.

– A co, ślubny kry­zy­sik dopadł?

– Można tak powie­dzieć. Pro­szę.

W roz­ba­wio­nym tonie przy­ja­ciółki poja­wiła się nagle tro­ska.

– Ale wszystko dobrze? – spy­tała zanie­po­ko­jona.

– Nie­spe­cjal­nie – odparła Sonya cicho. – Wpad­niesz?

– Jasne, już jadę. Cokol­wiek się stało, damy sobie z tym radę. Będę za dzie­sięć minut.

Już dałam sobie z tym radę, wes­tchnęła w duchu Sonya i odło­żyła tele­fon.

*

Cleo z kie­lisz­kiem wina w ręku krą­żyła po salo­nie. Jej dłu­gie nogi w kró­ciut­kich bia­łych szor­tach odmie­rzały mia­rowe kroki, a zwią­zane w nie­dbały węzeł bujne, ciem­no­mio­dowe, krę­cone włosy z każ­dym ruchem pod­ska­ki­wały jej na gło­wie.

Tygry­sie oczy lśniły.

Im bar­dziej się gorącz­ko­wała i zło­ściła, tym bar­dziej było po niej widać, że wycho­wała się na połu­dniu. I tym więk­szy spo­kój ogar­niał Sonyę. To chyba miłość? – pomy­ślała.

– Ten podły, zakła­many drań! Ten zdra­dziecki sukin­syn! A Tra­cie?! Brak mi słów. Kuzynka! W dodatku ta żało­sna cycata suka poma­gała mi pla­no­wać wie­czór panień­ski.

– Okrop­nie pła­kała.

– I co z tego! To ani w jed­nej set­nej nie wystar­czy. O, jesz­cze ode mnie usły­szy. Jesz­cze poczuje moją wście­kłość. Dwu­li­cowa szmata.

– Kocham cię, Cleo Faba­res. Jesteś naj­lep­sza.

– O, dzie­cino. – Kobieta opa­dła na kanapę, odsta­wiła kie­li­szek i mocno przy­tu­liła Sonyę. – Tak mi przy­kro. Tak mi strasz­nie przy­kro.

– Wiem.

– Co chcesz teraz zro­bić? – Cleo się odsu­nęła i spoj­rzała na przy­ja­ciółkę brą­zo­wymi mig­da­ło­wymi oczami. – Tylko powiedz, czego chcesz, a ja się tym zajmę. Zamor­do­wać go? Uciąć mu łeb? Wyka­stro­wać?

Sonya uśmiech­nęła się pierw­szy raz od chwili, gdy weszła do domu.

– Uży­ła­byś do tego mie­cza samu­raj­skiego two­jego pra­dziadka Harurta?

– Z przy­jem­no­ścią.

– To trzy­majmy tę opcję w rezer­wie.

– Dla­czego nie wrzesz­czysz? Dla­czego cze­goś nie sko­piesz? Sama bym chęt­nie coś sko­pała. Albo kogoś. Bran­dona w jaja. Po pierw­sze, muszę iść kupić glany, żeby mieć czym mu sko­pać jaja. A po dru­gie, muszę kupić mosiężne kastety, żeby dać Tra­cie w twarz. Ale to ja – dodała po chwili, się­ga­jąc po kie­li­szek. – A ty? Czego byś chciała?

– Wła­śnie to robię. Sie­dzę, piję wino i patrzę, jak moja naj­lep­sza przy­ja­ciółka wku­rza się na maksa z powodu mojej krzywdy. – Sonya ujęła wolną dłoń Cleo. – Ona ohyd­nie pła­kała; ja nie.

– Jeśli masz potrzebę, pro­szę, tu jest moje ramię.

– Nie, nie mam potrzeby. Nie do końca też wiem, co to o mnie mówi. Czu­łam się jak w fil­mie. Niczego nie­świa­doma przy­szła panna młoda zastaje narze­czo­nego i jedną z dru­hen w łóżku.

– Nie byłaś niczego nie­świa­doma.

– Nie, no byłam. W tle leciała pio­senka Video Phone Beyoncé.

– Daj spo­kój.

– Poważ­nie.

Cleo powstrzy­mała par­sk­nię­cie.

– Przy­kro mi.

– Niech ci nie będzie. Kiedy sobie pomy­ślę… że gdy­bym nie odwo­łała tego spo­tka­nia… gdy­bym ich nie nakryła…

Teraz Sonya wstała z kanapy i zaczęła krą­żyć po pokoju. Jedną ręką gesty­ku­lo­wała przy tym kie­lisz­kiem z winem, a drugą prze­cze­sy­wała włosy.

Ścią­gnęła gumkę z dłu­giego, pro­stego koń­skiego ogona w kolo­rze syropu klo­no­wego.

– Tak naprawdę to mnie dołuje, Cleo. Tak szcze­rze, do bólu. Że bym w to wdep­nęła. Że wyszła­bym za tego nie­uczci­wego gnoja. I to wyszła­bym za niego na jego zasa­dach – to mnie naj­bar­dziej roz­wala. W tej cho­ler­nej wiel­kiej sali balo­wej w hotelu, z wielką pompą, na któ­rej tak mu zale­żało, z dur­nym pię­cio­war­stwo­wym lukro­wa­nym tor­tem ze złotą figurką na szczy­cie. Jak to się, do dia­bła, stało, że tak się dałam otu­ma­nić?

– Wygląda na to, że się wła­śnie dowie­dzia­łaś. A ja go lubi­łam. Szcze­rze! To mnie dobija. Może i myśla­łam, że ten cały prze­pych jest nie w twoim stylu, ale z dru­giej strony to wielki dzień, więc czemu nie? Ale – i zanim przejdę do ale, powiem, że dobrze widzieć, że odzy­ska­łaś swoją dawną furię.

– Och, ni­gdy jej nie stra­ci­łam. Za to z przy­jem­no­ścią przy­glą­da­łam się two­jej.

– Okej. To teraz czas na ale: odwo­ła­łaś spo­tka­nie, nakry­łaś ich. I nie wyj­dziesz za tego dupka. Opatrz­ność widać czuwa nad tobą.

– Gdyby rze­czy­wi­ście czu­wała nade mną opatrz­ność, kaza­ła­bym Bran­do­nowi spa­dać wieki temu.

– Napij się jesz­cze tro­chę wina.

– Tak, wła­śnie zamie­rza­łam się napić. Wię­cej niż tro­chę.

To mówiąc, Sonya przy­ci­snęła palce do oczu – nie po to, by powstrzy­mać łzy, lecz w geście fru­stra­cji.

– Cleo, muszę wszystko poodwo­ły­wać. Hotel, foto­grafa, kame­rzy­stę, tort, kwiaty. Boże, nawet ten durny kwar­tet gita­rowy, któ­rego ni­gdy nie chcia­łam, orkie­strę. Stracę zaliczki. W dupę! wła­śnie zatwier­dzi­łam próbny wydruk zapro­sze­nia. Ile ja czasu spę­dzi­łam nad tym pro­jek­tem!…

– Zacho­waj ten wydruk. Rzu­cimy na niego klą­twę i zako­piemy go razem z bok­ser­kami Bran­dona przy pełni księ­życa. A potem za każ­dym razem, kiedy ten drań będzie chciał ustrze­lić następną laskę, dosta­nie upo­rczy­wego świądu fiuta.

– Gadasz jak twoja babka Kre­olka.

– Bien sûr. Pomogę ci wszystko odwo­łać. Może uda nam się kogoś zacza­ro­wać i odzy­skać któ­rąś z zali­czek. A połowę tego, czego się nie da odzy­skać, ska­su­jesz od tego dra­nia. Ni­gdy mi się to nie podo­bało, że to ty wykła­da­łaś pie­nią­dze.

Cleo gło­śno sap­nęła i upiła łyk wina.

– I kiedy teraz o tym myślę, wiesz, co mi się wydaje? Że wcale go nie lubi­łam tak bar­dzo, jak sobie wma­wia­łam, że lubię.

– On miał pła­cić za próbne przy­ję­cie i podróż poślubną. Nie­ważne. Mam nauczkę. Rze­czy­wi­ście przyda mi się twoja pomoc przy odwo­ły­wa­niu. O raju, i jesz­cze prze­cież ta lista.

Sonya przy­ło­żyła rękę do żołądka, tam gdzie odczuła gwał­towny skurcz.

– Wła­śnie ukoń­czy­li­śmy pracę nad listą pre­zen­tów – powie­działa. – A jutro jeste­śmy umó­wieni na oglą­da­nie dwóch domów.

– Napijmy się jesz­cze wina – zapro­po­no­wała Cleo. – Zamówmy pizzę. Poży­czysz mi coś do spa­nia i zała­twimy od ręki to, co jest do zała­twie­nia.

– Zosta­niesz na noc?

– Zostaję na noc zawsze, kiedy moja naj­lep­sza kum­pela, współ­lo­ka­torka z aka­de­mika, part­nerka w zbrodni i ser­deczna sio­stra przy­ła­puje narze­czo­nego w łóżku z kuzynką.

Sonyi napły­nęły do oczu łzy. Nie były to łzy żalu czy bólu, lecz czy­stej wdzięcz­no­ści.

– Dzięki. Na samą myśl, że muszę się z tym wszyst­kim zmie­rzyć, mam ochotę scho­wać się do jakiejś dziury. Nie – popra­wiła się. – Mam ochotę zako­pać Bran­dona w jakiejś dziu­rze. Bo…

Prze­rwało jej stu­ka­nie do drzwi. Odwró­ciła głowę.

– Nie myślisz chyba, że to…

Tygry­sie oczy Cleo bły­snęły.

– Ja otwo­rzę. Gla­nów nie­stety nie mam, ale kola­nem w jaja też potra­fię.

Rozdział 2

Kiedy jed­nak gotowa na bitwę Cleo szarp­nię­ciem otwarła drzwi, do domu wtar­gnęła matka Sonyi – Win­ter. Naj­pierw ści­snęła rękę Cleo, a potem pospie­szyła do córki.

– Kocha­nie! – zawo­łała. – Tak mi przy­kro. – Przy­tu­liła Sonyę i lekko zako­ły­sała ją w ramio­nach. – Nie płacz. Nie płacz. On nie jest tego wart. – Odwró­ciła głowę i przy­ci­snęła usta do policzka córki. – Wiem, że go kochasz, ale…

– Już nie. Dałam sobie z nim spo­kój. Nie wiem, czy to powinno tak dzia­łać, ale rady­kal­nie mi prze­szło.

– Ja też nie wiem. – Win­ter się odsu­nęła, poło­żyła dło­nie na policz­kach córki i uważ­nie się jej przyj­rzała. – Ale jeśli tak jest, to dobrze. Nikt, kto skrzyw­dził moją córkę, nie zasłu­guje na miłość. Tak się cie­szę, że cię tu widzę, Cleo. – Wycią­gnęła rękę i ujęła dłoń tam­tej.

– Jak się dowie­dzia­łaś? – zacie­ka­wiła się Sonya.

– Tra­cie, która usły­szy ode mnie parę słów prawdy, pole­ciała pro­sto do matki. Zabe­czana. Mogę dostać wina?

– Przy­niosę kie­li­szek – ode­zwała się Cleo.

– Sum­mer zadzwo­niła już po tym, kiedy wygar­nęła Tra­cie i się jej pozbyła. Sonyu, wiesz, że Sum­mer cię kocha, i mam nadzieję, że jej nie winisz. Jest tak samo wście­kła, co upo­ko­rzona i zała­mana.

– Nie winię. Skąd. Tra­cie jest doro­sła. I jest szmatą.

– Ona, Tra­cie, twier­dzi, że to się po pro­stu wyda­rzyło. Samo. Nie wia­domo jak i kiedy. Dzięki, skar­bie – dodała, bio­rąc od Cleo kie­li­szek wina. – W życiu nie sły­sza­łam więk­szej bzdury. To się nie dzieje ot tak po pro­stu, samo, nie wia­domo jak i kiedy, jeśli lądu­jesz w łóżku z narze­czo­nym kuzynki. W dodatku w jej wła­snym domu. I wła­snym łóżku.

– Czer­wone szpilki, sukienka z wiel­kim dekol­tem i sek­sowna bie­li­zna. Tak, to się po pro­stu stało, ja pier­dolę. Pro­szę bar­dzo, niech go sobie bie­rze.

– Mogę ci obie­cać, że nie będzie mile widziany w domu mojej sio­stry. A teraz idę ścią­gnąć tę pościel z two­jego łóżka.

– Już to zro­bi­łam. Od razu po tele­fo­nie do Cleo. Myśla­łam, czyby jej od razu nie spa­lić, ale to naprawdę porządna pościel. Ode­ślę ją do pralni, nie zamie­rzam się tym sama zaj­mo­wać. A potem ją oddam na jakiś cel cha­ry­ta­tywny.

Win­ter znowu schwy­ciła córkę w ramiona i zako­ły­sała się razem z nią.

– Moja kochana – powie­działa miękko. – Naprawdę dobrze się czu­jesz?

– Jestem pie­kiel­nie wku­rzona – odparła Sonya. – I wście­kła na sie­bie, że go od razu nie przej­rza­łam.

– Ja też nie, mówiąc szcze­rze. Choć uwa­żam, że mam świetną intu­icję do ludzi. Ale znasz to przy­sło­wie, że mądrym się jest po szko­dzie. Kiedy patrzy się wstecz i mówi: no tak, to, śmo i tamto. Powin­nam była to prze­wi­dzieć. Ile z tego dobrego? Usiądę sobie.

I usia­dła.

– Tak się mar­twi­łam, że zastanę cię zdru­zgo­taną, że nie mia­łam prze­strzeni, by wyrzu­cić z sie­bie złość. A teraz, kiedy już wiem, że nie jesteś zdru­zgo­tana?… Powiem tak: do dia­bła z nim!

– Do dia­bła! – powtó­rzyła jak echo Cleo i pode­szła do Win­ter, by stuk­nąć kie­lisz­kiem w jej kie­li­szek.

– Okej. – Sonya uczy­niła to samo. – Do dia­bła.

– Musisz zmie­nić zamki w drzwiach.

– Zabra­łam mu klucz, mamo.

– I tak je zmień. Jak myślisz, co on teraz ze sobą zrobi?

– Nie mam poję­cia. – Sonya znowu unio­sła kie­li­szek. – I gówno mnie to obcho­dzi.

– I słusz­nie. W samo­cho­dzie mam drugą butelkę wina. I pudła od miłego sprze­dawcy w mono­po­lo­wym. Możemy do nich spa­ko­wać rze­czy Bran­dona. Raz-dwa i mieć to z głowy. Zała­twić wszystko od ręki. Od razu mu je odwiozę.

– Nie musisz tego robić.

– Och, moje jedyne dziecko, nale­gam. – W piw­nych oczach matki poja­wiła się lodo­wata furia. – Pew­nie się zwróci do Jerry’ego, co? To jego drużba i naj­lep­szy kum­pel. Mogę tam pod­je­chać w dro­dze powrot­nej i wszystko zosta­wić.

– Uwiel­biam cię, Win­ter. – Cleo usia­dła obok matki Sonyi i wtu­liła się w nią. – Uwiel­biam swoją mamę i cie­bie też. Obie z Sonyą dosłow­nie wygra­ły­śmy matki na lote­rii. A może pod­czas pako­wa­nia te wszyst­kie kasz­mi­rowe swe­try, które Bran­don tak uwiel­bia, nie wie­dzieć czemu lekko się podrą i nad­szarpną? I och! jaka szkoda, ale skó­rzane kurtki natra­fią przy­pad­kiem na coś ostrego?

– Dziew­czyń­skie przy­jaź­nie są nie do pobi­cia. – Win­ter się uśmiech­nęła. – Możemy tak zro­bić, ale możemy też sobie daro­wać, bo wiemy, że i tak stra­cił to, co mógł mieć w życiu naj­lep­szego. Założę się zresztą, że sam o tym wie.

– Na­dal mam ochotę zako­pać parę jego bok­se­rek przy pełni księ­życa. I nało­żyć na niego klą­twę potwor­nego świądu fiuta.

– To mu się słusz­nie należy – wtrą­ciła Win­ter z uśmie­chem. – A teraz chodźmy po te pudła.

*

Pako­wały. Dwa jego tablety, lap­top, alexę. Następ­nie kolek­cję zegar­ków oraz spi­nek do man­kie­tów. Na koniec buty. Całe mnó­stwo butów.

Sonya przy­po­mniała sobie naraz o jego waliz­kach – marki Globe-Trot­ter, oczy­wi­ście – spa­ko­wały do nich koszule, mary­narki, swe­try, gar­ni­tury i ubra­nia spor­towe.

Wrzu­ciły do pudła przy­bory toa­le­towe i kosme­tyki.

– Ma wię­cej kre­mów niż ja. – Cleo unio­sła nie­otwarty krem nawil­ża­jący. – Wiesz, jaka to droga marka? A on już ma kupiony nowy. Na zapas?

– Weź go sobie – rzu­ciła Sonya. – Do dia­bła, weź sobie, co tylko chcesz.

– Pod warun­kiem, że go jesz­cze nie otwo­rzył. Bo we wszyst­kim innym są jego wszy. Jesteś pewna, że ty go nie chcesz?

– Abso­lut­nie. Nie chcę nic z jego rze­czy.

– W takim razie biorę. Win­ter, co ty na to, żeby­śmy się podzie­liły wszyst­kim, co jest fabrycz­nie zamknięte? Mamy tu żel pod oczy, maski i serum. Pamię­tam, że dosta­łam kie­dyś próbkę tego serum i jest świetne. Odkła­dam wszystko na bok.

Win­ter ski­nęła lekko głową, odsu­nęła się nieco i oparła ręce na bio­drach. Jedną z gumek Sonyi zwią­zała w krótki, sztywny kucyk się­ga­jące brody włosy pra­wie tego samego koloru, co włosy córki. Jej piwne oczy – Sonya miała ciem­no­zie­lone – prze­su­wały się po rze­czach zgro­ma­dzo­nych na bla­cie w łazience.

– Będziemy potrze­bo­wały wię­cej pudeł – zauwa­żyła.

– A tam! Walić pudła. – Sonya się skrzy­wiła. – Wrzućmy to wszystko do wor­ków na śmieci. Ile on tego ma! I gdzie wśród tego wszyst­kiego miało być miej­sce dla mnie? Dla­czego nie widzia­łam, że jego rze­czy zaj­mo­wały w miesz­ka­niu dwa razy wię­cej miej­sca niż moje? Miał do dys­po­zy­cji całą szafę w pokoju gościn­nym i więk­szą część tej w sypialni. I jakoś zaanek­to­wał sobie do pracy biurko w pokoju gościn­nym, a mnie pozo­stał stół w jadalni.

– Ero­zja nastę­puje stop­niowo. – Win­ter poma­so­wała ramiona Sonyi. – Skała jest twarda, ale nie widzi, kiedy ją drąży woda.

– Jeste­ście do sie­bie takie podobne – mruk­nęła Cleo. – Kształt twa­rzy jak serce, ten sam kolor wło­sów. Brzo­skwi­nio­wo­śmie­tan­kowa cera. Wystar­czy, że na was spoj­rzę, a od razu wiem, że pil­nie potrze­buję tych dro­gich kosme­ty­ków.

– Masz cudowną cerę – obu­rzyła się Win­ter. – Złoty pył na kar­melu, wspa­niały pre­zent po przod­kach. Moja córka z kolei ma oczy swo­jego ojca.

To powie­dziaw­szy, uści­snęła Sonyę.

– Sko­pa­łaś Bran­do­nowi tyłek – dodała. – Ja bym się pew­nie nie odwa­żyła. Andrew Mac­Ta­vish był łagod­nym czło­wie­kiem, ale kiedy się wku­rzył? Oooo! Bez kija nie pod­chodź. – Ści­snęła córkę za ramię. – Dobra. Worki na śmieci. Tak, nada­dzą się. I to w sam raz.

– Przy­niosę. I zamó­wię pizzę – zgło­siła się Cleo. – Zbli­żamy się powoli do końca.

– Ta dziew­czyna to skarb – oznaj­miła Win­ter, kiedy tamta wyszła.

– Wiem. Mówi, że to dar od losu, że zamiesz­ka­ły­śmy na stu­diach w jed­nym pokoju.

– A ty co sądzisz?

– Szczę­śliwy traf. Zwłasz­cza dla mnie.

– Dla was obu. Twoja sztuka, twoja praca nic na tym nie ucier­piała. Dziś ona jest ilu­stra­torką, a ty gra­ficzką. Jestem dumna z was obu.

– W ponie­dzia­łek muszę iść do pracy. On też. Nie powin­nam się była wią­zać ze zna­jo­mym z pracy.

– Daj spo­kój. – Matka gwał­tow­nie się odwró­ciła. – Nie pozwól, by to, co on zro­bił i kim się oka­zał, wpły­nęło na to, co robisz i kim jesteś. Kocha­łaś go na tyle, by pla­no­wać wspólne życie. Myśla­łaś, że on też cię tak kocha.

– Byłam w błę­dzie.

– Byłaś – zgo­dziła się Win­ter. – Ale błąd pole­gał nie na tym, że kocha­łaś. Oka­zał się nie­wierny, więc to zakoń­czy­łaś. Wiesz, czego od cie­bie nie sły­sza­łam? „Co zro­bi­łam nie tak? Czemu mu nie wystar­czy­łam? Co widział w niej, czego nie było we mnie?”.

– Mamo, ja…

– A wiesz, dla­czego tego nie sły­sza­łam? Bo jesteś za mądra, żeby dać się wpu­ścić w ten kanał. I wiesz, że tu nie cho­dzi o cie­bie. Tylko o niego. O jego cha­rak­ter. Wie­rzy­łaś w niego. A on dowiódł, że się myli­łaś. Nic wię­cej. Więc tak: posprzą­taj po nim, zamknij ten roz­dział w życiu i zary­gluj drzwi. Nie, naj­pierw zmień zamki – popra­wiła się – a potem zary­gluj drzwi.

– Jutro wezwę ślu­sa­rza. A on mnie pew­nie dopad­nie – albo będzie pró­bo­wał – w ponie­dzia­łek w pracy.

– Ale z tym sobie pora­dzisz.

– Pora­dzę. – Sonya zamknęła oczy. – Co za żenada…

– Rozu­miem cię. Sama tak pew­nie bym się czuła, mimo że wcale nie była­bym powo­dem tej żenady. A więc, Sonyu Grace Mac­Ta­vish, prze­kie­ruj tę żenadę na niego. – Uca­ło­wała córkę w czoło. – Bo to, zwłasz­cza dla kogoś takiego jak Bran­don, będzie bar­dziej bole­sne niż upo­rczywy świąd fiuta.

*

Zja­dły pizzę. Sonya i Cleo dalej popi­jały wino, Win­ter zaś prze­rzu­ciła się na mro­żoną her­batę. Wspól­nie uło­żyły plan, a potem przy­stą­piły do wyno­sze­nia pudeł, wali­zek i wor­ków na śmieci do samo­chodu.

Kiedy zaczy­nały drugą rundkę, z sąsied­nich drzwi wyło­niła się kobieta.

– Potrze­bu­je­cie pomocy? – spy­tała. – Bill jest w domu, mogę go zawo­łać.

Win­ter uśmiech­nęła się trium­fal­nie.

– Dzięki, Donno, tak, chęt­nie sko­rzy­stamy. Mamy jesz­cze kilka kur­sów.

– Nie ma sprawy. – Kobieta oparła rękę na bio­drze. – Bill! Chodź no tu zaraz, trzeba pomóc Sonyi!

Ona i Bill zaj­mo­wali drugą część bliź­niaka od roku. Trójka ich dzieci doro­sła i wypro­wa­dziła się z domu, nie potrze­bo­wali więc już tak wiele miej­sca jak nie­gdyś.

Miła para, pomy­ślała Sonya. Ser­deczna, ale nie nachalna. To ważne cechy, gdy się mieszka przez ścianę.

Po chwili poja­wił się Bill w koszulce Red Sok­sów i szor­tach-bojów­kach, odsła­nia­ją­cych jego kości­ste kolana.

– Co to, zosta­wia­cie nas samych? – zagad­nął z uśmie­chem, obra­ca­jąc nie­ja­sną sytu­ację w żart. Sonya uznała, że jest po paru kie­lisz­kach.

– Nie, tylko wyrzu­cam Bran­dona, a w zasa­dzie już go wyrzu­ci­łam, bo zasta­łam w łóżku z kuzynką.

Usta Billa, ukryte za nie­chlujną kozią bródką, otwo­rzyły się ze zdu­mie­nia. Z kolei wargi jego żony Donny zaci­snęły się w wąską kre­skę.

– To ta cycata blon­dynka? – sark­nęła.

– Tak, ona. – Sonya kiw­nęła głową. – A co? Widzia­łaś ją parę godzin temu, jak boso i z gaciami w ręku wybiega na dwór?

– Nie i strasz­nie żałuję, że to mnie omi­nęło. Bar­dzo mi przy­kro. Ale muszę ci wyznać, że widzia­łam ją tu już wcze­śniej. Dwa razy, jak cię nie było w domu. Myśla­łam, że oboje szy­kują dla cie­bie jakąś nie­spo­dziankę. Może na ślub. Ale… cóż, nie będę cię oszu­ki­wać. Uzna­łam to za dziwne.

– Dwa razy, nie licząc dzi­siej­szego dnia?

– Tak. Dwa razy widzia­łam. W ostat­nią sobotę, kiedy myłam okna, i jesz­cze jakoś ze trzy tygo­dnie temu. Wra­ca­łam wtedy od Mar­lene z naprze­ciwka. Zanio­słam jej cia­steczka cyna­mo­nowe dla synka, uwiel­bia je. Więc tak, to też była sobota, trzy tygo­dnie temu.

– Były­śmy wtedy u fry­zjera – wtrą­ciła Cleo – na prób­nym cze­sa­niu ślub­nym. A potem cho­dzi­ły­śmy po skle­pach w poszu­ki­wa­niu butów.

– Tak, pamię­tam – mruk­nęła Sonya.

– Przy­kro mi bar­dzo – powtó­rzyła Donna. – Tyle dobrego, że dowie­dzia­łaś się przed fak­tem. Bill, podejdź no tu, wynieś od Sonyi resztę rze­czy tego dupka. Gdy­by­śmy mogli ci jesz­cze w czymś pomóc, daj znać – dodała.

– Czyli co naj­mniej trzy razy… – wymam­ro­tała Sonya, kiedy już zała­do­wały ostat­nie pudło do samo­chodu. – Teraz muszę się jesz­cze pozbyć łóżka. I może kanapy. Mogli to robić też na kana­pie. Kto wie, gdzie jesz­cze.

– Nie, daj spo­kój. Oka­dzę wszystko białą szał­wią.

Sonya spoj­rzała w zdu­mie­niu na Cleo.

– Mówisz poważ­nie?

– Śmier­tel­nie. Może nawet mam jej tro­chę w torebce. A jeśli nie, to pod­jadę migiem do domu. Oczy­ścimy po nim cały dom. I po niej. A może jesz­cze po kimś, z kim się tu zada­wał. Przy­kro mi, kochana, ale nie można tego wyklu­czyć.

– Tak. – Na tę myśl Sonyi zro­biło się nie­do­brze. – Nie można.

Teraz musiała zro­bić sobie bada­nia, co tylko potę­go­wało jej upo­ko­rze­nie. Ale musiała – tak na wszelki wypa­dek.

– Zaczy­nam żało­wać, że jed­nak nie pocię­ły­śmy tych skó­rza­nych kur­tek. Będę musiała jesz­cze raz poga­dać z Sum­mer. Tak czy siak, zwa­lam wszyst­kie jego rze­czy pod domem Jerry’ego, nie­za­leż­nie od tego, czy go tam zastanę, czy nie.

Win­ter mocno przy­tu­liła córkę.

– Uznajmy to za cud, dzięki któ­remu szczę­śli­wie unik­nę­łaś kata­strofy.

– Jeśli tam będzie – popro­siła Cleo – to czy sko­piesz mu ode mnie jaja?

– Pro­szę uprzej­mie. Zaj­rzę do was jutro. I zaczniemy obdzwa­niać te wszyst­kie miej­sca.

– Dzięki.

Kiedy Win­ter odje­chała, Cleo oto­czyła przy­ja­ciółkę ramie­niem.

– Napi­jemy się jesz­cze?

– Tak. I czy możemy zako­pać te kurew­skie buty Tra­cie razem z bok­ser­kami Bran­dona? Żeby cier­piała na prze­wle­kłą droż­dżycę?

– No, wresz­cie zaczy­nasz mówić do rze­czy.

*

W ponie­dzia­łek rano Sonya szcze­gól­nie zadbała o wygląd. Czer­wony gar­ni­tur doda­wał jej siły i spraw­czo­ści, a gład­kie, ele­ganc­kie loki o luź­nym skrę­cie, na któ­rych zakrę­ce­nie poświę­ciła sporo czasu, spra­wiały, że czuła się zdy­stan­so­wana i chłodno nasta­wiona do świata.

W nie­dzielę, kiedy dostała wia­do­mość od Bran­dona – a wła­ści­wie cztery wia­do­mo­ści, zanim wresz­cie posłu­chała Cleo i matki i zablo­ko­wała jego numer – poczuła się zgoła ina­czej.

Musimy poga­dać. Nie możemy ze wszyst­kiego zre­zy­gno­wać, nawet w obli­czu strasz­li­wego błędu, który popeł­ni­łem. Wiesz, że cię kocham. Musimy poga­dać. Wszystko ci wytłu­ma­czę, musisz mi na to pozwo­lić.

Każda z tych wia­do­mo­ści wpra­wiała tylko Sonyę w coraz więk­szą złość. A ta z kolei wzma­gała w niej prze­ko­na­nie, że jest słaba i głu­pia.

Kiedy wybrała biżu­te­rię – złotą – i zro­biła ide­alny maki­jaż, wyszła do Cleo, która na wpół drze­mała nad kawą.

– I jak? – zagad­nęła.

W odpo­wie­dzi Sonya wyko­nała pół­ob­rót.

– No i feno­me­nal­nie. Wyglą­dasz zabój­czo, Son. Cała mówisz jak gdyby: „Już ni­gdy tego nie tkniesz, dupku żołędny”.

– Taki wła­śnie mia­łam cel.

– I tra­fi­łaś w sedno. Posłu­chaj, wezmę zapa­sowy klucz i segre­ga­tor ślubny i zacznę odwo­ły­wać to, czego nie udało nam się zała­twić w nie­dzielę.

– Cleo, poświę­ci­łaś mi już calu­teńką sobotę i wczo­raj­szy dzień.

– I nie zamie­rzam się stąd ruszyć, póki nie zjawi się ślu­sarz i nie wymieni tych zam­ków. Dopiero wtedy zabiorę segre­ga­tor, nowy klucz i sobie pójdę. Miesz­czę się w ter­mi­nie ze swoim pro­jek­tem, więc spo­koj­nie mogę sobie odpu­ścić te parę godzin. Ale naj­pierw obdzwo­nię wszyst­kie miej­sca do końca. Domy­ślam się, że skoro były już zro­bione poprawki, sukni ślub­nej oddać nie możesz?

– Nie, zwro­tów nie przyj­mują. Za tę absur­dal­nie drogą rzecz zapła­ciła mama.

– Wiem. Ale idę o zakład, że to nie pierw­sza taka sytu­acja, z którą zetknęli się jako firma. Zapy­tam, co radzą. Komis, eBay, a kto wie? Może mają klientkę, która kupi ją po obni­żo­nej cenie? Zała­twię ci suk­nię i wszystko, co zdo­łam. Wiem, że to samo zro­bi­ła­byś dla mnie.

– Ow­szem. A jak już z tego wybrniemy, zabiorę cię gdzieś na week­end. Do spa. Mamę też. I twoją, jeśli będzie mogła. Bab­ski wyjazd zamiast podróży poślub­nej.

– Wcho­dzę w to. Jesteś gotowa iść sko­pać mu jaja?

– To nie glany, ale też się nada­dzą.

Brnąc przez Boston pogrą­żony w poran­nym sza­leń­stwie kor­ków, Sonya powtó­rzyła sobie w gło­wie plan. W teo­rii był on bar­dzo pro­sty.

Poprosi któ­re­goś ze współ­wła­ści­cieli By Design o parę minut roz­mowy i nie będzie się wda­wać w szcze­góły.

Odwo­łała ślub, bo zro­zu­miała, że nie pasują do sie­bie z Bran­do­nem i nie są gotowi na mał­żeń­stwo. Nie ma potrzeby mówić nic wię­cej.

Aha, i ze względu na napię­cia towa­rzy­szące tej decy­zji prosi, by ona i Bran­don przez kilka następ­nych mie­sięcy nie byli przy­dzie­lani do tych samych pro­jek­tów.

Bran­don był od niej wyż­szy rangą. Ona pra­co­wała w By Design od sied­miu lat, wli­cza­jąc w to staż, on zaś pra­wie dzie­sięć. Oboje jed­nak awan­so­wali, mieli wła­sne gabi­nety, czę­sto nad­zo­ro­wali pro­jekty, łączyli pracę swo­ich zespo­łów.

Jego spe­cjal­no­ścią była reklama – na bil­bor­dach, w tele­wi­zji i inter­ne­cie. I był w tym dobry – nie spo­sób mu tego odmó­wić. A nawet bar­dzo dobry. Ten palant.

Choć ona pro­jek­to­wała głów­nie strony inter­ne­towe, banery i reklamy w mediach spo­łecz­no­ścio­wych, zaj­mo­wała się też two­rze­niem spój­nego wize­runku wizu­al­nego dla firm i osób pry­wat­nych. Loga, wizy­tówki, papier fir­mowy, strona inter­ne­towa: wszystko to, co ist­niało w realu i w świe­cie cyfro­wym, miało się wza­jem­nie uzu­peł­niać i sta­no­wić całość.

Ale na­dal była to nie­wielka pry­watna firma – dokład­nie taka, w jakiej Sonya zawsze chciała pra­co­wać – a ona i Bran­don czę­sto się o sie­bie ocie­rali, zaj­mu­jąc się róż­nymi aspek­tami tego samego pro­jektu.

Zwy­czaj­nie poprosi o tro­chę wię­cej prze­strzeni. I obieca, że będzie utrzy­my­wać uprzejme, pro­fe­sjo­nalne rela­cje z Bran­do­nem w miej­scu pracy.

Pro­ste, myślała sobie. Roz­sądne i jasne.

Oczy­wi­ście, że poja­wią się plotki – jak to w wąskim gro­nie ludzi. Ale da sobie z nimi radę. Gotowa jest nawet – mimo sprze­ciwu Cleo – wziąć całą winę na sie­bie.

Dużo pro­ściej i łatwiej będzie się przy­znać, że zro­zu­miała, iż nie jest gotowa, i że ona i Bran­don mają w życiu różne cele. Celem Bran­dona było pie­prze­nie się z jej kuzynką, ale o tym wspo­mi­nać nie będzie.

Za parę tygo­dni plotki ucichną, bo pra­wie na pewno wynik­nie jakaś inna afera.

A do tego czasu Sonya spo­koj­nie wytrzyma.

Na razie Bran­don na bank znaj­dzie spo­sób, by ją przy­ci­snąć do ściany. Skon­fron­tuje się z nim z odwagą i deter­mi­na­cją. W pry­wat­nej, bez­po­śred­niej roz­mo­wie postawi sprawę jasno: mię­dzy nimi koniec. Zrobi to moż­li­wie chłodno i obo­jęt­nie.

On nie zdzierży tego chłodu i obo­jęt­no­ści, pomy­ślała z uśmie­chem, par­ku­jąc przed pię­tro­wym, odno­wio­nym budyn­kiem fabrycz­nym, w któ­rym mie­ściła się firma.

Skie­ro­wała się do bocz­nych drzwi i weszła wprost do pomiesz­cze­nia, które na swój pry­watny uży­tek nazy­wała Wylę­gar­nią. Sama też tu zaczy­nała – zaraz po col­lege’u, przy jed­nym z wielu biu­rek we wspól­nej prze­strzeni. Więk­szość ludzi, któ­rzy dziś tu sie­dzieli, opra­co­wu­jąc zada­nia zle­cone przez pro­jek­tan­tów z nadzieją, że zosta­wią w pro­jek­cie wła­sny ślad, była rów­nie zie­lona i gor­liwa, jak ona daw­niej.

Nie­któ­rzy awan­sują, inni odejdą, jesz­cze inni uczy­nią wielki krok naprzód i zbu­dują coś wła­snego.

Ona awan­so­wała. Rytm i atmos­fera funk­cjo­no­wa­nia tego miej­sca bar­dzo jej odpo­wia­dały. Ze sta­no­wi­ska asy­stenta kre­atyw­nego prze­sko­czyła na gra­fika, a póź­niej na star­szego gra­fika.

Spe­cjal­nie przy­je­chała wcze­śniej i poma­sze­ro­wała pro­sto do swo­jego biura.

Nie było ono wcale duże ani oka­załe, ale miało okno, usta­wiła więc swój uko­chany fio­łek afry­kań­ski o imie­niu Xena w połu­dnio­wym świe­tle. Kwia­tek odwdzię­czał się jej ślicz­nymi różo­wymi kwiat­kami i żywo zie­lo­nymi, aksa­mit­nymi liśćmi.

Posta­wiła teczkę na biurku i zer­k­nęła na swoją tablicę wypeł­nioną roz­ma­itymi pomy­słami, nazy­wała ją tablicą inspi­ra­cji.

Ruty­nowo two­rzyła dla każ­dego pro­jektu tablicę – zarówno fizyczną, jak i cyfrową. W tej cyfro­wej łatwo było wpro­wa­dzać zmiany i dawało się ją udo­stęp­niać innym. Ale przed fizyczną można było przy­sta­nąć i poprzy­glą­dać się jej z róż­nych per­spek­tyw.

Ta, którą miała przed sobą, przed­sta­wia­jąca zamysł pro­jektu wizu­al­nego dla firmy start-upo­wej, po pro­stu dzia­łała. Dobrze się spraw­dzała.

Baby Mine, firma zało­żona przez zdolne manu­al­nie sio­stry, pro­du­ko­wała ręcz­nie szyte ubranka dzie­cięce, per­so­na­li­zo­wane w cenie. W roz­mia­rach od wcze­śniaka (z uwzględ­nie­niem spe­cjal­nych potrzeb nowo­rod­ków prze­by­wa­ją­cych na oddzia­łach inten­syw­nej tera­pii) do nie­mow­ląt w wieku osiem­na­stu mie­sięcy.

Jako logo Sonya opra­co­wała pro­jekt przed­sta­wia­jący dzi­dziu­sia w sta­ro­świec­kiej koły­sce, a z karu­zeli nad koły­ską zwi­sały literki two­rzące nazwę firmy, sty­li­zo­wane na zaokrą­glone, deli­katne w kroju pismo w paste­lo­wych bar­wach.

Wszystko to razem dawało wra­że­nie deli­kat­no­ści i mięk­ko­ści – czyli tego, co pra­gną zapew­nić każ­demu nowo­rod­kowi ich rodzice.

Strona inter­ne­towa podą­żała tym samym tro­pem. Prócz ubra­nek można było na niej zna­leźć pro­dukty do pie­lę­gna­cji nie­mow­ląt oraz ręcz­nie, z miło­ścią pro­du­ko­wane akce­so­ria, a wszystko to ilu­stro­wane zdję­ciami nie tylko samych ubra­nek, ale i noszą­cych je dzieci i ich rodzi­ców z kocy­kiem lub pie­luszką na ramie­niu, trzy­ma­ją­cych malu­chy w pozy­cji do odbi­ja­nia.

Posty w mediach spo­łecz­no­ścio­wych miały sta­no­wić spójne uzu­peł­nie­nie tego atrak­cyj­nego prze­kazu wizu­al­nego. Oraz śwież­sze i – rów­nież spójne – spoj­rze­nie na pro­wa­dzony przez sio­stry blog.

A teraz, kiedy firma prze­nio­sła się z domów pry­wat­nych do pra­cowni z praw­dzi­wego zda­rze­nia, zada­niem Sonyi było wypo­sa­żyć w spójny prze­kaz rów­nież i jej wnę­trze.

Jesz­cze parę detali i wszystko będzie gotowe.

Co prawda, o wiele bar­dziej wola­łaby teraz usiąść i zasta­no­wić się nad tymi deta­lami, ani­żeli iść do sze­fów i gadać o swo­ich pro­ble­mach oso­bi­stych.

Ale trudno, musiała.

Ruszyła w stronę drzwi. Sły­szała już głosy – to ludzie zbie­rali się w Wylę­garni lub szli do kuchni zro­bić sobie kawę przed przy­stą­pie­niem do pracy.

Weszła po meta­lo­wych scho­dach na pierw­sze pię­tro. Mie­ściły się tam gabi­nety sze­fów – dyrek­tora arty­stycz­nego, dyrek­tora pro­jek­tów i kre­atyw­nego – oraz sta­no­wi­ska pracy ich asy­sten­tów, sala do pre­zen­ta­cji, gdzie pro­jek­tanci przed­sta­wiali sze­fom naj­pierw swoje pomy­sły, a potem ukoń­czone pro­jekty, biura wła­ści­cieli i druga, dużo lep­sza kuch­nia.

Ponie­waż osobą, która przyj­mo­wała ją do pracy, była Laine Cohen, Sonya naj­pierw zastu­kała do jej drzwi.

– Pro­szę! – roz­le­gło się w odpo­wie­dzi.

Laine sie­działa przy biurku. Nie­zbyt dłu­gie maho­niowe włosy miała przy­cięte pod ostrym kątem i sta­ran­nie wycie­nio­wane, a na szyi na srebr­nym łań­cuszku nosiła oku­lary do czy­ta­nia w jaskra­wo­nie­bie­skich opraw­kach. Na naroż­niku biurka w kształ­cie litery L przy­siadł jej wspól­nik.

Z okna za jej ple­cami roz­cią­gał się widok na park Boston Com­mon. Był piękny, letni dzień. Na ścia­nach wisiały pla­katy z pro­jek­tami wyko­na­nymi w fir­mie. Laine zmie­niała je co kilka mie­sięcy.

Była wśród nich rów­nież jedna praca Sonyi. I jedna Bran­dona.

Kiedy Laine i Matt Berry pod­nie­śli na nią wzrok, odga­dła, że już o wszyst­kim wie­dzą.

Matt – szczu­pły, w chi­no­sach i różo­wej koszulce polo, zsu­nął się z biurka. Lśniące jasne włosy jak zwy­kle miał ścią­gnięte w kucyk. Z mał­żo­winy jego lewego ucha zwi­sała złota obręcz.

– Przy­szłam spy­tać, czy mogę liczyć na krótką roz­mowę – zaczęła Sonya.

– Oczy­wi­ście, jasne. – Męż­czy­zna zapro­sił ją gestem do środka. – Zamknij drzwi i sia­daj. Jak się masz, Sonyu?

– Dobrze, dzię­kuję. Chcia­łam…

– Wła­śnie roz­ma­wia­li­śmy z Laine o tym, żeby ci dać kilka dni wol­nego.

A więc Bran­don był tu pierw­szy, pomy­ślała. I przed­sta­wił sprawę po swo­jemu.

– Bar­dzo dzię­kuję, ale nie potrze­buję wol­nego. Mam nadzieję dziś dokoń­czyć ten pro­jekt dla Baby Mine, a do końca dnia zapro­po­no­wać wstępną gra­fikę dla Ket­te­ringa.

Na widok mil­czą­cego współ­czu­cia w oczach Matta i waha­nia w oczach Laine Sonya uznała, że jej plan jest nie­wiele wart.

– Domy­ślam się, że sły­sze­li­ście o odwo­ła­nym ślu­bie.

– Bran­don zadzwo­nił wczo­raj wie­czo­rem. – Matt peł­nym współ­czu­cia i zara­zem pocie­sza­ją­cym gestem pogła­skał ją po ramie­niu. – Jest oczy­wi­ście nie­za­do­wo­lony, ale uważa – z czym się w pełni zga­dzam – że potrze­bu­jesz odro­binę czasu i prze­strzeni. Pla­no­wa­nie ślubu to wielki stres. Na­dal pamię­tam, jak war­cza­łem na Wayna, kiedy przy­mie­rza­li­śmy się do naszego.

– Zadzwo­nił do cie­bie? Naszego szefa? W nie­dzielę wie­czo­rem, by powie­dzieć, że mnie stre­suje pla­no­wa­nie ślubu…?!

– Cóż, nie jeste­śmy zwy­czaj­nym sze­fo­stwem, wszy­scy czu­jemy się tu jak w rodzi­nie. W obli­czu pro­ble­mów nasze drzwi zawsze stoją otwo­rem i mam nadzieję, że wszy­scy o tym wie­dzą. Prawda, Laine?

– Oczy­wi­ście. I ow­szem, ślub to nie lada stres. Ostat­nio też poma­ga­łam córce w pla­no­wa­niu, więc coś o tym wiem. Przez lata obser­wo­wa­łam, Sonyu, jak funk­cjo­nu­jesz w obli­czu stresu, toteż byłam zdzi­wiona, kiedy Matt oświad­czył, że prze­ży­wasz kry­zys zwią­zany ze szcze­gó­łami uro­czy­sto­ści.

– Ja prze­ży­wam kry­zys?! – Popeł­ni­łeś błąd, Bran­do­nie, pomy­ślała, pró­bu­jąc zro­bić ze mnie histe­ryczkę. A więc prze­cho­dzimy do zaaran­żo­wa­nego na miej­scu planu B. – No tak, wła­ści­wie można to tak nazwać.

– To nic wsty­dli­wego – pospie­szył z zapew­nie­niem Matt. – Odpocz­niesz i tro­chę o sie­bie zadbasz. Jestem pewien, że nie­ba­wem wyj­dzie­cie z Bran­do­nem na pro­stą.

– Nie­stety, Matt, nie ma takiej moż­li­wo­ści. Prze­ży­wam kry­zys, ow­szem, skoro już tak to uję­li­śmy, ponie­waż w sobotę nie­ocze­ki­wa­nie wró­ci­łam wcze­śniej do domu i zasta­łam Bran­dona w łóżku z moją kuzynką. Wyobraź­cie sobie moje zdu­mie­nie. I wyobraź­cie sobie moje jesz­cze więk­sze zdu­mie­nie, gdy się dowie­dzia­łam, że to nie był ich pierw­szy raz – zamil­kła na moment. – Dla­tego ślubu nie będzie. I nie potrze­buję brać wol­nego z pracy. Przy­cho­dząc tu dziś rano, nie mia­łam zamiaru nikomu zdra­dzać żenu­ją­cych szcze­gó­łów, które stoją za moją decy­zją. Chcia­łam tylko powie­dzieć, że zmie­ni­łam zda­nie w spra­wie ślubu. I popro­sić – bo ta sytu­acja będzie dla mnie krę­pu­jąca – by przez jakiś czas nie przy­dzie­lać mnie i Bran­dona do tego samego zespołu.

– Ale… jesteś pewna tych… oko­licz­no­ści? – Męż­czy­zna zba­ra­niał.

– No bła­gam cię, Matt. – Laine wywró­ciła oczami. – Sonya chyba wie, co widziała na wła­sne oczy. Bar­dzo mi przy­kro to sły­szeć.

– No tak. Nie mam słów… Przy­kro mi. Napi­jesz się her­baty? Mogę zaraz przy­nieść.

– Nie, dzięki. Nic mi nie jest. Naprawdę. Wiem, że to dość nie­przy­jemna sprawa, ale przy­się­gam, że w miej­scu pracy będę się zacho­wy­wać pro­fe­sjo­nal­nie.

– Trzy­mamy cię za słowo – rze­kła Laine. – I tego samego będziemy ocze­ki­wać od Bran­dona. Nie­dawno ukoń­czy­li­ście wspólny pro­jekt.

– Dwa tygo­dnie temu. Na razie nie robimy nic razem.

– I niech tak zosta­nie. Sonyu, jeśli potrze­bu­jesz dnia czy dwóch, żeby dojść do sie­bie i poza­ła­twiać wszystko, co, jak sobie wyobra­żam, masz teraz do zała­twie­nia, możesz oczy­wi­ście wziąć wolne.

To mówiąc, kobieta unio­sła ręce.

– Chęt­nie pomo­żemy, jak tylko się da – dodała.

– Naprawdę dzię­kuję. Mam już pomoc i szcze­rze mówiąc, wola­ła­bym jed­nak popra­co­wać. Prze­pra­szam, że tak nagle to na was spa­dło.

– Tak to wła­śnie jest ze związ­kami mię­dzy kole­żeń­stwem z pracy. – Sze­fowa lekko się uśmiech­nęła. – Kto tego jesz­cze nie widział? No ale… Drzwi zosta­wiam otwarte, Sonyu, jeśli będziesz jed­nak chciała sko­rzy­stać z paru dni wol­nego.

– Bar­dzo dzię­kuje. – Wstała. – Pójdę już do sie­bie.

Nie była zdzi­wiona, zoba­czyw­szy, że mię­dzy gabi­ne­tem a scho­dami czeka na nią Bran­don.

– Musimy poga­dać – powie­dział.

Kiedy się­gnął po jej ramię, odsu­nęła się.

– Nie doty­kaj mnie.

– Nie będziemy tu gadać. – Wska­zał drzwi do sali pre­zen­ta­cji. – Wolę zała­twiać pry­watne sprawy na osob­no­ści.

– W takim razie nie­po­trzeb­nie zadzwo­ni­łeś wczo­raj do Matta i mówi­łeś mu nie­prawdę – posta­wiła się, ale weszła do środka.

– Z całą pew­no­ścią nie mówi­łem nie­prawdy. – Gło­śno zatrza­snął drzwi. – Powie­dzia­łem, że odwo­ła­łaś ślub. Byłaś zła i zestre­so­wana.

– Zapo­mnia­łeś wspo­mnieć, z jakiego powodu.

Bran­don miał dość przy­zwo­ito­ści – a może sprytu – by zro­bić smutną, zawsty­dzoną minę.

– Słu­chaj, Sonyu, nikt się nie czuje gorzej niż ja z powodu tego, co się stało. Popeł­ni­łem potworny błąd, zra­ni­łem cię. Oka­za­łem się słaby i głupi. Spa­ni­ko­wa­łem.

Uśmiech­nęła się – uro­czo, milutko.

– A myśla­łam, że dałeś ciała.

– Pro­szę. – Znowu się­gnął po jej rękę.

– Tylko mnie tknij, a jutro rano obu­dzisz się z zarzu­tami napa­sto­wa­nia i nie­wła­ści­wego zacho­wa­nia w miej­scu pracy. Bądź pewien, że tak będzie.

– Wiem, że jesteś dotknięta i zła. Masz do tego pełne prawo. To, co zro­bi­łem… to była chwila sła­bo­ści. Wywo­łana paniką. Ten ślub, wszyst­kie te kwe­stie, te decy­zje, to wszystko zaczęło mnie przy­tła­czać i spa­ni­ko­wa­łem. Nagle zja­wiła się Tra­cie i… no, jak by to powie­dzieć, wystar­to­wała do mnie. I to od razu na ostro. A ja… no cóż, po pro­stu się pod­da­łem.

To mówiąc, przy­ci­snął dłoń do serca.

– Bła­gam cię o prze­ba­cze­nie – jęk­nął. – Daj mi jesz­cze jedną szansę, a udo­wod­nię ci, ile dla mnie zna­czysz.

– Dałeś ciała, Bran­do­nie, spa­ni­ko­wa­łeś, pod­da­łeś się. Upra­wia­łeś seks z moją kuzynką w naszym wspól­nym łóżku, pod­czas gdy ja odbie­ra­łam próbne wydruki zapro­szeń na nasz ślub. Dowie­dzia­łam się, że pie­przysz się z moją kuzynką w naszym wspól­nym łóżku tylko dzięki temu, że odwo­ła­łam spo­tka­nie z flo­rystką.

– Kocha­nie, to był strasz­liwy błąd. Poświęcę resztę życia, by ci to wyna­gro­dzić. Pro­szę, wybacz mi. To był jeden jedyny kosz­marny błąd. Ona nic dla mnie nie zna­czy. Ty zna­czysz dla mnie wszystko. To był tylko seks.

Popa­trzyła na niego z uwagą, tak, by dostrzec wię­cej niż tylko uro­dzi­wego, zło­tego chłopca. A ponie­waż zoba­czyła jedy­nie oszu­sta i kłamcę, znów zro­biło jej się nie­do­brze.

– Jestem zdu­miona, że sądzisz, że to się może udać. Jestem doprawdy zdu­miona, że myślisz, że jestem aż taka głu­pia.

– Pro­szę o wyba­cze­nie. – Wstyd i smu­tek na jego twa­rzy momen­tal­nie ustą­piły miej­sca obu­rze­niu. – Jak możesz być taka zimna, taka mściwa? Wysła­łaś matkę do Jerry’ego ze wszyst­kimi moimi rze­czami. Powrzu­ca­łaś moje rze­czy do wor­ków na śmieci, tak jakby nic nas ni­gdy nie łączyło.

– Skoń­czyły mi się pudła i walizki.

– Pole­cia­łaś do matki na skargę na nasze życie oso­bi­ste. To żało­sne.

– Nie, jeśli chcesz wie­dzieć, to Tra­cie pole­ciała do swo­jej – która, tak się składa, jest sio­strą mojej matki. Mniej­sza z tym. Masz już swoje rze­czy, z nami koniec.

– Nie powinno cię dzi­wić, że odda­łem się komuś, kto jest cie­pły i pełen pasji, skoro od cie­bie wieje takim chło­dem.

– W takim razie oboje cudem unik­nę­li­śmy nie­szczę­ścia, prawda? Ale idźmy dalej: skoro pró­bo­wa­łeś sprze­dać swoją wer­sję Mat­towi, to wiedz, że wszystko im powie­dzia­łam. Choć wcale nie zamie­rza­łam, bo chcia­łam tylko dać im znać, że ślub odwo­łany. Ale sta­now­czo odma­wiam zwa­la­nia winy na mnie. Dałam słowo, że będę się zacho­wy­wać pro­fe­sjo­nal­nie, jeśli cho­dzi o sto­sunki w pracy, a oni ocze­kują tego samego od cie­bie.

Na twarz Bran­dona ponow­nie wypeł­zło święte obu­rze­nie.

– Nie mogłaś się docze­kać, aż obsma­ru­jesz mnie przed sze­fo­stwem, co? Jestem tylko czło­wie­kiem. Tra­cie mnie dopa­dła i przy­gwoź­dziła, a ja jestem tylko czło­wie­kiem.

– Tylko ten jeden raz?! A co z poprzed­nią sobotą?… Albo z tą dwa tygo­dnie temu?… Wtedy też byłeś tylko czło­wie­kiem? Kiedy barasz­ko­wa­li­ście razem na golasa?

– Szpie­go­wa­łaś mnie? To tak roz­wią­zu­jesz pro­blemy? Szpie­go­wa­niem? To żało­sne.

– Nie musia­łam tego robić. Nie­zbyt dobrze zatar­li­ście po sobie ślady. Mię­dzy nami koniec, Bran­don. Teraz chcę po pro­stu dalej żyć i pro­po­nuję, żebyś ty zro­bił to samo.

– Jeżeli sądzisz, że plot­ko­wa­nie o tym w fir­mie ujdzie ci na sucho…

– Nie zamie­rzam o tym z nikim gadać. Myśl sobie, co chcesz. Odwo­ła­łam lokal, zespół muzyczny i tak dalej. Wszystko. Wyślę ci rachu­nek na połowę bez­zwrot­nych zali­czek.

– Powo­dze­nia. Nie wycią­gniesz ode mnie ani centa.

– Tak się domy­śla­łam. Cóż, zali­czę to więc w poczet nie­uda­nych inwe­sty­cji. A teraz zejdź mi z drogi, Bran­don. Idę do pracy.

– Nie masz na palcu pier­ścionka ode mnie. Chcę go z powro­tem.

Kiedy się uśmiech­nęła, zro­biła to z prze­ko­na­niem – tak wielką czuła satys­fak­cję.

– W tym miej­scu powtó­rzę twoje słowa: powo­dze­nia. Praw­nie pier­ścio­nek należy do mnie. Sprze­dam go, a pie­nią­dze wpłacę na schro­ni­sko dla kobiet doświad­cza­ją­cych prze­mocy. Musisz się teraz prze­su­nąć, Bran­do­nie, w prze­ciw­nym razie zadzwo­nię do Laine i zgło­szę na cie­bie skargę.

Odsu­nął się na bok.

– Poża­łu­jesz tego – syk­nął, kiedy otwo­rzyła drzwi.

– Nie, nie poża­łuję. Ale rze­czy­wi­ście żałuję, że zmar­no­wa­łam ponad rok życia na kogoś takiego jak ty.

Uznała sprawę za zała­twioną, zamkniętą.

Pozo­stałą część pro­duk­tyw­nie spę­dzo­nego dnia zajęła jej fina­li­za­cja pro­jektu dla Baby Mine. Następ­nie zajęła się dru­gim klien­tem – firmą Ket­te­ring – i zaczęła two­rzyć nowe tablice inspi­ra­cji, poka­zy­wać je kole­gom, a na koniec przed­sta­wiła swoją wizję dyrek­to­rowi arty­stycz­nemu pro­jek­tów.

Zauwa­żyła miny – zwłasz­cza tych kole­gów, któ­rzy uda­wali, że nie patrzą. Zauwa­żyła nie­zręczne prze­rwy w roz­mo­wach, kiedy prze­cho­dziła.

Podej­rze­wała, że Bran­don zro­bił dokład­nie to, o co ją oskar­żył. Prze­krę­cił histo­rię tak, by zwa­lić całą winę na Sonyę, co było oczy­wi­stą nie­prawdą.

Ani myślała pozwa­lać, by to jakoś na nią wpły­nęło. Wie­działa, że za tydzień, dwa wszy­scy i tak prze­staną o tym gadać.

Prze­brnęła przez tydzień, jeden i drugi, wresz­cie mie­siąc. I jesz­cze dwa tygo­dnie.

Za każ­dym razem, kiedy myślała, że sprawa przy­ci­chła, Bran­don znowu ją odgrze­wał.

Ba, dotarły do niej nawet plotki, że to ona zdra­dziła. I że ich wła­sna asy­stentka ślubna nazwała ją Pie­kielną Zdzirą Młodą.

Tym razem, w prze­ci­wień­stwie do romansu z kuzynką, dosko­nale zacie­rał po sobie ślady. Plotki wyda­wały się wyska­ki­wać dosłow­nie zni­kąd. I wcale nie cichły.

Ktoś podra­pał karo­se­rię jej samo­chodu.

Pew­nego dnia ran­kiem nie zna­la­zła na kom­pu­te­rze zapi­sa­nego wcze­śniej pro­jektu, a plik z kopią zapa­sową dziw­nie uległ uszko­dze­niu.

Odtwo­rze­nie pracy zajęło jej pięt­na­ście godzin, a kiedy póź­nym wie­czo­rem pół­żywa wyszła wresz­cie z biura, w żad­nym z kół jej samo­chodu nie było powie­trza.

Świa­do­mość, kto za tym stoi, nie wystar­czała. Nie mogła niczego udo­wod­nić. Ale miała już tego ser­decz­nie dość.

Następ­nego dnia zapu­kała do gabi­netu Laine.

– Prze­pra­szam – zaczęła. – Musimy poroz­ma­wiać.

– Pro­szę, sia­daj. – Kobieta gestem wska­zała miej­sce. – Wyglą­dasz na zmę­czoną.

– Bo jestem. Pra­co­wa­łam do pół­nocy. Nad pro­jek­tem dla Happy Pet. Pro­jekt, który już pra­wie zamknę­łam, prze­padł. Wypa­ro­wał. Znik­nął mi z kom­pu­tera. A pliki zapa­sowe nie dawały się otwo­rzyć. To nie żaden błąd użyt­kow­nika, Laine. Nie myśl sobie. Wiesz chyba, że jestem wię­cej niż ostrożna. Wszy­ściu­teńko odtwo­rzy­łam, a nawet w nie­któ­rych miej­scach ulep­szy­łam, ale kiedy wyszłam z pracy, nie mia­łam powie­trza w kołach.

– Boże! Sonyu.

– Wiem, że cza­sami się sły­szy plotki. Więk­szość ludzi w nie nie wie­rzy. Ale zawsze jest tych parę osób… Długo to zno­si­łam. I na­dal bym mogła. Tym razem jed­nak cho­dzi o moją pracę. Kawał naprawdę cięż­kiej pracy. Gdy­bym nie zdo­łała w krót­kim cza­sie odtwo­rzyć pro­jektu, praw­do­po­dob­nie stra­ci­li­by­śmy klienta. A opony nie były prze­bite. Ktoś po pro­stu spu­ścił z nich powie­trze. Tak czy ina­czej, musia­łam wró­cić do domu ube­rem i wezwać wul­ka­ni­za­tora.

– Tak mi przy­kro. Poroz­ma­wiam z Bran­do­nem.

– Pro­szę, nie. Nie mogę mu niczego udo­wod­nić. I nie udo­wod­nię. Byłby wstrzą­śnięty i zbul­wer­so­wany. Że on to zro­bił? Niby dla­czego? Prze­cież nie zatrzy­mał się w miej­scu, żyje dalej.. Czy nie spo­tyka się z innymi kobie­tami? – Wzru­szyła ramio­nami. – To się nie skoń­czy, póki oboje tu pra­cu­jemy.

– Sonyu, nie mogę zwol­nić Bran­dona tylko dla­tego, że ist­nieje moż­li­wość – a nawet praw­do­po­do­bień­stwo – że miał udział w tym, co się stało.

– Nie pro­szę o to. Ani tego nie ocze­kuję. Wiem, że jest wyjąt­kowo dobry w tym, co robi.

– Ow­szem. Tak jak ty. Nad­szedł czas zwo­łać naradę wszyst­kich pra­cow­ni­ków.

– Nie, Laine, nad­szedł czas, żebym to ja zre­zy­gno­wała z pracy. Myśla­łam, że jakoś to prze­trwam. Ale w tym momen­cie boję się już przy­cho­dzić do pracy. Uwiel­bia­łam tu pra­co­wać. A teraz się boję.

– Znaj­dziemy na to jakiś spo­sób, Sonyu. Wiesz, jak bar­dzo cię cenimy.

– Wiem, ale nie chcę, żeby­ście szu­kali spo­sobu. Ty i Matt zbu­do­wa­li­ście świetną firmę, a ja zawsze będę wdzięczna, że mogłam ją współ­two­rzyć. Po pro­stu nie mogę tu dłu­żej pra­co­wać. Dla­tego skła­dam wypo­wie­dze­nie. Dwa tygo­dnie. Może być dłu­żej, jeżeli potrze­bu­je­cie, ale Gina Tallo, koja­rzysz ją? Jest gotowa na awans. Mogę z nią popra­co­wać przez te dwa tygo­dnie. A potem muszę odejść, Laine. Dla wła­snego dobra. Muszę.

Kobieta usia­dła.

– To jest fatalne. Po pro­stu fatalne.

– Tak, wiem. Ale Laine, wierz mi, jestem taka nie­szczę­śliwa. A nie chcę być nie­szczę­śliwa w pracy. Nie chcę wsta­wać co rano z bólem brzu­cha, bo muszę iść do pracy. Potrze­buję zmiany.

– Więc przej­dziesz do kon­ku­ren­cji. Bar­dzo tego nie chcę, ale damy ci z Mat­tem dosko­nałe refe­ren­cje. Nie chcemy, żebyś była nie­szczę­śliwa. Jestem wście­kła, że doszło do tego, że tak się wła­śnie czu­jesz.

– Myślę, że tak będzie dla mnie naj­le­piej. I nie pla­nuję iść do kon­ku­ren­cji, przy­naj­mniej na razie. Zostanę fre­elan­cerką. Potrze­buję tro­chę czasu i swo­body. Muszę się prze­ko­nać, co zdo­łam zdzia­łać na wła­sny rachu­nek.

Laine odchy­liła się do tyłu i spoj­rzała w sufit.

– Stra­cimy klien­tów. Bar­dzo mi się to nie podoba.

– Nie będę pra­co­wać dla klien­tów By Design.

– Jeśli tak, to jesteś głu­pia. Nie bądź głu­pia. Przej­mij Baby Mine, one się roz­wi­jają. Potrak­tuj to jako pre­zent – dodała, zanim Sonya zdą­żyła jej odpo­wie­dzieć. – A wła­ści­wie nie jako pre­zent, bo prze­cież przy­szli do cie­bie – kon­kret­nie do cie­bie – z pole­ce­nia innego klienta, któ­rego dla nas obsłu­gi­wa­łaś. Więc mówię ci, że to twój klient, a Matt się ze mną zgo­dzi.

– Dzię­kuję. Naprawdę. To wię­cej, niż mogłam pro­sić.

– W spra­wie Giny masz rację. Przy­glą­damy się jej od jakie­goś czasu. Potrze­buje jesz­cze tro­chę pod­szli­fo­wać umie­jęt­no­ści, ale dopil­nu­jemy tego. A teraz mnie posłu­chaj. Mówię to pry­wat­nie, bo mam córkę w twoim wieku. Masz nie­wy­ko­rzy­stane dwa tygo­dnie urlopu. Pla­no­wa­łaś podróż poślubną i teraz możesz świę­to­wać, że w nią nie poje­cha­łaś. Zrób sobie waka­cje. Dzi­siej­szy dzień poświęć na dopro­wa­dze­nie pro­jek­tów, nad któ­rymi pra­cu­jesz, do takiego stanu, żeby dało się je prze­ka­zać komuś innemu. A potem wyjdź stąd i bądź szczę­śliwa.

– Nie mogę was zosta­wić na lodzie.

– Nie zosta­wiasz na lodzie. A wła­ści­wie, do dia­bła, tak, zosta­wiasz, ale wszystko jedno, czy dziś, czy za dwa tygo­dnie. Jesteś zdolna i bar­dzo rze­telna. My z Mat­tem dokoń­czymy twoje pro­jekty – jesz­cze pamię­tamy, jak to się robi. Zadbamy też o Ginę, żeby zdo­była ostat­nie szlify. I będzie nam cię cho­ler­nie bra­ko­wało. – Mach­nęła ręką w powie­trzu. – Tylko nie płacz, bo ja też się zaraz roz­pła­czę. Dopra­cuj do końca dnia. I bądźmy w kon­tak­cie.

– Dobrze. Tyle wam zawdzię­czam.

– Musisz się nam odpła­cić – tym, że przy­nie­siesz nam chlubę.

Kiedy Sonya wyszła, Laine usia­dła i znowu zapa­trzyła się w sufit. Po dłu­gim wes­tchnie­niu rzu­ciła w powie­trze:

– A niech to szlag.

Rozdział 3

Sonya z tru­dem brnęła przez ten dzień. Choć daro­wała sobie lunch, by nie tra­cić czasu i dopro­wa­dzić ostat­nie pro­jekty do stanu umoż­li­wia­ją­cego bez­pieczne prze­ję­cie przez inną osobę, zamie­niła słowo z kole­gami i kole­żan­kami w fir­mo­wej kuchni.

Swo­bod­nie. Jak gdyby ni­gdy nic.

Nagle, w trak­cie wyko­ny­wa­nia jakiejś czyn­no­ści, uświa­do­miła sobie, że w sercu już się pogo­dziła z tym, co się stało, i ruszyła dalej. Stres znik­nął.

Pod koniec dnia spa­ko­wała do pudła swoje rze­czy: wła­sne przy­bory, zapa­sowe aku­mu­la­tory, łado­warki, przy­cisk z flu­orytu, który dostała od Cleo, fio­łek afry­kań­ski i wszel­kie dro­bia­zgi, dzięki któ­rym czuła się w pracy jak w domu.

Jedno pudło, pomy­ślała, wystar­czy, by zmie­ścić całe sie­dem lat, w tym dwa lata stażu, zawo­do­wego życia w By Design.

Czyli, jak dotąd, całość jej zawo­do­wego życia.

Wybrała się na ostat­nią prze­chadzkę po biu­rze. Gdy wró­ciła, w drzwiach jej pokoju sta­nął Matt.

– Chcia­łem zacze­kać, aż… Laine mówiła, że już posta­no­wi­łaś i masz wystar­cza­jące powody. Czuję, że nie oka­za­łem ci dość wspar­cia. Że powi­nie­nem był to jakoś roz­wią­zać.

– Nie, nie. To była kiep­ska sytu­acja. Dla mnie nie­moż­liwa do znie­sie­nia. No i gdyby nie ty i Laine, ni­gdy nie spró­bo­wa­ła­bym pracy na wła­sną rękę.

– Obie­ca­łem jej, że nie będę na cie­bie naci­skał, więc nie będę. Cho­ciaż chciał­bym. Daj, wezmę to.

Wyjął z jej rąk pudło i wyszli – przez biura i przez Wylę­gar­nię.

– Pamię­taj, żeby za nami tęsk­nić – rzu­cił.

– Już tęsk­nię. – Na dwo­rze ude­rzył w nią świeży podmuch jesien­nego wia­tru. Przy­szło jej naraz do głowy, że gdyby nie odwo­łane spo­tka­nie z flo­rystką, byłaby teraz w trak­cie podróży poślub­nej do Paryża.

– Gdy­byś potrze­bo­wała rady – rzekł Matt – albo kogoś, komu można się wypła­kać, albo towa­rzy­stwa do kie­liszka, dzwoń. – Wło­żył pudło do jej samo­chodu i się odwró­cił. – Zamie­rzam cię uści­skać.

– A ja cie­bie.

Przy­tu­lił ją mocno i długo.

– Nie powi­nie­nem tego mówić, ale powiem. On tu długo nie popra­cuje. Nie wytrzyma. Jest zdolny i ma doświad­cze­nie, ale poka­zał, że jest nie­uczciwy, małost­kowy i, cho­lera, mściwy. Nie zabawi u nas długo.

– Chcia­ła­bym powie­dzieć, że mi wszystko jedno, ale jakoś nie mogę.

– Idź i zawo­juj świat. – Odsu­nął się. – Bo wiem, że tak będzie. Gdy­byś kie­dyś chciała wró­cić, drzwi zawsze będą stały dla cie­bie otwo­rem.

– Kiedy pierw­szy raz przez nie prze­szłam jako sta­żystka na ostat­nim roku col­lege’u, mia­łeś muszkę w kropki.

– A, tak, był czas, że nosi­łem muszki. Może trzeba do tego wró­cić.

– I powie­dzia­łeś, że jeśli nie będę cze­goś wie­działa, mam po pro­stu pytać. Ni­gdy nie mia­łam pro­blemu, żeby do cie­bie pójść i to zro­bić.

– Nic się nie zmie­nia.

Poca­ło­wała go w poli­czek i wsia­dła do samo­chodu. Kiedy odje­chała, pozwo­liła sobie na uro­nie­nie paru łez.

Zamiast do domu skie­ro­wała się w prze­ciwną stronę – do zadba­nego, pię­tro­wego domu mamy z maleń­kim jak zna­czek pocz­towy ogród­kiem. Tu, w tej zie­lo­nej dziel­nicy, dora­stała. Bawiła się na tym podwórku, a potem, kiedy pod­ro­sła, kosiła trawę.

Na tym chod­niku ojciec ją uczył jeź­dzić na dwu­ko­ło­wym rowe­rze – dosko­nale to pamię­tała.

„Trzy­mam cię, Sonyu, kręć peda­łami. Nie pusz­czę”.

I nie puścił. Biegł obok niej, aż zawo­łała: „Puść, tato, już umiem! Puść!”.

Musiał za nią wtedy patrzeć, pomy­ślała teraz. Czy czuł dumę, strach, a może doj­mu­jący żal, kiedy tak chwiej­nie odjeż­dżała na tym swoim różo­wym rowerku z bia­łym pla­sti­ko­wym koszy­kiem na kie­row­nicy?

Widziała go teraz oczyma duszy – bar­dzo wyraź­nie – jak bie­gnie do miej­sca, w któ­rym zdy­szana i zachwy­cona suk­ce­sem przy­sta­nęła na końcu chod­nika.

Jego jasne włosy roz­wie­wał cie­pły wio­senny wia­te­rek. Włosy, któ­rych jak się oka­zało – ni­gdy nie miała przy­pró­szyć siwi­zna. Wysoki, gibki, w sile wieku, o dłu­gich ramio­nach i nogach oraz wąskich dło­niach – podob­nych do jej dłoni. Dło­niach arty­sty.

Męż­czy­zna, który miał umrzeć trzy krót­kie lata póź­niej.

To był wypa­dek, tra­ge­dia. Malo­wał mural na budynku w cen­trum. Zawa­liło się rusz­to­wa­nie – i tak oto jej matka została wdową.

Sonya zapar­ko­wała na wąskim pod­jeź­dzie za samo­cho­dem matki. Zasta­na­wiała się, czemu te wspo­mnie­nia zalały ją aku­rat teraz. Uznała, że cho­dzi zapewne o nastrój. Rzu­ca­nie pracy nie rów­nało się wpraw­dzie śmierci, ale też nio­sło dra­styczną zmianę.

Czer­wony klon przed pię­tro­wym domem o nie­bie­skiej drew­nia­nej ele­wa­cji pło­nął kolo­rami jesieni. Nie­które z ogni­stych liści już opa­dły, a paź­dzier­nik miał wkrótce otrzą­snąć z gałęzi te, które jesz­cze pozo­stały.

Naroż­niki domu roz­świe­tlały kępy żół­tych chry­zan­tem, a ponie­waż nie ist­niało święto, któ­rego Win­ter Mac­Ta­vish by nie kochała, przy bia­łych drzwiach leżały oka­załe poma­rań­czowe dynie.

Bli­żej Hal­lo­ween mama wydrąży je i zrobi z nich latar­nie, wycią­gnie też stary szkie­let, chi­cho­czącą wiedźmę na mio­tle, włoży strój i będzie wrę­czać dzie­cia­kom sąsia­dów naj­więk­sze tabliczki cze­ko­lady Her­shey’s.

Sonya nie zapu­kała. Ni­gdy nie pukała do tych drzwi.

W salo­nie pach­niało jesien­nymi kwia­tami – ich bukiet stał w wazo­nie – i dymem z drewna tlą­cego się w kominku.

Jeden z obra­zów ojca wisiał wła­śnie nad komin­kiem, czyli tam, gdzie zawsze, a przy­naj­mniej odkąd Sonya się­gała pamię­cią.

*

Spo­wity we mgle las, głę­boka zie­leń cieni i cętki świa­tła, pada­jące na ścieżkę tak, że wyda­wała się mie­nić zło­tem. Po pra­wej stro­nie ścieżki szem­rał stru­mień, w któ­rym woda wartko prze­ta­czała się po kamie­niach, two­rząc nie­wiel­kie sre­brzy­ste kaskady.

Chciała wie­dzieć, dokąd wie­dzie ta ścieżka, a kiedy zapy­tała, tata odpo­wie­dział: „Dokąd tylko zechcesz”.

„Może wła­śnie jestem na tej ścieżce i się nie­długo dowiem”, pomy­ślała wtedy.

Ponie­waż dobrze znała swoją mamę, ruszyła wprost do kuchni, woła­jąc ją po dro­dze po imie­niu.

– Sonya?! – zawo­łała Win­ter. – Co za nie­spo­dzianka!

Po powro­cie z pracy prze­brała się już w wygodny dres i spor­towe buty. Powi­tała córkę szyb­kim uści­skiem.

– Wła­śnie się zasta­na­wia­łam, co z kola­cją – rzu­ciła zachę­ca­jąco. – Jadłaś już?

– Nie, jadę pro­sto z pracy.

– No to mam powód, by wyjąć z zamra­żarki tę resztę zupy z zeszłego tygo­dnia. Rosół z warzy­wami, co ty na to?

– Brzmi dosko­nale.

– Może wyj­miesz butelkę bia­łego wina z chło­dziarki? Napi­jemy się po kie­liszku, póki zupa się nie pod­grzeje.

– Brzmi jesz­cze lepiej.

– No to mów. Wszystko, co masz do powie­dze­nia.

Sonya wyjęła białe wino ze spe­cjal­nej chło­dziarki, którą przy oka­zji remontu kuchni mama zamon­to­wała pod bla­tem.