Świadek - Nora Roberts - ebook + audiobook + książka

Świadek ebook

Nora Roberts

4,6

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Czy jeden nierozsądnie spędzony wieczór może zniszczyć całe życie?

Elizabeth Fitch, niezwykle inteligentna, posłuszna i pilna szesnastolatka, żyje według zasad ustanowionych przez zimną, apodyktyczną matkę. Pewnego dnia dziewczyna postanawia się jej przeciwstawić. Razem z koleżanką decyduje się na wypad do nocnego klubu, gdzie poznaje uroczego młodego mężczyznę, mówiącego z rosyjskim akcentem, który zwabia je do swego domu. To wydarzenie odmienia jej życie na zawsze.

Dwanaście lat później Elizabeth mieszka pod fałszywym nazwiskiem w maleńkim miasteczku, ukrywając się przed całym światem. Tajemnicza Abigail Lowery wzbudza zainteresowanie miejscowego szefa policji Brooksa Gleasona, i to nie tylko ze względów zawodowych. Gleason podejrzewa, że kobiecie potrzebna jest ochrona, lecz czy będzie potrafił stawić czoła potężnym i niebezpiecznym ludziom, przed którymi ucieka Abigail?

Uwielbiana przez polskie czytelniczki Nora Roberts to autorka ponad dwustu powieści, nieodmiennie zajmujących pierwsze miejsce na listach bestsellerów „New York Timesa”, sprzedanych w ponad pięciuset milionach egzemplarzy.

„Nora Roberts należy obecnie do najpopularniejszych powieściopisarek". Washington Post Book World

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 548

Oceny
4,6 (430 ocen)
309
89
30
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Lulu_25

Nie oderwiesz się od lektury

Dobrze spędzony czas. Bardzo lubię książki tej autorki
10
clue2312

Nie oderwiesz się od lektury

Ciekawa historia i dobrze napisania, bez "lania wody"
10
Grosik24

Dobrze spędzony czas

polecam wartka akcja
10
ewamonika19

Nie oderwiesz się od lektury

piekna historia, czasami jak dla mnie za duzo opisow ale mino wszystko polecam
10
Kwiatek-48

Nie oderwiesz się od lektury

Naprawdę dobra powieść!!!!!! polecam 👌
10

Popularność




Elizabeth

Oto naj­do­tkliw­sza zadra pośród cier­pień dzie­ciń­stwa: doj­mu­jąca samot­ność, doj­mu­jąca nie­wie­dza.

Olive Schre­iner

1

Czer­wiec 2000

Krót­ko­trwały okres mło­dzień­czego buntu Eli­za­beth Fitch roz­po­czął się od czar­nej farby do wło­sów firmy L’Oreal, pary noży­czek i fał­szy­wego doku­mentu toż­sa­mo­ści. Zakoń­czył się roz­le­wem krwi.

Przez pra­wie szes­na­ście lat, osiem mie­sięcy i dwa­dzie­ścia jeden dni posłusz­nie sto­so­wała się do wska­zó­wek matki. Dok­tor Susan L. Fitch nie wyda­wała roz­ka­zów, były to wła­śnie wska­zówki. Eli­za­beth prze­strze­gała usta­lo­nych przez matkę zasad, jadła posiłki skom­po­no­wane przez jej die­te­tyczkę i przy­go­to­wane przez jej kucharkę, nosiła ubra­nia wybrane przez jej oso­bi­stą sty­listkę.

Dok­tor Susan L. Fitch ubie­rała się kon­ser­wa­tyw­nie, jak – jej zda­niem – przy­stało ordy­na­to­rowi chi­rur­gii w Silva Memo­rial Hospi­tal w Chi­cago, i spo­dzie­wała się po swej córce tego samego.

Eli­za­beth sumien­nie i bez sprze­ciwu reali­zo­wała pro­gram nauki wyty­czony przez matkę. Na jesieni miała wró­cić na Harvard w pogoni za dyplo­mem medy­cyny. Zosta­nie leka­rzem – chi­rur­giem, jak jej matka.

Eli­za­beth – ni­gdy Liz ani Liz­zie, ani Beth – mówiła płyn­nie po hisz­pań­sku, fran­cu­sku, wło­sku, potra­fiła poro­zu­mieć się po rosyj­sku i znała pod­stawy japoń­skiego. Grała na pia­ni­nie i na skrzyp­cach. Podró­żo­wała do Europy i Afryki. Umiała nazwać wszyst­kie kości, nerwy i mię­śnie w ludz­kim ciele oraz zagrać kon­certy for­te­pia­nowe Cho­pina – oby­dwa: nr 1 i 2, z pamięci.

Ni­gdy nie była na randce ani nie cało­wała się z chło­pa­kiem. Ni­gdy nie włó­czyła się po skle­pach z kole­żan­kami, nie uczest­ni­czyła w impre­zie piża­mo­wej ani nie chi­cho­tała z kum­plami nad pizzą lub lodami.

Przez szes­na­ście lat, osiem mie­sięcy i dwa­dzie­ścia jeden dni reali­zo­wała punkt po punk­cie pre­cy­zyjny i kon­se­kwentny plan matki.

To wła­śnie miało się zmie­nić.

Patrzyła, jak matka się pakuje. Susan, która gęste brą­zowe włosy miała jak zwy­kle upięte we fran­cu­ski kok, sta­ran­nie umie­ściła kolejny kostium w spe­cjal­nym pokrowcu na ubra­nia, a potem zer­k­nęła na wydruk ze szcze­gó­ło­wym pro­gra­mem tygo­dnio­wej kon­fe­ren­cji medycz­nej, podzie­lo­nym na pod­punkty. Wyszcze­gól­niono tu wszyst­kie wyda­rze­nia, każde spo­tka­nie, zebra­nie oraz posi­łek z wyka­zem wybra­nego na daną oko­licz­ność stroju, butów, torebki i dodat­ków.

Mar­kowe kostiumy, pan­to­fle oczy­wi­ście wło­skie, skon­sta­to­wała Eli­za­beth. Należy nosić dobrze skro­jone ubra­nia z mate­riału dobrego gatunku. Ale wśród czerni, sza­ro­ści i burych brą­zów nie poja­wiał się żaden żyw­szy czy choćby jasny kolor. Zacho­dziła w głowę, dla­czego jej matka, kobieta piękna, celowo ubiera się tak ponuro.

Po dwóch seme­strach col­lege’u w przy­spie­szo­nym try­bie nauki Eli­za­beth miała nadzieję, że wresz­cie roz­wi­nie wła­sny styl. Kupiła w Cam­bridge dżinsy, bluzę z kap­tu­rem i masywne botki na gru­bej pode­szwie.

Zapła­ciła gotówką, żeby potwier­dze­nie trans­ak­cji na wyciągu z karty kre­dy­to­wej nie wpa­dło przy­pad­kiem w oko matce lub ich księ­go­wemu, co mogłoby się skoń­czyć zakwe­stio­no­wa­niem zaku­pów, ukry­tych teraz w jej pokoju.

W nowym stroju poczuła się jak zupeł­nie inna osoba, tak odmie­niona, że od razu wstą­piła do McDo­nalda i zamó­wiła pierw­szego w swym życiu big maca z dużymi fryt­kami oraz cze­ko­la­dowy shake.

Spra­wiło jej to tak wielką frajdę, że musiała pobiec do łazienki, gdzie popła­kała się w zaci­szu kabiny.

Uwa­żała, że wła­śnie tam­tego dnia zostały zasiane w niej ziarna buntu albo może zawsze tkwiły w niej uśpione, a tłuszcz i sól pobu­dziły je do życia.

Czuła je, naprawdę odczu­wała, jak kieł­kują jej w brzu­chu.

– Twoje plany ule­gły zmia­nie, mamo. Ale to jesz­cze nie ozna­cza, że moje muszą się zmie­nić.

Susan skon­cen­tro­wała się, by swymi pięk­nymi i zręcz­nymi dłońmi chi­rurga o ide­al­nie wypie­lę­gno­wa­nych paznok­ciach – jak zwy­kle fran­cu­ski mani­kiur, lakier oczy­wi­ście bez­barwny – umie­ścić pre­cy­zyj­nie torbę z butami w walizce.

– Eli­za­beth. – Jej głos był rów­nie dys­tyn­go­wany i sto­no­wany jak jej gar­de­roba. – Zmiana har­mo­no­gramu i dosta­nie się w tym seme­strze na letni kurs wyma­gało spo­rego wysiłku. Dzięki temu speł­nisz warunki przy­ję­cia do Harvard Medi­cal School o cały semestr przed ter­mi­nem.

Już sama myśl o tym przy­pra­wiała Eli­za­beth o ból żołądka.

– Mia­łam obie­caną trzy­ty­go­dniową prze­rwę, w tym naj­bliż­szy tydzień w Nowym Jorku.

– Cza­sami nie można dotrzy­mać obiet­nic. Gdy­bym miała ten tydzień zajęty, nie mogła­bym zastą­pić dok­tor Dusecki na kon­fe­ren­cji.

– Mogłaś odmó­wić.

– Zacho­wa­ła­bym się samo­lubne i krót­ko­wzrocz­nie. – Susan musnęła ręką żakiet, który wła­śnie odwie­siła, i się­gnęła po swoją listę, żeby coś spraw­dzić. – Jesteś już na tyle doro­sła, aby rozu­mieć, że przy­jem­ność i wypo­czy­nek muszą zawsze ustę­po­wać miej­sca pracy.

– Skoro jestem dość doro­sła, żeby to zro­zu­mieć, dla­czego nie mogę podej­mo­wać wła­snych decy­zji? Chcę mieć tę prze­rwę. Potrze­buję jej.

Susan led­wie spoj­rzała na córkę.

– Dziew­czyna w twoim wieku, w two­jej kon­dy­cji fizycz­nej i psy­chicz­nej nie potrze­buje przerw w nauce i zaję­ciach. A poza tym nie mogę pro­sić pani Laine o prze­ło­że­nie urlopu, ponie­waż wypły­nęła już w dwu­ty­go­dniowy rejs. Nie ma komu zająć się domem oraz przy­go­to­wy­wa­niem dla cie­bie posił­ków.

– Mogę sama przy­go­to­wy­wać posiłki i zaj­mo­wać się domem.

– Eli­za­beth… – W gło­sie Susan pobrzmie­wało lek­kie znie­cier­pli­wie­nie. – To już usta­lone.

– A więc ja nie mam nic do powie­dze­nia? A co z roz­wo­jem mojej nie­za­leż­no­ści, odpo­wie­dzial­no­ści?

– Nie­za­leż­ność rodzi się stop­niowo, podob­nie jak odpo­wie­dzial­ność i wol­ność wyboru. Na­dal potrze­bu­jesz kon­troli i wska­zó­wek. Ale do rze­czy: wysła­łam ci maila z har­mo­no­gra­mem na naj­bliż­szy tydzień, a pakiet z infor­ma­cjami doty­czą­cymi pro­gramu kursu leży na twoim biurku. Nie zapo­mnij oso­bi­ście podzię­ko­wać dok­to­rowi Fri­sco, że przy­jął cię w let­nim ter­mi­nie.

To mówiąc, Susan zamknęła wielką walizkę, a potem mniej­szą pod­ręczną. Pode­szła do toa­letki, aby popra­wić fry­zurę i maki­jaż.

– Ale ty mnie w ogóle nie słu­chasz.

Susan skie­ro­wała w lustrze wzrok na córkę. Eli­za­beth pomy­ślała, że odkąd weszła do sypialni, jej matka po raz pierw­szy raczyła naprawdę na nią spoj­rzeć.

– Ależ oczy­wi­ście, że tak. Sły­sza­łam wszystko, co powie­dzia­łaś, bar­dzo wyraź­nie.

– Sły­szeć to co innego niż słu­chać.

– Być może, Eli­za­beth, ale już skoń­czy­ły­śmy tę dys­ku­sję.

– To nie jest dys­ku­sja, tylko roz­po­rzą­dze­nie.

Susan zaci­snęła na chwilę usta, co było jedyną oznaką jej znie­cier­pli­wie­nia. Gdy odwró­ciła się, jej oczy były chłodne, nie­zmą­ce­nie nie­bie­skie.

– Przy­kro mi, że tak to odbie­rasz. Jako twoja matka robię to, co moim zda­niem jest dla cie­bie naj­lep­sze.

– A to według cie­bie ozna­cza, że powin­nam postę­po­wać, mówić, myśleć, dzia­łać i chcieć tak jak ty, żeby w końcu stać się twoją kopią, o czym zde­cy­do­wa­łaś za mnie, zanim zapłod­ni­łaś się sta­ran­nie wybraną spermą!

Usły­szała, że pod­nosi głos, ale nie potra­fiła się kon­tro­lo­wać, napły­wały jej do oczu palące łzy, któ­rych nie mogła powstrzy­mać.

– Mam już dość bycia obiek­tem two­jego eks­pe­ry­mentu. Mierzi mnie życie, któ­rego każda minuta jest odgór­nie zor­ga­ni­zo­wana, zaaran­żo­wana i wyre­ży­se­ro­wana. Chcę doko­ny­wać wła­snych wybo­rów, sama kupo­wać sobie ubra­nia, czy­tać książki, na które mam ochotę. Chcę żyć wła­snym życiem, a nie twoim!

Susan unio­sła brwi w wyra­zie umiar­ko­wa­nego zain­te­re­so­wa­nia.

– No cóż. Taka postawa, zwa­żyw­szy na twój wiek, nie jest zaska­ku­jąca, nie­mniej jed­nak wybra­łaś bar­dzo nie­do­godny moment na kłót­nię i pro­wo­ka­cyjne zacho­wa­nie.

– Prze­pra­szam. Tego nie było w har­mo­no­gra­mie.

– Sar­kazm jest rów­nież typowy, ale nie­sto­sowny. – Susan otwo­rzyła teczkę i spraw­dziła jej zawar­tość. – Poroz­ma­wiamy o tym po moim powro­cie. Umó­wię cię do dok­tor Bri­stoe.

– Nie potrze­buję tera­pii! Potrze­buję matki, która mnie słu­cha, a nie takiej, którą gówno obcho­dzą moje odczu­cia.

– Twój język świad­czy jedy­nie o braku doj­rza­ło­ści oraz inte­lektu.

Roz­złosz­czona Eli­za­beth wyrzu­ciła ręce do góry i zaczęła się krę­cić w kółko. Jeśli nie może być tak opa­no­wana i racjo­nalna jak jej matka, zachowa się jak dzi­ku­ska.

– Gówno! Gówno! Gówno!

– Prze­kli­na­nie na nic się nie zda. Do końca week­endu masz czas na zasta­no­wie­nie się nad swoim zacho­wa­niem. Przy­go­to­wane dla cie­bie posiłki są w lodówce albo w zamra­żarce, każdy z odpo­wied­nią nalepką. Listę rze­czy do spa­ko­wa­nia masz na biurku. Zamel­duj się na uczelni u pani Vee w ponie­dzia­łek o ósmej rano. Uczest­nic­two w tym kur­sie zapewni ci miej­sce w Harvard Medi­cal School na jesieni. A teraz, pro­szę, znieś moją walizkę na dół. Tak­sówka przy­je­dzie za chwilę.

Och, te ziarna kieł­ko­wały, poko­nu­jąc ugór, mozol­nie prze­dzie­rały się na powierzch­nię. Po raz pierw­szy w życiu Eli­za­beth popa­trzyła matce pro­sto w oczy i powie­działa:

– Nie.

Odwró­ciła się na pię­cie i wyszła, a potem zatrza­snęła za sobą drzwi sypialni. Rzu­ciła się na łóżko i zamglo­nymi od łez oczami wpa­try­wała w sufit. Cze­kała.

Zaraz, już za chwilę, powta­rzała sobie w duchu. Jej matka wej­dzie, doma­ga­jąc się prze­pro­sin, żąda­jąc posłu­szeń­stwa. Ale Eli­za­beth nie zrobi ani jed­nego, ani dru­giego.

Pokłócą się, naprawdę się pokłócą, będą prośby i groźby kon­se­kwen­cji. Może nawet nakrzy­czą na sie­bie. Pew­nie gdyby się darła, jej matka w końcu by ją wysłu­chała.

Może pod­czas kłótni wyrzu­ci­łaby z sie­bie to wszystko, co leżało jej na sercu w ostat­nim roku. Uczu­cia, które – teraz wie­działa – żyły w niej od zawsze.

Nie chciała zostać leka­rzem. Nie chciała spę­dzać każ­dej minuty dnia według ści­słego, z góry usta­lo­nego porządku ani ukry­wać głu­pich dżin­sów, ponie­waż nie paso­wały do stylu jej matki.

Chciała spę­dzać czas z przy­ja­ciółmi, a nie tylko spo­ty­kać się z rówie­śni­kami na ofi­cjal­nych szkol­nych uro­czy­sto­ściach. Chciała słu­chać takiej samej muzyki jak dziew­czyny w jej wieku, wie­dzieć, o czym szep­czą, plot­kują albo z czego się zaśmie­wają za jej ple­cami.

Nie chciała być ani geniu­szem, ani żad­nym wyjąt­ko­wym talen­tem.

Chciała być nor­malna. Taka jak inni.

Otarła łzy, usia­dła sku­lona na łóżku i wpa­try­wała się w drzwi.

Już za sekundę, pomy­ślała znów. Lada chwila. Jej matka musi być zła. Przyj­dzie, żeby potwier­dzić swój auto­ry­tet. Na pewno.

– Pro­szę – wymam­ro­tała Eli­za­beth, gdy sekundy prze­cią­gnęły się w minuty. – Nie zmu­szaj mnie, żebym znów się pod­dała. Pro­szę, pro­szę, nie zmu­szaj mnie, żebym się pod­dała.

Okaż mi swoją miłość. Choć ten jeden raz.

Ale minuty mijały i w końcu Eli­za­beth zerwała się z łóżka. Wie­działa, że cier­pli­wość jest naj­po­tęż­niej­szą bro­nią matki. Dzięki niej oraz nie­złom­nemu prze­świad­cze­niu o wła­snej racji miaż­dżyła wszyst­kie prze­ciw­no­ści. A kto jak kto, ale córka na pewno nie była dla niej god­nym prze­ciw­ni­kiem.

Z poczu­ciem klę­ski wyszła ze swego pokoju i skie­ro­wała się do sypialni matki.

Duża walizka, teczka oraz pod­ręczna wali­zeczka na kół­kach znik­nęły. Gdy Eli­za­beth zeszła na dół, zro­zu­miała, że matka odje­chała.

– Zosta­wiła mnie. Po pro­stu mnie zosta­wiła.

Rozej­rzała się po ład­nym upo­rząd­ko­wa­nym salo­nie. Wszystko tu było dosko­nałe – obi­cia, kolory, dzieła sztuki, aran­ża­cja. Antyki, które dzie­dzi­czyły kolejne poko­le­nia Fit­chów – kwin­te­sen­cja ele­gan­cji.

I pustka.

Zdała sobie sprawę, że nic się nie zmie­niło. I nic się nie zmieni.

– A więc ja się zmie­nię.

Nie pozwo­liła sobie na zasta­na­wia­nie się, wąt­pli­wo­ści ani roz­terki. Poma­sze­ro­wała z powro­tem na górę i chwy­ciła z biurka nożyczki.

W łazience przyj­rzała się swo­jej twa­rzy w lustrze – kar­na­cji, którą odzie­dzi­czyła po rodzi­cach – ruda­wym wło­som, gęstym jak u matki, ale bez mięk­kich, ład­nych fal. Wyso­kie, ostre kości policz­kowe miała po matce, a głę­boko osa­dzone zie­lone oczy, jasną skórę i sze­ro­kie usta po bio­lo­gicz­nym ojcu – kim­kol­wiek był.

Pomy­ślała, że fizycz­nie jest nawet atrak­cyjna; w końcu zale­żało to od DNA, a jej matka nie zde­cy­do­wa­łaby się na jakiś pośledni mate­riał. Ale nie była tak urze­ka­jąco piękna jak Susan, co to, to nie. Tego, jak się oka­zało, nawet jej matka nie mogła zała­twić.

– Dzi­wo­ląg. – Eli­za­beth przy­ci­snęła dłoń do lustra, nie­na­wi­dząc swego wyglądu. – Jesteś dzi­wo­lą­giem. Ale teraz przy­naj­mniej nie jesteś tchó­rzem.

Nabie­ra­jąc w płuca powie­trze, pod­nio­sła pasmo dłu­gich do ramion wło­sów i ucięła je.

Z każ­dym ciach­nię­ciem noży­czek czuła przy­pływ siły. Jej włosy, jej wybór. Obcięte kosmyki spa­dały na pod­łogę. Gdy tak przy­ci­nała i strzy­gła, w jej umy­śle zro­dził się pewien obraz. Mru­żąc oczy i prze­chy­la­jąc głowę na bok, przyj­rzała się sobie. W grun­cie rze­czy – doszła do wnio­sku – pro­sta geo­me­tria i fizyka. Akcja i reak­cja.

Pomy­ślała, że wła­śnie uwol­niła się od cię­żaru – i w sen­sie fizycz­nym, i w prze­no­śni. Dziew­czyna w lustrze wyglą­dała deli­kat­niej. Oczy wyda­wały się więk­sze, twarz nieco peł­niej­sza, mniej spięta.

Eli­za­beth uznała, że wygląda… jak nowa.

Ostroż­nie odło­żyła nożyczki i zda­jąc sobie sprawę, jak szybko unosi się i opada jej klatka pier­siowa, zro­biła świa­domy wysi­łek, aby uspo­koić oddech.

Ale krót­kie! Dotknęła ręką obna­żo­nej szyi, uszu, a potem prze­cze­sała pal­cami grzywkę. Zbyt równa, zde­cy­do­wała. Odszu­kała nożyczki do mani­kiuru i spró­bo­wała swo­ich sił w cie­nio­wa­niu.

Nie­źle. Nie rewe­la­cyj­nie, przy­znała, ale ina­czej. O to cho­dziło. Wyglą­dała i czuła się ina­czej.

Ale to jesz­cze nie koniec.

Pozo­sta­wiw­szy ścięte włosy na pod­ło­dze, poszła do sypialni, gdzie prze­brała się w swój scho­wany zestaw ubrań. Potrze­bo­wała pro­duk­tów do sty­li­za­cji – tak nazy­wały to dziew­czyny. Kosme­ty­ków do wło­sów. Zestawu do maki­jażu. I wię­cej ubrań.

Musiała odwie­dzić gale­rię han­dlową.

Pod­eks­cy­to­wana wśli­zgnęła się do gabi­netu matki i wzięła zapa­sowe klu­czyki. Gdy pędziła do garażu, serce waliło jej z pod­nie­ce­nia. Usia­dła za kie­row­nicą i na moment przy­mknęła oczy.

– No to jazda – szep­nęła do sie­bie, po czym pilo­tem otwo­rzyła drzwi garażu i wyje­chała tyłem.

Prze­kłuła sobie uszy. To było śmiałe, acz­kol­wiek odro­binę bole­sne posu­nię­cie, a potem – dokład­nie się sobie przy­pa­trzyw­szy i po sta­ran­nym namy­śle – dobrała farbę do wło­sów. Kupiła też wosk, taki jaki widziała u jed­nej z dziew­czyn w col­lege’u, i pomy­ślała, że może naśla­do­wać jej wygląd. Mniej wię­cej.

Wydała dwie­ście dola­rów na kosme­tyki do maki­jażu, bo nie była pewna, które jej będą paso­wać.

Przy­sia­dła na chwilę, ponie­waż trzę­sły jej się kolana. Ale obser­wu­jąc prze­cho­dzące stada nasto­lat­ków, grupki kobiet oraz całe rodziny, Eli­za­beth uświa­do­miła sobie, że jest dopiero w poło­wie drogi. Musiała dokoń­czyć swoją meta­mor­fozę.

Potrze­bo­wała ubrań, nie miała jed­nak planu, listy ani pro­gramu zaku­pów. Impuls kupo­wa­nia był eks­cy­tu­jący, ale i wyczer­pu­jący. Gniew, który zawiódł ją tak daleko, wywo­łał jed­no­cze­śnie tępy ból głowy, a uszy jej lekko pul­so­wały.

Racjo­nal­nie byłoby teraz wró­cić do domu i na chwilę się poło­żyć. A potem wszystko meto­dycz­nie zapla­no­wać, spo­rzą­dza­jąc listę zaku­pów.

Ale taka była dawna Eli­za­beth. Tej nowej wystar­czy zła­pać oddech.

Pro­blem, przed któ­rym teraz stała, pole­gał na tym, że nie wie­działa, do jakiego sklepu lub skle­pów powinna się udać. Było ich całe mnó­stwo, na wszyst­kich wysta­wach góry rze­czy. No cóż, pospa­ce­ruje, obser­wu­jąc dziew­czyny w jej wieku. Pój­dzie ich śla­dem.

Zebrała torby, wstała – i zde­rzyła się z kimś.

– Prze­pra­szam… – zaczęła, ale w tej chwili roz­po­znała dziew­czynę. – Och, to ty, Julie.

– Taak. – Blon­dynka o gład­kich, dosko­nale ostrzy­żo­nych wło­sach i oczach koloru cze­ko­lady obrzu­ciła Eli­za­beth zdzi­wio­nym spoj­rze­niem. – Czy my się znamy?

– Praw­do­po­dob­nie nie. Cho­ciaż cho­dzi­ły­śmy razem do szkoły. Zastę­po­wa­łam nauczy­cielkę hisz­pań­skiego w two­jej kla­sie. Eli­za­beth Fitch.

– Eli­za­beth, oczy­wi­ście. Nasz mózgo­wiec. – Julie zmru­żyła w zamy­śle­niu pochmurne oczy. – Wyglą­dasz jakoś ina­czej.

– Och, ja… – Eli­za­beth z pew­nym zaże­no­wa­niem dotknęła głowy. – Obcię­łam włosy.

– Faj­nie. Myśla­łam, że się wypro­wa­dzi­łaś albo co.

– Wyje­cha­łam do col­lege’u. Jestem teraz w domu na lato.

– No tak, wcze­śniej zro­bi­łaś maturę. Nie­spo­ty­kane.

– Chyba tak. A ty wybie­rasz się jesie­nią do col­lege’u?

– Mam w pla­nach Brown.

– Wspa­niała szkoła.

– Okej. No to…

– Robisz zakupy?

– Jestem spłu­kana. – Julie wzru­szyła ramio­nami, a Eli­za­beth przy­glą­dała się jej ubra­niu – obci­słe dżinsy opa­da­jące bar­dzo nisko na bio­dra, opięta, odsła­nia­jąca brzuch koszulka, ogromna torba na ramię i san­dały na kotur­nach. – Przy­szłam tu spo­tkać się z moim chło­pa­kiem, a wła­ści­wie byłym chło­pa­kiem, ponie­waż wła­śnie z nim zerwa­łam.

– Przy­kro mi.

– Pie­przyć go. On pra­cuje w Gapie. Mie­li­śmy dziś wie­czo­rem razem wyjść, a teraz on mi mówi, że musi pra­co­wać do dzie­sią­tej, a potem chce wysko­czyć gdzieś ze swo­imi braćmi. Mam tego dość, więc go rzu­ci­łam.

Eli­za­beth miała na końcu języka, że nie można kogoś karać za dotrzy­my­wa­nie zobo­wią­zań, ale Julie nie dała jej dojść do głosu, a Eli­za­beth prze­mknęło nagle przez głowę, że odkąd się poznały w szkole, nie zamie­niły ze sobą wię­cej niż tuzin słów.

– Lecę teraz do Tif­fany, może ona ze mną gdzieś wysko­czy, ponie­waż nie mam już chło­paka na lato. No i dupa. A ty pew­nie krę­cisz z kole­siami z col­lege’u. – Julie spoj­rzała na nią zna­cząco. – Roz­bie­rane imprezy albo piwne popi­jawy i temu podobne, co nie?

– Ja… Na Harvar­dzie jest wielu chło­pa­ków.

– Daj spo­kój z Harvar­dem. – Julie prze­wró­ciła oczami. – Spę­dza któ­ryś lato w Chi­cago?

– Nie potra­fię powie­dzieć.

– Facet z col­lege’u, oto, kogo mi trzeba. Co mi tam po jakimś prze­gra­nym kole­siu pra­cu­ją­cym w skle­pie. Potrze­buję faceta, który umie się zaba­wić, zabie­rze mnie w fajne miej­sca, postawi alko­hol. No ale nici z tego, jeśli nie dosta­niesz się do klubu. Bo oni tam wła­śnie prze­sia­dują. Trzeba zdo­być fał­szywy dowód.

– Mogę ci go pod­ro­bić. – Już w chwili, gdy wypo­wia­dała te słowa, zasta­no­wiła się, co jej strze­liło do głowy. Ale Julie natych­miast chwy­ciła ją za ramię i uśmiech­nęła się, jakby były praw­dzi­wymi przy­ja­ciół­kami.

– Nie ściem­niasz?

– Nie. Zro­bie­nie fał­szy­wego doku­mentu toż­sa­mo­ści wcale nie jest takie trudne, oczy­wi­ście gdy ma się odpo­wied­nie narzę­dzia. Sza­blon, foto­gra­fie, lami­nat i kom­pu­ter z Pho­to­sho­pem.

– Praw­dziwy z cie­bie mózgo­wiec. Co to kosz­tuje takie fał­szywe prawko?

– Tak jak wspo­mnia­łam, sza­blon…

– Nie, Jezu. Pytam, ile ty za to chcesz?

– Ja… – Eli­za­beth zro­zu­miała, że to trans­ak­cja. Han­del wymienny. – Muszę sobie kupić ciu­chy, ale nie wiem jakie. Potrze­buję kogoś do pomocy.

– Kum­pelę do zaku­pów?

– Tak. Kogoś, kto się na tym zna. Rozu­miesz.

Oczy Julie już nie były ponure, w jej gło­sie zabrzmiało oży­wie­nie. Roz­pro­mie­niła się.

– Moja w tym głowa. Pomogę ci wybrać rze­czy, a ty pod­ro­bisz dla mnie papiery, tak?

– Tak. Ale ja też chcę pójść do klubu. I na tę oka­zję potrze­buję ubrań.

– Ty? Club­bing? Zmie­ni­łaś nie tylko włosy, Liz.

Liz. Była teraz Liz.

– Będzie mi potrzebne zdję­cie, no i zro­bie­nie tych doku­men­tów zabie­rze tro­chę czasu. Może zdążę na jutro. Do któ­rego klubu pój­dziemy?

– Możemy spró­bo­wać do naj­bar­dziej szpa­ner­skiego w mie­ście. Ware­ho­use 12. Brad Pitt go odwie­dził, gdy był w Chi­cago.

– Znasz go?

– Chcia­ła­bym. Okej, ruszajmy na zakupy.

Doznała zawrotu głowy, ale nie z powodu spo­sobu, w jaki Julie pro­wa­dziła ją do sklepu, a potem, led­wie rzu­ciw­szy okiem, chwy­tała gorącz­kowo odpo­wied­nie sztuki ubra­nia. Cho­dziło o samą ideę. Kum­pelka do zaku­pów. Nie jakaś tam sty­listka, która doko­ny­wała wstęp­nej selek­cji tego, co uznała za sto­sowne, i cze­kała na akcep­ta­cję z jej strony, tylko ktoś, kto żywio­łowo łapał rze­czy, kazał je przy­mie­rzać, a potem mówił, że wyglą­dasz atrak­cyj­nie, odjaz­dowo, a nawet sek­sow­nie.

Dotąd nikt nawet nie wspo­mniał Eli­za­beth, że może wyglą­dać sek­sow­nie.

Gdy zamknęła się w przy­mie­rzalni z całą tą masą kolo­rów, błysz­czą­cymi ceki­nami i mie­nią­cym się meta­li­kiem, musiała się naj­pierw uspo­koić.

Wszystko działo się za szybko. Jakby porwało ją tsu­nami. Spię­trzona fala wprost ścięła ją z nóg.

Drżą­cymi pal­cami roze­brała się, a potem sta­ran­nie zło­żyła swoje rze­czy i przy­glą­dała się ubra­niom powie­szo­nym w maleń­kim pomiesz­cze­niu.

Co wło­żyć? Co do czego pasuje? Skąd ma to wie­dzieć?

– Zna­la­złam obłędną kieckę! – Julie bez puka­nia wpa­ko­wała się do środka.

Eli­za­beth instynk­tow­nie skrzy­żo­wała ramiona na pier­siach.

– Jesz­cze niczego nie przy­mie­rzy­łaś?

– Nie wiem, od czego zacząć.

– Zacznij od tego cuda. – Julie podała jej sukienkę.

Sądząc po dłu­go­ści, to raczej tunika, pomy­ślała Eli­za­beth, do tego w krzy­kli­wej czer­wieni i zblu­zo­wana po bokach. Cie­niut­kie ramiączka błysz­czały sre­brem.

– Co mam do tego wło­żyć?

– Zabój­cze szpilki. Nie, naj­pierw zdej­mij sta­nik. Nie możesz nosić sta­nika do tej sukienki. Masz naprawdę nie­złe ciało – zauwa­żyła Julie.

– Mam dobre geny, a poza tym dzięki regu­lar­nym codzien­nym ćwi­cze­niom utrzy­muję się w for­mie i zdro­wiu.

– Co ty powiesz?

Nagie – lub pra­wie nagie – ludz­kie ciało jest prze­cież natu­ralne, przy­po­mniała sobie Eli­za­beth na pocie­sze­nie. Po pro­stu skóra, mię­śnie, kości i nerwy.

Zdjęła sta­nik, a potem, cała dygo­cząc, narzu­ciła na sie­bie sukienkę.

– Jest bar­dzo krótka – zaczęła z waha­niem.

– Musisz pozbyć się tych przed­po­to­po­wych maj­tek i kupić sobie stringi. Klub jest tego wart.

Eli­za­beth ode­tchnęła i odwró­ciła się do potrój­nego lustra.

– Och.

Kto to jest? Kim jest ta dziew­czyna w krót­kiej czer­wo­nej sukience?

– Wyglą­dam…

– Obłęd­nie – skon­sta­to­wała Julie, a Eli­za­beth przy­glą­dała się, jak uśmiech roz­kwita na jej twa­rzy.

– Obłęd­nie.

Kupiła tę sukienkę oraz dwie inne. I spód­nice. Kupiła bluzki odsła­nia­jące pępek i spodnie bio­drówki. Dała się namó­wić rów­nież na stringi. Nie­siona falą tsu­nami spra­wiła sobie zabój­cze szpilki ze srebr­nymi obca­sami, w któ­rych będzie musiała nauczyć się cho­dzić.

I śmiała się jak zwy­kła dziew­czyna, która robi z kole­żanką zakupy w cen­trum han­dlo­wym.

Kupiła apa­rat cyfrowy, a potem obser­wo­wała, jak Julie maluje się w łazience. Zro­biła jej zdję­cie oraz kilka dodat­ko­wych ujęć na tle jasno­sza­rego prze­pie­rze­nia.

– Uda się?

– Posta­ram się. Ile chcesz mieć lat? Myślę, że naj­le­piej trzy­mać się moż­li­wie bli­sko naszego praw­dzi­wego wieku. Mogę posłu­żyć się twoim waż­nym pra­wem jazdy i tylko zmie­nić datę uro­dze­nia.

– Robi­łaś to już przed­tem?

– Eks­pe­ry­men­to­wa­łam. Dużo czy­ta­łam na temat kra­dzieży toż­sa­mo­ści i o prze­stęp­stwach w sieci. To inte­re­su­jące. Chcia­ła­bym…

– Chcia­ła­byś co?

– Chcia­ła­bym na serio poświę­cić się stu­diom nad prze­stęp­stwami kom­pu­te­ro­wymi i ich zapo­bie­ga­niem, nad pro­wa­dze­niem śledztw. Chcia­ła­bym pra­co­wać potem w FBI.

– Żar­tu­jesz? Jak Dana Scully?

– Nie znam jej.

– Z Archi­wum X, Liz. Czy ty nie oglą­dasz tele­wi­zji?

– Wolno mi naj­wy­żej godzinę tygo­dniowo.

Julie prze­wró­ciła dużymi cze­ko­la­do­wymi oczami.

– Ile ty masz lat, sześć? Jezu Chry­ste!

– Moja matka jest bar­dzo zasad­ni­cza.

– Na litość boską, jesteś w col­lege’u. Możesz oglą­dać, co chcesz. W każ­dym razie przy­jadę do cie­bie jutro wie­czo­rem. Powiedzmy o dzie­wią­tej? Weź­miemy tak­sówkę. Ale zadzwoń do mnie, gdy skoń­czysz robotę, okej?

– Dobrze.

– I powiem ci coś, zerwa­nie z Dar­ry­lem było naj­lep­szą rze­czą, jaką kie­dy­kol­wiek zro­bi­łam. Ina­czej to wszystko by mnie omi­nęło. Wybie­rzemy się na imprezkę, Liz. – Śmie­jąc się, Julie wyko­nała w łazience krótki taniec, koły­sząc bio­drami. – Będzie super. No, to lecę. O dzie­wią­tej. Tylko mnie nie wystaw.

– Nie. Nie zawiodę.

Zaru­mie­niona po emo­cjach całego dnia Eli­za­beth zanio­sła torby do samo­chodu. Teraz już wie­działa, o czym roz­ma­wiają dziew­czyny w cen­trach han­dlo­wych.

O chło­pa­kach. O robie­niu tego. Julie i Dar­ryl to robili. O ciu­chach. Muzyce. Miała w pamięci listę muzy­ków, którą musi zgłę­bić. O akto­rach tele­wi­zyj­nych i fil­mo­wych. O innych dziew­czy­nach. O tym, w co inne dziew­czyny były ubrane. Która z nich zro­biła to, i z kim. I znowu o chło­pa­kach.

Rozu­miała, że te roz­mowy oraz ich tematy były spo­łecz­nym i poko­le­nio­wym środ­kiem wyrazu. Ale aż do dziś była z tego wyklu­czona.

Pomy­ślała, że Julie ją lubi, a przy­naj­mniej tro­chę. Może zaczną spę­dzać razem czas. Może pozna rów­nież Tif­fany, przy­ja­ciółkę Julie – która zro­biła to z Mikiem Dau­be­rem, gdy przy­je­chał do domu na wio­senną prze­rwę.

Znała Mike’a Dau­bera albo raczej cho­dziła z nim na zaję­cia. Raz dał jej liścik. A wła­ści­wie podał jej liścik, żeby prze­ka­zała go dalej, ale to było już coś. Jakiś kon­takt.

W domu poło­żyła torby na łóżku.

Tym razem nie­odwo­łal­nie z wszyst­kim się roz­sta­nie. Usu­nie, co jej się nie podoba – czyli pra­wie wszystko – i prze­każe orga­ni­za­cji dobro­czyn­nej. I jeśli zechce, będzie oglą­dać Z Archi­wum X oraz słu­chać Cri­stiny Agu­ilery i ‘N Sync, i Destiny’s Child.

I zmieni kie­ru­nek stu­diów.

Na myśl o tym serce pod­sko­czyło jej do gar­dła. Będzie stu­dio­wać to, co chce. A gdy uzy­ska dyplomy z kry­mi­no­lo­gii i infor­ma­tyki, złoży poda­nie o pracę w FBI.

Wszystko się zmie­niło. Dzi­siaj.

Zde­ter­mi­no­wana, wycią­gnęła farbę do wło­sów. Przy­go­to­wała akce­so­ria w łazience i zro­biła zale­cany test anty­aler­giczny. Cze­ka­jąc, posprzą­tała obcięte włosy, następ­nie prze­pro­wa­dziła czystkę w sza­fie oraz na toa­letce i sta­ran­nie powie­siła i uło­żyła nowe ubra­nia.

Była głodna, zeszła więc na dół, pod­grzała sobie jeden z przy­go­to­wa­nych posił­ków i posi­la­jąc się, czy­tała na ekra­nie lap­topa arty­kuł o pod­ra­bia­niu doku­men­tów toż­sa­mo­ści.

Pozmy­wała i wró­ciła na górę. Z obawą, a jed­no­cze­śnie z pod­nie­ce­niem nało­żyła farbę na włosy, sto­su­jąc się do instruk­cji na opa­ko­wa­niu, i nasta­wiła minut­nik. Gdy minut­nik tykał, zdą­żyła przy­go­to­wać wszystko, co było potrzebne do pod­ro­bie­nia doku­men­tów. Roz­pa­ko­wała płytę CD Brit­ney Spe­ars, pole­coną przez Julie, i wsu­nęła ją w sta­cję dys­ków lap­topa.

Pod­krę­ciła gło­śność, żeby sły­szeć, gdy będzie zmy­wać farbę pod prysz­ni­cem.

Spły­wała taka czarna woda!

Spłu­ki­wała i spłu­ki­wała, i spłu­ki­wała, aż w końcu oparła dło­nie o ścianę kabiny, czu­jąc mdło­ści z pod­nie­ce­nia, ale ani odro­biny stra­chu. Gdy wresz­cie leciała czy­sta woda, wytarła się ręcz­ni­kiem, a dru­gim owi­nęła głowę.

Kobiety od wie­ków zmie­niały kolor wło­sów, przy­po­mniała sobie Eli­za­beth. Uży­wały jagód, ziół, korzeni. To był… rytuał przej­ścia, uznała.

Oso­bi­sty wybór.

W szla­froku sta­nęła przed lustrem.

– Mój wybór – powie­działa i zerwała ręcz­nik z wło­sów.

Wpa­try­wała się w dziew­czynę o jasnej skó­rze i sze­roko roz­sta­wio­nych zie­lo­nych oczach, dziew­czynę z krót­kimi, nastro­szo­nymi czar­nymi wło­sami, oka­la­ją­cymi szczu­płą twarz o wyra­zi­stych rysach. Unio­sła rękę i prze­su­nęła pal­cami po wło­sach, wyczu­wa­jąc ich struk­turę i obser­wu­jąc, jak się poru­szają.

Wypro­sto­wała się i uśmiech­nęła.

– Cześć, jestem Liz.

2

Eli­za­beth uznała, że zwa­żyw­szy na oka­zaną jej przez Julie pomoc, naj­pierw zaj­mie się jej pra­wem jazdy. We wszyst­kich mate­ria­łach na ten temat, z któ­rymi się zapo­znała, twier­dzono, że wygląd doku­mentu toż­sa­mo­ści zależy głów­nie od jako­ści papieru i lami­natu.

Z tym nie było naj­mniej­szego pro­blemu, ponie­waż jej matka nie oszczę­dzała na sprzę­cie.

Za pomocą ska­nera i kom­pu­tera wypro­du­ko­wała wystar­cza­jąco przy­zwo­itą replikę, a posłu­gu­jąc się Pho­to­sho­pem, dodała cyfrową foto­gra­fię i dopra­co­wała ją.

Rezul­tat był dobry, ale nie­wy­star­cza­jąco dobry.

Dopiero po kilku godzi­nach i trzech kolej­nych pró­bach uznała, że wresz­cie stwo­rzyła coś, co ma szansę prze­ko­nać bram­ka­rzy w noc­nym klu­bie, a nawet z powo­dze­niem przejść bar­dziej rygo­ry­styczną kon­trolę poli­cyjną. Miała jed­nak nadzieję, że do tego nie doj­dzie.

Odło­żyła na bok gotowy doku­ment Julie.

Było już zbyt późno na tele­fon. Gdy spraw­dziła godzinę, oka­zało się, że docho­dzi pierw­sza w nocy.

Pomy­ślała, że zadzwoni do Julie rano, i zajęła się wła­snym doku­men­tem.

Naj­pierw zdję­cie, zde­cy­do­wała. Pra­wie godzinę poświę­ciła nowemu maki­ja­żowi, sta­ran­nie kopiu­jąc poszcze­gólne kroki Julie, którą obser­wo­wała w łazience w cen­trum han­dlo­wym. Przy­ciem­niła oczy, roz­ja­śniła usta, poło­żyła na policzki róż.

Nie spo­dzie­wała się, że zabawa z tymi wszyst­kimi kolo­rami, pędzel­kami i kred­kami dostar­czy jej tyle ucie­chy i będzie tak pra­co­chłonna.

Liz wygląda na star­szą, pomy­ślała, przy­glą­da­jąc się rezul­ta­towi. Co wię­cej, wygląda na ładną, pewną sie­bie – i nor­malną.

Zaru­mie­niona z emo­cji, się­gnęła po kosme­tyki do wło­sów.

Ukła­da­nie fry­zury wyma­gało więk­szej wprawy, ale przy odpo­wied­niej prak­tyce zdo­bę­dzie tę umie­jęt­ność. Spodo­bały jej się bez­ładne, nieco nastro­szone kosmyki. Krótka, ster­cząca fry­zurka w błysz­czą­cej czerni w niczym nie przy­po­mi­nała jej ruda­wych, dłu­gich i pro­stych, potwor­nie banal­nych wło­sów.

Liz była jak nowa. Liz mogła – i będzie – robić rze­czy, o któ­rych Eli­za­beth się nie śniło. Liz słu­chała Brit­ney Spe­ars i nosiła dżinsy poni­żej pępka. Liz cho­dziła do noc­nych klu­bów z przy­ja­ciółką, tań­czyła, śmiała się i… flir­to­wała z chło­pa­kami.

– A chłopcy flir­to­wali z Liz – mruk­nęła pod nosem – ponie­waż Liz jest ładna, zabawna i niczego się nie boi.

Obli­czyw­szy i usta­wiw­szy kąty i tło, użyła swo­jego nowego apa­ratu z samo­wy­zwa­la­czem do zro­bie­nia kilku zdjęć.

Mimo że praca z dru­gim doku­men­tem oka­zała się prost­sza, skoń­czyła dopiero po trze­ciej. Zanim pocho­wała wszyst­kie przy­rządy, wyłą­czyła sprzęt oraz sta­ran­nie zmyła maki­jaż, docho­dziła czwarta. Była pewna, że w ogóle nie zaśnie – jej umysł pękał od wiru­ją­cych myśli.

Zasnęła, led­wie zamknęła oczy.

Po raz pierw­szy, nie licząc przy­pad­ków, gdy cho­ro­wała, spała mocno aż do połu­dnia. Po obu­dze­niu natych­miast pod­bie­gła do lustra, żeby spraw­dzić, czy to nie był sen.

Od razu zadzwo­niła do Julie.

– Gotowe? – spy­tała tamta, odbie­ra­jąc w poło­wie sygnału.

– Tak. Mam wszystko.

– W porządku? Nada­dzą się?

– To zna­ko­mite fal­sy­fi­katy. Nie prze­wi­duję pro­ble­mów.

– Super! O dzie­wią­tej. Wezmę tak­sówkę, zaczeka na nas, więc bądź gotowa. I popra­cuj nad swoim wyglą­dem, Liz.

– Zeszłej nocy pró­bo­wa­łam się uma­lo­wać. Dziś po połu­dniu poeks­pe­ry­men­tuję z maki­ja­żem i wło­sami. I poćwi­czę cho­dze­nie na obca­sach.

– Koniecz­nie. Do zoba­cze­nia. Czas na imprezkę!

– Tak, ja… – Ale Julie już się roz­łą­czyła.

Spę­dziła cały dzień nad czymś, co nazwała Pro­jek­tem Liz. Ubrała się w przy­krót­kie spodnie i top, uma­lo­wała twarz, popra­co­wała nad wło­sami. Cho­dziła w nowych butach, a kiedy poczuła, że opa­no­wała tę sztukę, zaczęła tań­czyć.

Zna­la­zła sta­cję radiową nada­jącą muzykę pop i ćwi­czyła przed lustrem. Tań­czyła już tak przed­tem, sama przed lustrem, ucząc się ruchów pod­pa­trzo­nych pod­czas potań­có­wek w szkole, na któ­rych smęt­nie pod­pie­rała ścianę, zbyt młoda i pospo­lita, żeby jaki­kol­wiek chło­pak zatrzy­mał na niej wzrok.

Na obca­sach jej ruchy i obroty były tro­chę nie­pewne, ale podo­bało jej się, jak lekko tra­cąc rów­no­wagę, roz­luź­nia bio­dra i kolana.

O szó­stej wyjęła z lodówki kolejny pojem­nik opa­trzony nalepką i jedząc, spraw­dziła pocztę. Ale nic nie przy­szło, ani słowa od matki. A była pewna, że coś wyśle – jakąś repry­mendę, instruk­cje, cokol­wiek.

Cier­pli­wość Susan była bez­gra­niczna, a dra­ma­tyzm jej mil­cze­nia mistrzow­ski.

Ale tym razem to się nie uda, posta­no­wiła Eli­za­beth. Tym razem Susan czeka szok.

Zosta­wiła w domu Eli­za­beth, po powro­cie zasta­nie Liz. A Liz nie roz­pocz­nie let­niego kursu na uni­wer­sy­te­cie. Co wię­cej, w następ­nym seme­strze dokona zmian w swoim pla­nie stu­diów oraz innych zaję­ciach.

Liz ani myśli zostać chi­rur­giem. Liz będzie pra­co­wać w FBI nad cyber­prze­stęp­czo­ścią.

Poświę­ciła pół godziny na prze­gląd naj­wy­żej noto­wa­nych uni­wer­sy­te­tów, w któ­rych pro­wa­dzono kie­runki, jakie chciała stu­dio­wać. Nie­wy­klu­czone, że będzie musiała się prze­nieść, co może stwo­rzyć pewien pro­blem. Bądź co bądź jej środki finan­sowe na stu­dia pocho­dzą z fun­du­szu powier­ni­czego zało­żo­nego przez jej dziad­ków, ci zaś mogą go zablo­ko­wać, ule­ga­jąc radom i opi­nii swo­jej córki.

Jeśli tak, wystąpi o sty­pen­dium. Osią­gnię­cia w nauce ją do tego upo­waż­niają. Straci semestr, ale dosta­nie pracę. Będzie musiała pra­co­wać. Zarobi na swoją drogę do celu.

Wyłą­czyła lap­top, przy­po­mniaw­szy sobie, że dzi­siej­szy wie­czór to czas zabawy, nowych wra­żeń. Nie pora na zmar­twie­nia ani snu­cie pla­nów na przy­szłość.

Poszła na górę, żeby się ubrać na swoje pierw­sze w życiu wiel­kie wyj­ście. Na pierw­szy wie­czór praw­dzi­wej wol­no­ści.

Wyszy­ko­wana zbyt wcze­śnie Eli­za­beth zosta­wiła sobie za dużo czasu na myśle­nie, wąt­pli­wo­ści i roz­terki. Doszła do wnio­sku, że nad­mier­nie się wystro­iła, za słabo uma­lo­wała i ma fatalną fry­zurę. Nikt nie zaprosi jej do tańca, tak jak to dotąd bywało.

Julie ma osiem­na­ście lat, jest star­sza, bar­dziej doświad­czona, wie, jak się ubrać, jak zacho­wać w towa­rzy­stwie, jak roz­ma­wiać z chło­pa­kami. A ona na pewno zrobi lub powie coś nie­od­po­wied­niego. Julie naje się przez nią wstydu i już ni­gdy się do niej nie ode­zwie. Wątła nić przy­jaźni zosta­nie na zawsze zerwana.

Dopro­wa­dziła się do stanu takiego ner­wo­wego pod­nie­ce­nia, że czuła się wyczer­pana, jakby tra­wiła ją gorączka. Wal­cząc z ata­kami paniki, dwu­krot­nie usia­dła i wło­żyła głowę mię­dzy kolana. Nie­wiele pomo­gło. Usły­szaw­szy dzwo­nek, otwo­rzyła Julie drzwi ze spo­co­nymi dłońmi i walą­cym ser­cem.

– O rany!

– Coś nie tak? Źle wyglą­dam. – Potwier­dziły się jej wszyst­kie wąt­pli­wo­ści i obawy; czuła wstręt do sie­bie i upo­ko­rze­nie, gdy Julie tak­so­wała ją wzro­kiem. – Prze­pra­szam. Możesz wziąć swój doku­ment.

– Twoje włosy…

– Nie wiem, co wpa­dło mi do głowy. Chcia­łam tylko spró­bo­wać…

– Są obłędne! Wyglą­dasz fan­ta­stycz­nie. Nie pozna­ła­bym cię. Och, mój Boże, Liz, wyglą­dasz na dwa­dzie­ścia jeden lat i jesteś sexy!

– Naprawdę?

Julie oparła rękę na bio­drze.

– Ukry­wa­łaś się.

Puls w jej gar­dle tęt­nił jak w otwar­tej ranie.

– A więc w porządku? Dobrze wyglą­dam?

– Wyglą­dasz rewe­la­cyj­nie. – Julie z cie­lę­cym spoj­rze­niem zakre­śliła pal­cem kółko w powie­trzu.

– Obróć się, Liz. Zobaczmy całość.

Eli­za­beth, zaru­mie­niona i bli­ska łez, okrę­ciła się na pal­cach.

– Och, tak. Doko­namy dziś pod­boju.

– Ty też wyglą­dasz fan­ta­stycz­nie. Jak zawsze.

– Jesteś naprawdę miła.

– Podoba mi się twoja sukienka.

– To mojej sio­stry. – Julie zro­biła obrót i upo­zo­wała się w czar­nej mini z odkry­tymi ple­cami. – Zabije mnie, jeśli się dowie, że ją wzię­łam.

– Czy to faj­nie? Mieć sio­strę?

– Nie jest źle mieć star­szą sio­strę, która nosi taki sam roz­miar, nawet jeśli prze­waż­nie zacho­wuje się jak jędza. Pokaż mi prawko. Licz­nik bije, Liz.

– Och, tak. – Liz otwo­rzyła wie­czo­rową torebkę, którą wybrała z kolek­cji matki, i wyjęła fał­szywe prawo jazdy Julie.

– Wygląda jak praw­dziwe – powie­działa Julie po wni­kli­wym obej­rze­niu, po czym popa­trzyła na Eli­za­beth sze­roko otwar­tymi ciem­nymi oczami. – To zna­czy, no wiesz, auten­tyczne.

– Wyszły bar­dzo dobrze. Cho­ciaż gdy­bym miała lep­szy sprzęt, zro­bi­ła­bym je jesz­cze lepiej. Ale na dziś wystar­czą.

– Nawet w dotyku jest jak praw­dziwe – wymam­ro­tała Julie. – Masz zdol­no­ści, dziew­czyno. Mogła­byś zbić na tym kasę. Znam dzie­ciaki, które dużo by dały za takie papiery.

Znów ogar­nął ją popłoch.

– Nikomu o tym nie mów! To tylko na dzi­siej­szy wie­czór. Wiesz, że to nie­le­galne, i jeśli ktoś się dowie…

Julie przy­tknęła palec do serca, a potem do ust.

– Nie dowie­dzą się tego ode mnie. – No może oprócz Tif­fany i Amber, pomy­ślała. Posłała Eli­za­beth szybki uśmiech, pewna, że potrafi prze­ko­nać swoją Naj­lep­szą Dozgonną Przy­ja­ciółkę do sfa­bry­ko­wa­nia jesz­cze dwóch takich doku­men­tów.

– No to jazda.

Eli­za­beth zatrza­snęła drzwi i zamknęła je na klucz, a Julie wzięła ją za rękę i pocią­gnęła do cze­ka­ją­cej tak­sówki. Wsia­dła, podała kie­rowcy nazwę klubu, a potem odwró­ciła się do Eli­za­beth.

– A teraz plan akcji. Po pierw­sze: chłód.

– Powin­nam zabrać swe­ter?

Julie wybuch­nęła śmie­chem, a potem, widząc, że Eli­za­beth mówi poważ­nie, prze­wró­ciła oczami.

– Mam na myśli, że musimy być spo­kojne i zacho­wy­wać się swo­bod­nie, jak­by­śmy stale cho­dziły do klu­bów. Jakby to nie było dla nas wiel­kie halo, tylko kolejny sobotni wypad.

– Cho­dzi ci o to, żeby zacho­wać spo­kój i wto­pić się w tłum?

– Dokład­nie. A gdy już będziemy w środku, zaj­mu­jemy sto­lik i zama­wiamy kok­tajle cosmo.

– Co to jest?

– No wiesz, drinki, jakie piją dziew­czyny w Sek­sie w wiel­kim mie­ście.

– Nie znam ich.

– Nie­ważne. To jest na topie. Mamy po dwa­dzie­ścia jeden lat, Liz, jeste­śmy w mod­nym klu­bie, zama­wiamy modne drinki.

– Aha. – Eli­za­beth pochy­liła się i ści­szyła głos. – A twoi rodzice nie zorien­tują się, że piłaś?

– Roz­stali się zeszłej zimy.

– Och, przy­kro mi.

Julie wzru­szyła ramio­nami i przez chwilę patrzyła w okno.

– To się zda­rza. W każ­dym razie nie zoba­czę ojca aż do środy, a mama wyje­chała na week­end ze swo­imi nud­nymi przy­ja­ciółmi. Emma wyszła na randkę, a poza tym i tak ją nie obcho­dzę. Mogę robić, co chcę.

Eli­za­beth ski­nęła głową. Oby­dwie były w pew­nym sen­sie w podob­nej sytu­acji. W domu nie było nikogo, kto by się nimi inte­re­so­wał.

– A więc pijemy cosmo – pod­jęła.

– Roz­ma­wiamy. I roz­glą­damy się. Dla­tego na początku tań­czymy tylko ze sobą; to nam da czas, żeby wyczaić face­tów, a im pozwoli nam się przyj­rzeć.

– To dla­tego dziew­czyny tań­czą razem? Zasta­na­wia­łam się nad tym.

– Poza tym to jest zabawne, zresztą wielu chło­pa­ków nie tań­czy. Masz komórkę?

– Tak.

– Jeśli nas roz­dzielą, zdzwa­niamy się. Jeśli jakiś facet poprosi cię o numer tele­fonu, nie poda­waj mu domo­wego. Komórka jest okej, chyba że twoja matka ją spraw­dza.

– Nie. Nikt do mnie nie dzwoni.

– Z takim wyglą­dem jak dziś to się zmieni. Jeśli nie chcesz, żeby miał twój numer, podaj mu fał­szywy. Następna sprawa. Zresztą ty już jesteś w col­lege’u, a więc znasz się na tym. Mówimy, że miesz­kamy w jed­nym pokoju. Ja stu­diuję nauki huma­ni­styczne. A ty w czym się spe­cja­li­zu­jesz?

– Mam iść na medy­cynę, ale…

– Lepiej się tego trzy­maj. Mów prawdę, gdy tylko to moż­liwe. Wtedy się nie poplą­czesz.

– A więc będę na medy­cy­nie, zaczy­nam staż. – Nawet sama myśl o tym przy­gnę­biała ją. – Ale nie chcę roz­ma­wiać o stu­diach, chyba że będę musiała.

– Faceci lubią głów­nie roz­ma­wiać o sobie. Och, Boże, jeste­śmy już pra­wie na miej­scu. – Julie otwo­rzyła torebkę, spraw­dziła twarz w małym lusterku i popra­wiła błysz­czyk na ustach, a więc Eli­za­beth zro­biła to samo. – Możesz zapła­cić za tak­sówkę? Wzię­łam stówkę ze schowka matki, ale prócz tego jestem bez kasy.

– Oczy­wi­ście.

– Oddam ci. Mojego ojca łatwo zba­je­ro­wać.

– Mogę zapła­cić. – Eli­za­beth wyli­czyła pie­nią­dze za tak­sówkę, doda­jąc napi­wek.

– O rany, mam gęsią skórkę. Nie mogę uwie­rzyć, że idę do Ware­ho­use 12! To praw­dziwa bomba!

– Co teraz? – spy­tała Eli­za­beth, gdy wysia­dły.

– Usta­wiamy się w kolejce. Wiesz, nie wpusz­czają do środka każ­dego, nawet z doku­men­tem.

– Dla­czego?

– To szpa­ner­ski klub, a więc zatrzy­mują roz­ma­itych palan­tów. Ale zawsze wpusz­czają gorące laski. Takie jak my.

Była długa kolejka i cie­pły wie­czór. Obok szu­miał nor­malny uliczny ruch, zagłu­sza­jąc roz­mowy cze­ka­ją­cych na wej­ście. Eli­za­beth napa­wała się tą chwilą, dźwię­kami, zapa­chami, wido­kami. Sobotni wie­czór, pomy­ślała, a ona stoi w kolejce przed mod­nym klu­bem w mod­nym towa­rzy­stwie. Ma na sobie nową sukienkę – czer­woną sukienkę – oraz buty na wyso­kich, bar­dzo wyso­kich obca­sach, w któ­rych czuje się duża i silna.

Nikt nie dawał jej wzro­kiem do zro­zu­mie­nia, że tu nie pasuje.

Męż­czy­zna, który w drzwiach spraw­dzał doku­menty, miał na sobie gar­ni­tur i buty wyczysz­czone na wysoki połysk. Włosy zwią­zał z tyłu w kucyk, odsła­nia­jąc twarz. Przez lewy poli­czek bie­gła bli­zna. W pra­wym uchu błysz­czał kol­czyk.

– To bram­karz – szep­nęła Eli­za­beth do Julie. – Zro­bi­łam roze­zna­nie. Wyrzuca ludzi spra­wia­ją­cych kło­poty. Wygląda na bar­dzo sil­nego.

– Musimy go minąć spo­koj­nie i wejść do środka.

– Klub należy do Five Star Enter­ta­in­ment. Na czele firmy stoją Michaił i Sier­giej Woł­ko­wo­wie. Uważa się, że są powią­zani z rosyj­ską mafią.

Julie prze­wró­ciła oczami.

– Mafia jest wło­ska. Nie znasz Soprano?

Eli­za­beth nie rozu­miała, jaki zwią­zek może mieć śpiew z mafią.

– W Rosji od czasu upadku komu­ni­zmu rośnie prze­stęp­czość zor­ga­ni­zo­wana. Wła­ści­wie była już nie­źle zor­ga­ni­zo­wana wcze­śniej…

– Liz, oszczędź mi lek­cji histo­rii.

– Jasne. Prze­pra­szam.

– Po pro­stu pokaż mu swój doku­ment, nie prze­sta­jąc do mnie mówić. – Julie pod­nio­sła głos, ponie­waż pod­cho­dziły do drzwi. – Porzu­ce­nie tego cie­niasa było naj­lep­szą rze­czą, którą zro­bi­łam od mie­sięcy. Mówi­łam ci, że dziś dzwo­nił do mnie trzy razy? O Boże, albo coś koło tego. – Prze­lotny uśmiech do bram­ka­rza i Julie, kon­ty­nu­ując roz­mowę z Eli­za­beth, pod­su­nęła mu swój doku­ment. – Powie­dzia­łam mu, żeby spa­dał. Jeśli nie ma dla mnie czasu, znaj­dzie się ktoś inny.

– Naj­le­piej nie przy­wią­zy­wać się do jed­nej osoby, a już zde­cy­do­wa­nie nie na tym eta­pie.

– Co ty powiesz? – Julie wycią­gnęła dłoń do pod­stem­plo­wa­nia. – Jestem gotowa spraw­dzić innych face­tów. Sta­wiam pierw­szą kolejkę.

Julie minęła bram­ka­rza, a gdy ten powta­rzał pro­ce­durę, stem­plu­jąc rękę Eli­za­beth, jej uśmiech był tak sze­roki, że Eli­za­beth zdzi­wiła się, że nie pochło­nął bram­ka­rza w cało­ści.

– Dzię­kuję – powie­działa, gdy postem­plo­wał wierzch jej dłoni.

– Dobrej zabawy, moje panie.

– Same jeste­śmy zabawne – rzu­ciła do niego Julie, po czym zła­pała Eli­za­beth za rękę i pocią­gnęła do środka, gdzie pano­wał ogłu­sza­jący hałas.

– Och, mój Boże, jeste­śmy w środku! – Julie wydała z sie­bie trium­falny pisk, który nie­mal uto­nął w muzyce, a potem pod­sko­czyła i uści­skała Eli­za­beth.

Oszo­ło­miona tym uści­skiem Eli­za­beth zesztyw­niała, a Julie pod­sko­czyła jesz­cze raz.

– Jesteś genialna!

– To prawda.

Julie roze­śmiała się, a jej oczy dziko zabły­sły.

– A teraz sto­lik, cosmo­po­li­tany, taniec i pod­ryw.

Eli­za­beth miała nadzieję, że muzyka zagłu­sza wale­nie jej serca, tak samo jak stłu­miła pisk Julie. Mro­wie ludzi. Nie była przy­zwy­cza­jona do prze­by­wa­nia w takim tłu­mie. Wszy­scy poru­szali się albo coś mówili, pod­czas gdy muzyka dud­niła, dud­niła, dud­niła jak wodo­spad i prze­sy­cała każdy haust powie­trza. Ludzie kłę­bili się na par­kie­cie, podry­gu­jąc, krę­cąc się w kółko i pocąc. Tło­czyli się w bok­sach, wokół sto­li­ków, wzdłuż dłu­giego, zakrę­co­nego sta­lo­wego baru.

Sta­rała się zacho­wać „chłód”, więc swe­ter na pewno nie był potrzebny. Całe jej ciało pul­so­wało.

Prze­ci­ska­nie się przez tłum – wymi­ja­nie, klu­cze­nie, wpa­da­nie na sie­bie – wpra­wiło serce Eli­za­beth w galop. Nie­po­kój ści­skał ją za gar­dło, przy­tła­czał klatkę pier­siową. Tylko mocny chwyt Julie powstrzy­my­wał ją przed ucieczką.

Julie zmie­rzała naj­krót­szą drogą do sto­lika wiel­ko­ści tale­rza.

– Bingo! Och, mój Boże, wygląda, że są tu wszy­scy, któ­rzy się liczą. Musimy zła­pać jakiś sto­lik bli­żej par­kietu. Tu jest strasz­nie. Didżej nas zagłu­sza. – W końcu zatrzy­mała wzrok na twa­rzy Eli­za­beth. – Hej, dobrze się czu­jesz?

– Tu jest taki tłok i gorąco…

– No jasne. Kto by cho­dził do zim­nego i pustego klubu? Posłu­chaj, musimy się napić, więc idę do baru. Ja sta­wiam, skoro ty zapła­ci­łaś za tak­sówkę. Zorien­tuję się w tere­nie. Ty zrób tutaj to samo. Dwa cosmo­po­li­tany nad­cho­dzą!

Pozba­wiona kotwicy, jaką była ręka Julie, Eli­za­beth ner­wowo zaci­snęła dło­nie. Roz­po­zna­jąc oznaki para­li­żu­ją­cego stra­chu i klau­stro­fo­bii, sku­piła się na świa­do­mym uspo­ko­je­niu odde­chu. Nie spa­ni­ko­wała tylko dla­tego, że została wchło­nięta przez tłum. Naka­zy­wała swemu ciału spo­kój, poczy­na­jąc od pal­ców u nóg, a potem coraz wyżej.

Gdy dotarła do brzu­cha, napię­cie na tyle opa­dło, że mogła przy­jąć rolę obser­wa­tora. Wła­ści­ciele – i ich archi­tekt – dobrze zapro­jek­to­wali prze­strzeń daw­nego maga­zynu, wyko­rzy­stu­jąc post­in­du­strialne motywy w postaci odsło­nię­tych kana­łów wen­ty­la­cyj­nych i rur oraz sta­rych cegla­nych ścian. Stal – baru, sto­li­ków, krze­seł i stoł­ków – odbi­jała miga­jące kolo­rowe świa­tła, które mia­rowo pul­so­wały w rytm muzyki.

Otwarte żela­zne schody pro­wa­dziły na drugą kon­dy­gna­cję, rów­nież otwartą. Ludzie tło­czyli się na gale­rii albo wokół sto­li­ków. Praw­do­po­dob­nie na tam­tym pozio­mie jest drugi bar, pomy­ślała. Drinki przy­no­szą dochód.

Tu na dole, na sze­ro­kiej pod­wyż­szo­nej plat­for­mie, pod miga­ją­cymi świa­tłami, pra­co­wał didżej. Kolejny obser­wa­tor, stwier­dziła Eli­za­beth, wynie­siony na godną i zaszczytną pozy­cję, skąd mógł przy­pa­try­wać się tłu­mowi. Miał dłu­gie ciemne włosy, któ­rymi płyn­nie poru­szał pod­czas pracy. Był ubrany w koszulkę z nadru­kiem. Z odle­gło­ści nie mogła roz­po­znać wzoru, widziała jedy­nie jakąś gra­fikę w zja­dli­wym poma­rań­czo­wym kolo­rze na czar­nym tle.

Dokład­nie pod jego sta­no­wi­skiem kilka kobiet wygi­nało ciała, koły­sząc zapra­sza­jąco bio­drami.

Teraz już spo­kojna, Eli­za­beth wsłu­chi­wała się w muzykę. Podo­bała jej się – mocny, powta­rza­jący się rytm, dud­nie­nie bęb­nów i ostry, meta­liczny brzęk gitary. I podo­bało jej się, że tan­cerki wybie­rały różne spo­soby poru­sza­nia się do tego rytmu. Ramiona unie­sione nad głową albo zgięte jak u bok­sera, dło­nie zaci­śnięte w pię­ści, wysu­nięte łok­cie, stopy pła­sko, stopy do góry.

– Wow! Po pro­stu wow. – Julie posta­wiła na sto­liku wyso­kie szklanki i usia­dła. – Omal nie roz­la­łam po dro­dze, co by mnie dobiło. Osiem dolców każda.

– Napoje alko­ho­lowe przy­no­szą klu­bom i barom naj­więk­sze dochody.

– Pew­nie tak. Ale są dobre. Upi­łam tro­chę mojego i jest jak cios Bat­mana! – Roze­śmiała się i pochy­liła nad sto­li­kiem. – Powin­ny­śmy tak pić, żeby star­czyły, aż znaj­dziemy jakichś face­tów, któ­rzy posta­wią nam następne.

– Dla­czego mie­liby sta­wiać nam drinki?

– O matko! Bo jeste­śmy gorące i chętne laski. Wypij tro­chę, Liz, i wsta­jemy zapre­zen­to­wać nasze walory.

Eli­za­beth posłusz­nie pocią­gnęła łyk.

– Dobry. – Sma­ku­jąc, wypiła jesz­cze jeden. – I bar­dzo ładny.

– Chcę się wsta­wić i wylu­zo­wać! Hej, uwiel­biam tę pio­senkę. Czas się tro­chę poru­szać.

Znów chwy­ciła Eli­za­beth za rękę.

Gdy okrą­żył ją tłum, Eli­za­beth zamknęła oczy. To tylko muzyka, pomy­ślała. Tylko muzyka.

– No, no, ład­nie się ruszasz.

Eli­za­beth ostroż­nie otwo­rzyła oczy i sku­piła uwagę na Julie.

– Słu­cham?

– Oba­wia­łam się, że będziesz drę­twa, no wiesz. Ale nie­źle ci idzie. Potra­fisz tań­czyć – uzu­peł­niła Julie.

– Och. Muzyka towa­rzy­szyła ludziom od wie­ków i odgry­wała rolę sty­mu­lu­jącą. Taniec to jedy­nie kwe­stia koor­dy­na­cji nóg i bio­der. I naśla­dow­nic­twa. Czę­sto pod­pa­try­wa­łam, jak inni tań­czą.

– Mów sobie, co chcesz, Liz.

Eli­za­beth podo­bało się to poru­sza­nie bio­drami. Podo­bały jej się obcasy, przy­da­wały jej pew­no­ści sie­bie, a sukienka ocie­ra­jąca się o skórę wpro­wa­dzała ele­ment sek­su­alny. W tych świa­tłach wszystko wyglą­dało sur­re­ali­stycz­nie, a muzyka zda­wała się być wszech­ogar­nia­jąca.

Dys­kom­fort zwią­zany z prze­by­wa­niem w tłu­mie zmniej­szył się, a więc gdy Julie zde­rzyła się z nią bio­drami, wybuch­nęła szcze­rym śmie­chem.

Tań­czyły i tań­czyły. Wró­ciły do minia­tu­ro­wego sto­lika, wypiły do końca swoje drinki, a gdy kel­nerka prze­cho­dziła obok, Eli­za­beth bez­tro­sko zamó­wiła następne.

– Po tańcu chce mi się pić – powie­działa do Julie.

– Już czuję miły szu­mek w gło­wie. A tam­ten facet gapi się na nas bez­ce­re­mo­nial­nie. Nie, nie patrz!

– Jak mogę go zoba­czyć, jeśli nie spoj­rzę?

– Uwierz mi na słowo, że jest cał­kiem do rze­czy. Zaraz rzucę mu powłó­czy­ste spoj­rze­nie i odchylę głowę do tyłu, a ty, jakby ni­gdy nic, obróć krze­sło. To ten blon­dyn z lekko falu­ją­cymi wło­sami. W obci­słej bia­łej koszulce, czar­nej mary­narce i dżin­sach.

– Och, tak. Widzia­łam go już wcze­śniej, przy barze. Roz­ma­wiał z dłu­go­włosą blon­dynką w jaskra­wo­ró­żo­wej sukience z głę­bo­kim dekol­tem. Ma złoty okrą­gły kol­czyk w lewym uchu, a na środ­ko­wym palcu pra­wej ręki złoty sygnet.

– Jezu, ty naprawdę masz oczy dookoła głowy, jak moja mama zwy­kła mówić o sobie. Skąd wiesz, skoro nie patrzy­łaś?

– Widzia­łam go przy barze – powtó­rzyła Eli­za­beth. – Zauwa­ży­łam go, ponie­waż wyda­wało się, że ta kobieta jest na niego wście­kła. A pamię­tam, ponie­waż mam pamięć ejde­tyczną.

– Czy to śmier­telne?

– To nie jest cho­roba ani ułom­ność. Och! – Lekko się rumie­niąc, Eli­za­beth zgar­biła plecy. – Prze­cież żar­tu­jesz. Zwy­kle używa się okre­śle­nia pamięć foto­gra­ficzna, ale to nie jest dokład­nie to samo. To coś wię­cej niż tylko zdol­ność odtwa­rza­nia obra­zów.

– Tak czy owak, przy­go­tuj się.

Ale Eli­za­beth była bar­dziej zain­te­re­so­wana przy­pa­try­wa­niu się Julie – jak z prze­chy­loną na bok głową uśmie­cha się leni­wie i tajem­ni­czo i strzela oczami spod rzęs. Potem nastą­piło szyb­kie potrzą­śnię­cie i odrzu­ce­nie głowy do tyłu, dzięki czemu jej włosy unio­sły się na chwilę, a potem znów opa­dły.

Czy to gest wro­dzony? Czy raczej wyuczony? A może kom­bi­na­cja jed­nego i dru­giego? W każ­dym razie Eli­za­beth pomy­ślała, że potrafi go naśla­do­wać, cho­ciaż nie ma już dłu­gich wło­sów, które mogłaby pod­rzu­cać.

– Wia­do­mość ode­brana. Och, jaki ma uro­czy uśmiech. Och, mój Boże, pod­cho­dzi do nas. Naprawdę tu pod­cho­dzi.

– Prze­cież tego chcia­łaś. Dla­tego… dałaś mu znak.

– Tak, ale… założę się, że ma co naj­mniej dwa­dzie­ścia cztery lata. Jak nic. Zacho­wuj się jak ja.

– Prze­pra­szam?

Eli­za­beth pod­nio­sła wzrok tak samo jak Julie, ale nie zary­zy­ko­wała uśmie­chu. Musiała go naj­pierw poćwi­czyć.

– Zasta­na­wiam się, czy nie mogły­by­ście mi pomóc.

Julie wyko­nała drugą wer­sję pod­rzutu wło­sami.

– Może.

– Nie­po­koję się, czy pamięć przy­pad­kiem mi nie szwan­kuje, ponie­waż ni­gdy nie zapo­mi­nam pięk­nych kobiet, a nie mogę sobie przy­po­mnieć żad­nej z was. Powiedz­cie mi, że ni­gdy tu nie były­ście.

– Jeste­śmy tu pierw­szy raz.

– No to wszystko jasne.

– Przy­pusz­czam, że czę­sto tu bywasz?

– Co wie­czór. To mój klub… to zna­czy – dodał z olśnie­wa­ją­cym uśmie­chem – mam w nim udziały.

– A więc jesteś jed­nym z Woł­ko­wów? – spy­tała mimo­cho­dem Eli­za­beth, a potem, gdy prze­szył ją palą­cym spoj­rze­niem nie­bie­skich oczu, poczuła, że robi jej się jesz­cze cie­plej.

– Alex Gure­wicz. Jestem ich kuzy­nem.

– Julie Masters. – Julie wycią­gnęła rękę, a Alex szar­mancko poca­ło­wał jej dłoń. – A to moja przy­ja­ciółka, Liz.

– Witaj­cie w Ware­ho­use 12. Dobrze się bawi­cie?

– Muzyka jest super.

Gdy pode­szła kel­nerka z drin­kami, Alex porwał rachu­nek z tacy.

– Pięk­nym kobie­tom, które po raz pierw­szy przy­cho­dzą do mojego klubu, nie wolno pła­cić za drinki.

Julie szturch­nęła stopę Eli­za­beth pod sto­łem, a sama uśmiech­nęła się pro­mien­nie do Aleksa.

– A więc będziesz musiał się do nas przy­łą­czyć.

– Z wielką chę­cią. – Mruk­nął coś do kel­nerki. – Zwie­dza­cie Chi­cago?

– Miesz­kamy tu, od uro­dze­nia – odpo­wie­działa Julie, pocią­ga­jąc spory łyk swego drinka. – Oby­dwie. Przy­je­cha­ły­śmy do domu na waka­cje. Stu­diu­jemy na Harvar­dzie.

– Harvard? – Prze­chy­lił głowę na bok; jego oczy lśniły. – Piękne i mądre. Już pra­wie się zako­cha­łem. Jeśli jesz­cze potra­fi­cie tań­czyć, jestem zgu­biony.

Julie wypiła kolejny łyk.

– Będziesz więc potrze­bo­wał mapy.

Roze­śmiał się i wycią­gnął do niej obie dło­nie. Julie ujęła jedną i wstała.

– Chodź, Liz. Pokażmy mu, jak tań­czą dziew­czyny z Harvardu.

– Och, ale on chce tań­czyć z tobą.

– Z oby­dwiema. – Alex trzy­mał wycią­gniętą rękę. – Co czyni mnie naj­szczę­śliw­szym męż­czy­zną w tym lokalu.

Zaczęła się wyma­wiać, ale Julie zza ple­ców Aleksa zro­biła kolejną dra­ma­tyczną minę pole­ga­jącą na prze­wra­ca­niu oczami, rusza­niu brwiami i innych gry­ma­sach. A więc wzięła go za rękę.

Wła­ści­wie nie pro­sił jej do tańca, ale Eli­za­beth doce­niła jego dobre maniery, ponie­waż mógł zosta­wić ją przy sto­liku samą. Robiła, co w jej mocy, aby być z nimi, a jed­no­cze­śnie im nie zawa­dzać. Mniej­sza z tym, kochała taniec. I muzykę. Kochała panu­jący wokół niej hałas, ruch, zapa­chy.

Gdy się uśmiech­nęła, nie było to wyuczone, ale natu­ralne wygię­cie warg. Alex puścił do niej oczko i z sze­ro­kim uśmie­chem poło­żył dło­nie na bio­drach Julie.

Następ­nie uniósł pod­bró­dek, dając komuś za nią jakiś znak.

Gdy Eli­za­beth odwra­cała się, żeby spoj­rzeć, ktoś chwy­cił ją za rękę i tak szybko nią zakrę­cił, że pra­wie potknęła się na obca­sach.

– Jak zawsze mój kuzyn jest zachłanny. Ma dwie kobiety, pod­czas gdy ja nie mam żad­nej. – W jego gło­sie pobrzmie­wał egzo­tyczny, rosyj­ski akcent. – Chyba że się zli­tu­jesz i ze mną zatań­czysz.

– Ja…

– Nie odma­wiaj, piękna damo. – Przy­cią­gnął ją bli­żej i zako­ły­sał. – To tylko taniec.

Żeby mu się przyj­rzeć, musiała pod­nieść wzrok. Był wysoki, miał ciało twarde, umię­śnione. W prze­ci­wień­stwie do Aleksa był bru­ne­tem o dłu­gich falu­ją­cych wło­sach i pra­wie czar­nych oczach w śnia­dej twa­rzy. Gdy się do niej uśmie­chał, na jego policz­kach uka­zy­wały się dołeczki. Serce wyko­nało w jej piersi salto i zadrżało.

– Masz ładną sukienkę – skom­ple­men­to­wał.

– Dzię­kuję. Jest nowa.

Uśmiech­nął się jesz­cze sze­rzej.

– I to w moim ulu­bio­nym kolo­rze. Mam na imię Ilia.

– A ja… Liz. Jestem Liz… Pri­jatno pozna­ko­mit­sja.

– Miło mi rów­nież. Mówisz po rosyj­sku.

– Tak, tro­chę…

– Piękna dziew­czyna, w sukni w moim ulu­bio­nym kolo­rze, która w dodatku mówi po rosyj­sku. Mam dziś szczę­śliwy wie­czór.

Nie, pomy­ślała Liz, gdy na­dal ją przy­tu­la­jąc, uniósł jej dłoń do swo­ich ust. Och, nie. To jest jej szczę­śliwy wie­czór.

Naj­lep­szy wie­czór w jej życiu.

3

Prze­nie­śli się do zacisz­nej loży. Wszystko toczyło się gładko, płyn­nie, jak w zacza­ro­wa­nym śnie. Było tak magiczne, jak efek­towny różowy drink, który ni stąd, ni zowąd poja­wił się przed nią.

Czuła się jak Kop­ciu­szek na balu, a do pół­nocy była jesz­cze cała wiecz­ność.

Gdy usie­dli, nie odstę­po­wał jej, nie spusz­czał z niej oczu i pochy­lał się ku niej tak bli­sko, jakby tłum i muzyka nie ist­niały. Doty­kał jej, gdy mówił, a każde muśnię­cie jego pal­ców po dłoni czy ramio­nach budziło w niej nie­sa­mo­wity dreszcz.

– Co stu­diu­jesz na Harvar­dzie?

– Medy­cynę. – To nie będzie prawdą, ale chwi­lowo brzmiało wia­ry­god­nie.

– A więc dok­tor. Na to trzeba wielu lat, prawda? Jaką spe­cja­li­za­cję wybie­rzesz?

– Moja matka chce, żebym została neu­ro­chi­rur­giem.

– Chi­rurg mózgu? No, no, wielki, ważny lekarz kro­jący mózgi. – Prze­su­nął opusz­kiem palca po jej skroni. – Musisz być bar­dzo zdolna.

– Jestem. Bar­dzo zdolna.

Roze­śmiał się, jakby powie­działa coś nie­zwy­kle zabaw­nego.

– Dobrze jest znać swoje moż­li­wo­ści. Mówisz, że tego chce twoja matka. A ty też tego chcesz?

Upiła łyk drinka i pomy­ślała, że on rów­nież jest bar­dzo inte­li­gentny, a przy­naj­mniej bystry.

– Nie, wła­ści­wie nie.

– A jaką spe­cja­li­za­cję chcesz robić?

– Wcale nie chcę zostać leka­rzem.

– Nie? A kim?

– Chcę zaj­mo­wać się prze­stęp­stwami kom­pu­te­ro­wymi i pra­co­wać w FBI.

– FBI? – Jego ciemne oczy otwo­rzyły się sze­rzej.

– Tak. Chcę pro­wa­dzić śledz­twa doty­czące zaawan­so­wa­nych tech­no­lo­gii, oszustw inter­ne­to­wych – ter­ro­ry­zmu, sek­su­al­nego wyko­rzy­sty­wa­nia. To ważna dzie­dzina, która stale się zmie­nia wraz z roz­wo­jem tech­no­lo­gii. Im wię­cej ludzi korzy­sta i uza­leż­nia się od kom­pu­te­rów i elek­tro­niki, tym wię­cej prze­stęp­ców to wyko­rzy­stuje. Zło­dzieje, oszu­ści, pedo­file, a nawet ter­ro­ry­ści.

– To twoja pasja?

– Tak… tak sądzę.

– A więc musisz iść tą drogą. Zawsze powin­ni­śmy reali­zo­wać nasze pasje, prawda? – Kiedy musnął jej kolano, poczuła cie­pło powoli roz­cho­dzące się po brzu­chu.

– Ni­gdy tego nie robi­łam. – Czy wła­śnie to jest namięt­ność, zasta­na­wiała się. To leni­wie cie­pło prze­pły­wa­jące przez ciało? – Ale chcę zacząć.

– Musisz sza­no­wać matkę, ale ona powinna rów­nież sza­no­wać cie­bie. Doro­słą kobietę. Każda matka chce, żeby jej dziecko było szczę­śliwe.

– Ona chce, żebym nie zmar­no­wała swo­jego inte­lektu.

– Ale ten inte­lekt jest twoją wła­sno­ścią.

– Zaczy­nam w to wie­rzyć. Jesteś w col­lege’u?

– Skoń­czy­łem naukę. Teraz pra­cuję w rodzin­nym biz­ne­sie. To przy­nosi mi satys­fak­cję. – Zanim Eli­za­beth zdała sobie sprawę, że jej szklanka jest pra­wie pusta, ski­nął na kel­nerkę, aby przy­nio­sła kolejną.

– Ponie­waż to jest twoja pasja.

– Wła­śnie. Podą­żam za swo­imi pasjami.

Zamie­rzał ją poca­ło­wać. Co prawda przed­tem nikt jej nie cało­wał, ale czę­sto to sobie wyobra­żała. Nagle odkryła, że wyobraź­nia nie jest jej naj­moc­niej­szą stroną.

Wie­działa, że poca­łu­nek prze­ka­zuje bio­lo­giczne infor­ma­cje przez fero­mony, że sty­mu­luje zakoń­cze­nia ner­wowe znaj­du­jące się w war­gach i na języku, wywo­łu­jąc reak­cję che­miczną, która jest przy­jemna. To wyja­śnia, dla­czego, poza kil­koma wyjąt­kami, wystę­puje we wszyst­kich kul­tu­rach.

Ale oka­zało się, że prak­tyka to zupeł­nie co innego niż teo­ria.

Deli­kat­nie pocie­rał jej usta swo­imi mięk­kimi i gład­kimi war­gami, stop­niowo zwięk­sza­jąc ich nacisk, a jed­no­cze­śnie prze­su­wał rękę do góry, od jej bio­der do klatki pier­sio­wej. Jej serce biło nie­równo pod jego dło­nią, gdy wsu­nął język do jej ust i powoli prze­su­wał nim po jej języku.

Wstrzy­mała oddech, a potem wydała z sie­bie bez­wiedny jęk, pra­wie bólu – i cały świat wokół niej zawi­ro­wał.

– Jak słodko – wymam­ro­tał, a wibra­cja słów na jej war­gach i cie­pło jego odde­chu wewnątrz jej ust, wywo­łały dreszcz na ple­cach. – Bar­dzo słodko. – Przy­gryzł zębami jej dolną wargę, a potem cof­nął się i popa­trzył na nią z uwagą. – Podo­basz mi się.

– Ty też mi się podo­basz. Lubię cię cało­wać.

– A więc musimy to powtó­rzyć w tańcu. – Pomógł jej wstać, jed­no­cze­śnie muska­jąc jej usta. – Ty nie jesteś… och, brak mi słowa… zbla­zo­wana. Chyba to jest wła­ściwe. Nie jesteś podobna do dziew­czyn, które przy­cho­dzą tu potań­czyć, napić się i poflir­to­wać z face­tami.

– Nie mam zbyt wiel­kiego doświad­cze­nia w tych spra­wach.

W jego czar­nych oczach pul­so­wały ogniki.

– A więc inni męż­czyźni nie mają tyle szczę­ścia co ja.

Gdy Ilia pro­wa­dził ją na par­kiet, Eli­za­beth zer­k­nęła do tyłu na Julie i zoba­czyła, że jej przy­ja­ciółka rów­nież się całuje. Nie tak deli­kat­nie, gwał­tow­niej, ale wyda­wało się, że Julie się to podoba, w pełni się anga­żo­wała, a więc…

Potem Ilia wziął ją w ramiona i koły­sali się na par­kie­cie, wolno, ina­czej niż pozo­stali, dyna­micz­nie podry­gu­jący i obra­ca­jący się jakby w pośpie­chu. Oni po pro­stu koły­sali się, a jego usta błą­dziły po jej ustach.

Prze­stała myśleć o reak­cjach che­micz­nych i zakoń­cze­niach ner­wo­wych. Zamiast tego sta­rała się w pełni odwza­jem­niać piesz­czoty. Instynk­tow­nie objęła go ramio­nami za szyję. Gdy wyczuła w nim zmianę, napór jego stward­nia­łego ciała, wie­działa, że to nor­malna, bez­wiedna fizyczna reak­cja.

Mimo wszystko to ją zdu­miało. Bo to ona wywo­łała tę reak­cję. Po raz pierw­szy w życiu ktoś jej pożą­dał…

– Co ty ze mną wypra­wiasz – szep­tał jej do ucha. – Twój smak, twój zapach.

– To fero­mony.

Popa­trzył na nią ze ścią­gnię­tymi brwiami.

– Co takiego?

– Nic. – Wtu­liła twarz w jego ramię.

Wie­działa, że alko­hol osła­bia jej per­cep­cję, ale miała to w nosie. Cho­ciaż znała przy­czynę wła­snej sła­bo­ści, znów unio­sła twarz do poca­łunku, tym razem sama go ini­cju­jąc.

– Powin­ni­śmy usiąść – powie­dział po dłuż­szej chwili. – Przy tobie miękną mi kolana.

Wziął ją za rękę i wró­cili do sto­lika. Julie z roz­pło­mie­nio­nymi oczami i zaru­mie­nioną twa­rzą pod­nio­sła się rap­tow­nie. Zato­czyła się lekko i ze śmie­chem porwała torebkę.

– Zaraz wra­cam. Chodź, Liz.

– Dokąd?

– A jak myślisz? Do łazienki.

– Och, prze­pra­szam.

Julie wzięła ją pod rękę tro­chę ze względu na zacho­wa­nie rów­no­wagi, tro­chę w geście soli­dar­no­ści.

– Och, mój Boże. Dajesz wiarę? Pode­rwa­ły­śmy naj­bar­dziej gorą­cych face­tów w klu­bie. Jezu, są tacy sexy. A twój ma jesz­cze ten uro­czy akcent. Chcia­ła­bym, żeby mój też go miał, no ale całuje się o niebo lepiej niż Dar­ryl. Prak­tycz­nie jest wła­ści­cie­lem tego klubu, wiesz? I ma dom nad jezio­rem. Zaraz się stąd zmy­jemy i poje­dziemy tam.

– Do jego domu? Myślisz, że powin­ny­śmy?

– No jasne. – Julie z roz­ma­chem otwo­rzyła drzwi do łazienki i spoj­rzała na rząd zamknię­tych kabin. – Jak zwy­kle, a mnie naprawdę chce się sikać! Wypi­łam morze alko­holu! A jak ten twój facet, dobrze się całuje? Powtórz jesz­cze raz, jak mu na imię?

– Ilia. Tak, jest w tym bar­dzo dobry. Podoba mi się, nawet bar­dzo, ale nie jestem pewna, czy powin­ny­śmy z nimi jechać do domu Aleksa.

– Och, wylu­zuj, Liz. Nie możesz mnie teraz zawieść. Chcę iść na całość z Alek­sem, a nie mogę poje­chać z nim tam sama, nie na pierw­szej randce. Nie musisz tego robić z Ilią, jeśli jesteś dzie­wicą.

– Seks to akt natu­ralny i konieczny nie tylko dla pro­kre­acji, ale rów­nież, przy­naj­mniej u ludzi, dla przy­jem­no­ści i odre­ago­wa­nia stresu.

– Zała­pa­łaś. – Julie wzięła ją pod rękę. – A więc nie uwa­żasz mnie za dziwkę, bo chcę to zro­bić z Alek­sem?

– To prze­trwały pro­dukt uboczny spo­łe­czeń­stwa patriar­chal­nego, że kobiety uznaje się za dziwki lub lek­kiego pro­wa­dze­nia, gdy dla przy­jem­no­ści upra­wiają seks z męż­czy­znami, pod­czas gdy męż­czyzn uważa się jedy­nie za peł­nych tem­pe­ra­mentu. Dzie­wic­two nie powinno być nagrodą do zdo­by­cia ani prze­szkodą. Błona dzie­wi­cza nie ma nad­zwy­czaj­nych wła­ści­wo­ści, nie dodaje tajem­nej siły. Kobiety, tak jak męż­czyźni, powinny – nie, muszą – mieć prawo do zaspo­ka­ja­nia wła­snych potrzeb sek­su­al­nych, nie­za­leż­nie, czy celem jest pro­kre­acja, czy zwią­zek, nie­ko­niecz­nie mono­ga­miczny.

Wysoki i chudy rudzie­lec, stro­szący włosy przed lustrem, uśmiech­nął się pro­mien­nie do prze­cho­dzą­cej Eli­za­beth.

– Śpie­waj o tym gło­śno, sio­strzyczko!

Eli­za­beth przy­su­nęła się do Julie, pod­czas gdy kobieta kon­ty­nu­owała swoje zaję­cie.

– Dla­czego mia­ła­bym śpie­wać? – wyszep­tała.

– To tylko takie powie­dzonko. Wiesz, Liz, wyobra­ża­łam sobie cie­bie jako taką nie­do­ty­kal­ską piczkę, która zaci­ska nogi i robi to tylko w ubra­niu.

– Brak doświad­cze­nia nie czyni mnie pru­de­ryjną.

– Kapuję. Wiesz, tak sobie z początku myśla­łam, że gdy już dosta­niemy się do środka, zosta­wię cię na lodzie i pod­łą­czę się do kogoś innego, ale jesteś naprawdę zabawna, nawet jeśli czę­sto gadasz jak bel­fer. Wybacz mi, że tak myśla­łam.

– W porządku. Nie zro­bi­łaś tego. Prze­cież wiem, że nie jestem podobna do two­ich przy­ja­ció­łek.

– Hej. – Julie objęła ramie­niem Eli­za­beth i ją uści­snęła. – Teraz jesteś moją przy­ja­ciółką, prawda?

– Mam nadzieję. Ja ni­gdy…

– Och, dzięki Bogu! – Z okrzy­kiem ulgi Julie chwiej­nym kro­kiem ruszyła do przodu, gdy jedna z kabin się zwol­niła. – A więc jedziemy do Aleksa, zgoda?

Eli­za­beth rozej­rzała się po zatło­czo­nej łazience. Wszyst­kie kobiety cze­ka­jące w kolejce popra­wiały maki­jaż i włosy, zaśmie­wały się i roz­ma­wiały. Praw­do­po­dob­nie była tu jedyną dzie­wicą.

Dzie­wic­two nie jest nagrodą, przy­po­mniała sobie. Ale cię­ża­rem też nie. Nale­żało do niej, mogła je zatrzy­mać albo stra­cić. Jej wybór. Jej życie.

– Liz?

– Tak. – Bio­rąc uspo­ka­ja­jący oddech, Liz poma­sze­ro­wała do następ­nej zwol­nio­nej kabiny. – Tak – powtó­rzyła, zamy­ka­jąc drzwi i zaci­ska­jąc powieki. – Poje­dziemy. Razem.

Przy sto­liku Ilia pod­niósł szklankę z piwem.

– Jeśli te dziew­czyny mają po dwa­dzie­ścia jeden lat, to ja mam sześć­dzie­siąt.

Alex tylko się roze­śmiał i wzru­szył ramio­nami.

– Ale wystar­cza­jąco dużo. A ta moja jest napa­lona, naprawdę.

– Ona jest pijana, Alek­siej.

– No i co z tego? Nie wle­wa­łem jej drin­ków do gar­dła. Mam ochotę na świeże mięso i, kurwa, dziś wie­czór będę się pie­przył. Tylko mi nie mów, bratku, że nie pla­nu­jesz prze­le­cieć tej gorą­cej czar­nulki.

– Jest uro­cza. – Usta Ilii roz­cią­gnęły się w uśmie­chu. – I tro­chę nie­doj­rzała. Nie upiła się tak jak ta twoja. Jeśli będzie chciała, wezmę ją do łóżka. Podoba mi się jej umysł.

Alex wykrzy­wił usta.

– Dajże, kurwa, spo­kój.

– Mówię serio. To cze­goś dodaje. – Powiódł wzro­kiem po sali. Wszyst­kie pra­wie takie same, pomy­ślał o prze­cho­dzą­cych kobie­tach, zbyt prze­wi­dy­walne. – Orzeź­wia­jąca – oto dobre słowo.

– Blon­dynka kom­bi­nuje, żeby­śmy poje­chali do mnie. Wszy­scy. Powie­działa, że poje­dzie tylko z przy­ja­ciółką. Może­cie zająć pokój gościnny.

– Wolę wła­sne miesz­ka­nie.

– Posłu­chaj, albo obie, albo żadna. Zain­we­sto­wa­łem ponad dwie godziny, żeby ją pod­ocho­cić, nie po to, żeby teraz zabrała swoją świetną dupę w troki, ponie­waż ty nie możesz dobić inte­resu z przy­ja­cie­lem.

Oczy Ilii stward­niały nad szklanką piwa.

– Potra­fię dobić inte­resu, dwo­ju­rod­noj brat.

– A jak myślisz, kuzy­nie, gdzie dobi­jemy go przy­jem­niej? W kiep­skim miesz­ka­niu, w któ­rym na­dal tkwisz, czy w moim domu nad jezio­rem?

Ilia wzru­szył ramio­nami.

– Wolę swoje przy­tulne miesz­ka­nie, ale zgoda. Poje­dziemy do cie­bie. Tylko żad­nych pro­chów, Alek­siej.

– Och, na litość boską.

– Żad­nych nar­ko­ty­ków. – Ilia nachy­lił się, stu­ka­jąc pal­cem w stół. – Trzy­maj się prawa. Nie znamy ich, a tej mojej, jak sądzę, wcale by się nie spodo­bały. Chce pra­co­wać w FBI.

– Jaja sobie robisz.

– Nie. Żad­nych dra­gów. Ina­czej nie jadę, a ty tra­cisz bzy­kanko.

– Dobrze. Wra­cają.

– Wsta­waj. – Ilia szturch­nął Aleksa pod sto­łem. – Uda­waj dżen­tel­mena.

Pod­niósł się i wycią­gnął rękę do Liz.

– Z przy­jem­no­ścią stąd wyj­dziemy – oświad­czyła Julie, wie­sza­jąc się na ramie­niu Aleksa. – Z chę­cią obej­rzymy twój dom.

– Tak wła­śnie zro­bimy. Nie ma to jak pry­watne przy­ję­cie.

– A co z tobą? – mruk­nął Ilia, gdy ruszyli.

– W porządku. Julie bar­dzo chce jechać, a ponie­waż jeste­śmy razem, więc…

– Nie pytam o to, czego chce Julie. Pytam, czy ty tego chcesz.

Spoj­rzała na niego i wes­tchnęła z drże­niem. Miało dla niego zna­cze­nie, czego ona chce.

– Tak. Chcę z tobą wyjść.

– To dobrze. – Wziął jej dłoń i trzy­mał na sercu, gdy prze­ci­skali się przez tłum. – Chcę z tobą być. Opo­wiesz mi wię­cej o Liz. Chcę wie­dzieć o tobie wszystko.

– Julie powie­działa, że chło­paki… to zna­czy męż­czyźni chcą tylko mówić o sobie.

Roze­śmiał się i oto­czył jej talię ramie­niem.

– W takim razie, jak poznają fascy­nu­jące kobiety?

Gdy dotarli do drzwi, zbli­żył się do nich jakiś męż­czy­zna w gar­ni­tu­rze i klep­nął Ilię w ramię.

– Chwi­leczkę – rzu­cił Ilia do Liz, a potem odszedł na bok.

Nie­wiele sły­szała; roz­ma­wiali po rosyj­sku. Ale mogła zauwa­żyć, prze­lot­nie zer­ka­jąc na pro­fil Ilii, że nie był zado­wo­lony z tego, co usły­szał.

Wark­nię­cie czort wozmi z pew­no­ścią było prze­kleń­stwem. Kazał męż­czyź­nie zacze­kać, po czym wypro­wa­dził Liz na dwór, gdzie stali już Alex z Julie.

– Muszę jesz­cze coś zała­twić. Prze­pra­szam.

– W porządku. Rozu­miem.

– Do kurwy nędzy, Ilia, wysłużże się kim innym.

– To moja praca – uciął krótko Ilia. – Nie zabie­rze mi dużo czasu, naj­wy­żej godzinę. Jedź z Alek­sie­jem i swoją przy­ja­ciółką. Przy­jadę, gdy tylko skoń­czę.

– Och, ale…

– Chodź, Liz, wszystko w porządku. Zacze­kasz na Ilię u Aleksa. On ma muzykę, jaką chcesz, i kino domowe.

– Pocze­kaj. – Ilia pochy­lił się i zło­żył na ustach Eli­za­beth długi i głę­boki poca­łu­nek. – Będę nie­ba­wem. Jedź ostroż­nie, Alek­siej. Wie­ziesz cenny towar.

– A więc znów mam dwie piękne kobiety. – Nie mogąc się powstrzy­mać, Alex objął ramio­nami obie dziew­czyny. – Ilia wszystko trak­tuje zbyt serio. A ja lubię się bawić. Jeste­śmy za mło­dzi na powagę.

Ciemny SUV zaha­mo­wał przy kra­węż­niku. Alex dał znak i zła­pał klu­czyki, które rzu­cił mu szo­fer. Otwo­rzył drzwi. Liz w poczu­ciu obo­wiązku wobec Julie wśli­zgnęła się na tylne sie­dze­nie. Gapiła się jesz­cze na wej­ście do klubu, wykrę­ca­jąc szyję, gdy Alex odjeż­dżał, a Julie na przed­nim sie­dze­niu śpie­wała do wtóru melo­dii lecą­cej ze ste­reo.

Coś było nie tak. Bez Ilii opa­dło pod­nie­ca­jące ocze­ki­wa­nie, pozo­stała zaś banalna i nudna rze­czy­wi­stość. Kom­bi­na­cja alko­holu i jazdy na tyl­nym sie­dze­niu wywo­łała atak cho­roby loko­mo­cyj­nej. Czu­jąc mdło­ści i nagłe potworne zmę­cze­nie, Eli­za­beth oparła głowę o boczną szybę.

Nie potrze­bują jej, pomy­ślała. Oboje, Julie i Alex, śpie­wali i zaśmie­wali się nie wia­domo z czego. Alex pro­wa­dził zde­cy­do­wa­nie za szybko, poko­nu­jąc zakręty tak, że żołą­dek pod­cho­dził jej do gar­dła. Nie zwy­mio­tuje. Nawet gdy zale­wał ją żar, zmu­szała się, żeby oddy­chać – wolno i rów­no­mier­nie. Nie upo­ko­rzy się, wymio­tu­jąc na tyl­nym sie­dze­niu SUV-a Aleksa.

Uchy­liła leciutko okno; powie­trze owio­nęło jej twarz. Chciała się poło­żyć, usnąć. Za dużo wypiła i teraz doświad­czała kolej­nej reak­cji che­micz­nej.

Nie tak przy­jem­nej, jaką wyzwa­lał poca­łu­nek.

Skon­cen­tro­wała się na oddy­cha­niu, na powie­trzu sma­ga­ją­cym jej twarz, na domach, samo­cho­dach, uli­cach. Na wszyst­kim, byle nie na swoim wiru­ją­cym żołądku i gło­wie.

Gdy jechał krętą Lake Shore Drive, pomy­ślała, że są bar­dzo bli­sko jej domu w Lin­coln Park.

Gdyby tak mogła poje­chać do domu, poło­żyć się w spo­koju i prze­spać nud­no­ści i zawroty głowy. Gdy jed­nak Alex zatrzy­mał się przed ład­nym pię­tro­wym domem zbu­do­wa­nym w tra­dy­cyj­nym stylu, pomy­ślała, że przy­naj­mniej może wysiąść z samo­chodu i sta­nąć na twar­dym grun­cie.

– Mam tu kilka pięk­nych wido­ków – powie­dział Alex, gdy on i Julie wysie­dli. – Myśla­łem nad kupie­niem apar­ta­mentu, ale cenię sobie pry­wat­ność. Mnó­stwo miej­sca do zabawy i nikt nie narzeka na zbyt gło­śną muzykę.

Julie zachwiała się i par­sk­nęła tro­chę sza­lo­nym śmie­chem, kiedy Alex ją zła­pał i ści­snął dło­nią jej pośla­dek.

Eli­za­beth wlo­kła się z tyłu niczym żało­sne piąte koło u wozu, tar­gana mdło­ściami.

– Miesz­kasz tu sam? – zagad­nęła.

– W towa­rzy­stwie pustych pokoi. – Otwo­rzył fron­towe drzwi i zapro­sił je gestem. – Damy przo­dem.

Wymie­rzył Eli­za­beth żar­to­bli­wego klapsa, gdy prze­kra­czała próg.

Chcia­łaby mu powie­dzieć, że ma piękny dom, ale prawdę mówiąc, wszystko było tu zbyt błysz­czące, zbyt nowe i nowo­cze­sne. Wszę­dzie ostre kra­wę­dzie, lśniące powierzch­nie i gładka skóra. Błysz­czący czer­wony bar, ogromna czarna skó­rzana sofa i gigan­tyczny tele­wi­zor na ścia­nie domi­no­wały w salo­nie, któ­rego klu­czo­wym punk­tem był taras za wiel­kimi szkla­nymi drzwiami i oknami.

– Och, mój Boże, cudow­nie! – Julie natych­miast rzu­ciła się na sofę i wycią­gnęła na niej jak długa. – Co za deka­den­cja.

– I o to cho­dzi, mała. – Pod­niósł pilota, wci­snął guzik i dud­niąca muzyka wypeł­niła pokój. – Przy­go­tuję wam drinki.

– Możesz mi zro­bić cosmo­po­li­tana? – popro­siła Julie. – Uwiel­biam cosmo.

– Zaraz przy­niosę.

– Mogła­bym dostać szklankę wody? – popro­siła Eli­za­beth.

– Och, Liz, nie bądź taką sztyw­niaczką.

– Jestem tro­chę odwod­niona. – I Boże, Boże, potrze­bo­wała wię­cej powie­trza. – Mogę wyjść na zewnątrz? – Ruszyła w kie­runku drzwi na taras.

– Oczy­wi­ście. Mi casa es su casa.

– Chcę potań­czyć!

Julie gwał­tow­nie się pode­rwała i zaczęła krę­cić się i podry­gi­wać, a Eli­za­beth otwo­rzyła sze­roko drzwi bal­ko­nowe i wyszła na taras. Nie­pew­nym kro­kiem pode­szła do barierki i oparła się o nią. Wyobra­żała sobie, że zoba­czy cudowny widok, ale wszystko było jakieś zama­zane.

Co one robią? Co sobie myślały? To był błąd. Głupi, lek­ko­myślny błąd. Muszą stąd wyjść. Trzeba prze­ko­nać do tego Julie.

Ale śmiech Julie beł­ko­tliwy po kolej­nym drinku sły­chać było nawet przez muzykę.

Usią­dzie na kilka minut, zbie­rze myśli, poczeka, aż jej żołą­dek się uspo­koi. Może powie­dzieć, że dzwo­niła matka. Czymże było jesz­cze jedno kłam­stwo wśród całej reszty. Wymy­śli jakąś wymówkę, jakieś dobre, logiczne wytłu­ma­cze­nie, żeby stąd wyjść. Musi tylko zebrać myśli.

– Tu jesteś.

Odwró­ciła się, gdy pod­szedł Alex.

– Do wyboru. – Stał w zło­tej poświa­cie biją­cego z dołu świa­tła, w jed­nej ręce trzy­ma­jąc szklankę z wodą i lodem, a w dru­giej kok­taj­lówkę z efek­tow­nym różo­wym drin­kiem, któ­rego widok przy­pra­wiał ją teraz o mdło­ści.

– Dzię­kuję. Popro­szę tylko wodę.

– Trzeba się dobrze odży­wiać, mała. – Ale odsta­wił drink na bok. – Nie musisz tu być sama. – Przy­su­nął się i przy­ci­snął ją ple­cami do dra­binki. – Zaba­wimy się we trójkę. Zajmę się wami obiema.

– Nie sądzę…

– Nie wia­domo, czy Ilia przy­je­dzie. Praca, praca, praca, oto jego motto. Cho­ciaż wpa­dłaś mu w oko. Mnie też. Chodź do środka. Będzie dobra zabawa.

– Myślę… że zacze­kam na Ilię. Potrze­buję sko­rzy­stać z łazienki.

– Twoja strata, maleńka. – Cho­ciaż wzru­szył ramio­nami, pomy­ślała, że widzi jakąś migo­czącą iskierkę w jego oczach. – Na lewo. Za kuch­nią.

– Dzięki.

– Zawsze możesz zmie­nić zda­nie – zawo­łał za nią, gdy pobie­gła do drzwi.

– Julie. – Chwy­ciła Julie za ramię, gdy ta sta­rała się wyko­nać jakiś kar­ko­łomny piruet na pod­ło­dze.

– Świet­nie się bawię. To naj­lep­sza noc w moim życiu.

– Julie, za dużo wypi­łaś.

Wyda­jąc nie­okre­ślony dźwięk, Julie odtrą­ciła Eli­za­beth.

– W żad­nym razie.

– Musimy iść.

– Musimy zostać i bawić się!

– Alex powie­dział, że może wziąć nas obie do łóżka.

– Ooch! – Par­ska­jąc śmie­chem, Julie znów zakrę­ciła się w kółko. – On się tylko wygłu­pia, Liz. A ty się nie wymą­drzaj. Twój chło­pak będzie tu za kilka minut. Spoko, strzel sobie jesz­cze jed­nego.

– Nie chcę już nic pić. Nie­do­brze mi. Chcę jechać do domu.

– Nie poje­dziesz. Nikt się tam tobą nie zaj­mie. Chodź, Lizzy! Zatańcz ze mną.

– Nie mogę. – Liz przy­ci­snęła dłoń do żołądka, czu­jąc, że się poci. – Muszę… – Nie­zdolna do walki, pospie­szyła na lewo, zer­ka­jąc na Aleksa, opar­tego o drzwi na taras i uśmie­cha­ją­cego się do niej sze­roko.

Poły­ka­jąc łzy i poty­ka­jąc się, prze­bie­gła przez kuch­nię i nie­mal padła na kafelki, zatrza­sku­jąc za sobą drzwi łazienki.

W pół sekundy zdą­żyła je zablo­ko­wać i już klę­czała nad sede­sem. Zwy­mio­to­wała paskudną lepką różową ciecz i led­wie chwy­ciła oddech, zwy­mio­to­wała ponow­nie. Łzy lały się z jej oczu stru­mie­niami, gdy podźwi­gnęła się, przy­trzy­mu­jąc umy­walki. Pra­wie ośle­piona, puściła zimną wodę, wypłu­kała usta i opry­skała twarz.

Dygo­cząc, unio­sła głowę i zoba­czyła w lustrze twarz – białą jak wosk z sinymi zacie­kami od tuszu pod oczami. Więk­szość tuszu cie­kła jej po policz­kach stru­gami niczym czarne łzy. Ogar­nął ją wstyd, ale następna fala mdło­ści rzu­ciła ją znów na kolana.

Świat wiro­wał wokół niej. W końcu wyczer­pana sku­liła się na kafel­kach pod­łogi i roz­pła­kała. Oby tylko nikt nie zoba­czył jej w takim sta­nie.

Chciała poje­chać do domu.

Chciała umrzeć.

Leżała tak, cała się trzę­sąc, z policz­kiem przy­tu­lo­nym do zim­nej pod­łogi, aż wresz­cie uznała, że może spró­bo­wać usiąść. W pomiesz­cze­niu cuch­nęło wymio­ci­nami i potem, ale nie mogła wyjść, dopóki nie dopro­wa­dzi się do ładu.

Umyła się jak naj­sta­ran­niej mydłem i wodą, trąc twarz aż do żywej skóry, prze­ry­wa­jąc tylko na chwilę, by się pochy­lić i zwal­czyć kolejną falę mdło­ści.

Twarz miała bladą, szkli­ste oczy ota­czała czer­wona obwódka. Ale ręce jej się trzę­sły, więc próby popra­wie­nia maki­jażu ska­zane były na porażkę.

Musi prze­łknąć upo­ko­rze­nie, wyjść na taras, na świeże powie­trze, i cze­kać na Ilię. Poprosi, żeby odwiózł ją domu. Miała nadzieję, że ją zro­zu­mie.

Już ni­gdy nie będzie chciał jej widzieć. Ni­gdy jej nie poca­łuje.

Przy­czyna i sku­tek, przy­po­mniała sobie. Kła­mała, kła­mała i kła­mała, a w rezul­ta­cie doznała nowego upo­ko­rze­nia i, co gor­sza, prze­bły­sku tego, co mogłoby być, gdyby sprawy poto­czyły się ina­czej.

Opu­ściła klapę sedesu, usia­dła i kur­czowo ści­ska­jąc torebkę, przy­go­to­wy­wała się na następny krok. Znu­żona, ścią­gnęła na chwilę buty. Jakie to ma zna­cze­nie? Bolały ją stopy, a dla Kop­ciuszka nie­odwo­łal­nie wybiła pół­noc.

Z całą god­no­ścią, jaką mogła z sie­bie wykrze­sać, poszła do kuchni ume­blo­wa­nej na czarno, gdzie tylko blaty świe­ciły bielą. Gdy obró­ciła się w stronę salonu, zoba­czyła Aleksa i Julie – nagich, upra­wia­ją­cych seks na skó­rza­nej kana­pie.

Sta­nęła jak wryta. Oszo­ło­miona i zafa­scy­no­wana przy­glą­dała się, jak tatu­aże na ple­cach i ramio­nach Aleksa falują w rytm ruchów jego bio­der. Leżąca pod nim Julie wyda­wała z sie­bie gar­dłowe jęki.

Zawsty­dzona tym wido­kiem, Eli­za­beth po cichu się wyco­fała i przez kuch­nię wyszła na taras.

Posie­dzi w ciem­no­ści, na powie­trzu, dopóki nie skoń­czą. Nie jest prze­cież pru­de­ryjna. W końcu to tylko seks. Ale wola­łaby, naprawdę by wolała, żeby upra­wiali go za zamknię­tymi drzwiami sypialni.

Poża­ło­wała, że nie ma ze sobą wody na zmal­tre­to­wane gar­dło oraz koca, ponie­waż zro­biło jej się zimno. Czuła chłód, pustkę i wielką, obez­wład­nia­jącą sła­bość.

Potem sku­lona w fotelu, zasnęła w ciem­nym kącie tarasu.

Nie wie­działa, co ją obu­dziło – głosy, łoskot – ale ock­nęła się sztywna i prze­mar­z­nięta na fotelu. Spoj­rzała na zega­rek, spała zale­d­wie kwa­drans, czuła się jed­nak jesz­cze gorzej niż przed­tem.

Musi wró­cić do domu. Ostroż­nie prze­mknęła pod drzwi bal­ko­nowe, żeby spraw­dzić, czy Julie i Alex już skoń­czyli.

Nie widziała Julie, tylko Aleksa, który miał na sobie jedy­nie czarne bok­serki, oraz dwóch cał­ko­wi­cie ubra­nych męż­czyzn.

Zagry­za­jąc wargę, pode­szła tro­chę bli­żej. Może przy­je­chali, żeby powie­dzieć Alek­sowi, że Ilia się spóźni. Och, Boże, tak bar­dzo chciała, żeby przy­je­chał i zawiózł ją do domu.

Pamię­ta­jąc o tym, jak fatal­nie wygląda, cho­wała się w cie­niu, pod­kra­da­jąc się pod drzwi, które Alex zosta­wił otwarte.

– Do kurwy nędzy, mówże po angiel­sku. Ja uro­dzi­łem się w Chi­cago. – Alex, wyraź­nie roz­złosz­czony, pod­szedł do barku i nalał sobie szklankę wódki. – Co takiego do mnie masz, Korot­kij, co nie mogło pocze­kać do jutra?

– Po co odkła­dać do jutra? Czy mój ame­ry­kań­ski ci wystar­czy?

Męż­czy­zna, który to mówił, miał musku­larne, atle­tyczne ciało. Krót­kie rękawy koszulki opi­nały mu bicepsy. Na jego ramio­nach wid­niały tatu­aże. Podob­nie jak Alex był przy­stoj­nym blon­dy­nem. Krewny? – prze­mknęło Eli­za­beth przez myśl. Podo­bień­stwo było nikłe, ale ist­niało.

Jego towa­rzysz był wyż­szy, star­szy i stał jak żoł­nierz na war­cie.

– Taak, ty pie­przony jan­ke­sie. – Alex wypił wódkę jed­nym hau­stem. – Jestem już po godzi­nach pracy.

– A ty tak ciężko pra­cu­jesz. – Aksa­mitny głos Korot­kija prze­śli­zgi­wał się po sło­wach. Ale pod gład­kim, intry­gu­ją­cym akcen­tem kryła się twarda i bru­talna nuta, chro­pawa jak wyszczer­biony kamień. – No tak, trzeba ciężko pra­co­wać, żeby okra­dać wuja.

Alex, zajęty odsy­py­wa­niem bia­łego proszku z pla­sti­ko­wej torebki na małe, kwa­dra­towe lusterko leżące na barku, prze­rwał tę czyn­ność.

– O czym ty gadasz? Nie okra­dam Sier­gieja.

– Krad­niesz z klu­bów i restau­ra­cji, bie­rzesz działkę z oszustw inter­ne­to­wych, z docho­dów z kurew. Ze wszyst­kiego, co możesz dopaść. To nie jest okra­da­nie wuja? Uwa­żasz go za idiotę?

Uśmie­cha­jąc się szy­der­czo, Alex pod­niósł cienki meta­lowy przy­rząd i zaczął nim ugnia­tać pro­szek.

Koka­ina, zorien­to­wała się Eli­za­beth. Och, Boże, co ona naj­lep­szego zro­biła! Po co tu przy­je­chała!

– Jestem lojalny wobec Sier­gieja – stwier­dził Alex, dzie­ląc koka­inę na por­cje. – A jutro poga­dam z nim o tych zasra­nych bred­niach.

– Myślisz, że on nie wie, skąd mia­łeś na roleksa, Arma­niego, Ver­sa­cego, ten dom i resztę swo­ich zaba­wek i na twoje nar­ko­tyki, Alek­siej? Myślisz, że on nie wie, że wsze­dłeś w układ z gli­nami?

Narzę­dzie stuk­nęło o blat, gdy Alex je upu­ścił.

– Nie zadaję się z gli­nami.

Kła­mie, pomy­ślała Eli­za­beth. Widziała to w jego oczach, sły­szała w jego gło­sie.

– Zatrzy­mali cię dwa dni temu, za posia­da­nie. – Korot­kij z wyraź­nym obrzy­dze­niem poka­zał gestem koka­inę. – A ty zawar­łeś z nimi układ, mudak1. Zdra­dzi­łeś rodzinę w zamian za wol­ność, za swoje wygodne życie. Wiesz, jaki los spo­tyka zło­dziei i zdraj­ców, Alek­siej?

– Poroz­ma­wiam z Sier­gie­jem. Wyja­śnię. Musia­łem rzu­cić im coś na pożar­cie, ale to były pier­doły. Same pier­doły. Ogra­łem ich.

– Mylisz się, Alek­siej, to oni ograli cie­bie. To ty prze­gra­łeś.

– Poroz­ma­wiam z Sier­gie­jem. – Gdy cof­nął się o krok, drugi męż­czy­zna ruszył ku niemu – zwin­nie jak na swoją posturę – i zła­pał Aleksa od tyłu za ramiona.

– Nie rób tego, Jakow. – Na twa­rzy Aleksa poja­wiło się prze­ra­że­nie i znów prze­szedł na rosyj­ski. – Jeste­śmy prze­cież kuzy­nami. Nasze matki są sio­strami. Jeste­śmy jed­nej krwi.

– Okry­łeś hańbą swoją matkę, całą rodzinę. Na kolana.

– Nie. Nie rób tego.

Ten drugi popchnął Aleksa na pod­łogę.

– Nie. Pro­szę. Jeste­śmy rodziną. Daj mi szansę…

– Tak, bła­gaj. Bła­gaj o swoje nędzne życie. Kazał­bym Jego­rowi roze­rwać cię na strzępy, ale twój wuj życzył sobie, by oka­zać ci litość, ze względu na jego sio­strę.

– Pro­szę. Miej litość.

– Oto ona. – Korot­kij wycią­gnął z tyłu zza paska broń, przy­sta­wił ją do czoła Aleksa i wystrze­lił.

Nogi ugięły się pod Eli­za­beth. Upa­dła na kolana i przy­ci­snęła dłoń do ust, aby stłu­mić krzyk.

Korot­kij, mam­ro­cząc coś pod nosem, przy­ło­żył broń do skroni Aleksa i strze­lił jesz­cze dwa razy.

Jego twarz nie wyra­żała żad­nego uczu­cia, była jak maska. Nagle nabrał czuj­no­ści; pod­niósł wzrok i spoj­rzał w stronę kuchni.

– Jest mi nie­do­brze, Alex. Muszę się poło­żyć albo może powin­ni­śmy… Kim jeste­ście?

– O kurwa – wybeł­ko­tał Korot­kij i z miej­sca, bez namy­słu, dwu­krot­nie strze­lił do Julie. – Dla­czego nie wie­dzie­li­śmy, że jest ze swoją dziwką?

Drugi męż­czy­zna pod­szedł do Julie i pokrę­cił głową.

– To jakaś nowa. Bar­dzo młoda.

– I star­sza nie będzie.

Eli­za­beth pociem­niało przed oczami. To był sen. Kosz­mar. Ponie­waż tyle wypiła i cho­ro­wała. Za chwilę się obu­dzi. Sku­lona w ciem­no­ści wpa­try­wała się w ciało Aleksa. Zauwa­żyła, że pra­wie nie było krwi. Gdyby to się działo naprawdę, czy nie powinno być wię­cej krwi?

Obudź się. Obudź się. Obudź się.

Jej prze­ra­że­nie wzro­sło, gdy zoba­czyła wcho­dzą­cego Ilię.

Zabiją go. Ten facet go zastrzeli. Musi mu pomóc. Musi…

– Kurwa mać, co ty zro­bi­łeś?

– To, co mi kazano.

– Kazano ci tylko poła­mać mu ręce, i to jutro wie­czo­rem.

– Roz­kazy się zmie­niły. Nasz infor­ma­tor doniósł, że Alek­siej wszedł w romans z gli­nami.

– Chry­ste! Co za skur­wy­syn!