Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
29,98 zł
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 29,98 zł
Niezwykły thriller Nory Roberts (J.D. Robb),
autorki powieści sprzedanych w pięciuset milionach egzemplarzy.
#1 bestseller „New York Timesa”
Najnowsza powieść o porucznik Wydziału Zabójstw nowojorskiej policji Eve Dallas, która walczy, aby ocalić niewinnych i przysłużyć się sprawiedliwości.
Eve Dallas oraz jej mąż, miliarder Roarke, budują centrum reedukacji i resocjalizacji dla młodzieży. Wiedzą, że trudy życia na ulicy mogą zwieść młodych ludzi na manowce. Mają nadzieję, że ten nowy projekt choć kilkoro z nich skieruje na właściwe ścieżki. Proponują współpracę psycholog Rochelle Pickering, której brat Lyle zdołał wydostać się ze spirali uzależnień i zbrodni.
Rochelle przeżywa szok, gdy znajduje w swoim domu martwego brata oraz strzykawkę z resztkami narkotyku. Lyle włożył mnóstwo wysiłku w wyjście z nałogu, a ciało jest wręcz napompowane trucizną. Dochodzeniem zajmuje się Eve. Brawurowo przeprowadzone śledztwo daje zaskakujące wyniki.
Eve i Roarke muszą wkroczyć na terytorium gangu, gdzie bywał Lyle, zejść do mrocznego półświatka salonów tatuażu i klubów ze striptizem, gdzie żyją ci, którzy w pewnym momencie podjęli niewłaściwe decyzje. Oboje wierzą, że młodym ludziom warto dać drugą szansę. A może nawet trzecią i kolejną.
Lecz zarazem ten, kto wydał wyrok śmierci na Lyle'a, nie może liczyć na ich wyrozumiałość.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 537
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Czas: 13 godz. 6 min
Lektor: Świat Ksiąźki
1
Te tortury odbywania spotkań towarzyskich… a do tego kiełkująca w tobie chęć popełnienia morderstwa z premedytacją, kiedy słyszysz o wymaganym eleganckim obuwiu wieczorowym… – Takie przemyślenia gnębiły porucznik Eve Dallas, policjantkę Wydziału Zabójstw, wbitą w niebotyczne szpilki, o krok od rzeczonego spotkania.
Niczego innego nie mogła się przecież spodziewać.
A poza tym…
Ktokolwiek wymyślił, że damskie obuwie wieczorowe ma być wyposażone w kosmicznie wysokie, cienkie jak żyleta szpilki, sprawiając, iż nie ma z nich żadnego praktycznego pożytku, łącznie z chodzeniem – powinien być w trybie natychmiastowym skazany na wszelkie znane ludzkości tortury – zgodne z prawem lub niekoniecznie.
Na pewno zaś na przednówku roku dwa tysiące sześćdziesiątego pierwszego w cholernych Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej noszenie bezużytecznych, żyletowatych szpil powinno być całkowicie zakazane! Należałoby je rozjechać walcem i spalić, a potem wydać bezwzględny zakaz ich noszenia.
Szła, klnąc na czym świat stoi, w tych diabelskich szpilach w stronę wejścia do eleganckiego penthousa – ona, kobieta wysoka, szczupła, w obcisłej szmaragdowozielonej sukni, połyskującej przy każdym ruchu, z naszyjnikiem z zawieszką w formie skrzącego się płomiennie brylantu-solitera o kształcie łzy.
Krótko ścięte, przylegające ściśle do głowy brązowe włosy odsłaniały zestaw pomniejszych brylancików, migoczących trwożnie u płatków jej uszu. Pogrążona w czarnych myślach, przymknęła piwne oczy o tęsknym spojrzeniu.
Kto, u licha, wpadł na pomysł organizowania tego rodzaju popołudniowych przyjęć koktajlowych? – zastanawiała się Eve. – Ktokolwiek to był, chętnie wysłałaby go do izby tortur wraz z tym, kto zaprojektował pierwsze eleganckie szpilki dla kobiet. Poza tym, kto, do diaska, wpadł na fantastyczny pomysł organizowania przyjęć, na których ludzie cisną się jeden obok drugiego, zwykle po ciężkim dniu pracy, ucinając przy tym towarzyskie pogawędki z drinkiem w jednej ręce, w drugiej zaś trzymając talerzyk z mikroskopijnych rozmiarów przekąską, której składu zwykle nie dawało się zidentyfikować na pierwszy rzut oka?
A! I jeszcze jedno: kto wymyślił zasadę, że konwersacje o niczym stanowią imperatyw społeczny? Wrost do izby tortur z tym gościem!
Skoro już przy tym jesteśmy, dawać mi tutaj na tortury razem z pozostałymi tego walniętego typa, który dodał wymóg przyniesienia za każdym razem jakiegoś fantastycznego drobiazgu dla organizatorki takiego przyjęcia!
Żadna osoba o zdrowych zmysłach nie ma najmniejszej ochoty wymyślać, co, do diabła, kupić komuś, kto zaprasza na takie pieprzone spotkanko. Osoba o zdrowych zmysłach nie chadza na żadne imprezki tuż po zakończeniu dnia pracy, nie stoi jak głupia w kretyńskich szpilkach, ledwo utrzymując w poziomie talerzyk z mikrokanapeczką, prowadząc przy tym idiotyczne pogaduszki.
Osoba o zdrowych zmysłach siedziałaby teraz w domu w wygodnych ciuchach i zajadałaby w najlepsze pizzę.
– Jeszcze nie skończyłaś? – rozległ się czyjś głos.
Eve rzuciła okiem w stronę niedorzecznie przystojnego męża – typa odpowiedzialnego za obcisłą suknię, za cholernie niewygodne buty i za te wszystkie pieprzone brylanty. Odnotowała błysk rozbawienia w jego zabójczo niebieskich oczach i przyjaznym uśmiechu idealnie zarysowanych ust.
Uświadomiła sobie raptem, że Roarke’owi nadchodzące tortury nie tylko pewnie mogą się spodobać, ale może to właśnie on we własnej osobie owe tortury wymyślił i ustanowił wszelkie obowiązujące podczas nich zasady.
Miał szczęście, że nie przyładowała mu na odlew.
– Czy potrzebujesz jeszcze kilku minut na dokończenie wewnętrznego monologu? – spytał z irlandzkim akcentem, który dodawał mu uroku.
– To prawdopodobnie jedna z najrozsądniejszych rozmów, jakie przeprowadzę w ciągu całego nadchodzącego wieczoru.
– Hę… Jak by to najlepiej skomentować… Na pierwszej imprezie u Nadine w jej nowym apartamencie będzie pełno twoich kolegów i koleżanek z pracy. Oni wszyscy, wraz z nią oczywiście, to mądrzy, wielce interesujący ludzie.
– Mądrzy ludzie siedzą teraz w domu z piwem przed ekranem telewizora, gapiąc się, jak drużyna New York Knicksów spuszcza łomot Kingsom…
– Jeszcze zdążysz obejrzeć niejeden mecz. – Dał jej solidnego kuksańca i czule poklepał, kiedy stanęli przed drzwiami mieszkania Nadine Furst. – A poza tym – dodał – poza tym Nadine zasłużyła na porządną imprezkę.
No może… Może i tak. Tym razem powinna jednak dać za wygraną. Mistrzyni reportażu na żywo, autorka bestsellerowych powieści, a w dodatku zdobywczyni cholernego Oscara, zapewne zasługiwała na przyjęcie wydane na jej cześć, lecz ona sama – policjantka Wydziału Zabójstw, a dokładnie pani porucznik Wydziału Zabójstw – modliła się, by nagle, w ostatniej chwili, wyskoczyło jakieś niecierpiące zwłoki śledztwo.
Nadine zyskała jednak na tyle duże uznanie przy naświetlaniu spraw kryminalnych, że Eve powinna była się wykazać zrozumieniem.
Eve ponownie odwróciła się do męża, stając naprzeciw twarzy o rysach anioła z rzeźb okresu baroku, w obramowaniu z czarnych jedwabistych kędziorów. W swoich czółenkach na wysokiej szpilce mogła spojrzeć mu prosto w oczy.
– Dlaczego właściwie na imprezce nie można klapnąć przed telewizorem z browarem i pizzą, gapiąc się na mecz koszykówki? – spytała.
– Oczywiście, że można. – Pochylił się ku niej i musnął jej usta swoimi wargami. – Tyle że nie na tej.
Kiedy drzwi się otworzyły, roztoczył się przed nimi widok przestronnego, urządzonego z klasą holu, wypełnionego dźwiękami muzyki i toczących się rozmów. Przy wejściu stała Quilla, osiemnastoletnia stażystka Nadine, ubrana w czarną sukienkę, ściągniętą paskiem ze srebrną klamrą, oraz czerwone botki do kostek na niskim obcasiku. W jej włosach połyskiwały fioletowe pasemka.
– Hej! Zostałam oddelegowana do witania gości i zapraszania ich do środka – powiedziała. – No i czy mogę… mogłabym… – poprawiła się, przewracając oczami – wziąć wasze płaszcze?
– A skąd wiesz, że nie wbijamy się na imprezkę bez zaproszenia? – spytał Roarke.
– Wydaje mi się, że skądś was znam.
– Skądś na pewno. – Eve pokiwała głową.
– Przecież ochrona budynku ma listę gości i w ogóle, a poza tym musieliście wpierw się do nich zgłosić, żeby się dostać tu na górę. Jeżeli zaś jesteście dupkami, którzy prześliznęli się niezauważeni, albo mieszkacie w tym budynku, albo cokolwiek tam innego, Nadine i tak was przyskrzyni. Pełno tu dzisiaj glin.
– Wystarczy tych tłumaczeń – przerwała Eve, a Roarke podał jej płaszcze.
– Wyglądasz dzisiaj prześlicznie, Quillo – rzekł.
– Dzięki! – Dziewczyna spłonęła lekkim rumieńcem. – Eee… Teraz mam wam powiedzieć, żebyście skręcili od razu w prawo i dobrze się bawili. W jadalni jest bar i bufet, a po całym apartamencie krążą kelnerzy, roznosząc napoje i przekąski.
– Udało ci się wyśmienicie. – Roarke uśmiechnął się do dziewczyny.
– Zrobiłam to dzisiaj już chyba z milion razy. Nadine zna całe kupy… eee… wielu ludzi.
– Określenie „całe kupy” doskonale oddaje ich liczbę – wtrąciła Eve.
Kiedy przeszli przez hol i ruszyli przed siebie, z lekkim przerażeniem stwierdziła, że większość ich zna osobiście.
Jak do tego doszło?
– Ale czadowa sukienka, Dallas! – usłyszała. – Kolor wystrzałowy!
– Zwyczajny zielony.
– Szmaragdowy – oceniła Quilla.
– Dokładnie! – Roarke puścił oko do dziewczyny.
– Tak czy siak, mogę też od razu zabrać prezent dla gospodyni, chyba że koniecznie chcecie wręczyć go jej, że tak powiem, osobiście. Mamy specjalny stół do odkładania prezentów w saloniku śniadaniowym.
– W saloniku śniadaniowym!?
– Właściwie to sama nie wiem, dlaczego tak nazywają ten pokój – zastanowiła się Quilla – ale tam zostawiamy prezenty dla pani domu.
– Świetnie. – Eve podała dziewczynie torebeczkę prezentową.
– Spoko. Okej, mam nadzieję, że dostaniecie niezłego kopa.
– Dostaniemy kopa? Niby od kogo? – zdziwiła się Eve, kiedy Quilla ruszyła w swoją stronę.
– Sądzę, że miała na myśli dobrą zabawę, a to powinno do ciebie przemówić, Eve – orzekł Roarke i dodał: – Przecież wszelkiego rodzaju kopy i wykopy to twoja specjalność. – Przeciągnął palcami dłoni wzdłuż jej kręgosłupa. – Chodźmy skombinować ci jakiegoś drineczka.
– Na jednym na pewno nie poprzestanę.
Przeciśnięcie się do baru okazało się jednak obfitować w przeszkody: ludzi, których znała. Każdy z nich chciał zamienić z nią słowo, a to z kolei wymuszało jakąś odpowiedź.
Przed prowadzeniem dalszych pogaduszek całkowicie na trzeźwo uratował ją przechodzący obok kelner i szybka reakcja męża. Jego błyskawicznie podejmowane decyzje i zręczne ruchy uratowały ją też przed gadką-szmatką z jedną z pracownic Nadine, zajmującą się analizą rynku.
– Kochanie, widzę tam Nadine! – wykrzyknął Roarke. – Musimy się z nią przywitać. Przepraszamy panią! – rzucił do kobiety, po czym zgrabnie ją wyminął, równocześnie chwycił Eve ramieniem w pasie, a potem wykonał wraz z nią szybki półobrót i w ten sposób odciągnął na bok.
W drzwiach tarasowych Eve dostrzegła Nadine. Natychmiast doszła do wniosku, że jej imprezowa fryzura w formie burzy loków to zapewne dzieło rąk Triny. Choć zdecydowanie odbiegała od jej zwykłej, profesjonalnej stylizacji z gładko spiętymi do tyłu włosami, blond loki z pasemkami doskonale się prezentowały przy krótkiej sukience bez ramiączek z miękko się układającego materiału w kolorze krwistoczerwonym.
Zielone jak u kota oczy Nadine przebiegły po zebranych gościach i zatrzymały się na Eve i Roarke’u. Spotkali się w pół drogi. Uniosła się na palcach w swoich wysokich czerwonych szpilkach i z nieukrywanym entuzjazmem ucałowała Roarke’a.
– Nasze mieszkanko jest idealnym miejscem do organizacji wystrzałowych imprez.
– „Nasze mieszkanko”?
– No cóż. – Nadine uśmiechnęła się do Eve. – Przecież właścicielem całego budynku jest twój mąż. Wielu waszych pracowników bawi się właśnie na tarasie. Ma ogrzewanie zewnętrzne. Jest tam też mały barek i drugi bufet.
Mimo że wszelkie przyjacielskie układy nieco ją konsternowały, Eve była przede wszystkim policjantką.
– Gadaj, gdzie to jest? – spytała bez ogródek.
– Co gdzie jest? – Nadine poprawiła fryzurę i utkwiła w przyjaciółce przenikliwe spojrzenie zielonych oczu.
– Dobra. Jak nie chcesz mi pokazać…
– Oj, chcę, chcę. – Kobieta roześmiała się i chwyciła dłoń Eve.
Ruszyła przez tłum prawie niezauważona i przez nikogo niezatrzymywana; przeciskała się między ludźmi, omijała zgrabnie meble i w końcu wbiegła lekko po kręconych schodach na górę, tam zaś wśliznęła się do swojego eleganckiego gabinetu. Stały tu dwie ciemnoniebieskie sofy, krzesła z obiciami z wzorzystymi zawijasami w tym samym klasycznym odcieniu niebieskiego na białym tle. Stoły miały ten sam błękitnoszary kolor co blat roboczy w kształcie litery T, ustawiony tuż przy oknie z zabójczo pięknym widokiem na centrum Nowego Jorku.
Po lewej połyskiwało płomieniem palenisko wbudowanego w ścianę kominka z szybą. Na belce nad kominkiem stała złota statuetka. Eve podeszła bliżej i zaczęła się jej uważnie przyglądać. Dziwnie wyglądający złocisty gostek bez ptaszka – pomyślała. Niemniej na imiennej tabliczce widniał napis NADINE FURST – i to się dopiero liczyło!
Dlaczego jednak, jeśli nie mieli zamiaru dodać mu ptaszka, nie ubrali go przynajmniej w spodnie?
– Milutki. – Wzięła statuetkę do ręki, zaciekawiona, i obejrzała się przez ramię. – Ależ to ciężkie! Mógłby posłużyć za narzędzie zbrodni… Uraz tępym narzędziem.
– Cała ty! – Nadine objęła Eve jedną ręką w pasie. – Mówiłam szczerze i prosto z serca w swoim przemówieniu podczas gali oscarowej.
– Och, naprawdę coś mówiłaś?
Nadine huknęła przyjaciółkę z biodra i rozbawiona Eve odstawiła statuetkę na miejsce.
– To dzięki tobie, kochana – odparła.
– Niezupełnie, ale… Cholera, mogłabym gapić się na nią codziennie. No cóż… – Odwróciła się i wyciągnęła rękę do Roarke’a. – Chodźmy na dół upić się szampanem.
W drzwiach gabinetu stanął Jake Kincade, gwiazda rocka i obiekt westchnień Nadine.
– Hej! – przywitał się z nimi.
Miał twarz o mocnych rysach – teraz z co najmniej trzydniowym zarostem – w aureoli nastroszonych kruczoczarnych włosów. Ubrany był od stóp do głów na czarno, lecz nie w garnitur, a w czarne dżinsy z nabijanym ćwiekami paskiem, czarną koszulę i czarne, ciężkie buciory, które wzbudziły zazdrość Eve, wyglądały bowiem na bardzo wygodne.
Jak to możliwe – zdziwiła się w duchu – że jemu wolno było się ubrać jak normalnemu człowiekowi?
– Jak leci? – zagadnął Roarke’a, gdy wymieniali powitalny uścisk dłoni. – Wyglądasz pierwsza klasa, Dallas! – rzucił w stronę Eve. – Podziwiasz złotego chłopaka? Błyszczy, skubany, ale coś mi w nim nie gra: jeśli nie zamierzali go ubierać, czemu pozbawili go sprzętu? Albo jedno, albo drugie.
– Wielki Boże! – mruknął pod nosem Roarke.
Jake zerknął na niego.
– Sorki… – bąknął.
– No coś ty! Chodziło mi tylko o to, że o ile znam swoją żonę, figurka Oscara wzbudziła w niej te same wątpliwości.
– Mogło tak być. W mniejszym lub większym stopniu. W sumie pytanie ma sens.
– Jake przynajmniej nie widzi w nim potencjalnego narzędzia zbrodni.
Patrząc na Nadine, rockman uśmiechnął się szeroko, przez co zmarszczki mimiczne na jego policzkach mocno się pogłębiły.
– Mogło tak być. W mniejszym lub większym stopniu. Tak czy siak, nadchodzi kolejna fala chętnych do podziwiania, Nadine. Jak jedna osoba może mieć tylu znajomych?
Tym razem roześmiał się Roarke. Wziął Eve za rękę i powiedział:
– Zaczynam się cieszyć z tego, że to ja pierwszy ją zobaczyłem.
– Zna wielu gliniarzy – zauważył Jake, kiedy wyszli z pokoju. – Nigdy nie widziałem tylu glin równocześnie, pomijając pobyt na policji, kiedy to… – Tu popatrzył wymownie na Eve. – Chyba nie powinienem przypominać tego zdarzenia, ale miałem wtedy szesnaście lat i chcąc dostać pracę w nocnym klubie, użyłem cudzego dowodu tożsamości. Pech chciał, że policja zrobiła akurat nalot na niego.
– Zabiłeś kogoś? – spytała.
– No coś ty! – odrzekł.
– W takim razie puszczę to w niepamięć.
– A skoro już mówimy o gliniarzach: wiedziałaś, że Santiago ekstra tłucze w klawisze?
– Eee… Umie grać na pianinie?
– Takim podrabianym – potwierdził Jake. – Renn przytachał ze sobą swój keyboard. Zresztą cały zespół jest tutaj. Laska wkręciła Santiago w występ, a ona sama też nieźle jedzie na bebechach.
– Dobrze śpiewa – przełożyła Nadine z rockowego na nasze. – A ten przystojniak to detektyw Carmichael, drogi Jake’u. Osobiście poprosiłam Morrisa, żeby wziął ze sobą saksofon – dodała.
– Powiem wam, że gość nieźle popala na tym saksie. Hej, widzę laseczkę w moim typie!
Eve, podążając za spojrzeniem Jake’a, popatrzyła przez barierkę w dół i dostrzegła tam Mavis z włosami upiętymi na czubku głowy w spływającą na ramiona fontannę. W kolorze jasnoniebieskim. Dziewczyna miała na sobie zwiewną różową sukieneczkę z rozkloszowaną minispódniczką, a na stopach designerskie niebieskie botki na niebotycznie wysokim słupku, stylizowanym na trzy połyskliwe, srebrzyste kule.
U jej boku stał Leonardo, przypominający starożytnego pogańskiego kapłana w kamizelce o mieniących się kolorach w odcieniach głębszych niż miedziany odcień jego skóry. Włosy spływające mu na ramiona przypominały kaskady cieniutkich warkoczyków. W tej właśnie chwili Mavis przemawiała – a raczej coś bełkotała – do niewielkiego, ściśle ją otaczającego wianuszka gości.
Feeney – naczelnik Wydziału Techniki Operacyjnej, zajmującego się informatyką, wszelkiego rodzaju elektroniką oraz telekomunikacją – był ubrany w ten sam co zawsze wygnieciony garnitur w sraczkowatym kolorze, w którym chodził na co dzień do pracy. Obok niego, z wyrazem absolutnej fascynacji na twarzy, stała Bebe Hewitt, bezpośrednia szefowa Nadine, odziana w błyszczące, srebrne rurki i długą, czerwoną marynarkę. Następna była sarniooka nastolatka Quilla, nad którą górował Crack. Właściciel modnego nocnego klubu ze striptizem również miał na sobie kamizelkę, lecz jego kończyła się w pasie, a w ramionach miała zabójczo wyglądające wstawki. Reszta górnej części jego ciała pozostawała naga, prezentując wszystkim prężące się mięśnie i tatuaże. U jego boku stała nieznana Eve kobieta z sympatycznym uśmiechem na ustach, o egzotycznej urodzie: z ostro zarysowanymi kośćmi policzkowymi i oczami o ciężkich powiekach, ubrana w klasyczną małą czarną.
– Ta małolata jest chyba nieco za młoda na przyjęcia koktajlowe – zauważyła Eve.
– Nigdy nie jest się zbyt młodym na naukę, jak być dobrą gospodynią imprezy, czy też jak się na niej zachowywać – odparowała Nadine.
Spłynęła z gracją ze schodów i ruszyła przywitać się z Mavis.
– Małolata jest w porządku – rzekł Jake do Eve. – Nakręca Nadine.
– Doprawdy?
Wyszczerzył zęby w uśmiechu.
– Namiętnie. Namówili ją do przyjścia tu dzisiaj i rzucili na głęboką wodę: pozwolili przygotować trzyminutową relację wideo z imprezy. Pójdzie w wiadomościach z życia gwiazd. Quilla podjęła rękawicę. – Postukał się palcem wskazującym w skroń. – Dotarły do mnie pogłoski o twoim ostatnim projekcie An Didean, Roarke. Ona ma oczy i uszy otwarte na wszystko. Chciałbym z tobą pogadać kiedyś przy okazji na ten temat.
– Kiedy tylko zechcesz.
– Cześć, Dallas! – zawołała Mavis i podeszła do nich tanecznym krokiem, kołysząc się lekko na swoich srebrzystych kulkowych obcasach, po czym objęła serdecznie Eve. – Ta impreza bije wszystkie na głowę! – Uściskała Roarke’a, a potem Jake’a. – Wszyscy moi ulubieńcy, plus pyszne żarcie i alkohol, i czego chcieć więcej! Słyszałam, że na tarasie grają na żywo. Może i ja bym dołączyła?
– Liczę na to – zwrócił się do niej Jake. – A może byśmy sprawdzili, co się tam dzieje?
– Wchodzę w to.
– Przyniosę nam coś do picia – zaproponował Leonardo i ucałował czubek fontanny włosów Mavis.
Rozpromieniona dziewczyna podniosła na niego wzrok.
– Dzięki, Misiaku – rzekła. – Dołączę do was później.
– Ja też idę posłuchać, jak grają. – Feeney wystawił palec wskazujący w stronę Eve. – Wiedziałaś, że Santiago ciśnie na klawiszach jak nawiedzony?
– Słyszałam.
– Nieźle się ukrywał ze swoimi talentami. Jak niedźwiedź w gawrze. – Feeney, kręcąc głową z niedowierzaniem, ruszył przewietrzyć swój zmięty garnitur na tarasie.
– W jakiej znowu gawrze? – zdziwiła się Eve.
– Wyjaśnię ci później – odparł na odchodnym. – Jak miło cię widzieć, Bebe!
– Nawzajem! Jestem niezmiernie wdzięczna, pani porucznik, za ogrom pracy, który razem ze swoimi podwładnymi włożyliście w sprawę Larindy Mars.
– Taki mam zawód.
– Każdy orze, jak może. – Bebe pokiwała głową i zajrzała do swojego kieliszka. – Wybaczcie.
– Chyba wciąż czuje się winna. Zupełnie niepotrzebnie. – Nadine odprowadziła wzrokiem znikającą wśród tłumu Bebe.
– To przecież nie przez nią – odezwała się Eve.
– No nie. – Nadine, patrząc na nią, skinęła głową. – Ale to ona jest szefową. Muszę koniecznie jakoś to załagodzić. Zaraz wyślę kogoś z nową porcją drinków dla gości.
Crack uniósł brwi zdumiony i jęknął:
– Gliniarze rozwalą całą imprezę!
– Wilson! – Kobieta u jego boku szturchnęła go mocno łokciem, na co tylko się roześmiał i dodał:
– Niezła z ciebie szprycha jak na białą babkę!
– A ty nie wyglądasz tak źle, jak na potężnego, czarnego właściciela pewnej speluny.
– Down & Dirty to nie speluna, lecz zwykła knajpa – obruszył się. – Roarke, staruszku, chcę, żebyś poznał moją piękną damę. Przedstawiam ci Rochelle Pickering.
Rochelle podała dłoń Eve, a potem jej mężowi.
– Tak się cieszę, że mogę was poznać! – powiedziała. – Śledzę na bieżąco pracę Wydziału Zabójstw, pani porucznik, oraz pańską działalność, Roarke, szczególnie dotyczącą centrów Dochas oraz An Didean.
– Ona jest psychologiem! – ogłosiła Quilla.
– Psychologiem od dzieciaków – uściślił Crack i posłał znaczący uśmiech osiemnastolatce. – Uważaj, mała, co robisz, bo możesz się jej narazić.
– Ta, jeszcze czego – mruknęła Quilla pod nosem, ale na wszelki wypadek wycofała się chyłkiem i wmieszała w tłum.
– Wilson! – Rochelle ponownie przywołała go do porządku. – Jestem psychologiem specjalizującym się w problemach dzieci i młodzieży. Byłam terapeutką w Dochas.
– Wiem o tym – odezwał się Roarke.
Rochelle zerknęła na niego spod oka.
– N-nie… Nie spodziewałam się. – Lekko ją zamurowało.
– Nasza główna doradczyni – ciągnął mężczyzna – wypowiada się na pani temat w samych superlatywach.
– Och, tak, ona jest wspaniała!
Zgodnie z obietnicą pojawił się kelner z kolejną tacą pełną różnych napojów.
– Muszę nacieszyć się chwilą – mówiła dalej Rochelle. – Wciąż nie mogę uwierzyć, że znalazłam się w tak doborowym towarzystwie, że poznałam was oboje, że poznałam osobiście Nadine Furst i Jake’a Kincade’a, i, Boże mój!, nawet Mavis Freestone, która jest dokładnie, ale to dokładnie taka cudowna, jak sobie wyobrażałam! A Leonardo? Od jego prac wprost oczu nie mogę oderwać! A przy tym wszystkim piję właśnie szampana.
– Trzymaj się mnie – rzekł do niej Crack. – Niebiosa nie mają granic.
Eve nie mogła się nadziwić. Nigdy nie znała nikogo, kto zwracałby się do Cracka po imieniu, które nadali mu rodzice. Co czyniło różnicę w przypadku tej kobiety? A tak w ogóle, to jakim cudem pani psycholog dziecięcej udało się poznać i usidlić właściciela nocnego klubu, nieokrzesanego wychowanka nowojorskich ulic? – myślała. I kiedy właściwie Crack zdążył popaść w stan całkowitego… Hmm… Jakie słowo najlepiej by to określiło?… Oczarowanie – doszła do wniosku. Tym słowem było oczarowanie. Kiedy właściwie Crack zdążył popaść w stan całkowitego oczarowania?
Rzucała się w oczy świetna aparycja kobiety. Była idealnie zbudowana i piękna, ale… Kim ona właściwie była? Psycholog jak psycholog – orzekła w końcu. Rozmyślając o Rochelle, Eve zaczęła się przedzierać przez tłum w stronę Miry. Nie ma na świecie lepszej psycholożki niż nasza z NYPSD, nowojorskiej policji, zajmująca się na co dzień profilowaniem morderców – pomyślała.
Mira podniosła się z oparcia kanapy, na którym przesiadywała od dłuższej chwili, i cmoknęła Eve w policzek. Jak zwykle prezentowała się nienagannie. Sukienka w kolorze głębokiej czerwieni wina, roznoszonego wokół na tacach, spływająca miękkimi fałdami do kolan, obszyta była na dole wąską, elegancką koronkową bordiurą. Tak samo wykończone były sięgające łokcia rękawy. Kobieta odgarnęła do tyłu ciemnobrązowe włosy, rozjaśnione teraz subtelnymi rudawymi pasemkami, zawdzięczanymi zapewne Trinie, której Eve – jak do tej pory – szczęśliwie unikała.
– Nadine udało się zindywidualizować to wnętrze – oznajmiła. – Owszem, urządziła je stylowo, ale nieco eklektycznie, a dzięki temu i wygodnie. Wygląda na szczęśliwą.
– Dużą w tym rolę odgrywają pewien złocisty typek na górze i gwiazdor rocka, obecnie brylujący na tarasie.
– Nie mam co do tego żadnych wątpliwości. Lubię typa. I nie mam tu oczywiście na myśli Oscara, lecz Jake’a. Naprawdę go lubię.
Eve spojrzała w stronę tarasu. Przez ogromne przeszklenie widać było Jake’a i Mavis, śpiewających twarz przy twarzy do jednego mikrofonu. Jake grał przy tym na gitarze.
– Taa… Pracuje chłopak… – mruknęła. – Ktoś mi dzisiaj coś napomknął na ten temat. Masz może jakieś informacje o tej Rochelle Pickering, która przykleiła się do Cracka?
– Niewiele. Jakiś problem? – Brwi Miry uniosły się w lekkim zdumieniu.
– Ty mi powiedz.
– Nie, o ile mi wiadomo. Kilka razy do roku zgłaszam się na ochotnika do pomocy w Dochas i kiedy byłam tam ostatnio kilka miesięcy temu, miałam okazję przelotnie ją spotkać. Zwróciła moją uwagę jako osoba bardzo stabilna emocjonalnie i pracująca z wielkim oddaniem. Poważna, rozsądna kobieta.
– Hm, więc co właściwie robi z Crackiem?
Mira obejrzała się wymownie w stronę tarasu, gdzie Crack i Rochelle kołysali się w tańcu w rytm muzyki.
– Najwyraźniej dobrze się z nim bawi. To jest przyjęcie, Eve, a na przyjęciach ludzie zwykle tym się zajmują. Masz tu żywy dowód w postaci Dennisa.
Dennis Mira zbliżał się do nich z talerzem pełnym koreczków i innych drobnych przekąsek. Ubrany był w czarny garnitur, białą koszulę i krawat w prążki. Krawat mu się przekrzywił, a siwe włosy nieco się rozwichrzyły. Patrzył wprost na Eve z czułością, najsłodszym wejrzeniem roześmianych, zielonych oczu.
Poczuła, że się rozpływa z wrażenia.
– Musisz spróbować którejś z tych – powiedział.
Wziął coś z talerza i uniósł prosto do ust Eve. Zdążyła dostrzec coś w rodzaju stosiku posiekanych na drobno warzyw, polanych czymś lśniącym, upchniętych na plastrze cukinii. Coś, czego za żadne skarby nie wzięłaby do ust z własnej woli, lecz to czarujące zielenią spojrzenie sprawiło, że usta same jej się otworzyły i dała się mu nakarmić.
– Przepyszne, prawda? – Uśmiechnął się.
– Mmmm! – odrzekła tylko, co dopełniło jej zachwytu.
Pomyślała, że gdyby każdemu w życiu przytrafił się taki Dennis Mira, byłaby bezrobotna. Nikomu nie przeszłaby przez głowę żadna mordercza myśl.
– Pozwolisz, że przyniosę ci coś do przegryzienia? – spytał.
– Nie! – Z niemałym trudem zmusiła się do przełknięcia i doszła do wniosku, że wykorzystała limit wegańskich przekąsek na najbliższy miesiąc. – Nie jestem głodna.
Poczuła lekkie rozczarowanie, kiedy Dennis wyprostował krawat.
– Co za milutkie przyjęcie – kontynuował. – Tak wielu interesujących, tak odmiennych ludzi pod jednym dachem! To samo zawsze przychodzi mi na myśl na imprezach u ciebie i Roarke’a. Interesujący ludzie gromadzą wokół siebie równie interesujących ludzi. – Uśmiechnął się znacząco do Eve. – Ślicznie wyglądasz. Wygląda ślicznie, prawda, Charlie?
Gdyby Eve dysponowała czymś takim jak rumieniec-raczek, zapewne teraz by go spiekła.
U jej boku pojawił się Roarke. Pogawędzili jeszcze chwilę o tym i o owym, a potem wolnym krokiem przeszli na taras. Udawało jej się do tej pory omijać to miejsce, odnotowała tam bowiem obecność Triny. Nie mogła jednak zachowywać się jak tchórz przez cały wieczór.
Głośne dźwięki muzyki niosły się nad Nowym Jorkiem. Eve pomyślała, że jeśli ktokolwiek chciałby wezwać policję z powodu naruszania ciszy nocnej, patrol zastałby w środku całą gromadę gliniarzy, będących źródłem tych hałasów. Bawił się tu cały wydział Eve, część speców od technik operacyjnych oraz komendant główny.
W tej właśnie chwili to on, komendant Whitney, porwał do tańca zastępczynię prokuratora Cher Reo. Nie obyło się bez potrząsania ramionami i biodrami. Partnerka Eve, detektyw Delia Peabody, wykonywała jakieś szaleńcze obroty i podskoki w ramionach swojego najważniejszego faceta, asa Wydziału Techniki Operacyjnej, McNaba.
Baxter, w eleganckim garniaku bez krawata, flirtował z przerażającą Triną, w czym nie było nic dziwnego, jako że inspektor Pies-na-baby przystawiał się do wszystkich kobiet po kolei. Reineke i Jenkinson stuknęli się szklaneczkami, przyłączając się do babskiego duetu, w skład którego wchodziły dziewczyny, detektyw Carmichael i Mavis.
Wyglądało na to, że Carmichael świetnie sobie radzi z jazdą na bebechach. Uwagę od niej odwracał nieco lśniący jak psie jaja krawat Jenkinsona.
Tymczasem Santiago stał w szerokim rozkroku przed keyboardem i walił w klawisze, ile wlezie. To, co wydostawało się z głośników, zdecydowanie można było nazwać muzyką. Kto by pomyślał! Trueheart, gorliwy, młody partner Baxtera, siedział ze swoją dziewczyną i Feeneyem. Eve mogłaby przysiąc, że oczy tego ostatniego gorzały – albo może raczej lśniły – jak krawat Jenkinsona, gdy wpatrywał się w perkusistę zespołu Avenue A, grzmocącego po garach.
Eve dostrzegła również Garneta DeWintera. Antropolog sądowy pogrążony był w rozmowie z żoną komendanta, podczas gdy Morris wyciskał z saksofonu łkająco-zawodzące nuty.
Callendar z Wydziału Techniki Operacyjnej wyskoczyła na taras, wznosząc entuzjastyczne: Uu-huu! Holowała za sobą pękającego ze śmiechu Charlesa, wprost pomiędzy podrygujące w tańcu ciała. Eve coś świtało, że dawniej ktoś, kto się chciał dostać do renomowanej jednostki policji, musiał umieć tańczyć. Nieoczekiwanie żona Charlesa, doktor Louise Dimatto, wsunęła jej rękę pod ramię.
– Chyba to domostwo zostało już wystarczająco oblane – zagaiła.
– Oblane? – zdziwiła się Eve. – Jak to?
– Och, Dallas, Dallas! – Louise, śmiejąc się, uniosła dłoń z kieliszkiem. – To w końcu parapetówa. Goście już sporo wypili i świetnie się bawią. A tak na marginesie, nie wiesz przypadkiem, kim jest ta fascynująca kobieta, która tańczy z Crackiem?
– Sama chciałabym wiedzieć. – Eve wzruszyła ramionami. – Jakaś psycholożka od dzieciaków.
– Doprawdy? Ma na ustach szminkę w niesamowitym odcieniu. Gdybym ja się tak wymalowała, wyglądałabym jak zombie. Czy to… O! Czy to nie detektyw Carmichael śpiewa z Mavis?
– Taa. Podobno nieźle daje z bebechów.
– Mowa! Cóż, skoro Callendar udało się buchnąć mi faceta, zamierzam pójść w jej ślady i zrobić to samo. – Przesunęła palcem wskazującym po tłumie gości. – Feeney! – zdecydowała i ruszyła w stronę tańczących par.
Roarke przyniósł Eve kolejnego alkoholowego drinka, który spłukał nawet najlżejsze wspomnienie cukinii. Kiedy rytm muzyki zwolnił, wziął ją w ramiona i zaczęli się razem kołysać w świetle księżyca.
Tak – pomyślała – tu na pewno przyjemnie będzie mieszkać.
*
A gdyby tak po drodze do domu wyjąć komputer i szybciutko przeszukać bazy danych, sprawdzając Rochelle Pickering? – pomyślała. – Chyba nikomu nie zaszkodzi…
– Pani porucznik? Co pani tam wyprawia? – Roarke, siedzący na tylnej kanapie limuzyny, wyciągnął nogi przed siebie.
– Chcę tylko coś sprawdzić – odparła.
Zastanawiał się ledwie ułamek sekundy, nim odrzekł:
– Tylko mi nie mów, że sprawdzasz Rochelle.
– No dobra, zgadłeś.
– Eve! Crack jest dużym chłopcem. Dosłownie.
– Mhm.
– Eve! – powtórzył i przykrył jej dłoń swoją. – Powinnaś wiedzieć, że już zdążyłem ją sprawdzić.
– Co takiego?! Przecież nie masz uprawnień, a poza tym…
– Poza tym nie jest o nic podejrzewana. Wiem. Jest jednakże moją najlepszą kandydatką na stanowisko szefa zespołu terapeutów w An Didean.
– Sądziłam, że już kogoś znalazłeś.
– Tak było, lecz doktor Po w zeszłym tygodniu poinformowała mnie, że w związku z jakimiś rodzinnymi sprawami przeprowadza się do Waszyngtonu, by tam zamieszkać z synem. Prowadzę powtórny nabór na to stanowisko. Doktor Pickering była w sumie moją główną kandydatką, choć zdecydowałem się w końcu na doktor Po.
– Czy ona o tym wie?
– Mało prawdopodobne. Mogę ci powiedzieć, że ma wysokie kwalifikacje, doświadczenie w zawodzie, jest bardzo oddana swojej pracy i przedstawiła doskonałe referencje. I nie ciągnie się za nią żadna kryminalna przeszłość.
– Tyle udało ci się sprawdzić. No dobra, dobra… – mamrotała pod nosem, spokojnie obserwowana przez męża. – Gdyby miała jakiś zatarg z prawem, na pewno byś coś znalazł. – Wzruszyła ramionami. – W takim razie zaoszczędziłeś mi tylko czasu.
– Jest jedyną córką i drugim z kolei dzieckiem w rodzinie. Ma trzech braci. Jej ojciec siedział dwa razy: raz za napad, raz za posiadanie narkotyków. Młodszy brat również siedział: jako nieletni za kradzież i również za narkotyki, to samo przerobił już jako dorosły. Należał do gangu Bangersów.
– To niebezpieczni ludzie. Ich rewir wprawdzie ostatnio znowu się skurczył, ale wciąż są niebezpieczni.
– Większość członków gangów młodzieżowych to kryminaliści. Brat Rochelle wyszedł z więzienia dwa lata temu, przeszedł resocjalizację i odwyk, i wszystko wskazuje na to, że jest już czysty, i nic go nie łączy z gangiem.
Eve odłożyła rozważania na później. Choć gang Bangersów nie był już tak duży ani tak niebezpieczny jak kiedyś, wciąż nie odpuszczali.
– Jej ojciec zginął w więzieniu podczas jakiejś bójki, kiedy miała piętnaście lat – kontynuował Roarke – a matka niedługo potem popełniła samobójstwo. Od tego momentu – a jak się domyślam, pewnie i wcześniej – byli wychowywani przez babkę od strony matki. Dorastali w dzielnicy Bowery – dodał Roarke. – W najgorszej jej okolicy.
– Teren Bangersów.
– Zgadza się. Najstarszy brat poszedł do szkoły zawodowej i prowadzi teraz własną firmę. Jest hydraulikiem w dzielnicy Tribeca. Ożenił się, ma trzyletnią córeczkę i drugie dziecko w drodze. Najmłodszy brat skończył prawo na uniwersytecie Columbia i teraz jest tam wykładowcą. Brat średni pracuje na etacie jako kucharz w restauracji Casa del Sol w Lower West Side. Zapewne wyuczył się zawodu jeszcze w więzieniu i od razu po wyjściu udało mu się znaleźć pracę. Ma kuratora, któremu składa sprawozdania, uczęszcza regularnie na spotkania grupy wsparcia, a razem z siostrą pomagają jako wolontariusze w miejscowym schronisku dla bezdomnych dwa razy w miesiącu.
– Bangersi mu nie odpuszczą.
– Bangersi działają głównie w Bowery. Rochelle mieszka z bratem w trzypokojowym mieszkaniu w Lower West, spory kawałek od ich terytorium. Miała ciężkie życie i trudne dzieciństwo, a kto jak kto, ale ty i ja wiele wiemy na ten temat. Udało się jej wygrzebać z tego bagna. Nie przypadkiem skierowała swoje zainteresowania ku opiece nad zdrowiem psychicznym dzieci i młodzieży.
Eve dobrze znała sposób wypowiadania się swojego męża, modulacje głosu i intencje jego wypowiedzi. Znała go jak własną kieszeń.
– Masz zamiar ją zatrudnić – powiedziała.
– Uderzyło mnie, że dzisiaj zupełnie przypadkiem natknęliśmy się na nią na przyjęciu. Rzekłbym, szczęśliwe zrządzenie losu. Zaplanowałem już wcześniej skontaktowanie się z nią w poniedziałek z samego rana i umówienie się na rozmowę kwalifikacyjną. Jeśli zrobi na mnie dobre wrażenie, a ona sama okaże się zainteresowana, zaoferuję jej to stanowisko. Więc tak.
Poprawił się niespokojnie na siedzeniu i przeciągnął delikatnie koniuszkiem palca po płytkim wgłębieniu na podbródku żony.
– Chyba że przedstawisz mi jakieś poważne powody, które ją zdyskwalifikują – dodał.
Wypuściła ze świstem powietrze przez zaciśnięte zęby.
– Nie mogę tego zrobić. Nie mam zamiaru odstrzelić Rochelle tylko dlatego, że jeden z jej braci był dupkiem, podobnie zresztą jak ojciec.
Być może budziło to w niej lekkie obawy, ale Roarke miał rację: Crack był dużym chłopcem.
2
Aby ochłonąć po przyjęciu, uspołecznianiu się, rozmówkach o niczym i bieganiu w niebotycznych szpilkach, Eve spędziła niedzielę spokojnie, bez żadnych obowiązków. Nie wrzucili jej na głowę ani jednego morderstwa do natychmiastowego rozwikłania, mogła więc się skupić na rozsądnym, pożytecznym wykorzystaniu wolnego dnia. Obudziła się późno, wzięła w ostre obroty męża i nieźle dała mu w kość, po czym napchała się na śniadanie naleśnikami, przebiegła na bieżni pięć kilometrów, mając przed sobą wirtualny widok plaży, a następnie skatowała się na siłowni tak, że jej mięśnie zaczęły błagać o litość. Żeby przyjemnie się rozluźnić, nastawiła sobie sesję z mistrzem maty, a skończyła pływaniem i seksem na basenie.
Potem ucięła sobie krótką drzemkę z kotem.
Po czym z największą przyjemnością potrenowała godzinkę na strzelnicy – oświadczając mężowi po treningu z największą stanowczością, że następnym razem koniecznie muszą wybrać się tam razem i wtedy dopiero zobaczy, jak złoi mu jego irlandzki tyłek. Po leniwie skonsumowanym obiedzie rozłożyła się przy kominku obok tegoż właśnie irlandzkiego tyłeczka, z miską świeżo uprażonego popcornu ociekającego masełkiem, by razem obejrzeć film, którego główną treść stanowiło pracowite dmuchanko.
Na zakończenie tak przyjemnie spędzonego dnia, żeby nie wypaść z rytmu, pozwoliła Roarke’owi nieźle się wyobracać, po czym zasnęła jak niemowlę.
Odświeżona, czując się jak nowo narodzona, choć z lekkimi wyrzutami sumienia, że zamiast drzemki nie wybrała przekopywania się przez stertę dokumentów, wyruszyła z samego rana w poniedziałek do głównej siedziby nowojorskiej policji.
Nie było niestety aż tak wcześnie, by uniknąć stania w korkach pośród warczących, prychających aut oraz niedzielnych kierowców, którzy na widok kilku strużek deszczu, miotanych porywami marcowej wichury, tracili do reszty i tak marne umiejętności prowadzenia pojazdów, a mimo to Eve uważała, że najpaskudniejsza w tym wszystkim jest konieczność rozpoczęcia zwykłego dnia żmudnej policyjnej roboty.
Całkiem przyjemny okazał się też uboczny efekt wyjącego wichru: przytłumił mianowicie dość skutecznie wszelkie dudniące w uszach reklamy dźwiękowe. Miło było sunąć tak z wolna przez centrum, nie słysząc co chwila z ryczących na cały regulator głośników o startujących właśnie wiosennych wyprzedażach czy obniżkach cen na późnozimowe rejsy statkami wycieczkowymi cholera-wie-dokąd.
Swoją drogą, jaka to właściwie była pora roku? Wczesna wiosna czy późna zima? Dlaczego marzec nie mógł się na coś zdecydować?
Gdyby podeszła do sprawy optymistycznie, postawiłaby na wczesną wiosnę. Przynajmniej z nieba nie sypało śniegiem, nie padała śniegowo-deszczowa papka, ani też nie leciała na ziemię żadna lodowa sieczka. Z drugiej strony w tym zawodzącym wichrze nadal było zimno jak cholera, a gruba warstwa burych chmur w każdej chwili mogła się rozpruć i zagrażała wysypaniem się z niej kolejnej porcji śniegowych płatków.
Poza tym wesołe miny optymistów zwykle rzedną, gdy dopada ich gorycz rozczarowania.
Gdy wjechała do garażu podziemnego Komendy Głównej Policji i zaparkowała na swoim miejscu, podjęła decyzję: niech więc będzie późna zima. Ruszyła na górę, zadowolona, że ma jeszcze pełną godzinę do rozpoczęcia swojej zmiany.
Na miejscu, za biurkiem w dużej, otwartej sali Wydziału Zabójstw, podzielonej na stanowiska parawanowymi przepierzeniami, siedział już Santiago.
– Przymknąłeś kogoś? – spytała.
– Mhm. – Podniósł na nią zmęczone oczy gliniarza. – Carmichael jest w socjalnym i parzy już dla nas szatańsko mocną kawę… Policjantka pracująca pod przykrywką dopadła dilera chcącego jej opchnąć dragi. Nie udało im się dobić targu: kiedy chcieli się skryć w bramie prowadzącej do budynku przy kanale, gdzie zwykle transakcje tego typu dochodzą do skutku, natknęli się na zwłoki. Gość zwiał, ale policjantka zrobiła, co do niej należy, i odszukała dzielnicowego-androida.
– Zidentyfikowaliście ciało?
– To diler jakichś tabletek odurzających, które sam tłukł, i na których postanowił szybko zarobić. Policjantka widywała go podczas patrolowania ulic. Mniej więcej godzinę wcześniej, kiedy wyszła z kwatery, w pobliżu której prowadzi działania operacyjne wymagające większego zaangażowania, zauważyła go, jak się kłócił z miejscowym ćpunem. Nie wiedziała, co to za jeden. Tak czy siak, pojechaliśmy na miejsce.
Obejrzał się za siebie, na detektyw Carmichael, która właśnie wyszła z socjalnego z dwoma kubkami gorącej kawy.
– Ach! Ratujesz mi życie! – Santiago wziął od niej jeden i natychmiast wypił kilka łyków. – Kiedy tam dotarliśmy, sprawą zajmowało się już dwóch mundurowych. Wzięli ich tak w obroty, że w końcu jednemu wymsknęła się ksywka podejrzanego. Typ szybko się wysypał, że policjantowi na pewno chodziło o Kabla, jakiegoś totalnego nieudacznika, sądząc po zeznaniach świadka, który wprowadził się kilka miesięcy temu do tego samego budynku i miał wątpliwą przyjemność mieszkać z nim drzwi w drzwi.
Santiago dał znak Carmichael, żeby przejęła dalej opowieść.
– A więc, pani porucznik: zostawiliśmy patrol dzielnicowych-androidów, bo wezwaliśmy jeszcze jednego, z ciałem i świadkiem, i wyruszyliśmy sprawdzić tego Kabla. Siedział w swojej norze, naćpany na maksa po zeżarciu tony tabletek, które zabrał dilerowi po poderżnięciu mu gardła. Pieprzony gnojek miał wciąż przy sobie sztylet.
– Próbował ją nim dźgnąć – dodał Santiago – więc dodaliśmy i to również do oskarżenia, choć kiedy się zerwał z miejsca, żeby się na nią rzucić, od razu rąbnął na glebę, prosto na twarz.
– Potknął się o swoje własne nogi. Krew na sztylecie okazała się krwią ofiary. Gnojek przyznał się po niecałych dziesięciu minutach przesłuchania. Twierdził, że musiał zabić gościa, bo za dużo chciał za towar. Zrobił to, tak dla zasady.
– A więc zwinęliście go?
– Na sztywno – przyznała Carmichael. – Ta gnida ma listę zarzutów długą jak twoje nogi. Niedawno wyszedł po pięciu latach odsiadki za napad z bronią w ręku. Jak się to wszystko zsumuje, będzie siedział do końca swoich dni.
– Dobra robota.
– Większość odwalili mundurowi. Wcześnie dzisiaj przyszłaś. Coś pilnego do zrobienia?
– Papierologia. – Eve już zaczęła iść w swoją stronę, gdy nagle się zatrzymała i ściągnęła brwi, patrząc na Santiago. – Myślałam, że grasz w piłkę, a nie… – Zaczęła przebierać palcami w powietrzu po niewidzialnej klawiaturze.
– Umiem i to, i to. Kiedyś chciałem grać zawodowo w baseball. Praktycznie żyłem nim, ale rodzice powiedzieli mi: graj, ile tylko chcesz, dla nas to nie problem. Skoro masz dobre stopnie, nie pakuj się w kłopoty i przez rok bierz również lekcje gry na pianinie u swojej ciotki. Moja ciotka to okropny babsztyl, więc zdawało mi się, że jednak wolę piłkę. W praniu się okazało, że muzykę też polubiłem, więc gry na pianinie również nie przerwałem.
– A teraz jesteś policjantem.
– Niezłym biegaczem w baseballu, zasuwającym na klawiszach gliną, który grał na żywo razem z tą cholerną kapelą Avenue A.
– A ty z kolei śpiewasz – powiedziała Eve do Carmichael.
– Zabiłabym, gdybym nie mogła pójść do knajpy w ten wieczór, kiedy każdy z publiczności może wystąpić na scenie. Nawet Mavis i Jake wzięli mnie do duetów na ostatniej imprezce. Wieczór był ekstra, no nie, partnerze?
Stuknęli się z Santiago kubkami.
– Hej! Powinniśmy założyć policyjny zespół muzyczny. Nazwijmy go De Blacha.
Eve wycofała się chyłkiem.
W swoim spokojnym gabinecie nastawiła ekspres do kawy i zasiadła przy biurku, ponieważ praca gliniarza to nie tylko zamykanie gnojków, którzy zabijają za kilka tabletek odurzających, lecz również przekopywanie się przez harmonogramy, zapotrzebowania, raporty, plany wydatków. Część dotycząca finansów wymagała większej ilości kawy. Kiedy usłyszała charakterystyczny stukot obcasów Peabody, zbliżający się do jej drzwi, wiedziała już, że odwaliła porządny kawał roboty.
– Santiago powiedział mi, że dzisiaj bardzo wcześnie przyszłaś do biura – rzekła, wchodząc.
– Papierkowa robota – odparła Eve.
– Mam zamiar skończyć pisać raport o tych dwóch, których przyskrzyniliśmy w piątek. Rany! Ale jestem zadowolona, że ich zwinęliśmy przed imprezą u Nadine. Co za wieczór!
Peabody stała przed nią już bez lśniącej, podkreślającej jej wydatny biust sukni, którą miała na sobie w ten „Co za wieczór!”. Teraz miała na sobie porządne spodnie i przyzwoicie skrojony żakiet, ale włosy – zamiast ściągnąć w schludny kok – spięła tak, że na czubku głowy sterczał jej dziwaczny pióropusz z końcówek włosów, podskakujący przy każdym kroku.
– Muszę koniecznie z tobą pogadać – dodała Peabody.
– Cały wieczór zajęta byłaś kręceniem dupskiem i potrząsaniem bioderkami.
– Im intensywniej wytrzęsiesz dupsko, tym luźniej w spodniach. A przy tym jaka radocha!
Telefon służbowy Eve zasygnalizował nadejście wiadomości. Odczytała nowy rozkaz.
– No i koniec radochy – westchnęła.
*
Nie minęło dwadzieścia minut, a obie – Eve i Peabody – stały nad nienaturalnie powykręcanym ciałem, porzuconym na podeście klatki schodowej pierwszego piętra budynku wielorodzinnego, który – sądząc po wyglądzie – był kiedyś magazynem, przerobionym obecnie na korytarzowiec z niewielkimi mieszkankami, przeznaczonymi dla najniżej zarabiających. W ocenie Eve miernie zarządzanym i nijak niechronionym.
Sąsiedzi zidentyfikowali w nieżyjącym Stuarta Adlera z mieszkania numer trzysta pięć. Na miejscu byli już mundurowi, którzy starali się trzymać sąsiadów na dystans. Eve przykucnęła przy zwłokach, żeby zrobić opis ciała. Zaczęła nagrywać wszystko na dyktafon.
– Denat zidentyfikowany jako Adler Stuart, wiek: trzydzieści osiem lat, mieszkający pod tym adresem. Stanu wolnego, rozwiedziony, bezdzietny. Kilkakrotnie upominany za pijaństwo i zakłócanie miru domowego, zatrzymywany za nadmierne spożycie w miejscach publicznych. Dwa razy na przymusowym odwyku. Skoro nie ma jeszcze dziewiątej rano, a już czuć od niego alkohol, chyba bez efektu.
Jego otwarte jasnoniebieskie oczy o przekrwionych białkach wpatrywały się w nią, gdy przeprowadzała oględziny ciała.
– Kark przetrącony – ciągnęła. – Na głowie głęboka rana, masywny krwotok. Wygląda na poważny upadek ze schodów. W dodatku w brzuch ofiary jest wbity nóż. Wciąż tkwi w miejscu urazu.
– Ktoś musiał go dźgnąć – zastanawiała się na głos Peabody. – Pchnął go z taką siłą, że zaczął spadać, jednakże…
– No właśnie: jednakże. Rana została zadana otwartym scyzorykiem zapewne już po upadku, inaczej wystąpiłoby większe krwawienie z dźgnięcia zadanego w brzuch. Rana przy ostrzu też jest niewielka.
– To sprawka Gary’ego! – wrzasnął ktoś ze zgromadzonych powyżej.
– No coś ty! – oburzył się ktoś inny. – Zwariowałeś?
Na odgłos szamotaniny Eve się wyprostowała.
– Zostań przy zwłokach – wydała rozkaz Peabody. – Sprawdź, czy uda ci się zdjąć jakiekolwiek odciski palców z noża. I włóż do torebki dowodowej tamto jabłko z kąta podestu.
Weszła po schodach na piętro, gdzie kilka osób wzajemnie się przekrzykiwało.
– Dość tego! – warknęła i wystawiła ostrzegawczo palec wskazujący w stronę kobiety o wściekłym spojrzeniu oraz tak natapirowanych i wylakierowanych włosach, że marcowa wichura z pewnością ani trochę nie zaszkodziłaby temu hełmowi. – Który z was to Gary?
– To ja! – Mężczyzna, który uniósł rękę do góry, miał krótką bródkę i bujne brązowe włosy z rozjaśnionymi na złotawy kolor końcówkami. Ubrany był w tweedową marynarkę. Do koszuli z rozpiętym pod szyją guzikiem nosił poluzowany krawat. – Gary Phizer – dodał. – Mieszkania trzysta cztery. Po przeciwnej stronie korytarza od… od Stuarta. To ja zadzwoniłem na policję. Ja ich wezwałem. Właśnie wychodziłem do szkoły, gdyż jestem nauczycielem, i tam go zauważyłem. Zbiegłem na dół do niego, ale zobaczyłem, że…
– Pobiliście się wczoraj wieczorem! – wrzasnęła na Gary’ego babka z fryzurą na hełm. – Odgrażałeś się, że rozwalisz mu łeb!
– Odgrażałem się, Mildred, że rozwalę mu telewizor, jeśli go nie ściszy. Znów się upił – wyjaśnił. – I miał włączony jakiś film z wrzaskami, odgłosami rozbijających się aut i w ogóle. Mieszkam dokładnie po drugiej stronie holu, drzwi w drzwi. Była druga w nocy tamtego cholernego dnia, kiedy dałem się wciągnąć w sprzeczkę. Prosiłem go już dwukrotnie, ale udawał, że nie słyszy, i za pierwszym, i za drugim razem. Chciałem choć trochę się przespać.
– Mieliście scysję – odezwała się Eve.
Gary niespokojnie przestąpił z nogi na nogę, teraz już widocznie zdenerwowany.
– No cóż… Można to i tak ująć. Stuart zamierzył się na mnie swoim scyzorykiem, ale nie trafił, i omal się nie przewrócił. No i przyznaję, że miałem zamiar przyłożyć mu z pięści, ale jeszcze nigdy w życiu nikomu nie przyłożyłem. Był głupi, a teraz jeszcze się spił. Tak, byłem na niego wściekły, więc sobie pokrzyczeliśmy. Powiedziałem mu, że jeśli nie ściszy cholernego odbiornika, wezmę młotek i rozwalę go w drobny mak.
– Nie pomyślał pan, żeby wezwać policję z powodu zakłócania ciszy nocnej?
Gary westchnął.
– Wzywałem już wcześniej, a nie byłem jedyny. No i czym się to kończyło? Kazali mu ściszyć, to ściszał, i nawet przez kilka następujących po sobie dni była cisza. Potem znowu się upijał, i znowu robił to samo.
– To prawda! – Kobieta, jeszcze w piżamie, kołysała w ramionach niemowlę. – Musieliśmy z mężem wygłuszyć ścianę, a mieszkamy pod trzysta trzy. Kiedy Stu wpadał w ciąg, co zdarzało mu się przynajmniej raz w tygodniu, robił się nieznośny. Gary nikogo nie zabił, Mildred, i ty dobrze o tym wiesz. Przekrzykiwał się z nim tak, jak i mój Rolo. Ileż to razy Rolo wydzierał się na niego, że hałasuje. Wreszcie daliśmy za wygraną i wygłuszyliśmy tę ścianę.
Tknęła palcem wskazującym wolnej ręki prosto w Mildred o fryzurze na hełm.
– To samo zrobiłaś ty, Mildred, i wszyscy pozostali – ciągnęła. – Tak samo postąpiła rodzina, mieszkająca pod nim, gdyż kiedy pił, łaził w kółko po mieszkaniu i okropnie tupał, ciągle też na coś wpadał i wszystko przewracał. Czy nie musiałaś wezwać policji, Mildred, dokładnie miesiąc temu, kiedy usłyszałaś jakiś łomot i znalazłaś go tutaj, na korytarzu, rozciągniętego jak kłoda? Potknął się wtedy… – tu zwróciła się do Eve – …i złamał nos. Walnął się tak, że stracił przytomność, albo może ubzdryngolił się do nieprzytomności.
Mildred skrzyżowała ramiona na pokaźnych rozmiarów biuście.
– Nie twierdzę, że nie był bez przerwy napranym idiotą – powiedziała – ale chyba nie dźgnął się sam w brzuch?
– A może i tak właśnie było – orzekła Eve. – Peabody! Przynieś no mi tamto jabłko.
Peabody przyniosła torebkę na dowody rzeczowe, w której tkwiło smętnie samotne jabłko. Było obite na ciemny brąz w miejscu, z którego zwieszała się już obrana skórka.
– Czy Gary lubił jabłka? – spytała Eve.
Oczy Mildred o błędnym spojrzeniu zaszły łzami.
– „Jedno jabłko dziennie” – tak zawsze mawiał. Lubił je obierać tak, żeby ani razu nie przerwać skórki. Mówił, że jeśli się udawało, był to dobry znak.
– A czym zwykle obierał jabłka?
– Wydaje mi się, że zazwyczaj takim swoim kieszonkowym scyzorykiem, ale Gary…
– Pani detektyw – przerwała jej Eve, zwracając się do Peabody – czy zdjęła już pani odciski palców ze scyzoryka w ciele ofiary?
– Tak, pani porucznik. Należą do ofiary.
– Mamy tu jeszcze parę czynności do wykonania, ale już teraz mogę stwierdzić na podstawie zebranych do tej pory dowodów i zeznań świadków, że nie wygląda to na zabójstwo, raczej na wypadek ze skutkiem śmiertelnym. Pan Adler był nietrzeźwy, obierał jabłko scyzorykiem, kiedy potknął się na schodach i spadł w dół. Wasza winda nie działa.
– Nie działa już od czterech dni – przytaknęła Mildred z goryczą w głosie. – Właściciel tego budynku…
– Niechże pani już da spokój – sarknęła Eve. – Denat potknął się, stracił równowagę i nieszczęśliwie upadł. Kiedy zaś spadł na sam dół schodów, łamiąc kark i miażdżąc bok czaszki, upadł o tyle pechowo, że nabił się na ostrze własnego otwartego scyzoryka.
– To nawet do niego podobne – mruknęła pod nosem kobieta z niemowlęciem na ręku.
– Bardzo proszę państwa o powrót do swoich lokali – ogłosiła Eve. – Proszę nam nie przeszkadzać w wykonywaniu czynności śledczych.
– Cieszę się, że jednak mu nie przywaliłem – cicho rzekł Gary. – Przykro mi, że wczoraj nazwałem go dupkiem, ale cieszę się, że mu nie przyłożyłem.
*
Wypadek czy nie, zawsze trzeba przeprowadzić śledztwo, zebrać dowody, przesłuchać świadków. Wszystko to zabrało im większą część przedpołudnia. Zanim Eve znalazła się z powrotem za swoim biurkiem w Komendzie Głównej Policji, pisząc raport ze zdarzenia, Caro, asystentka Roarke’a, zdążyła wprowadzić Rochelle do jego gabinetu w samym centrum miasta.
Kobieta starała się nie wytrzeszczać oczu ze zdumienia. Nigdy w życiu nie widziała tak ogromnego, urządzonego tak komfortowo gabinetu. Kiedy Roarke we własnej osobie wstał zza swojego imponujących rozmiarów biurka, mając za plecami oszałamiającą panoramę Nowego Jorku, i zaczął iść do niej po miękkim, luksusowym dywanie, by uścisnąć dłoń gościa, dosłownie zabrakło jej tchu. Uśmiechała się tylko.
– Nie spodziewałam się, że jeszcze kiedykolwiek się spotkamy – wymamrotała – a co dopiero dwa razy w ciągu kilku ostatnich dni.
– Doceniam, że zdecydowała się pani przyjść, i to tak szybko.
– Ciekawość motywuje.
– Może napije się pani kawy? Herbaty?
– Chętnie to samo, co pan. Dziękuję.
– Zaraz się tym zajmę.
Asystentka Roarke’a w oczach Rochelle prezentowała się równie szykownie jak i całe biuro. Była to kobieta o włosach białych jak śnieg, ubrana w kostium tak elegancko dopasowany do zgrabnej figury, że na jego widok Rochelle – która nie ukończyła jeszcze nawet czterdziestu wiosen – poczuła niewymowny smutek.
– Usiądźmy! – Roarke wskazał jej miejsce na sofie tak miękkiej i komfortowej jak wszystko wokół.
Wilson już wcześniej zdążył ją zapewnić, że Roarke to „równy gość”, ale łatwo było mu mówić! Roarke to Roarke! Multimilioner, biznesmen, filantrop, innowator, w dodatku z niezwykle apetyczną powierzchownością.
Jego oczy w rzeczywistości były równie błękitne, jak na ekranie komputera.
– Dobrze się pani bawiła na przyjęciu – zaczął.
– Było świetnie! – odrzekła. – Kiedyś, jeszcze w czasach studenckich, udało mi się dostać na koncert zespołu Avenue A. Siedziałam wprawdzie w ostatnim rzędzie, ale co tam! I tak było świetnie. Świetnie się bawiliśmy również na tym zaimprowizowanym koncercie na tarasie Nadine. Ach, rewelacja! No brak mi słów. Widziałam już Mavis występującą na scenie, ale to teraz to coś zupełnie innego!
– Pozwolisz, że przejdziemy na ty. Lubisz muzykę?
– Każdego rodzaju. – Skierowała wzrok na asystentkę Roarke’a, która przyniosła właśnie tacę z dzbankiem kawy, filiżankami, śmietanką i cukrem. – Bardzo pani dziękuję!
– Nie ma za co – odparła kobieta. – Jaką pani pija?
– Odrobina śmietanki, jedna łyżeczka cukru – rzekła, co nijak się miało do rzeczywistości.
– Dziękuję ci, Caro! – zwrócił się do niej Roarke, gdy obie filiżanki kawy były już gotowe.
Gdy tylko asystentka zamknęła za sobą drzwi, Rochelle uniosła filiżankę do ust.
– Wnioskuję, że chciałeś porozmawiać o… – zamilkła i upiła łyk kawy. – Och! – jęknęła. – O rety! – Upiła kolejny łyk. – Chyba mózg mi stanął w poprzek z wrażenia i upaja się radością. Miałam pewne przeczucia, ale ta kawa… Teraz już wiem!
– Jestem przekonany, że tym właśnie udało mi się przekonać moją panią porucznik, żeby za mnie wyszła.
– Może chodzi o ośrodek resocjalizacyjny dla nieletnich? Tak czy siak, doszłam do wniosku, że chcesz ze mną porozmawiać o mojej pracy w Dochas. Wiem, że dość szczegółowo mnie sprawdzałeś.
– Tak. Mówimy o ośrodku dla nieletnich – powiedział i uśmiechnął się do niej. – Słyszałaś zapewne o ośrodku dla młodzieży w dzielnicy Manhattanu Hell’s Kitchen, który właśnie jest na ukończeniu?
– Jak mogłabym nie słyszeć? Poważnie wierzysz w to, że uda się dokończyć urządzanie wnętrz tak, aby w maju przyjąć pierwszych wychowanków?
Spodobało mu się określenie „wychowankowie” – kolejny punkt na jej korzyść.
– Wszystko jest na najlepszej drodze ku temu. Wiem, że prócz prowadzenia zajęć terapeutycznych w ośrodku Dochas przez ostatnie pięć lat byłaś również zatrudniona w Śródmiejskiej Poradni Rodzinnej.
– Zgadza się.
– Brak chęci, żeby otworzyć własną praktykę?
Poprawiła się na kanapie i z uśmiechem popatrzyła mu prosto w oczy.
– Szczerze mówiąc, w tej chwili nie byłabym w stanie sobie na to pozwolić z braku odpowiednich środków. Poza tym wolę pracować w zespole. Zespół ludzi ma większą siłę – razem pracuje się lepiej i wydajniej, łatwiej też kompleksowo prowadzić pacjenta. Z tego, co wiem, tak właśnie ma działać An Didean: terapie, edukacja, resocjalizacja. Ma dostarczyć kompleksową strukturę obsługi oraz zapewnić bezpieczeństwo, ma też, co według mnie jest bardzo ważne, stworzyć swego rodzaju wspólnotę, z którą młodzi ludzie będą się mogli identyfikować, a dorośli poprowadzą ich ku dobremu, zdrowemu i produktywnemu stylowi życia.
– O to dokładnie chodzi! Kilka ostatnich miesięcy pracy nie polegało wyłącznie na odpowiedniej przebudowie wnętrza obiektu, lecz również na dobieraniu odpowiedniego personelu: ludzi, którzy nie tylko wykazują się zrozumieniem dla celu naszej działalności, nie tylko mają odpowiednie kwalifikacje i są na tyle zmotywowani, żeby z pełnym oddaniem służyć temu celowi, lecz również w to wszystko wierzą. Jestem święcie przekonany, że spełniasz wszystkie te warunki.
Odczekał chwilę, obserwując jej ściągające się podejrzliwie brwi.
– Czyżbyś chciał zatrudnić mnie jako terapeutkę w An Didean? Ale przecież potrzebujesz kogoś takiego i w Dochas…
– Prawdę mówiąc… Mam nadzieję, że będziesz zainteresowana dołączeniem do naszego zespołu na stanowisku szefowej terapeutów.
– J-jak to? – Rochelle odstawiła ostrożnie filiżankę, która nagle zadygotała niebezpiecznie na podstawce. – Byłam przekonana, że doktor Susann Po przyjęła to stanowisko. Panie Roarke…
– Wystarczy Roarke.
– Darzę ogromnym szacunkiem doktor Po i pod względem zawodowym, i osobiście. Jeśli się zgodzę… Oczywiście jest mi niezmiernie miło, że rozważasz moją kandydaturę na to stanowisko, ale nigdy nie śmiałabym podważać autorytetu kogoś o umiejętnościach i reputacji doktor Po.
– Podzielam twój szacunek dla doktor Po i dlatego początkowo zaoferowałem to stanowisko właśnie jej. Niestety skomplikowały się jej sprawy rodzinne, musi się pilnie przeprowadzić do wschodniego Waszyngtonu, być może nawet na stałe. Z żalem musiała zrezygnować z tego stanowiska. Poinformowała mnie o tym pod koniec zeszłego tygodnia.
– Och, teraz rozumiem. Tego nie wiedziałam. Bardzo mi przykro… – Rochelle ponownie wzięła filiżankę z kawą i upiła kilka łyków. Odetchnęła ostrożnie i zaczęła mówić dalej. – Doktor Po ma nieomal trzydzieści lat doświadczenia w psychologii młodzieży i jako terapeutka. Ja mam zaledwie dziesięć. Nie bardzo mi wypada pytać, ale jednak muszę. Czy ta oferta ma coś wspólnego z moją znajomością z Wilsonem?
– Kiedy ostatnio zaoferowałem doktor Po to stanowisko, kluczowe stanowisko w projekcie, który jest bardzo ważny dla mnie i dla mojej żony, zrobiłem to, mając na względzie jej doświadczenie, reputację oraz wiele innych powodów. Na liście wysoko wykwalifikowanych lekarzy, których brałem wcześniej pod uwagę na to stanowisko, znalazło się pięć nazwisk. Ty figurowałaś na niej jako druga w kolejności.
– Och!
– Nie sądzę, żebyś już wtedy była w związku z… z Wilsonem.
– Nie, no pewnie, że nie. To znaczy… Poznaliśmy się pod koniec grudnia, więc znamy się od kilku miesięcy, ale nie od razu zaczęliśmy… Nie zaangażowaliśmy się od razu w związek.
– Zapewniam, że nie miałem pojęcia nawet o tym, że się w ogóle znacie. Prawdę mówiąc, byłem przyjemnie zaskoczony, kiedy zobaczyłem cię na sobotnim przyjęciu u Nadine razem z Wilsonem. Przyznaję, że dopiero z rana tamtego dnia zdecydowałem się zaprosić cię na rozmowę dotyczącą ewentualnego objęcia przez ciebie tego stanowiska.
– Bardzo mnie to cieszy. Gdybym wiedziała wcześniej, że to rozmowa kwalifikacyjna na tak eksponowane stanowisko, lepiej bym się do niej przygotowała.
– W sumie już jesteśmy prawie po. – Wyczuł u niej rosnące podenerwowanie, więc znów się uśmiechnął. – Rozmawialiśmy i w sobotni wieczór, i teraz przy kawie. Rochelle! Nie znalazłabyś się na tej liście już zeszłej jesieni, gdybym nie przeprowadził z należytą starannością wywiadu na twój temat. Wiem wszystko o twoim wykształceniu, kwalifikacjach i osiągnięciach zawodowych, pracy wolontariuszki, w tym o każdej godzinie, którą poświęciłaś ośrodkowi Dochas. Rozmawiałem osobiście, lub robiła to Caro w moim imieniu, z wieloma twoimi kolegami i koleżankami z pracy, z twoimi przełożonymi, profesorami oraz wieloma innymi ludźmi, którzy stykali się z tobą. Z każdym, kto w przyszłości znajdzie zatrudnienie w An Didean i stanie się jego nieodłączną częścią, przeprowadzam na zakończenie rekrutacji rozmowę osobiście, w cztery oczy.
Rochelle poczuła, jak w jej żołądku wszystko przewraca się ze zdenerwowania, i ucieszyła się, że nie widać tego z zewnątrz.
– Ktoś, kto ma takie… hmm… – zaczęła ostrożnie – możliwości zgłębiania tematu jak ty, na pewno jest świadom, że mój ojciec zmarł w więzieniu. Był uzależniony od różnych używek, wciąż popadał w jakieś kłopoty, często przejawiał zachowania agresywne. Matka była z kolei uzależniona od niego, a potem i od wielu substancji, którymi ją faszerował. Wszystko to razem przyczyniło się do jej samobójstwa.
– Owszem, wiem o tym, lecz każdy z nas ma prawo wyboru… czyż nie?… – odrzekł. – Każdy może przezwyciężyć okrutne doświadczenia z młodości i nie wpaść w ich tryby, stając się kolejną ofiarą. Nie muszę dysponować twoimi umiejętnościami, by wyczuć, iż droga, którą wybrałaś, była inspirowana twoim własnym dzieciństwem oraz pragnieniem niesienia pomocy słabym, bezbronnym istotom. Dodałem również i to do twoich kwalifikacji zawodowych. Może jeszcze kawy?
Aż zaczęło ją drapać w gardle ze wzruszenia.
– Czy mogłabym poprosić o szklankę wody?
– Oczywiście.
Wstał, przeszedł przez gabinet i zniknął w niewielkim aneksie, wyjął butelkę wody z małej chłodziarki i napełnił szklankę.
– Jeśli jesteś zainteresowana tym stanowiskiem, możemy omówić więcej szczegółów. Wyjaśnię ci zakres obowiązków, strukturę zatrudnienia, uzgodnimy kwestię wynagrodzenia i co tam jeszcze.
– To byłoby… – Wzięła szklankę, którą jej przyniósł, i upiła trzy niewielkie łyczki. – To dla mnie bardzo ważna decyzja, zmieniająca wszystko w moim życiu. Muszę mieć trochę czasu i chwilę na przemyślenia, zanim…
Odstawiła wodę i odwróciła się do Roarke’a.
– Czy ja nie zwariowałam? A może zgłupiałam do reszty? Nie, na pewno nic z tych rzeczy. – Roześmiała się perliście. – Oczywiście, że jestem zainteresowana! Zaskoczona, ale i zaszczycona, nakręcona nieomalże do nieprzytomności, choć próbuję zachowywać się spokojnie i z należytą dystynkcją.
Nie zdołała nic więcej powiedzieć, parsknęła tylko znów śmiechem i położyła rękę na sercu, a on tylko się uśmiechał.
– I pewnie, że tak! – podjęła po chwili. – Chciałabym omówić szczegóły tej twojej wspaniałej oferty. Bardzo chciałabym zwiedzić budynek, zobaczyć, gdzie dzieciaki będą mieszkać, gdzie się uczyć i gdzie wypoczywać, gdzie będą się odbywać zajęcia terapeutyczne indywidualne, a gdzie grupowe. Każdy kąt!
– Oczywiście – powtórzył. – Możemy to zrobić nawet zaraz.
– N-nawet… teraz?! – Oczy nieomal wyszły jej z orbit z wrażenia, prawie się zakrztusiła.
– Możemy omówić szczegóły na miejscu, podczas oglądania wnętrz ośrodka. Jestem ciekaw twojego zdania.
Znowu wzięła szklankę do ręki i wypiła kilka łyków.
– No, teraz podziałało.
*
Po zwiedzeniu obiektu i uściśnięciu sobie rąk, co przypieczętowało umowę, Roarke wrócił do swojej siedziby głównej. Zatrzymał się przy biurku asystentki.
– Caro, prześlij, proszę, kontrakt bez żadnych zmian do doktor Pickering.
– Miło to słyszeć. Ma naprawdę doskonałe kwalifikacje i widać w niej pasję. Zdaję sobie sprawę, że jest panu przykro z powodu utracenia takiej kandydatki jak doktor Po, lecz Rochelle Pickering jest stosunkowo młoda i może jeszcze wnieść powiew świeżości, a poza tym czuć od niej pozytywną energię.
– Naprawdę?
– Była onieśmielona, lecz starała się to ukryć. Wdzięczna za danie jej szansy, a tego z kolei nie bała się okazać. Podobała mi się ta mieszanka odczuć w jej wykonaniu.
– Mnie również. Możesz już zacząć umawiać te spotkania, które przesunęłaś z godzin porannych.
– Ma pan telekonferencję z Hitchem z San Francisco oraz zespołem Castora z Baltimore za… – zerknęła na swój naręczny zegarek – …za osiem minut. Przesunęłam ją, kiedy przesłał mi pan wiadomość, że już wraca do biura.
– Co ja bym bez ciebie zrobił, Caro?…
– Żeby nie zmienił pan o mnie zdania, zmieniłam miejsce spotkania podczas lunchu na jadalnię dyrekcji. Po co miałby pan wychodzić znów na miasto w taką obrzydliwą pogodę. Przy okazji zaoszczędzi pan trochę czasu, który stracił z rana.
– Perfekcyjnie jak zwykle. Jesteś przygotowana na podwyżkę?
– Zawsze! – Zatrzepotała rzęsami.
Roześmiał się i wszedł do swojego gabinetu.
*
Zanim udało mu się dotrzeć do domu tego wieczoru, deszcz zmienił się w lekką mżawkę, a wiatr prawie ucichł, tylko od czasu do czasu zrywając się w pełnych wściekłości porywach. Łopotał połami jego ciepłego płaszcza – bezcennego podarunku gwiazdkowego od Eve – przeczesywał włosy i przyczynił się do tego, że z wdzięcznością powitał ciepło panujące w domu.
Summerset, jak zawsze tam, gdzie był najbardziej potrzebny, wziął od niego okrycie wierzchnie, a kot przesunął się bezszelestnie między jego nogami.
– Wieczór jakby stworzony na sączenie whisky przy kominku – zasugerował Summerset.
– Wiesz co, masz rację – odrzekł Roarke. Wprawdzie musiał jeszcze trochę popracować, ale pomyślał, że w sumie to dobry pomysł. – Może i wypiję szklaneczkę.
Wszedł wolnym krokiem do salonu i usiadł w cieple ognia, podczas gdy Summerset nalewał mu drinka.
Ten pokój był jednym z jego ulubionych w całym domu: nasycone kolory, połyskliwa politura antyków, dzieła sztuki, które sam starannie dobrał. Zanurzył się w jego atmosferze, gdy tymczasem na zewnątrz wicher łomotał w szyby okien nagimi gałęziami drzew.
Summerset – będący dla Roarke’a jak ojciec i prowadzący jego dom równie idealnie, jak Caro prowadziła jego biuro – zasiadł naprzeciwko.
Miał gęste, siwe włosy o lekkim gołębim odcieniu, ciemne, inteligentne oczy, szczupłą, kanciastą twarz z wydatnymi kośćmi policzkowymi, które przydawały jej demonicznego wyglądu – jak lubiła to określać Eve. Kiedyś w zamierzchłej przeszłości uratował pewnego małego oberwańca z ulic Dublina przed nędzą, a może i przed czymś gorszym.
– Sláinte! – Roarke wzniósł toast szklaneczką whisky. – Co dziś porabiałeś?
– Zakupy spożywcze w deszczu, ale dzięki temu spędziliśmy dzisiaj z naszym przyjacielem… – Tu wskazał na Galahada, który akurat wskakiwał na kolana Roarke’a, by po chwili wyciągnąć się na nich jak długi brzuchem do góry. – …bardzo przyjemne popołudnie w kuchni. Miałem wielką chęć na samodzielne przygotowanie prawdziwej pasta, a dawno już tego nie robiłem.
Na zdziwione spojrzenie Roarke’a Summerset ciężko westchnął.
– Chciałem zrobić sobie zwykłe kluski, chłopaku. Przygotowałem capellini w sosie pomidorowym z czymś na ząb. Jak sądzę, mogłyby posmakować również pani porucznik.
– Na pewno poczęstujemy się wieczorem.
– Skoro mowa o pani porucznik… Zrobiłem też pranie. Jej podkoszulek z akademii policyjnej, a raczej to, co z niego zostało…
– Nie przejmuj się nim – przerwał mu Roarke.
– To szmata.
– O wartości sentymentalnej. – Upił łyk whisky, drapiąc leniwie drugą ręką brzuszek kota. Przypomniał mu się szary guzik, który zawsze nosił przy sobie w kieszeni. – Każdy z nas potrzebuje mieć jakiś tam swój talizman, nieprawdaż? A z innej beczki: dzisiaj rano spotkałem się z doktor Pickering i oprowadziłem ją po An Didean. Bierze tę posadę.
– Muszę to zanotować w pamięci. Z raportów, które czytałem, przedstawiała się jako osoba wyjątkowo pasująca do tego stanowiska. A jak postęp prac w An Didean?
– Wszystko idzie według planu. Skończyli główną kuchnię, są bliscy skompletowania wyposażenia łazienek i kuchni do nauki gotowania. Pozostały głównie prace kosmetyczne. W ciągu najbliższego miesiąca powinniśmy dostać pozwolenie na użytkowanie obiektu. Wystarczy czasu, żeby personel się zagospodarował na miejscu, a my akurat zdążymy wstawić meble i inne elementy wyposażenia wnętrz.
– Przyjemnie będzie tam mieszkać dzieciakom, dla których ośrodek stanie się drugim domem.
– Na pewno. – Roarke odstawił szklaneczkę na bok i trącił lekko kota. – Muszę jeszcze coś dokończyć, zanim Eve wróci do domu.
– Cokolwiek to jest.
– Cokolwiek. Dopij spokojnie swoją whisky i dziękuję z góry za capellini.
Kiedy Roarke wyszedł, kot spokojnie rozważył możliwości dalszego wypoczynku i wybrał opcję z kolanami Summerseta.
Kiedy Roarke kończył pracę, Summerset dopijał właśnie drinka i w dalszym ciągu czochrał Galahada po brzuchu.
– Czy uda jej się przeżyć kolejny dzień bez krwawiących ran? – rzekł do kota. – Jak sądzisz, przyjacielu? No cóż, miejmy nadzieję, że tak dokładnie będzie.
3
Eve wróciła do domu bez jednego krwawiącego zadrapania, za to z przegrzaną mózgownicą. Co też jej przyszło do głowy, by zakończyć dzień tak samo, jak go rozpoczęła: papierkową robotą, rzędami liczb, procentami i raportami? Za każdym razem, gdy z pewną satysfakcją likwidowała jeden stos papierów, nie mijały dwadzieścia cztery godziny, a na jej biurku wyrastał nowy, przyprawiając ją o ból głowy.
Weszła do domu, uciekając przed świszczącymi porywami wichru, i stanęła na wprost wyłaniającej się z mroku postaci Summerseta.
– Niespóźniona, bez krwawiących ran? – Uniósł brwi w żartobliwym zdziwieniu. – Chyba ktoś czeka na werble.
Nie miała pojęcia, co zacz te werble, dobrze jednak wiedziała, że ten cholernik na pewno ma to coś przygotowane gdzieś w zanadrzu. Często bawili się we dwoje w słowne gierki. Obserwowała go bacznie, zdejmując płaszcz, gdy tymczasem kot wyczyniał powitalne przeplatanki i ocierania się o jej nogi.
– Wychodziłeś dzisiaj w to coś za oknem? – spytała.
– Miałem dziś dzień zakupów spożywczych – odparł.
– To wyjaśnia raporty o fruwającym na wietrze szkielecie.
Zarzuciła swoje okrycie wierzchnie na słupek przy poręczy schodów, przyjmując, że między nimi remis, i ruszyła po schodach na górę. Tuż za nią podreptał Galahad.
Zastanawiała się po drodze, czy nie pójść prosto do sypialni, by pozbyć się roboczego ubrania, ale z przyzwyczajenia wylądowała w swoim domowym biurze. Z gabinetu męża, usytuowanego po sąsiedzku, dobiegał jego głos. Rozmawiał o czymś związanym z dużymi kwotami pieniędzy… Dlaczego właściwie zawsze poruszany był ten sam temat? – pomyślała. – Wciąż liczby i liczby. Dobrze, że przynajmniej tych tam nie musiała odcyfrowywać.
Roarke włączył gazowy kominek, więc przyjemnie było wrócić do ciepłego domu. Zdecydowała, że kolejny krok tego przyjemnego powrotu w domowe pielesze wymaga naprawdę dużego kieliszka wina.
Wybrała butelkę, otworzyła ją i wtedy przyszło jej do głowy, że zanim poznała Roarke’a, raczej nie przepadała za winami. Zapewne z prostego powodu… – rozważała. – Wina, na które ją było wówczas stać, smakiem niewiele odbiegały od przeciętnego jabłkowego sikacza.
Nalała dwa kieliszki – włoskie czerwone, które lubił też Roarke, pasujące do spaghetti i mięsnych pulpetów, na które miała wielką chęć – i poszła do jego gabinetu. Zamierzała postawić tylko kieliszek na biurku i zostawić go, żeby mąż w spokoju dokończył wideokonferencję, lecz dał znak, by zaczekała.
Na monitorze komputera mignęły jej dwie postaci – mężczyzny i kobiety. Wszyscy troje rozmawiali właśnie o jakichś kwotach, marżach zysku i cholera wie, o czym jeszcze, zajęła się więc popijaniem wina – wyraźnie nie sikacza – i podeszła z kieliszkiem do rzędu okien w jego gabinecie.