Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Odrodzona miłość. Wielkie niebezpieczeństwo. Zapierająca dech przyroda.
Wychowana na farmie w malowniczej Dakocie Południowej Lil poznaje Coopa, chłopca z Nowego Jorku, który przyjechał do dziadków na wakacje. Tych dwoje nigdy nie zapomni pierwszej miłości, lecz gdy spotykają się po latach, są już innymi ludźmi. Lil, obrończyni zwierząt, prowadzi rezerwat. Coop, detektyw, wraca na farmę, by pomóc dziadkom. Oboje nie zamierzają przywoływać dawnych sentymentów. W rezerwacie znów zaczynają dziać się dziwne rzeczy: po serii niewyjaśnionych zabójstw ktoś zaczyna prześladować Lil.
Uwielbiana przez polskie czytelniczki Nora Roberts to autorka ponad dwustu powieści, nieodmiennie zajmujących pierwsze miejsce na listach bestsellerów „New York Timesa”, sprzedanych w ponad pięciuset milionach egzemplarzy.
„Nora Roberts należy obecnie do najpopularniejszych powieściopisarek".
Washington Post Book World
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 618
Serce
Bo gdzie jest twój skarb, tam będzie i serce twoje.
Mateusz 6,21, Pismo Święte Starego i Nowego Testamentu, Poznań–Warszawa 1990
1
Dakota Południowa, czerwiec 1989
Życie Coopera Sullivana się skończyło, wiedział o tym. Sędzia i przysięgli – w postaci rodziców – nie dali się przebłagać, nie ulegli jego rozsądnym argumentom, napadom gniewu ani groźbom, skazali go i wyprawili w drogę, z dala od wszystkiego, co znał i lubił, w świat pozbawiony wypożyczalni wideo i big maców.
Jedyne, co ratowało go przed śmiercią z nudów albo utratą zdrowych zmysłów, to nieoceniony game boy.
Coop się zorientował, że podczas tej odsiadki – dwóch strasznych, głupich miesięcy na durnym Dzikim Zachodzie – może liczyć tylko na niego i tetris. Miał świadomość, że ta gra, którą ojciec przywiózł mu niemal z linii montażowej w Tokio, była rodzajem łapówki.
Coop miał jedenaście lat i nie dawał sobie wciskać kitu.
Praktycznie nikt w całych Stanach Zjednoczonych nie miał jeszcze game boya i to było cool. Ale co z tego, że on posiadał coś, o czym inni tylko marzyli, skoro nie mógł się tym pochwalić przed kolegami?
Przez to mógł być tylko Clarkiem Kentem czy Bruce’em Wayne’em, marnym alter ego cool facetów.
Wszyscy jego kumple zostali tam, w Nowym Jorku, miliony lat świetlnych stąd. Spędzali lato w mieście, urządzali wypady na plaże Long Island albo Jersey Shore. Jemu obiecano dwutygodniowy obóz bejsbolowy w lipcu.
Ale to było wcześniej.
Teraz jego rodzice przebywali we Włoszech, we Francji albo innym głupim miejscu, bo urządzili sobie drugi miesiąc miodowy. Tak ładnie nazwali rozpaczliwą próbę ratowania małżeństwa.
Nie. Coop nie dał sobie wcisnąć kitu.
Miesiąc miodowy z synem nie byłby romantyczny, wysłali go więc do dziadków, do tej zapadłej dziury w cholernej Dakocie Południowej.
Zapomniana przez Boga i ludzi Dakota Południowa. Mnóstwo razy słyszał to określenie z ust matki, tylko nie tego dnia, kiedy cała w uśmiechach powiedziała mu, że czeka go przygoda; pozna swoje korzenie. Zapomniana przez Boga i ludzi dziura nagle stała się dziewicza, dzika i podniecająca. Jakby nie wiedział, że matka uciekła od rodziców, z tej ich nędznej małej farmy, gdy tylko skończyła osiemnaście lat.
Tkwił więc teraz w miejscu, z którego sama zwiała, choć niczym na to nie zasłużył. To przecież nie jego wina, że ojciec nie mógł utrzymać fiuta w spodniach i że matka rekompensowała to sobie zakupami na Madison Avenue, o czym Coop się dowiadywał, regularnie ich podsłuchując. Zawalili sprawę, a on został zesłany na jakąś gównianą farmę do dziadków, których ledwie znał.
A do tego oni byli naprawdę starzy.
Miał pomagać przy koniach, które śmierdziały i sprawiały wrażenie, jakby chciały ugryźć. I przy kurczakach, które śmierdziały i naprawdę dziobały.
Dziadkowie nie mieli gosposi, która robiłaby mu omlety czy zbierała jego żołnierzyki. I zamiast samochodami jeździli pikapami. Nawet leciwa babka.
Od wielu dni nie widział normalnego samochodu.
Miał swoje obowiązki i musiał jadać domowe posiłki przygotowane z produktów, które widział pierwszy raz w życiu. I może było to nawet całkiem dobre żarcie, ale przecież nie o to chodziło.
Jedyny telewizor w domu ledwie odbierał i nie było w pobliżu ani jednego McDonalda. Żadnego chińskiego żarcia ani pizzy, które można by zamówić. Żadnych kumpli. Żadnego centrum handlowego, kina, sklepów z wideokasetami.
Mógłby równie dobrze wylądować w Rosji czy jakimś takim miejscu.
Uniósł głowę znad game boya, wyjrzał przez okno samochodu i zobaczył to, co nazywał wielką pustką. Głupie góry, głupia preria, głupie drzewa. Ciągle taki sam widok, odkąd wyjechali z farmy. Przynajmniej dziadkowie przestali mu przeszkadzać w grze, opowiadając, co mijają po drodze.
Jakby obchodziły go te wszystkie historie o osadnikach, Indianach i żołnierzach, którzy pętali się tutaj, zanim się urodził. Cholera, nawet zanim urodzili się jego prehistoryczni dziadkowie.
Kogo obchodził Szalony Koń czy Siedzący Byk? Jego interesowali X-Meni i wyniki rozgrywek bejsbolowych.
A już wszystko, zdaniem Coopa, wyjaśniał fakt, że najbliższe miasteczko nazywało się Deadwood1.
Miał gdzieś kowbojów, konie i bawoły. Jego światem był bejsbol i gry wideo. A tymczasem przez całe lato miał nie zobaczyć ani jednego meczu na stadionie Jankesów.
Równie dobrze mógłby nie żyć.
Zauważył stado jakby zmutowanych jeleni, które szły przez wysoką trawę, a za nim mnóstwo drzew i te głupie wzgórza, które tak naprawdę były zielone. Dlaczego więc nazywały się czarne? Dlatego, że był w przeklętej Dakocie Południowej, gdzie ludzie są szurnięci.
Nie widział za to żadnych budynków, ludzi, ulic, ulicznych handlarzy. Nie widział nic z tego, co było dla niego domem.
Babka odwróciła się na przednim fotelu, żeby na niego spojrzeć.
– Widziałeś wapiti, Cooper?
– Chyba tak.
– Niebawem będziemy u Chance’ów – wyjaśniła. – To miło z ich strony, że zaprosili nas wszystkich na kolację. Polubisz Lil. Jest prawie w tym samym wieku co ty.
Znał zasady.
– Tak, babciu. – Jakby miał zamiar zadawać się z jakąś dziewczyną. Głupią wiejską babą, która pewnie zalatuje koniem. I wygląda jak koń.
Pochylił głowę i wrócił do tetris, żeby babka zostawiła go w spokoju. Trochę przypominała mu matkę. Matkę w starszym wieku, z nieufarbowanymi na blond włosami, bez loków i makijażu. Ale widział ją w tej dziwnej starej kobiecie ze zmarszczkami wokół oczu.
Trochę to było przerażające.
Miała na imię Lucy i miał mówić do niej „babciu”.
Gotowała i piekła. Stale. I rozwieszała pranie na sznurze za domem. Szyła i sprzątała, śpiewając przy tym. Miała nawet ładny głos, jeśli ktoś lubił czegoś takiego słuchać.
Pomagała też przy koniach i Coop musiał przyznać, że był zaskoczony i pod wrażeniem, kiedy zobaczył, jak wskoczyła na grzbiet jednego z nich, choć był nieosiodłany.
Taka stara kobieta – pewnie miała co najmniej pięćdziesiątkę, na miłość boską. Ale całkiem dobrze się trzymała.
Przeważnie nosiła dżinsy, kraciaste koszule i buty z cholewami. Tego dnia jednak włożyła sukienkę i rozpuściła ciemne włosy, które zwykle zaplatała w warkocz.
Nie zauważył, że skręcili z biegnącej w nieskończoność drogi, dopóki nie zaczęli podskakiwać na wybojach. Kiedy zerknął przez okno, zobaczył jeszcze więcej drzew, już mniej płaski teren i rysujące się w oddali góry. Było tu więcej zielonych wzgórz z gołymi skałami na wierzchołkach.
Wiedział, że jego dziadkowie hodują konie i wypożyczają je turystom na wycieczki po górskich szlakach. Tego nie rozumiał. Nie rozumiał, po co ktoś chce wsiąść na konia i jeździć wśród skał i drzew.
Jechali teraz drogą bardziej pokrytą pyłem niż żwirem i Coop zobaczył krowy pasące się po jednej stronie. Liczył, że oznacza to kres podróży. Nie spieszyło mu się na kolację u Chance’ów ani na spotkanie z tą głupią gęsią, Lil.
Ale chciało mu się siku.
Dziadek zatrzymał samochód przed bramą, babcia wysiadła, otworzyła ją i zamknęła, gdy przejechali. Pęcherz dawał się Coopowi we znaki na wybojach.
Wyłoniły się szopy, obory i stajnie lub cokolwiek to było. Pierwsze znaki cywilizacji.
Na jednych polach coś rosło, po innych biegały konie, jakby nie miały nic innego do roboty.
Dom, gdy wreszcie się ukazał, nie różnił się wiele od tego, w którym mieszkali dziadkowie. Jedno piętro, okna, duży ganek. Tyle tylko, że ten był niebieski, podczas gdy dziadków – biały.
Wokół domu rosło dużo kwiatów, które komuś, kto u dziadków nie musiał uczyć się pielić, mogły wydawać się nawet ładne.
Na ganek wyszła kobieta i pomachała do nich. Też była ubrana w sukienkę. Taką długą, która przywiodła mu na myśl zdjęcia hipisów. Kobieta miała ciemne włosy związane w kucyk. Przed domem stały dwa pikapy i stary samochód osobowy.
Dziadek, który prawie nic nie mówił, wysiadł z wozu.
– Cześć, Jenna.
– Miło cię widzieć, Sam. – Kobieta cmoknęła dziadka w policzek, a potem odwróciła się do babki i mocno ją uścisnęła. – Lucy! Czy ci nie mówiłam, żebyście niczego nie przywozili? – dodała, gdy babka wyjęła z samochodu koszyk.
– Nie mogłam cię posłuchać. To placek z wiśniami.
– O, tym nie pogardzimy. A to jest pewnie Cooper. – Jenna wyciągnęła do niego rękę jak do osoby dorosłej. – Witaj.
– Dziękuję pani.
Położyła mu dłoń na ramieniu.
– Wejdźmy do środka. Lil nie może się już doczekać, żeby cię poznać, Cooper. Jeszcze kończy pomagać ojcu, ale oboje zaraz przyjdą. Może lemoniady? Założę się, że po podróży chce ci się pić.
– Uhm. Chyba tak. Mogę pójść do toalety?
– Jasne. Mamy toaletę. – Mówiąc to, zaśmiała się z przekorą w ciemnych oczach i Coop poczuł, że szyję oblewa mu fala gorąca.
Jakby wiedziała, że dla niego wszystko tu wygląda przedpotopowo i nędznie.
Zaprowadziła go do środka, przez duży salon, potem mniejszy pokój i kuchnię, w której pachniało podobnie jak u babki. Domowym jedzeniem.
– Łazienka jest po prawej stronie. – Swobodnie klepnęła go w ramię, a on jeszcze bardziej się zarumienił. – Może napijemy się lemoniady na ganku z tyłu domu i posiedzimy chwilę?! – zawołała do dziadków.
Jego matka nazwałaby to pomieszczenie toaletą. Wysikał się, potem umył ręce nad małą umywalką w rogu. Obok niej na wieszaku wisiały jasnoniebieskie ręczniki w różyczki.
Pomyślał, że w jego domu łazienka była dwa razy większa, z kryształową wazą od Tiffany’ego na mydła. A ręczniki – znacznie miększe i z monogramami.
Nie spieszyło mu się do wyjścia, musnął palcem płatki margerytek, które stały w drewnianej doniczce na umywalce. U niego w domu pewnie byłyby to róże. Do tej pory nie zwracał uwagi na takie rzeczy.
Chciało mu się pić. Miał ochotę wziąć butelkę lemoniady, do tego może paczkę cheetos, i wyciągnąć się na tylnym siedzeniu samochodu z game boyem. Wszystko było lepsze od siedzenia, pewnie godzinami, z gromadą obcych ludzi na ganku jakiejś starej chałupy.
Słyszał, jak rozmawiają i śmieją się w kuchni; pomyślał, że niedługo będzie musiał do nich dołączyć.
Wyjrzał przez małe okno i uznał widok za nieciekawy. Znowu tylko padoki i korrale, stajnie i silosy, tępe zwierzęta gospodarskie, dziwacznie wyglądający sprzęt.
Nie to, że wolałby być teraz we Włoszech i łazić po tych starych uliczkach, ale gdyby był z rodzicami, może przynajmniej zafundowaliby mu pizzę.
Ze stajni wyszła dziewczyna, ciemnowłosa jak ta hipiska, więc domyślił się, że to Lil. Miała na sobie podwinięte dżinsy, wysoko wiązane trampki i czerwoną czapkę bejsbolówkę. Jej włosy były zaplecione w dwa długie warkocze.
Wyglądała na niechlujną i głupią; od razu poczuł do niej niechęć.
Po chwili wyszedł za nią mężczyzna. Miał jasne włosy związane w długi kucyk, co znowu podsuwało skojarzenie z ruchem hipisowskim. On także nosił bejsbolówkę. Powiedział do dziewczyny coś, na co ta zaśmiała się i pokręciła głową. Zaczęła biec, ale mężczyzna ją złapał.
Coop usłyszał, że zapiszczała radośnie, gdy ten podrzucił ją w powietrzu.
Czy jego ojciec kiedykolwiek go gonił? – zastanowił się Coop. Czy podrzucał go w powietrzu, a potem łapał i podrzucał znowu, że aż kręciło się w głowie?
Nie przypominał sobie czegoś takiego. Ojciec odbywał z nim dyskusje, gdy miał czas. A czas, co Coop wiedział, był towarem deficytowym.
Ale te wsioki oczywiście mają mnóstwo czasu – pomyślał. Nie żyją w świecie biznesu jak jego ojciec, prawnik w wielkiej kancelarii. Nie są Sullivanami w trzecim pokoleniu jak on i nie ciąży na nich odpowiedzialność związana z nazwiskiem.
Mogą więc podrzucać dzieciaki od rana do wieczora.
Ponieważ dziwnie ścisnęło go w żołądku, odwrócił się od okna. Nie miał wyboru, poszedł więc męczyć się przez resztę dnia.
Lil zachichotała, gdy ojciec kolejny raz podrzucił ją w powietrzu. Odzyskawszy oddech, próbowała spojrzeć na niego surowo.
– Wcale nie będzie moim chłopakiem.
– Teraz tak mówisz. – Josiah Chance znienacka połaskotał córkę pod pachami. – Ale już ja będę miał oko na tego mieszczucha.
– Nie chcę mieć chłopaka. – Lil z doświadczeniem prawie dziesięciolatki wyniośle machnęła ręką. – Są z nimi tylko kłopoty.
Joe przyciągnął ją do siebie i pogłaskał po policzku.
– Przypomnę ci o tym za kilka lat. Chyba już przyjechali. Chodź, przywitamy się z nimi, a potem umyjemy.
Właściwie nie miała nic przeciwko chłopakom. I wiedziała, jak należy zachowywać się w towarzystwie. Ale mimo to…
– A jeśli go nie polubię, czy będę musiała się z nim bawić? – zapytała.
– To nasz gość. W dodatku jest obcy na obcej ziemi. Czy nie chciałabyś, żeby ktoś w twoim wieku był dla ciebie miły i oprowadził cię, gdybyś znalazła się w Nowym Jorku?
Zmarszczyła smukły nosek.
– Wcale nie chcę jechać do Nowego Jorku.
– Założę się, że on także nie chciał przyjechać tutaj.
Nie rozumiała, dlaczego. Przecież mieli tu wszystko: konie, psy, koty, góry, drzewa. Ale rodzice nauczyli ją, że choć ludzie pozornie różnią się od siebie, w gruncie rzeczy są tacy sami.
– Będę dla niego miła.
Przynajmniej na początku – pomyślała.
– Ale nie uciekniesz i nie wyjdziesz za niego?
– Tato!
Przewróciła oczami w chwili, gdy chłopak zjawił się na ganku. Przyjrzała mu się, jakby miała do czynienia z nowym gatunkiem.
Był wyższy, niż się spodziewała, a jego włosy miały kolor sosnowej kory. Sprawiał wrażenie naburmuszonego albo smutnego. Ani jedno, ani drugie nie wróżyło dobrze. Ubrany był według niej po miejsku, miał ciemne dżinsy, niezbyt znoszone ani sprane, i sztywną białą koszulę. Wziął szklankę lemoniady, którą poczęstowała go matka, i przyglądał się Lil równie nieufnie jak ona jemu.
Wzdrygnął się, usłyszawszy krzyk jastrzębia, i Lil w porę się opanowała, żeby nie parsknąć szyderczo śmiechem. Matce by się to nie podobało.
– Cześć, Sam. – Joe uśmiechnął się szeroko i wyciągnął rękę do gościa. – Jak leci?
– Nie mogę narzekać.
– Hej, Lucy, ależ ładnie wyglądasz.
– Robię, co mogę. To nasz wnuk, Cooper.
– Miło cię poznać, Cooper. Witaj w Black Hills. A to moja mała Lil.
– Cześć. – Lil uniosła głowę. Miał niebieskie oczy – jasnoniebieskie jak lód w górach. Nie uśmiechnął się, uśmiech nie pojawił się też w jego oczach.
– Joe i Lil, idźcie się umyć. Zjemy na dworze – rzuciła Jenna. – Taki ładny wieczór. Cooper, usiądź przy mnie i opowiedz, co lubisz robić w Nowym Jorku. Nigdy tam nie byłam.
Lil wiedziała z doświadczenia, że matka potrafi każdego rozbroić, skłonić do mówienia i uśmiechu. Ale wyglądało na to, że Cooper Sullivan z Nowego Jorku jest wyjątkiem. Odzywał się tylko wtedy, gdy ktoś zwracał się do niego; przestrzegał zasad dobrego wychowania, ale nic ponadto.
Zasiedli przy stole ogrodowym, tak jak Lil lubiła najbardziej, i zabrali się do jedzenia pieczonego kurczaka, sałatki ziemniaczanej i młodej fasolki, którą matka rano zebrała w ogrodzie.
Rozmawiali o koniach, bydle i zbiorach, a także o pogodzie, książkach i sąsiadach. O tym wszystkim, co w świecie Lil odgrywało zasadniczą rolę.
Chociaż Cooper wydawał się Lil równie sztywny jak jego koszula, zmiótł z talerza wszystko i jeszcze poprosił o dokładkę. Poza tym specjalnie nie otwierał ust. Dopóki ojciec nie wspomniał o bejsbolu.
– Boston przełamie tego roku złą passę.
Cooper prychnął i zaraz potem się skulił.
Joe z typową dla siebie swobodą wziął koszyk z bułkami i podsunął go chłopcu.
– O, pan nowojorczyk. Jankesi czy Metsi?
– Jankesi.
– Szkoda słów. – Joe jakby ze współczuciem pokiwał głową. – Nie w tym roku, mały.
– Mamy silne pole wewnętrzne, dobrych graczy. Proszę pana – dodał, jakby sobie o tym przypomniał.
– Baltimore już was dogania.
– Udało im się fuksem. Polegli w zeszłym roku i w tym spadną na dalszą pozycję.
– Ale wtedy podskoczą Red Soksi.
– Raczej się podczołgają.
– O, mądrala.
Cooper lekko zbladł, ale Joe ciągnął, jakby nie zauważył jego reakcji.
– Coś ci powiem, może gdyby wziąć Wade’a Boggsa i dorzucić Nicka Esasky… I jeszcze…
– Dona Mattingly, Steve’a Saxa.
– George’a Steinbrennera.
Coop uśmiechnął się po raz pierwszy.
– Hm, nie można mieć wszystkiego.
– Skonsultuję się z moim ekspertem. Soksi czy Jankesi, Lil?
– Ani jedni, ani drudzy. Baltimore. Są młodzi, prą do przodu. Mają w zespole Franka Robinsona. Boston gra na luzie, ale im się nie uda. Jankesi? Bez szans, nie w tym roku.
– Moje jedyne dziecko, a tak mnie rani. – Joe przyłożył dłoń do serca. – Grasz u siebie, w domu, Cooper?
– Tak, proszę pana. Na drugiej bazie.
– Lil, zabierz Coopera za stajnię. Możecie trochę potrenować, żeby spalić to, co zjedliście.
– Dobra.
Coop zsunął się z ławki.
– Dziękuję za kolację, pani Chance. Była pyszna.
Kiedy dzieci odeszły, Jenna spojrzała na Lucy.
– Biedny chłopiec – szepnęła.
Psy pobiegły naprzód, przez pole.
– Ja gram na trzeciej bazie – wyjaśniła Coopowi Lil.
– Gdzie? Tu nie ma gdzie grać.
– Tuż za Deadwood. Mamy boisko i własne rozgrywki ligowe. Będę pierwszą kobietą, która zagra w lidze narodowej.
Coop prychnął.
– Kobiety nie mają wstępu do pierwszej ligi. Tak już jest.
– Co nie znaczy, że musi być. Tak zawsze mówi mama. Mnie się uda.
Znowu prychnął i chociaż zjeżyła się na to, wydał jej się sympatyczniejszy. Przynajmniej nie był już taki sztywny.
– Za cienka jesteś.
– Gdzie za cienka?
Parsknął śmiechem i choć wiedziała, że śmiał się z niej, postanowiła dać mu jeszcze jedną szansę.
W końcu powierzono go jej opiece. Bo był obcy na obcej ziemi.
– Gdzie wy tam gracie w Nowym Jorku? Myślałam, że wszędzie jest beton.
– Grywamy w Central Parku, a czasami w Queens.
– Co to jest Queens?
– Jedna z dzielnic.
– Jak to?
– Jezu, Nowy Jork to miasto i składa się z dzielnic.
Przystanęła, oparła pięści na biodrach i spojrzała na niego groźnie ciemnymi, bardzo ciemnymi oczami.
– Jeśli próbujesz robić głupca z kogoś, kto zadaje ci pytanie, sam jesteś głupcem.
Wzruszył ramionami i okrążył wraz z nią wielką oborę z czerwonej cegły.
Śmierdziało tam zwierzętami gospodarskimi, kurzem i kupami. Coop nie mógł zrozumieć, jak ktoś może mieszkać w takim smrodzie, wśród tych wszystkich odgłosów: gdakania, muczenia, parskania. Już miał rzucić na ten temat jakąś szyderczą uwagę, kiedy zauważył ogrodzone siatką małe boisko do bejsbola.
To nie było to, do czego przywykł, ale wyglądało nieźle. Ktoś, pewnie ojciec Lil, wzniósł z trzech stron ogrodzenie z siatki. Za nim rosły krzaki i jeżyny, przechodzące następnie w pole, na którym stało bezczynnie stado krów. Przy oborze, pod daszkiem, zauważył zniszczoną skrzynię. Lil otworzyła ją, po czym wyjęła rękawice, kije, piłki.
– Tata i ja trenujemy wieczorami po kolacji. Mama rzuca mi czasami piłki, ale ma słabą rękę. Możesz odbijać pierwszy, jeśli chcesz, bo jesteś gościem. Ale musisz włożyć kask. Takie są zasady.
Coop włożył kask, który mu podała, a potem sprawdził wagę kilku kijów. Z jednym z nich w ręku poczuł się wreszcie jak wtedy, gdy grał w game boya.
– Tata z tobą trenuje?
– Jasne. Grał przez kilka sezonów w drugiej lidze, na wschodzie, więc jest całkiem niezły.
– Naprawę? – Opadła mu szczęka. – Grał zawodowo?
– Przez kilka sezonów. Zrobił sobie coś w staw barkowy i się skończyło. Postanowił pozwiedzać kraj i wylądował tutaj. Znalazł pracę u moich dziadków – kiedyś ta farma należała do nich – i poznał mamę. Odbijasz?
– Uhm. – Coop stanął pod siatką i zamachnął się kilka razy na próbę. Pozycja. Dziewczyna rzuciła prostą, wolną piłkę, tak że trafił w nią bez problemu i wybił w pole.
– Ładnie, udało ci się. Mamy sześć piłek. Będziemy je chwytać w polu po rzucie. – Ponownie przyjęła pozycję i posłała mu kolejną łatwą piłkę.
Coop poczuł lekki odrzut, gdy piłka poszybowała w kierunku pola. Odbił trzecią, potem zakołysał biodrami i czekał na następną.
Lil zaimprowizowała rzut i go schrzaniła.
– Dobre ścięcie – powiedziała tylko, gdy spojrzał na nią spod zmrużonych powiek.
Mocniej ujął kij i zaparł się piętami. Chciała go wyprowadzić w pole tym niskim podkręconym. Odbił następną piłkę, posyłając ją w siatkę, tak że aż o nią zadzwoniła.
– Kopsnij mi z powrotem te trzy piłki, jeśli chcesz – powiedziała. – Rzucę ci jeszcze kilka.
– Nie. Teraz twoja kolej.
Już on jej pokaże.
Zamienili się miejscami. Zamiast ją najpierw zmylić od razu posłał mocną piłkę. Udało jej się odbić, ale sfaulowała. Odbiła następną i posłała ją w niebo. Ale już z trzecią poradziła sobie świetnie. Coop musiał przyznać, że gdyby byli na prawdziwym boisku, wybiłaby ją.
– Niezła jesteś.
– Lubię odbijać wysoko i w pole gry. – Lil oparła kij o siatkę i ruszyła w stronę pola. – W sobotę rozgrywamy mecz. Mógłbyś przyjść.
Jakiś kretyński mecz na zadupiu. Ale lepsze to niż nic – pomyślał.
– Czemu nie.
– Chodzisz na prawdziwe mecze? Na stadionie Jankesów?
– Pewnie, że tak. Mój ojciec dostaje bilety w sezonie, zawsze ma miejsca na trybunie honorowej, tuż za linią trzeciej bazy.
– Nie mów!
Zaimponował jej i poczuł odrobinę satysfakcji. Od biedy mógł z kimś pogadać o bejsbolu; nawet jeśli była to tylko wieśniaczka. Poza tym wiedziała, co robi się z kijem i piłką, a to już duży plus.
Mimo to Coop w odpowiedzi tylko wzruszył ramionami, a potem patrzył, jak Lil zgrabnie prześlizguje się pomiędzy drutami kolczastymi. Nie protestował jednak, gdy się odwróciła i przytrzymała druty, żeby i on mógł przejść.
– My oglądamy bejsbol w telewizji albo słuchamy transmisji przez radio. A raz pojechaliśmy do Omaha, żeby obejrzeć mecz na żywo. Ale nigdy nie byłam na rozgrywkach pierwszoligowych.
To mu przypomniało, gdzie się znajduje.
– Mieszkacie miliony lat świetlnych od jakiegokolwiek stadionu. Od czegokolwiek.
– Tata mówi, że któregoś dnia zrobimy sobie urlop i pojedziemy na wschód. Może na stadion Fenway, bo jest fanem Red Soksów. – Znalazła piłkę i włożyła ją do kieszeni. – Lubi obstawiać najsłabszych.
– Mój ojciec zawsze obstawia zwycięzców.
– Tak robią wszyscy, a ktoś musi stawiać na słabeuszy. – Uśmiechnęła się do niego i zamrugała długimi rzęsami przesłaniającymi ciemne brązowe oczy. – W tym roku to będzie Nowy Jork.
Wyszczerzył zęby w uśmiechu, zanim się zreflektował.
– Tak ci się tylko zdaje.
Podniósł piłkę i przerzucił ją z ręki do ręki, gdy ruszyli w stronę drzew.
– Co robicie z tymi wszystkimi krowami?
– To bydło opasowe. Hodujemy je, a potem sprzedajemy. Żeby ludzie mieli co jeść. Założę się, że nawet nowojorczycy jadają steki.
Uznał, że to obrzydliwe – już sama myśl, że patrząca na niego krowa skończy któregoś dnia na czyimś talerzu, może nawet na jego, wydała mu się okropna.
– Masz jakieś zwierzęta w domu? – zapytała.
– Nie.
Nie wyobrażała sobie, jak można żyć bez zwierząt w pobliżu. Ze współczucia, że tak jest właśnie w jego przypadku, poczuła dławienie w gardle.
– W mieście jest chyba trudniej. Nasze psy… – Urwała, rozglądając się w koło, a potem je dostrzegła. – Cały dzień biegają poza domem, a potem zbierają się wokół stołu, bo liczą, że coś dostaną. To dobre psiska. Możesz przyjeżdżać, żeby pobawić się z nimi, jeśli chcesz, no i żeby pograć na boisku.
– Może. – Spojrzał na nią ukradkiem. – Dzięki.
– Niewiele dziewczyn, które znam, tak lubi bejsbol – zauważyła. – I jazdę na rowerze czy łowienie ryb. Ja tak. Tata uczy mnie też tropić. Sam nauczył się tego od mojego dziadka, ojca mamy. I jest w tym naprawdę dobry.
– Tropić?
– Zwierzęta i ludzi. Dla zabawy. Wszędzie jest mnóstwo śladów, można z nich wiele wyczytać.
– Skoro tak mówisz.
Uniosła głowę, gdy usłyszała jego lekceważący ton.
– Byłeś kiedyś na biwaku?
– A po co?
Uśmiechnęła się tylko.
– Zaraz zrobi się ciemno. Lepiej znajdźmy ostatnią piłkę i wracajmy. Gdy przyjedziesz następnym razem, może tata zagra z nami albo zabierze nas na przejażdżkę. Lubisz jeździć?
– Na koniu? To masz na myśli? Nie wiem. Głupio to wygląda.
Zrobiła zaciętą minę, tak jak przy uderzeniu piłki bejsbolowej.
– Wcale nie głupio. Głupio jest tak mówić tylko dlatego, że nic się o tym nie wie. Poza tym to frajda. Kiedy…
Nagle stanęła jak wryta. Gwałtownie wciągnęła powietrze i chwyciła Coopa za ramię.
– Nie ruszaj się.
– Co? – Ponieważ dłoń na jego ramieniu zadrżała, serce podeszło mu do gardła. – Wąż?
Przerażony spojrzał na trawę.
– Puma. – Ledwie to wykrztusiła. Stała nieruchomo, z drżącą ręką na jego ramieniu, i patrzyła w gęste krzaki.
– Jak to? Gdzie? – Podejrzewał, że się wygłupia i chce go przestraszyć, więc próbował strząsnąć jej rękę.
Początkowo nie widział nic z wyjątkiem zarośli, drzew oraz stoku wzgórza. Potem dostrzegł cień.
– O cholera. Jasna cholera!
– Nie ruszaj się. – Patrzyła w tamto miejsce jak zahipnotyzowana. – Jeśli zaczniesz uciekać, pobiegnie za tobą, a jest szybsza. Nie! – Chwyciła go za ramię, gdy zrobił krok do przodu, ściskając w ręce piłkę. – Nie rzucaj niczym, nie teraz. Mama mówi… – Nie mogła przypomnieć sobie, co dokładnie mówiła jej matka. Nigdy wcześniej nie widziała żadnego wielkiego kota, nie w rzeczywistości, nie w pobliżu farmy. – Musimy narobić hałasu i ją spłoszyć.
Drżąc, wspięła się na palce, uniosła ramiona nad głowę i zaczęła krzyczeć.
– Zjeżdżaj! Zjeżdżaj stąd! – I zawołała do Coopera. – Krzycz! Postaraj się wyglądać groźnie!
Szybko zmierzyła pumę wzrokiem, od łba po czubek ogona. Chociaż serce waliło jej w piersi ze strachu, nagle poczuła coś jeszcze.
Podziw.
Oczy pumy błyszczały w zapadającym zmroku – i jakby spoglądały prosto na nią. Mimo że Lil zaschło w gardle, pomyślała: jest piękna, jest taka piękna.
Zwierzę z wielką gracją zrobiło krok do przodu. Patrzyło na nich, jakby się zastanawiało, czy zaatakować, czy się wycofać.
Coop zaczął wrzeszczeć tuż obok; głos miał ochrypły ze strachu. Lil zobaczyła, jak wielki kot uchodzi w głębszy cień, a potem znika – plama matowego złota, która tak ją urzekła.
– Uciekła! Uciekła! – krzyknął Coop.
– Nie uciekła – mruknęła Lil. – Odeszła.
Pulsowało jej w uszach, ale usłyszała, że ojciec ją woła, i odwróciła się szybko. Biegł przez pole, wśród zdziwionych krów. Kilka jardów za nim podążał dziadek Coopa. Trzymał strzelbę, którą, jak sobie uświadomiła, musiał wziąć z domu. Towarzyszyły im psy; za nimi szła matka ze śrutówką i babcia Coopa.
– Puma – wydusiła z siebie, zanim Joe podniósł ją i przytulił. – Tam. O tam. Poszła sobie.
– Wracajcie do domu. Coop. – Drugą ręką Joe przyciągnął do siebie chłopca. – Oboje do domu. Natychmiast.
– Już odeszła, tato. Przestraszyliśmy ją.
– Do domu! – rzucił, gdy Jenna wyminęła Sama i podbiegła do nich.
– O Boże. Nic wam nie jest! – Objęła Lil i jednocześnie podała Joemu śrutówkę. – Nic ci się nie stało? – Pocałowała córkę w policzek, we włosy, a potem schyliła się i tak samo cmoknęła Coopa.
– Zabierz ich do domu, Jenna. Odprowadź dzieciaki i Lucy, i nie wychodźcie.
– Idziemy, idziemy. – Jenna otoczyła dzieci ramionami i spojrzała w poważną twarz Sama, gdy się do nich zbliżył. – Uważajcie na siebie.
– Nie zabijajcie jej, tato! – krzyknęła Lil, gdy matka pociągnęła ją za sobą. – Jest taka piękna. – Spojrzała w stronę zarośli, drzew, bo miała nadzieję, że jeszcze zobaczy zwierzę. – Nie zabijajcie jej.
2
Coop miał potem kilka koszmarnych snów. W jednym z nich puma z błyszczącymi żółtymi oczami wskoczyła do jego pokoju przez okno i pożarła go łapczywie, zanim zdążył wydać choćby okrzyk. W drugim zgubił się na wzgórzach, wśród drzew i skał, całe mile od domu. Nikt nie przyszedł mu na pomoc. Nikt nie zauważył nawet, że go nie ma – pomyślał.
Ojciec Lil nie zabił pumy. W każdym razie nie było słychać strzałów. Po powrocie obaj z dziadkiem zjedli placek z wiśniami i lody domowej roboty i rozmawiali o czym innym.
Specjalnie. Coop znał te sztuczki dorosłych. Żadne z nich nie chciało wspominać o tym, co się wydarzyło, dopóki dzieci nie pójdą do łóżek.
Pogodzony ze swoim zesłaniem, choć wciąż pełen niechęci, wykonywał obowiązki, jadł posiłki, grał w game boya. Miał nadzieję, że jeśli zrobi, co ma do zrobienia, dostanie dzień wolny i będzie mógł pojechać na farmę Chance’ów, żeby pograć w bejsbol.
Może pan Chance też zagra, a wtedy mógłby go zapytać, jak to jest grać w bejsbol zawodowo. Ojciec wprawdzie chciał, żeby Coop poszedł na studia prawnicze i pracował potem w rodzinnej firmie, ale może, może, zamiast tego udałoby mu się zostać bejsbolistą.
Gdyby był dostatecznie dobry.
Przy tych myślach o bejsbolu, o ucieczce, o nędzy, jaką były te wakacje, wielki kot o żółtych oczach mógł być tylko kolejną wizją senną.
W milczeniu jadł na śniadanie racuchy; tak nazywała je babka, która krzątała się w starej kuchni. Dziadek już wyszedł, miał jakieś sprawy na farmie. Coop jadł powoli, mimo że game boy był zabroniony przy stole. Po śniadaniu czekały go prace na dworze.
Lucy nalała sobie kawy do grubego białego kubka, wzięła go i usiadła po drugiej stronie stołu.
– Cóż, Cooper, jesteś już u nas dwa tygodnie.
– Chyba tak.
– Pora skończyć z tym ponuractwem. Jesteś dobrym, bystrym chłopcem. Robisz, co ci się mówi, i nie narzekasz. Nie na głos w każdym razie.
Wyraz jej oczu – przenikliwy, wcale nie wredny – zdradzał, że wiedziała, jak bardzo wyrzekał w myślach.
– To dobre cechy. Ale też jesteś smutny, rzadko się odzywasz i chodzisz takim ciężkim krokiem, jakbyś był w więzieniu. To z kolei nie za dobrze.
Nic nie powiedział; chciał już zjeść śniadanie i zwiać. Zgarbił się, pełen obaw, że teraz czeka go rozmowa. A to oznaczało, wiedział z doświadczenia, że babka zaraz mu powie, co jest z nim nie tak, czego się po nim spodziewała i jaki sprawia jej zawód.
– Wiem, że jesteś wściekły, i masz do tego prawo. Dlatego te dwa tygodnie były dla ciebie takie ciężkie.
Zamrugał, patrząc w talerz, a między jego brwiami pojawiła się zmarszczka.
– Prawda jest taka, Cooper, że ja też jestem wściekła, za ciebie. Twoi rodzice postąpili egoistycznie, zrobili coś, zupełnie się z tobą nie licząc.
Uniósł głowę zaledwie o cal, zerknął w górę i napotkał jej spojrzenie. Może to jakaś sztuczka, pomyślał, może babka zamierza go sprowokować, żeby z czymś się wyrwał. A wtedy go ukarze, zabroni mu wychodzić z domu albo coś takiego.
– Mogą robić, co chcą – odparł.
– Tak, owszem. – Energicznie skinęła głową i napiła się kawy. – Co nie znaczy, że powinni. Cieszę się, że tu jesteś, tak samo jak dziadek. On niewiele mówi, ale wiem, że tak jest. Wiem też jednak, że to egoistyczne z naszej strony. Chcemy cię tu mieć, chcemy poznać naszego jedynego wnuka, pobyć z nim trochę, bo wcześniej nie mieliśmy specjalnie okazji. Ale ty się tu męczysz i przykro mi z tego powodu.
Patrzyła mu prosto w twarz. I nie wyglądało to na żadne sztuczki.
– Wiem, że wolałbyś być w domu, wśród kolegów – ciągnęła. – Chciałeś pojechać na obóz bejsbolowy, tak jak rodzice ci obiecali. Tak, wiem o tym.
Znowu pokiwała głową i pijąc kawę, spojrzała surowym wzrokiem za okno. Wyglądało na to, że naprawdę jest zła, tak jak powiedziała. Ale nie na niego. Zła za niego.
A to było coś, czego już nie rozumiał. Coś, co powodowało dziwny ból i ściskanie w piersi.
– Wiem o tym – powtórzyła. – Chłopiec w twoim wieku nie ma wiele do powiedzenia, nie ma dużego wyboru. Kiedyś to się zmieni, ale na razie nic z tego. Więc możesz cieszyć się tym, co masz, albo być nieszczęśliwy.
– Chciałbym po prostu wrócić do domu. – Nie zamierzał tego powiedzieć, tylko tak pomyślał. Te słowa wyrwały mu się mimo woli, wydobyły ze ściśniętej, przepełnionej bólem piersi.
Znowu spojrzała mu w oczy.
– Wiem, kochanie. Wiem. Żałuję, że nie mogę ci tego załatwić. Może mi nie wierzysz, nie znasz mnie przecież za dobrze, ale naprawdę chciałabym tego, co ty.
Nie chodziło o to, czy jej wierzył, czy nie, tylko o to, że w ogóle z nim rozmawiała. Rozmawiała tak, jakby był dla niej ważny. Dlatego wyrzucił z siebie następne słowa, dając wyraz poczuciu krzywdy.
– Po prostu mnie tu wysłali, a nie zrobiłem nic złego. – W jego głosie dało się słyszeć płacz. – Nie chcieli, żebym pojechał z nimi. Nie chcieli mnie.
– My cię chcemy. Zdaję sobie sprawę, że to dla ciebie marna pociecha. Ale musisz o tym wiedzieć, uwierzyć w to. Może kiedyś w życiu będziesz potrzebował swojego miejsca na ziemi. Zawsze znajdziesz je tutaj.
Wypowiedział to najgorsze. Najgorsze, co nosił w sobie.
– Oni się rozwiodą.
Zamrugał powiekami i spojrzał na nią, bo spodziewał się, że zaprzeczy, powie, że to nieprawda, będzie udawać, że wszystko jest w porządku.
– I co wtedy stanie się ze mną? – zapytał.
– Przeżyjesz to.
– Oni mnie nie kochają.
– My cię kochamy. My cię kochamy – zapewniła stanowczo, gdy znowu pochylił głowę i nią pokręcił. – Po pierwsze dlatego, że jesteś naszym wnukiem. Należysz do rodziny. Po drugie, bo tak i już.
Kiedy na jego talerz skapnęły dwie łzy, Lucy kontynuowała:
– Nie mogę mówić za nich, bo nie wiem, co czują, co myślą. Ale mogę ocenić ich postępowanie. Jestem na nich wściekła. Jestem wściekła za to, że cię ranią. Można powiedzieć, że to tylko jedno lato, jeszcze nie koniec świata. Ale ci, którzy tak myślą, nie pamiętają, jak to jest mieć jedenaście lat. Nie mogę sprawić, że będziesz czuł się tu szczęśliwy. Ale, Cooper, zamierzam cię o coś prosić. Tylko o jedno, choć może będzie to dla ciebie trudne. Zamierzam cię prosić, żebyś spróbował.
– Wszystko jest tu inaczej.
– Na pewno. Ale może znajdziesz w tej odmienności coś, co ci się spodoba. A wtedy koniec sierpnia nie będzie wydawał ci się taki odległy. Zrób to, Cooper, naprawdę spróbuj, a ja namówię dziadka, żeby kupił nowy telewizor. Taki, do którego nie potrzeba tej anteny w kształcie króliczych uszu.
Parsknął śmiechem.
– A jeśli spróbuję i mimo to nic mi się nie spodoba?
– Postaraj się.
– A jak długo mam się starać, zanim kupicie nowy telewizor?
Zaśmiała się, serdecznie i głośno, i z jakiegoś powodu na ten dźwięk kąciki jego ust się uniosły, a ucisk w piersi zelżał.
– Sprytny chłopak. Dobra. Powiedzmy: dwa tygodnie. Dwa tygodnie ponuractwa, dwa tygodnie prób. Włóż w to trochę serca, a będziemy mieli w salonie nowy telewizor. Umowa stoi?
– Tak, babciu.
– Świetnie. Więc teraz wyjdź na dwór i poszukaj dziadka. Pracuje i chyba potrzebuje pomocy.
– Dobrze. – Wstał. Później nie mógł zrozumieć, dlaczego nagle wyrzucił to z siebie: – Strasznie na siebie krzyczą i nawet nie wiedzą, że jestem w pobliżu. On uprawia seks z kimś innym. Chyba zdarza mu się to często.
Lucy wydała przeciągłe westchnienie.
– Podsłuchujesz, chłopcze?
– Czasami. Ale czasami tak krzyczą, że wcale nie muszę podsłuchiwać. Nigdy nie słuchają, kiedy do nich mówię. Czasami udają, że słuchają, a czasami nawet tego im się nie chce. Nie obchodzi ich, czy mi coś odpowiada, dopóki jestem cicho i nie wchodzę im w drogę.
– Tu jest inaczej.
– Może. Pewnie tak.
Wychodząc z domu, nie wiedział, co ma o tym myśleć. Żaden dorosły nigdy nie rozmawiał z nim w ten sposób ani go nie słuchał. Dotąd też nikt nie wypowiadał się krytycznie o jego rodzicach – chyba że sami nawzajem o sobie.
Powiedziała, że go tu chcą. Nikt nigdy nie mówił mu czegoś takiego. Powiedziała to, choć musiała wiedzieć, że on nie chce tu być, i wyglądało na to, że wcale nie zamierzała wzbudzić w nim wyrzutów sumienia. Wyglądało na to, że po prostu mówiła prawdę.
Zatrzymał się i rozejrzał wokół. Jasne, mógł spróbować, ale co miało mu się tutaj spodobać? Konie, świnie i kurczęta? Same pola i wzgórza, nic poza tym.
Polubił jej racuchy, ale chyba nie to miała na myśli.
Wsadził ręce do kieszeni i ruszył za dom, skąd dochodziło stukanie. Teraz musiał pobyć z tym dziwnym, przeważnie milczącym dziadkiem. Jak coś takiego mogło mu się spodobać?
Skręcił za róg i zobaczył Sama przy wielkiej stodole z białym silosem. Na widok tego, co Sam wbijał w ziemię, odebrało mu mowę.
Ogrodzenie z metalowymi palikami – jak wokół boiska bejsbolowego.
Miał ochotę pobiec tam, przefrunąć nad podwórkiem. Ale zmusił się, żeby iść spokojnie. Może to tylko wyglądało jak boisko do bejsbola. Może to była po prostu zagroda dla zwierząt.
Sam uniósł głowę, zamachnął się i uderzył w palik.
– Spóźniłeś się do pracy.
– Tak, dziadku.
– Nakarmiłem już bydło, ale będziesz musiał zebrać jajka.
– Babcia powiedziała, że potrzebujesz pomocy.
– Nie. Już skończyłem. – Sam wyprostował się z niewielkim młotkiem w dłoni i cofnął o krok. W milczeniu zlustrował ogrodzenie z siatki.
– Jajka same nie wskoczą do wiadra – zauważył.
– Nie, dziadku.
– Gdy już zrobisz swoją robotę – dodał Sam, gdy Coop odwrócił się i zamierzał odejść – mógłbym ci rzucić kilka piłek. – Podszedł do kija, który stał oparty o ścianę obory. – Użyłbyś tego. Zrobiłem go wieczorem.
Zaskoczony Cooper wziął kij i przesunął dłońmi po gładkim drewnie.
– Ty to zrobiłeś?
– Nie widzę powodu, żeby wydawać pieniądze.
– Tu jest… tu jest moje imię. – Coop z nabożeństwem dotknął palcami wyrytych w drewnie liter.
– Dzięki temu będziesz wiedział, że jest twój. Zamierzasz pójść dziś po te jajka czy nie?
– Już, dziadku. – Oddał Samowi kij. – Dziękuję.
– Nie nudzą ci się te cholerne uprzejmości, chłopcze?
– Tak, dziadku.
Samowi drgnęły usta.
– No idź już.
Coop ruszył w stronę kurnika, przystanął i odwrócił się.
– Dziadku? Nauczysz mnie jeździć konno?
– Zrób swoją robotę. A potem zobaczymy.
Były takie rzeczy, które zaczynały mu się podobać, przynajmniej trochę. Lubił ćwiczyć odbicia po kolacji i to, jak dziadek zaskakiwał go co parę rzutów zwariowanymi, śmiesznymi podpuchami. Lubił jeździć wokół korralu na Dottie, drobnej klaczy, gdy już przestał się bać, że go kopnie albo ugryzie.
Konie nie wydawały się już takie śmierdzące, kiedy człowiek oswoił się z nimi trochę albo gdy pojeździł na nich, nie robiąc w gacie ze strachu.
Podobała mu się burza z piorunami, która nadeszła znienacka pewnego wieczoru i rozszalała się na niebie. Lubił nawet siedzieć – czasami – w oknie swojego pokoju i wyglądać przez nie. Wciąż brakowało mu Nowego Jorku, kolegów i własnego życia, ale fajnie było obserwować gwiazdy i wsłuchiwać się w odgłosy domu, gdy wokół panowała cisza.
Nie lubił kur, ich smrodu i gdakania, ani wrednego błysku w oczach, gdy szedł po jajka. Ale same jajka już lubił, czy to na śniadanie, czy w naleśnikach, ciastach i ciastkach.
W wielkim szklanym słoju babci zawsze były ciastka.
Nie lubił, gdy goście przychodzili z wizytą ani gdy jechał z dziadkami do miasteczka i ich znajomi mierzyli go wzrokiem, mówiąc coś w rodzaju: „Ach, więc to jest syn Missy!” (jego matka, która miała na imię Michelle, w Nowym Jorku była nazywana Chelle). I zaraz potem dodawali, że jest jak skóra zdarta z dziadka. Który był przecież stary.
Lubił widok pikapa Chance’ów, toczącego się po wybojach w kierunku domu – mimo że Lil była dziewczyną.
Grała w bejsbol i nie chichotała przez większość czasu jak baby, które znał. Nie słuchała bez przerwy New Kids on the Block i nie wzdychała do nich. To był plus.
Jeździła konno lepiej niż on, ale się z niego nie nabijała. Po jakimś czasie przestał myśleć, że zadaje się z dziewczyną. Zadawał się z Lil.
I już tydzień po rozmowie w kuchni – wcale nie dwa – w saloniku znalazł się nowiutki telewizor.
– Nie ma sensu dłużej z tym zwlekać – oświadczyła babcia. – Dotrzymałeś umowy. Jestem z ciebie dumna.
Nie przypominał sobie, żeby w całym jego życiu ktokolwiek był z niego dumny – a przynajmniej tak mówił – tylko dlatego, że on się starał.
Kiedyś, gdy uznali, że dobrze sobie radzi na koniu, pozwolili mu wybrać się z Lil na przejażdżkę, pod warunkiem że nie wyjadą poza pola i będą widoczni z domu.
– I co? – zapytała Lil, gdy prowadzili konie przez trawę.
– Co „co”?
– Czy to takie głupie?
– Może nie. Ona jest całkiem cool. – Poklepał Dottie po szyi. – I lubi jabłka.
– Szkoda, że nie pozwolili nam pojechać na wzgórza, tam to są widoki. Ale tak daleko mogę jeździć tylko z rodzicami. Chociaż… – Rozejrzała się, jakby chciała sprawdzić, czy ktoś nie podsłuchuje. – Raz wymknęłam się przed świtem i pojechałam sama. Próbowałam wytropić pumę.
Wytrzeszczył oczy.
– Zwariowałaś?
– Dużo o nich czytałam. Wypożyczyłam książki z biblioteki. – Tego dnia była w kowbojskim kapeluszu, a jeden z długich warkoczy przerzuciła sobie przez ramię. – Przeważnie nie atakują ludzi. I nie podchodzą do ich siedzib, do takich farm jak nasza, chyba że migrują albo coś takiego.
Biło od niej podniecenie, gdy odwróciła się w siodle, aby spojrzeć na oniemiałego Coopa.
– Było super! Naprawdę super! Znalazłam odchody, ślady i wszystko. Ale potem zgubiłam trop. Nie chciałam być za długo poza domem, zresztą, gdy wróciłam, rodzice już wstali. Ale udawałam, że wyszłam tylko na chwilę.
Zacisnęła usta i spojrzała na niego znacząco.
– Tylko nikomu nie mów.
– Nie jestem skarżypytą. – Co za zniewaga! – Ale nie możesz sama wybierać się na takie wyprawy. Jasna cholera, Lil.
– Umiem tropić. Nie tak dobrze jak tata, ale całkiem nieźle mi idzie. I znam trasy. Chodzimy na wędrówki, urządzamy biwaki i tak dalej. Mam kompas i sprzęt.
– A gdyby ona tam była?
– Zobaczyłabym ją. Tamtego dnia spojrzała na mnie, prosto na mnie. Jakby mnie znała, i miałam wrażenie, że naprawdę mnie zna.
– Och, daj spokój.
– Poważnie. Dziadek mojej mamy był Siuksem.
– Czyli Indianinem.
– Uhm. Rdzennym Amerykaninem – poprawiła go. – Siuksem Lakota. Nazywał się John Bystra Woda, a jego plemię, jego rodacy, żyli tu od pokoleń. Każdym z nich opiekował się duch jakiegoś zwierzęcia. Może ta puma to mój duch przewodnik.
– To nie był żaden duch.
Lil błądziła wzrokiem po wzgórzach.
– Słyszałam ją tamtej nocy. Wtedy gdy ją widzieliśmy. Słyszałam, jak prycha.
– Prycha?
– Wydają taki dźwięk, bo nie umieją ryczeć. Ryczą tylko wielkie koty jak lwy. Mają coś takiego w gardle. Zapomniałam, jak to się nazywa. Będę musiała sprawdzić. W każdym razie chciałam ją znaleźć.
Mimowolnie poczuł dla niej podziw, choć to, co zrobiła, było szaleństwem. Żadna ze znanych mu dziewczyn nie wymknęłaby się z domu, żeby tropić dzikie zwierzę. Tylko Lil.
– Gdyby to ona cię znalazła, skończyłabyś jako śniadanie.
– Wcale nie wiadomo.
– Jasne, ale nie powinnaś jej więcej szukać.
– Wydaje mi się, że gdyby miała wrócić, to już by wróciła. Ciekawa jestem, dokąd poszła. – Znowu zapatrzyła się w dal. – Mogliśmy wybrać się na biwak. Tata to lubi. Pojechalibyśmy na wycieczkę i przenocowali w lesie. Dziadkowie na pewno pozwoliliby ci pojechać z nami.
– Noc w namiocie? W górach? – Pomysł był przerażający i kuszący jednocześnie.
– Uhm. Złowilibyśmy rybę na kolację, zobaczylibyśmy wodospady, bizony, dziką przyrodę. Może nawet spotkalibyśmy pumę. Gdy się dotrze na szczyt, widać z niego Montanę. – Odwróciła się, gdy zabrzmiał dzwonek na kolację. – Pora wracać. Wybierzemy się na biwak. Poproszę tatę. Będzie zabawa.
Był na biwaku i nauczył się zakładać przynętę na haczyk. Poznał tę przyprawiającą o dreszcz emocji przyjemność, jaką jest siedzenie przy ognisku i słuchanie wycia wilka, podniecający widok ryby, którą złowił raczej przez przypadek niż rozmyślne działanie i która połyskiwała srebrzyście na końcu wędki.
Zmężniał, ręce mu stwardniały. Umiał odróżnić wapiti od jelenia i nauczył się wbijać gwoździe.
Mógł już galopować na koniu i bardzo go to ekscytowało.
Zdobył pozycję gościa w drużynie bejsbolowej Lil i wzbogacił nawet jej technikę, wprowadzając bieg z ostrym zwrotem.
Gdy wiele lat później spojrzał wstecz, uświadomił sobie, że jego życie bardzo zmieniło się tego lata i już potem nie było takie samo. Ale jedyne, co wiedział w wieku jedenastu lat, to, że jest szczęśliwy.
Dziadek nauczył go rzeźbić w drewnie i ku jego wielkiej radości podarował mu scyzoryk – na zawsze. Pokazał, jak oporządza się konia, od łba po kopyta, jak sprawdza, czy się nie zranił i czy nie jest chory.
Jednakże przede wszystkim nauczył go rozmawiać z końmi.
– To widać po oczach – wyjaśniał. – Po całym ciele, po uszach, po ogonie, ale głównie po oczach. One to widzą i ty to widzisz. – Trzymał na wodzy krnąbrnego rocznego źrebaka, który stawał dęba i rył kopytem w ziemi. – Nieważne, co do nich mówisz, bo i tak zobaczą w twoich oczach, co myślisz. Ten tutaj chce pokazać, że jest twardy, ale prawda wygląda tak, że trochę się boi. Czego od niego chcemy, jakie mamy zamiary? Czy mu się to spodoba? Czy będzie bolało?
Nawet zwracając się do Coopa, Sam patrzył źrebakowi w oczy i mówił cichym, łagodnym tonem.
– Teraz ściągniemy mu wodze. Silna ręka to nie znaczy twarda ręka.
Trochę poluzował cugli, a potem mocno chwycił za uzdę. Źrebak szarpnął się i zaczął tańczyć.
– Musi mieć imię. – Sam przesunął dłonią po szyi zwierzęcia. – Nadaj mu je.
Coop oderwał wzrok od roczniaka i spojrzał na Sama.
– Ja?
– „Ja”? Co to za imię dla konia?
– To znaczy… Eee… Jones? Może być Jones jak Indiana Jones?
– Jego zapytaj.
– Myślę, że nazywasz się Jones. Jones był inteligentny i odważny. – Źrebak wyraźnie skinął łbem z niewielką pomocą Sama, który trzymał go za uzdę. – Odpowiedział, że tak! Widziałeś?
– Uhm, jasne. Przytrzymaj go teraz, stanowczo, ale nie ostro. Zarzucę mu na grzbiet derkę pod siodło. Już się z nią oswoił. Przypomnij mu.
– Ja… To tylko derka. Derka, Jones, już ją znasz. To nie boli. Nie zrobimy ci krzywdy. Miałeś już na grzbiecie derkę. Dziadek mówi, że dziś cię osiodłamy. To też nie będzie bolało.
Jones patrzył Coopowi w oczy, strzygąc uszami, i ledwie zwrócił uwagę, gdy na jego grzebiecie wylądowała derka.
– Może pojeżdżę na tobie, gdy już przyzwyczaisz się do siodła. Bo nie ważę tyle, żeby to bolało. Dobrze, dziadku?
– Zobaczymy. Teraz trzymaj mocno, Cooper.
Sam podniósł siodło treningowe i zarzucił je źrebakowi na grzbiet. Jones gwałtownie szarpnął łbem i wierzgnął.
– Wszystko w porządku. Wszystko w porządku. – Nie jest dziki, nie jest zły, pomyślał Coop. Po prostu trochę się boi. Czuł, widział to w oczach Jonesa. – To tylko siodło. Chyba na początku będziesz czuł się z nim dziwnie. – W popołudniowym słońcu, nie zdając sobie sprawy, że jego koszulka nasiąka potem, Coop przemawiał do zwierzęcia, podczas gdy dziadek dopinał popręg.
– Wyprowadź go na wybieg, tak jak ci pokazywałem. Jak wcześniej bez siodła. Będzie trochę wierzgał.
Sam cofnął się i zostawił Coopa z koniem. Oparł się o ogrodzenie, gotów interweniować w razie potrzeby. Lucy z tyłu położyła mu dłoń na ramieniu.
– To znak, prawda?
– Ma podejście – przyznał Sam. – Robi to z sercem i z głową. Tak, ten chłopak ma rękę do koni.
– Chciałabym, żeby z nami został. Wiem – zastrzegła, zanim Sam zdążył odpowiedzieć. – To nie nasze dziecko. Ale będę cierpiała. Czuję, że oni nie kochają go tak jak my. Dlatego boli mnie, że musi do nich wrócić.
– Może zechce przyjechać następnego lata.
– Może. Ale do tego czasu będzie tu pusto. – Westchnęła i odwróciła się, bo usłyszała warkot samochodu. – Przyjechał weterynarz. Przyniosę dzbanek lemoniady.
*
Był to czternastoletni syn weterynarza, tyczkowaty świński blondyn zwany Gullem, który po południu, w cieniu obory, poczęstował Coopa jego pierwszą i ostatnią w życiu porcją tytoniu do żucia.
Mimo że Coop zwrócił już całe śniadanie, lunch i wszystko, co jeszcze miał w żołądku, wciąż był, jak określił to Gull, zielony jak szczypiorek. Lucy, zaniepokojona odgłosem wymiotów, porzuciła pracę w ogrodzie i pospiesznie udała się za oborę. Coop, na czworakach, nadal rzygał, podczas gdy Gull stał obok i drapał się po głowie pod kapeluszem.
– Jezu, Coop, może już dość?
– Co się stało? – ostro zapytała Lucy. – Co zrobiliście?
– Chciał tylko spróbować tytoniu do żucia. Nie sądziłem, że mu to zaszkodzi, proszę pani.
– Och, na miłość boską… Dajesz chłopcu w jego wieku tytoń do żucia?
– Fakt, że można puścić pawia.
Ponieważ Coop najwyraźniej skończył, Lucy wyciągnęła do niego rękę.
– Chodź, chłopcze, pójdziemy do domu i umyjemy cię.
Energicznie zaprowadziła go do łazienki. Zbyt osłabiony, żeby zaprotestować, Coop tylko jęknął, kiedy rozebrała go do gatek. Przemyła mu twarz i dała zimnej wody do picia. Opuściła rolety w oknach, przysiadła po jednej stronie łóżka i położyła mu rękę na czole. Coop otworzył zamglone oczy.
– To było okropne.
– Dostałeś nauczkę. – Pochyliła się i cmoknęła go w czoło. – Nic ci nie będzie. Przeżyjesz. – Nie tylko dziś, pomyślała. I siedziała przy nim, dopóki nie zasnął po otrzymanej lekcji.
Coop wyciągnął się obok Lil na wielkiej płaskiej skale nad strumieniem.
– Wcale nie krzyczała ani nic takiego.
– Jak to smakowało? Tak jak pachnie? Bo pachnie ohydnie. I wygląda ohydnie.
– Smakuje jak gówno – przyznał.
Zaśmiała się.
– Jadłeś kiedyś gówno?
– Nawąchałem się go dosyć przez całe lato. Końskiego, świńskiego, krowiego, kurzego.
Wybuchła śmiechem.
– W Nowym Jorku też jest gówno.
– Ale przeważnie ludzkie. I nie muszę go zgarniać łopatą.
Przewróciła się na bok, podparła ręką głowę i przyjrzała mu się dużymi ciemnymi oczami.
– Szkoda, że musisz wracać. To było najfajniejsze lato w moim życiu.
– W moim też. – Dziwnie się czuł, mówiąc to, ale wiedział, że tak jest. I że jego najlepszym kumplem tego lata była dziewczyna.
– Może zostaniesz? Gdybyś poprosił, rodzice pozwoliliby ci tu zamieszkać.
– Nie pozwolą. – Przekręcił się na plecy i spojrzał na krążącego w górze jastrzębia. – Dzwonili zeszłego wieczoru, powiedzieli, że wracają w przyszłym tygodniu, że przyjadą po mnie na lotnisko i… Nie, nie pozwolą.
– A gdyby pozwolili, chciałbyś?
– Sam nie wiem.
– Chcesz tam wrócić?!
– Nie wiem. – Okropnie było tego nie wiedzieć. – Chciałbym tu mieszkać i jeździć tam z wizytą. Chciałbym ujeżdżać Jonesa, jeździć na Dottie, grać w bejsbol i łowić ryby. Ale też chciałbym zobaczyć mój pokój, pójść do centrum handlowego i na mecz Jankesów. – Przekręcił się znowu w jej stronę. – Może ty byś mogła przyjechać do Nowego Jorku? Poszlibyśmy na stadion.
– Nie sądzę, żeby mnie puścili. – Oczy Lil posmutniały i zadrżała jej dolna warga. – Pewnie już tu nie wrócisz.
– Wrócę.
– Przysięgasz?
– Przysięgam. – Na potwierdzenie uniósł dwa palce.
– Jeśli do ciebie napiszę, odpiszesz mi?
– Dobra.
– Za każdym razem?
Uśmiechnął się.
– Za każdym razem.
– No to wrócisz. Tak jak puma. Zobaczyliśmy ją pierwszego dnia, więc jest jak nasz duch przewodnik. Jak… Nie pamiętam tego słowa, ale to coś na szczęście.
Myślał o tym – o tym, jak przez całe lato mówiła o pumie, pokazywała mu jej zdjęcia w książkach z biblioteki i w tych, które kupiła z kieszonkowego. Szkicowała ją z pamięci, a potem wieszała rysunki w swoim pokoju, wśród trofeów bejsbolowych.
W ostatnim tygodniu pobytu na farmie Coop pracował nad czymś, używając scyzoryka i narzędzi do drewna, pożyczonych od dziadka. Pożegnał się z Dottie, z Jonesem i innymi końmi, a nawet zajrzał ostatni raz do kur. Spakował ubrania, buty i rękawice do pracy, które sprawili mu dziadkowie. I swój ukochany kij bejsbolowy.
Teraz, tak jak podczas jazdy w przeciwną stronę przed wieloma tygodniami, siedział z tyłu samochodu i patrzył przez okno. Wszystko widział już inaczej: bezkresne niebo, ciemne wzgórza, ich postrzępione skaliste wierzchołki, kryjące się za nimi lasy, potoki i doliny.
Może gdzieś tam wędruje puma Lil.
Skręcili na drogę prowadzącą do farmy Chance’ów, żeby i z nimi się pożegnać.
Lil siedziała na stopniach ganku i Coop wiedział, że czekała na nich. Ubrana była w czerwone szorty i niebieską koszulkę, spięte w kucyk włosy miała przeciągnięte przez wycięcie z tyłu ulubionej bejsbolówki. Gdy się zatrzymali, z domu wyszła jej matka, a zza rogu wybiegły psy, szczekając i wpadając na siebie.
Lil wstała i matka położyła jej dłoń na ramieniu. Joe wyłonił się zza domu, wetknął rękawice do tylnej kieszeni spodni i stanął z drugiej strony obok córki.
Ten obraz zapadł Cooperowi w pamięć – matka, ojciec i córka jak wyspa przed starym domem, w tle wzgórza, doliny i niebo, para płowych psów, radośnie kręcących się w kółko.
Wysiadł z samochodu i odchrząknął.
– Przyjechałem, żeby się pożegnać.
Joe ruszył się pierwszy, podszedł i wyciągnął do niego rękę. Uścisnął dłoń Coopa i nie puszczając jej, przykucnął, żeby spojrzeć mu w oczy.
– Wrócisz do nas, panie nowojorczyku.
– Tak. I przyślę wam zdjęcie ze stadionu Jankesów, gdy zdobędziemy proporzec.
Joe się roześmiał.
– Twoje senne marzenie, synu.
– Uważaj na siebie. – Jenna obróciła mu czapkę daszkiem do tyłu i ucałowała go w czoło. – Bądź szczęśliwy. I nie zapomnij o nas.
– Nie zapomnę. – Nagle, onieśmielony, odwrócił się do Lil. – Zrobiłem coś dla ciebie.
– Naprawdę? Co takiego?
Wyciągnął przed siebie pudełko i przestąpił z nogi na nogę, gdy je otwierała.
– To chyba głupie. Nie wyszła mi za bardzo – tłumaczył, kiedy oglądała małą pumę, którą wyciął z hikory. – Miałem kłopoty ze łbem i…
Urwał, zaskoczony, zmieszany, gdy zarzuciła mu ręce na szyję.
– Jest śliczna! Zachowam ją na zawsze. Poczekaj! – Obróciwszy się na pięcie, wbiegła do domu.
– Udany prezent, Cooper. – Jenna spojrzała na niego poważnie. – Teraz będzie miała swoją pumę, swoją własną. To dla niej symbol, a ty włożyłeś w niego cząstkę siebie.
Lil wypadła z domu i zatrzymała się przed Coopem.
– To był mój skarb… przed pumą. Weź ją. To stara moneta – wyjaśniła, podając mu prezent. – Znaleźliśmy ją zeszłej wiosny, gdy przekopywaliśmy nowy ogród. Jest bardzo stara, musiała wypaść komuś z kieszeni dawno temu. Tak wytarta, że prawie nic nie widać.
Cooper wziął od niej srebrny krążek, rzeczywiście tak wysłużony, że ledwie można było zobaczyć wybity na rewersie zarys kobiecej głowy.
– Na szczęście. To… Mamo, jak brzmi to słowo?
– Talizman – podsunęła Jenna.
– Talizman – powtórzyła Lil. – Na szczęście.
– Musimy już jechać. – Sam klepnął Coopera w ramię. – Czeka nas jeszcze długa podróż do Rapid City.
– Szczęśliwej drogi, panie nowojorczyku.
– Napiszę! – zawołała Lil. – Ale musisz odpowiedzieć.
– Obiecuję. – Ściskając w dłoni monetę, Coop wsiadł do samochodu. Patrzył za siebie, dopóki grupka przed starym domem nie zmalała i zupełnie nie znikła.
Nie płakał. Miał w końcu już prawie dwanaście lat. Ale trzymał w ręce starą srebrną monetę przez całą drogę do Rapid City.
3
Black Hills, czerwiec 1997
Lil prowadziła konia szlakiem w porannej mgle. Szła przez wysoką trawę, przebyła mieniące się wody wąskiego strumienia, gdzie kryły się splątane pnącza sumaka jadowitego, a potem zaczęli wspinaczkę. W powietrzu pachniało wilgocią, sosnami i trawą, wschodzące słońce świeciło łagodnie.
Ptaki śpiewały i nawoływały się wzajemnie. Lil usłyszała szorstką piosenkę górskiego drozda, ochrypłe „czi-czi” czyżyka w locie, irytujące ostrzeżenia żyjącej na piniach sójki.
Miała wrażenie, że las wokół niej ożywa, budzony przez szum potoku i promienie światła, przebijające się we mgle przez korony drzew.
Nie chciałaby być nigdzie indziej na świecie.
Zauważyła ślady, pewnie jelenia albo wapiti, i nagrała informację o tym na dyktafonie, który miała w kieszeni kurtki. Wcześniej widziała trop bizona i oczywiście liczne ślady trzody ojca.
Ale jak dotąd w trakcie tej trzydniowej wyprawy, na jaką się wybrała, nie dostrzegła jeszcze śladów kota.
Poprzedniej nocy go słyszała. Odgłos, jaki wydał, poniósł się w mroku ku gwiazdom i jasnemu księżycowi.
Jestem tutaj.
Uważnie przyglądała się zaroślom, podczas gdy koń, silna klacz, parł w górę, i słuchała śpiewu ptaków, które uwijały się w gałęziach sosny. Z gęstwiny czeremchy wirginijskiej wypadła ruda wiewiórka, przemknęła po ziemi, wspięła się na pień sosny, uniosła łepek i zauważyła na niebie jastrzębia, zataczającego kręgi w poszukiwaniu zdobyczy.
To wszystko, a także majestatyczne widoki z krawędzi urwisk i wodospady w kanionach, sprawiało, że Black Hills były dla niej świętą ziemią.
Jeśli tu nie czuło się magii, to nie poczułoby się jej nigdzie; tak przynajmniej myślała.
Wystarczało jej, że jest tutaj, że przeżywa to, co przeżywa, tropi, uczy się. Niebawem znajdzie się w sali wykładowej, jako „nowa” w college’u – o Boże! – z dala od wszystkiego, co znała. I chociaż była spragniona wiedzy, nic nie mogło jej zastąpić tych widoków, dźwięków, zapachów domu.
Przez te lata od czasu do czasu napotykała pumy. Ale chyba nigdy nie trafiła na tę samą. Tę, którą widzieli z Coopem przed ośmiu laty. To byłoby zresztą mało prawdopodobne. Widywała je wśród gałęzi drzew, nad strumieniami, gdy przeskakiwały z jednego skalistego brzegu na drugi, a kiedyś, gdy pędziła z ojcem trzodę, dostrzegła jedną z nich przez lornetkę, gdy ta dopadała młode wapiti.
W całym swoim życiu nie widziała nic, co by zrobiło na niej większe wrażenie, nic bardziej rzeczywistego.
Przyglądała się też roślinności. Widoczne z daleka niezapominajki, delikatne kosaćce missouryjskie, słoneczne nostrzyki żółte. To była przecież część środowiska, element łańcucha pokarmowego. Zające, jelenie, wapiti żywiły się trawą, liśćmi, owocami leśnymi, pączkami – a je z kolei zjadały wilki i koty.
Ruda wiewiórka mogła skończyć jako lunch krążącego w górze jastrzębia.
Ścieżka wyrównała bieg i wiodła na otwartą przestrzeń, porośniętą bujną, zieloną i usianą dzikimi kwiatami trawą. Pasło się tam małe stado bizonów, więc Lil dodała do swojego rejestru jeszcze byka, trzy krowy i dwa cielaki.
Jedno z cieląt bryknęło, zniknęło w trawie i wyłoniło się z niej ze źdźbłami i kwiatami na łbie. Lil przystanęła z uśmiechem, żeby wyjąć aparat fotograficzny, i zrobiła kilka zdjęć do swojego archiwum.
Mogła nazwać tego cielaka wesołkiem.
Może wyśle Coopowi tych kilka zdjęć, które zrobiła na szlaku. Mówił, że pewnie przyjedzie tego lata, ale nie odpowiedział na list, który wysłała do niego przed trzema tygodniami.
Nie traktował tak poważnie listów i e-maili jak ona. Zwłaszcza od kiedy chodził z tą dziewczyną, którą poznał w college’u.
CeeCee – pomyślała Lil i przewróciła oczami. Co za kretyńskie imię! Wiedziała, że Coop z nią sypia. Nie powiedział tego, właściwie nawet starał się omijać ten temat. Ale Lil nie była głupia. Tak jak nie miała wątpliwości – no, prawie nie miała – że sypiał też z tą dziewczyną ze szkoły średniej. Pisał o niej.
Zoe.
Jezu, gdzie się podziały normalne imiona?
Miała wrażenie, że chłopcy cały czas myślą o seksie. Ale musiała przyznać, że sama też ostatnio dużo o nim myśli.
Pewnie dlatego, że jeszcze nie przeżyła swojego „pierwszego razu”.
Po prostu chłopcy jej nie interesowali – przynajmniej nie ci, których znała. Może jesienią w college’u…
Nie to, że chciała zachować dziewictwo, ale po prostu nie widziała sensu, żeby zawracać sobie głowę chłopakiem, którego nawet specjalnie nie lubiła – zresztą jeśli nie rozpalał jej do czerwoności, nie byłoby to żadne przeżycie, tylko ćwiczenie, prawda?
Pozycja na liście doświadczeń życiowych, którą się wykreśla.
Pragnęła – wydawało jej się, że pragnie – czegoś więcej.
Otrząsnęła się z tych myśli, schowała aparat fotograficzny i wyjęła manierkę z wodą, żeby się napić. Pewnie będzie zbyt zajęta nauką i pracą w college’u, żeby myśleć o seksie. Poza tym teraz najważniejsze było lato, dokumentowanie tropów, siedlisk, praca nad modelami, notatkami. I namówienie ojca, żeby oczyścił kilka akrów ziemi na schronisko dla zwierząt, które chciała stworzyć w przyszłości.
Rezerwat Przyrody Lillian Chance. Podobała jej się ta nazwa, ale nie dlatego, że było w niej jej nazwisko, tylko dlatego, że zwierzęta miałyby tam szansę2. Ludzie z kolei mogliby je oglądać, badać ich życie, zajmować się nimi.
Któregoś dnia – pomyślała. Ale czekało ją jeszcze wiele nauki – a żeby się uczyć, musiała opuścić to, co kochała najbardziej.
Miała nadzieję, że Coop jednak przyjedzie, choć na kilka tygodni, przed jej wyjazdem do college’u. Że znowu wróci, tak jak jej puma. Bo wracał, nie co roku, ale dość często. Przyjechał na dwa tygodnie rok po swoim pierwszym pobycie u dziadków i następnego lata, na całe trzy cudowne miesiące, gdy jego rodzice się rozwiedli.
Parę tygodni jednego razu, miesiąc drugiego, i zawsze podejmowali znajomość w miejscu, w którym się urwała. Nawet jeśli Coop dużo mówił o swoich dziewczynach tam, w domu. Ale teraz nie widzieli się już całe dwa lata.
Po prostu musi przyjechać.
Z lekkim westchnieniem odkręciła manierkę.
I nagle wszystko zdarzyło się bardzo szybko.
Lil poczuła, że klacz drży, spłoszona. W chwili gdy ściągnęła jej wodze, z wysokiej trawy wyskoczyła puma. Błyskawicznie, tak że trudno się było zorientować, co się dzieje, zaatakowała cielaka z wiankiem kwiatów na łbie – pęd, ruch mięśni, bezgłośna śmierć. Stadko bizonów się rozproszyło, matka zaryczała. Lil z trudem trzymała klacz na wodzy, gdy byk ruszył na kota.
Ten prychnął gniewnie i uniósł się, żeby bronić zdobyczy. Lil ścisnęła udami konia i trzymając wodze jedną ręką, drugą wyjęła ponownie aparat fotograficzny.
Błysnęły pazury. Lil poczuła zapach krwi z przeciwległego końca łąki. Klacz też to poczuła i wierzgnęła w panice.
– Stój spokojnie! My jej nie interesujemy. Dostała już, czego chciała.
Z boku cielaka pociekła krew. Zadudniły kopyta, rozległy się żałobnie brzmiące porykiwania. Potem w powietrzu dźwięczało już jedynie echo – w wysokiej trawie pozostała tylko puma i jej łup.
Odgłos, jaki wydała, przypominał pomruk. Zabrzmiał głośno, jakby triumfalnie. Wtedy napotkała wzrok Lil naprzeciwko i znieruchomiała. Lil zadrżała ręka, ale nie mogła ryzykować i puścić wodzy, żeby przytrzymać aparat. Zrobiła dwa poruszone zdjęcia kota, zdeptanej, zakrwawionej trawy, ofiary.
Puma prychnęła i zaciągnęła zwłoki w zarośla, w cień sosen i brzóz.
– Ma małe do nakarmienia – mruknęła Lil, a jej głos zabrzmiał słabo i ochryple w porannym powietrzu. – Jasna cholera. – Wyjęła dyktafon i omal go nie upuściła. – Spokojnie. Tylko spokojnie. Dobra, nagrywaj. Już. „Samica pumy, długość ciała od łba po ogon: około dwóch metrów. Jezu, waga około czterdziestu kilogramów. Typowa płowa maść. Wytropiła i zaatakowała ofiarę, cielę ze stada siedmiu bizonów pasących się w trawie. Obroniła zdobycz przed bykiem. Zaciągnęła ją do lasu, pewnie z powodu mojej obecności, bo jeśli ma potomstwo, jest pewnie jeszcze za młode, żeby towarzyszyć jej na miejsce łowów. Zdobyła śniadanie dla dzieci, które pewnie nie zostały jeszcze odstawione od piersi. Zarejestrowane o… siódmej dwadzieścia pięć, dwunastego czerwca . O rany”.
Chociaż miała na to wielką ochotę, zrezygnowała z dalszego tropienia drapieżnika. Jeśli puma miała młode, w obronie ich i swojego terytorium mogła zaatakować nawet jeźdźca na koniu.
– Darujemy sobie – zdecydowała Lil. – Chyba zresztą pora wracać.
Wybrała najkrótszą drogę, bo chciała już znaleźć się w domu i sporządzić notatki. Mimo to dopiero po południu spotkała ojca i jego pomocnika Jaya, którzy naprawiali ogrodzenie wokół pastwiska.
Krowy rozbiegły się, gdy przejechała przez środek ich stada i zatrzymała konia przy wysłużonym starym dżipie.
– Moja dziewczynka. – Joe podszedł, klepnął ją w nogę i pogładził klacz po szyi. – Wracasz do domu z dziczy?
– Cała i zdrowa, jak obiecałam. Cześć, Jay.
Chłopak, który nie odzywał się bez potrzeby, w odpowiedzi tylko dotknął ronda kapelusza.
– Potrzebujecie pomocy? – zapytała ojca Lil.
– Nie, już prawie kończymy. Wapiti przeszło przez ogrodzenie.
– Sama widziałam po drodze kilka stad, no i stado bizonów. Byłam świadkiem, jak puma zabiła cielaka na jednej z łąk.
– Puma? – zapytał Jay.
Zerknęła na niego. Znała tę minę. Puma oznaczała dla niego szkodnika i drapieżcę.
– Pół dnia jazdy stąd. Upolowała dość, żeby wyżywić siebie i swoje młode. Nie musi schodzić niżej i dybać na nasze bydło.
– Nic ci się nie stało?
– Nie interesowała się mną – zapewniła ojca. – Pamiętaj, że puma rozróżnia ofiary. Na ludzi nie poluje.
– Koty zjedzą wszystko, jeśli są głodne – mruknął Jay. – Podstępne dranie.
– Pewnie bizon, który stał na czele stada, zgodziłby się z tobą. Ale nie widziałam żadnych jej śladów w drodze powrotnej. Śladów, które by wskazywały, że rozszerzyła aż dotąd swoje terytorium.
Gdy Jay wzruszył ramionami i wrócił do naprawy ogrodzenia, Lil uśmiechnęła się do ojca.
– Jeśli nie jestem wam potrzebna, to jadę do domu. Dobrze mi zrobi prysznic i coś zimnego do picia.
– Powiedz matce, że zostaniemy tu jeszcze kilka godzin.
Lil oporządziła konia, nakarmiła go i wypiwszy dwie szklanki mrożonej herbaty, dołączyła do matki w ogrodzie warzywnym. Wzięła od niej motykę i zabrała się do pracy.
– Wiem, że się powtarzam, ale to było zadziwiające. To, jak się poruszała. Wiem, że są tajemnicze i podstępne, ale wciąż myślę, jak długo tropiła stado, czaiła się tam, wybierała ofiarę, odpowiedni moment, a ja nic nie zauważyłam. Patrzyłam, ale nic nie widziałam. Muszę być bardziej czujna.
– Nie poruszyło cię to, że zabiła?
– Stało się to tak szybko i sprawnie. Po prostu zrobiła swoje, rozumiesz? Gdybym się tego spodziewała, gdybym miała czas, żeby się zastanowić, może zareagowałabym inaczej.
Westchnęła lekko, dotykając ronda kapelusza.
– Cielę było takie śliczne, z kwiatkami na łbie. Jednak życie to walka i w tym przypadku rozegrała się w ciągu kilku sekund. Może to dziwnie zabrzmi, ale było w tym coś z aktu rytualnego.
Umilkła, żeby otrzeć pot z czoła.
– Będąc tam, widząc to, upewniłam się, że wiem, czym chcę się zajmować i czego muszę się w tym celu nauczyć. Zrobiłam zdjęcia. Przed, w trakcie i po.
– Kochanie, może to dziwaczne jak na kogoś, kto hoduje bydło na ubój, ale chyba nie chciałabym oglądać, jak puma pożera cielę bizona.
Lil z uśmiechem wróciła do kopania.
– Wiedziałaś, czego chcesz, kim pragniesz być, gdy byłaś w moim wieku?
– Nie miałam bladego pojęcia. – Jenna przykucnęła i wyrwała chwasty spomiędzy strzępiastych liści marchwi. Ręce miała sprawne, a ciało smukłe i gibkie jak córka. – Ale jakoś po roku zjawił się tu twój ojciec. Rzucił mi to swoje zawadiackie spojrzenie i już wiedziałam, że pragnę jego, więc nie miał w tej kwestii dużego wyboru.
– A gdyby chciał wrócić na wschód?
– Pojechałabym z nim. Nie kochałam jeszcze wtedy tej ziemi. Ważny był tylko on i chyba pokochałam to miejsce razem z nim. – Jenna zsunęła kapelusz na tył głowy, spojrzała na rządki marchwi i fasoli, na młode pomidory, a potem na pola zbóż i soi, na pastwiska. – Myślę, że ty je pokochałaś, gdy tylko przyszłaś na świat.
– Nie wiem, gdzie rzuci mnie los. Tak wiele chciałabym się nauczyć i zobaczyć. Ale zawsze będę tu wracać.