Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Bliżej już się nie da (Monika Steinholm, tłumaczenie Joanna Barbara Bernat) to powieść, której akcja dzieje się w Finnsnes - małym nadmorskim miasteczku na północy Norwegii. Głównymi bohaterami są wycofany, nieśmiały młody gej Jens i przebojowy, hardy, niegrzeczny Edor, który myśli, że nic go już nie zaskoczy. Ich spotkanie staje się jednym z tych momentów, które decydują o całym życiu. To wzruszająca historia o trudnych, ale pięknych emocjach. O tym, co się w nas dzieje, kiedy przestajemy spełniać wymagania wszystkich dookoła. O miłości, która nie pozwala zasnąć.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 224
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Czas: 6 godz. 2 min
Bliżej już się nie da
PrzełożyłaJoannaBarbaraBernat
Monika Steinholm
Przekład książki ze wsparciem finansowym NORLA
Monika Steinholm: Nærmere kommer vi ikke Copyright © Vigmostad & Bjørke, Norway 2016
Copyright © for the Polish translation Joanna Barbara Bernat 2021
ISBN (druk) 978-83-953485-4-9
ISBN (e-book) 978-83-953485-7-0
Tekst: Monika Steinholm
Przekład: Joanna Barbara Bernat
Redakcja: Ewa Penksyk-Kluczkowska
Korekta: Redaktornia.com
Pomoc w przekładzie piosenek: Anna Gredecka
Projekt okładki i layout: Marta Dec
Wydawca:
Pod nazwą dziwny pomysł działalność wydawniczą prowadzi firma JoBB tłumaczenia Joanna Barbara Bernat
ul. Korsarzy 8F
80-299 Gdańsk
dziwnypomysl.pl
1
Jens
Schwarzenegger właśnie podziurawił trzydziestu pięciu terrorystów czy tam kogoś – nie ogarnąłem, kim są. Może to niewinni cywile? Niklas obejmuje ramieniem Gunn, tak, to na pewno ogarniam. Pudel Niklasa, Kaiser, kładzie mi głowę kolanach. Chce się przytulić. Czuję pod ręką jego miękkie loki, podobne do moich włosów. Pies ziaje. Patrzy na mnie błagalnie ze zwisającym językiem „Potrzebuję tylko odrobiny miłości”. Z pyska mu śmierdzi sztokfiszem, a kiedy unosi głowę, na moich szortach pozostaje mokra plama.
Właśnie wtedy to do mnie dociera. Nie mogę być pudlem Niklasa. Nie mogę dalej tylko na niego patrzeć, cicho błagając o miłość. Na samą myśl zaczynam się pocić jeszcze bardziej, aż koszulka lepi się do ciała. Czy mam na świecie kogoś prócz Niklasa? Na ekranie nadal miga film, a ja wywołuję w myślach chłopców z klasy, jednego po drugim, a potem dziewczyny. Przecież rozmawiam z nimi w szkole. Czasem się spotykamy po lekcjach. Nie czuję się wykluczony, ale plany zawsze robi Niklas, to on pociąga za sznurki i zabiera mnie ze sobą. Ja nie mogę do nikogo zadzwonić i powiedzieć: „No co tam?”.
No, kiedyś mogłem. Do Gunn.
– Idę do łazienki – mówię i wymykam się z pokoju. Gdy siedzę bezproduktywnie na sedesie, uczucia przybierają na sile.
Nie, tak już się dłużej nie da. Nie mogę w nieskończoność zmyślać, że boli mnie brzuch.
Wracam do pokoju i nie mogę się zorientować, gdzie kończy się Niklas, a zaczyna Gunn. Są splątani ramionami, nogami i językami. Jednak gdy tylko mnie słyszą, odsuwają się od siebie, jakbym ich przyłapał na czymś nielegalnym. Czymś naprawdę okropnym, jak odwzajemniona miłość.
Żadne z nich nie patrzy mi w oczy. Pytają, jak tam mój brzuch. I co będziemy robić jutro. Jakby bali się zaplanować dzień beze mnie.
Buzie im się nie zamykają. Robią to dla mnie, mówią, że tak bardzo by chcieli, żebym z nimi poszedł, chociaż wyraźnie woleliby zostać sami.
Gdyby Gunn nie była taka fajna, gdybym nie polubił jej tak bardzo, może bym ją trochę znienawidził. Może tak byłoby mi łatwiej. Nie wiem.
– Będę leciał – mówię.
– Film jeszcze się nie skończył – stwierdza Gunn.
– Na serio. Lecę. Wyjeżdżam – wyjaśniam, choć nie mam pojęcia, dokąd miałbym się udać.
– Przepraszam. – Niklas pauzuje film.
– Nie chodzi o was. Chodzi o mnie. – To brzmi, jakbym próbował ich rzucić. – Potrzebuję przerwy.
– No, nie bądź taki – mówi Niklas.
– Żaden nie jestem. Nie chcę leżeć z głową na twoich kolanach i ślinić się na twoje szorty.
– Co?
Niklas nie rozumie, o czym mówię, w sumie to nawet lepiej. Odwracam się do wyjścia.
– Zaczekaj – mówi Niklas i przez chwilę boję się, że mnie przytuli.
Jest bardzo blisko. Pachnie jak nikt inny. Po trochu oczekuję, że spróbuje mnie zatrzymać. Ale na próżno. Stoi tylko i patrzy na mnie.
– Wyłączę telefon – mówię. – Wyjadę. Za dwa tygodnie zadzwonię.
Niklas patrzy na mnie. Żałuję, że nie możemy mieć znowu pięciu lat, już na zawsze. Siedzieć w piaskownicy i przez resztę życia budować zamki i tory dla wyścigówek.
– Uważaj na siebie – mówi Niklas i już mnie nie zatrzymuje.
Przed wyjściem idę jeszcze do łazienki i podnoszę używaną koszulkę, która leży zwinięta na podłodze. Chowam ją do szortów, na wypadek gdybym wychodząc, spotkał matkę Niklasa. Mogłem sobie darować. Tylko Kaiser łapie mnie w korytarzu. Gapi się na mnie nieco sceptycznie, kiedy upycham rude loki pod kaskiem. Szczeka na zamknięte drzwi, ale szybko zdaje sobie sprawę, że musi mnie puścić.
Na razie – myślę.
Na razie, Niklas, którego poznałem jeszcze w pieluchach. Z którym przegadałem pół nocy w namiocie w ogrodzie. Z którym prawie podpaliłem las, kiedy bawiliśmy się w bezludną wyspę. Który płakał na moim ramieniu za każdym razem, gdy nieszczęśliwie się zakochał.
Na razie, Gunn, która z łoskotem i rykiem pojawiła się w moim życiu na najstarszym i najbrzydszym traktorze świata. Która ma najdziwniejszy gust muzyczny na świecie. Która była ze mną, kiedy Niklas zachowywał się jak kompletny kretyn. Którą kochają wszyscy, czy tego chcą, czy nie. Na razie, Gunn, którą Niklas po prostu musiał pokochać.
Za dwa tygodnie pojadę z mamą i tatą na wakacje. Tymczasem muszę się gdzieś ukryć. Dwa tygodnie miną szybko. Staram się skupić na czymś miłym. Uśmiech, myślę. Pokaż, że jesteś zadowolony.
Kopię mocno kamień leżący obok schodów. Boli mnie paluch i mam ochotę rzucić kaskiem o ścianę. Wchodzę jednak tylko do domu i ostrożnie kładę kask na podłodze, obok butów.
Uśmiech, uśmiech, uśmiech – myślę, przechodząc przez salon, w którym mama i tata oglądają wiadomości. Ale kiedy siedzę już sam w pokoju, myślę tylko: Nie płacz, nie płacz, nie płacz.
2
Jens
– O czym myślisz? – pyta mama, unosząc głowę znad gazety.
– O niczym.
– Prawie nie tknąłeś jedzenia.
– Nie jestem głodny.
– Źle się czujesz? – pyta.
Kręcę głową i wkładam do ust kawałek bekonu, żeby mama przestała się martwić.
– Może pójdziecie na plażę? – proponuje tata.
– Kto „wy”? – pytam, chociaż wiem, że ma na myśli Niklasa, Gunn i mnie.
– Pokłóciliście się z Niklasem? – pyta mama.
Kręcę głową. Może powinienem to olać. Zadzwonić do Niklasa i zapytać, co dziś robią, on i Gunn. Pojechać z nimi i udawać, że nic się nie stało.
Kurwa! Nie mam nikogo innego.
– Na pewno wszystko okej?
– Na sto procent – mówię, wstając od stołu.
Mama mi się przygląda. Zawsze wie, kiedy coś mi dolega. Tak było od zawsze, nawet jak byłem malutki. Nie znoszę tego! Nie mogę nic przed nią ukryć, zatrzymać dla siebie. Nawet gorszego dnia.
Żeby się czymś zająć, wyciągam komórkę i wchodzę na blog Niklasa, kongsalkin.blogspot.no, ale nie pojawiło się tam nic nowego, odkąd zaczął spotykać się z Gunn. Nie wrzucił też nic nowego na Instagrama. Otwieram Facebooka i pierwsze, co widzę, to wujek Torstein siedzący pod parasolem z wiankiem kwiatów na głowie. Wujek Torstein... – myślę. – Ale dawno go nie widziałem!
Czekam, aż mama i tata pojadą do pracy, a potem dzwonię do wujka. Zaplanowałem całą rozmowę. Coś w stylu: „Cześć, wujku! Dawno nie gadaliśmy! Pewnie, że możesz wpaść! Będziemy się dobrze bawić, grać w karty i w rzutki, siedzieć do późna i oglądać filmy”.
Telefon dzwoni tak długo, że prawie zmieniam plany. Już mam się rozłączyć, gdy wujek wreszcie odbiera.
– Jens! Cześć!
– Cześć.
Nie wiem, co dalej mówić. Przez chwilę milczę, zastanawiam się, czy nie powiedzieć, że się pomyliłem. Że miałem zadzwonić do Torsteina z mojej klasy.
– Czy mogę wpaść do ciebie?
Nie wychodzi to tak radośnie, jak zamierzałem. Bardziej błagalnie. Brakuje tylko „bardzo proszę” na końcu zdania.
– Czy coś się stało?
– Nie, po prostu się nudzę.
– Chodzi o jakąś dziewczynę?
– Nie.
– O chłopaka?
Milczę. Tak łatwo mnie przejrzeć, jak martwą meduzę na brzegu morza. A wujek jest ciekawski jak trzylatek z patykiem na plaży.
– Ahaaa – mówi wujek.
Nie „Aha”, jak przy lekkim szoku, nie „Ojej”. Ton wyraźnie wznoszący. Jest podekscytowany, jakby to była najlepsza wiadomość, jaką słyszał od dłuższego czasu, chociaż przecież nic jeszcze nie powiedziałem.
– Pewnie, musisz do nas wpaść!
Jakim cudem, do jasnej cholery, przyszło mi do głowy, że to będzie dobry pomysł?
– Jens? Jesteś tam?
– Tak.
– Kiedy przyjedziesz?
– Nie wiem.
– Dziś nam trochę nie pasuje. Mamy spotkanie w sprawie parady.
Nie mam pojęcia, o jakiej paradzie mowa, nie jestem pewien, czy w ogóle chcę to wiedzieć.
– Opowiem ci wszystko, jak przyjedziesz. Ale będzie fajnie! Jutro pasuje idealnie.
– Okej.
– To jesteśmy umówieni! Całusy!
Nie wiem, czy ktokolwiek inny się tak żegna. Taka fraza kojarzy mi się raczej z listami, ewentualnie mailem. Ale wujek kończy tak każdą rozmowę telefoniczną, odkąd tylko pamiętam.
– Pozdrów wujka Phila – mówię i odkładam słuchawkę.
Cholera. Wujek Torstein nie utrzyma języka za zębami. Teraz muszę przeprowadzić Rozmowę. W sensie: „Mamo, tato, muszę z wami porozmawiać”.
Na samą tę myśl robi mi się niedobrze. To wydaje się takie poważne, a nie powinno. Powinno być to tak łatwe, jak wybór między kanapką z brunostem i z pasztetem.
3
Jens
Opuszczam roletę i gaszę światła w pokoju, włączam Dagger Moon The Northern Lies i siadam skulony na podłodze między szafą a łóżkiem. Podciągam kolana pod brodę, a nos zanurzam w koszulce, której zapach należeć może tylko do Niklasa, do nikogo innego na całym świecie. Jakby ostry pazur wydrążał mnie od środka.
– Jens? – dobiega z oddali jakiś głos. Potem się zbliża. – Jens? Jens? Jens, co jest? Co się stało?
Widzę sylwetkę ojca na tle światła wpadającego z korytarza. Ojciec włącza lampę. Światło razi mnie w oczy, zasłaniam twarz dłońmi, by uciec przed światłem.
– Wyłącz to.
Ale tata zostawia światło włączone i siada koło mnie na podłodze. Bardzo blisko, tak że czuję jego ciepło przez ubranie. Koszulkę Niklasa chowam za plecami.
– Nie miałeś pracować do późna?
– Jest późno – mówi tata, ostrożnie kładąc dłoń na moim kolanie. – Czemu siedzisz tak po ciemku? Coś się stało?
– Nie, nic.
– Coś musiało się stać.
– Naprawdę, nic!
Podchodzi do okna i podnosi roletę, wpuszczając słońce. Stoi tam chwilę i patrzy za okno. Kurz w powietrzu między nami lśni, próbuję złapać w dwa palce największy okruszek. Nie udaje mi się.
Tata siada na łóżku. Patrzy na mnie. Patrzy i patrzy, jestem pewien, że przejrzał mnie na wylot, że zaraz wszystko zrozumie, nie muszę nawet otwierać ust.
– Możesz ze mną porozmawiać o wszystkim, wiesz?
Wiem. Ale wolałbym, żeby sam zrozumiał. Może tak jest. Może po prostu chciałby usłyszeć to ode mnie.
– Okej. – Wstaje. – Zrobić ci coś do jedzenia?
Jest już prawie przy drzwiach. Nie chcę, by wychodził, ale nie wiem, co miałbym powiedzieć. Opieram głowę o ścianę, zamykam oczy i nabieram powietrza.
– Zakochałem się.
Tata zatrzymuje się przy drzwiach. Wraca do pokoju, kuca przede mną.
– Chodź, zjesz coś. To nie koniec świata. Wszyscy przez to przechodzą. Zakochanie to kijowe uczucie. – Wyciąga do mnie rękę.
Nic nie rozumie.
Znów podchodzi do okna. Otwiera je szeroko, letni wiaterek rusza zasłonami.
– Chodź do kuchni. Zjesz, poczujesz się lepiej. Opowiesz mi o tej dziewczynie – mówi tata, wciąż patrząc za okno.
Nie mogę oddychać. Z moich ust dobiega krótki szloch. I następny. Nie mogę już przestać. Wujek zrozumiał od razu. Tata nic nie rozumie. A przecież jest moim ojcem, już od siedemnastu lat.
– To Niklas – wyrzucam wreszcie z siebie w stronę jego pleców. Łatwiej to powiedzieć, gdy nie muszę mu patrzeć w oczy.
Skoro już podjąłem decyzję, słowa same przychodzą. Tata opiera ręce o parapet, ramiona podnoszą się ku uszom. Odwraca się. Jego twarz jest ciemną plamą na tle okna. Bez wyrazu. Gdy się zbliża, a słońce oświetla go z boku, widzę, że się uśmiecha. Uśmiechem taty. Tym, który tak lubi mama. I który, jej zdaniem, odziedziczyłem. Jednak z pewnością do niego pasuje bardziej niż do mnie.
Tata wyciąga do mnie rękę, pomaga mi się podnieść. Nie pamiętam, kiedy ostatnio mnie przytulił. Żaden z nas nie jest fanem przytulania. Ale teraz trzyma mnie mocno w ramionach, tak że niemal znikam. Mam cztery lata i otarłem kolana. Nie mam żadnej rany, na którą tata mógłby podmuchać, ale może odsunąć spocone włosy z mojego czoła. I chociaż nie mam żadnych skaleczeń, czuję się, jakby przykleił mi plaster, i wreszcie przestaje mnie piec.
– No, Jens, – mówi tata. – Każdy cierpi, gdy się nieszczęśliwe zakocha.
Czuję ulgę. Tata nie mówi „Nie ma nic złego w tym, że wolisz chłopców”. Wie, że to nie dlatego cierpię. Tak bardzo boli mnie to, że padło na Niklasa.
Tata proponuje, że zrobimy wołowinę na kolację, zanim mama wróci. Chociaż to przecież zwyczajny dzień. Jest już po dziewiątej, mimo to wsiadamy do samochodu i jedziemy do Spara po polędwicę, grzyby i sos, jakbyśmy mieli co świętować.
W domu wypakowujemy zakupy. Ja kroję i duszę grzyby, a tata zajmuje się resztą.
– Mama zaraz będzie – mówi tata, patrząc na zegarek. – Wszystko będzie dobrze.
Nagle rozumiem, o co chodzi z tą wołowiną. Tata jest prawie tak zdenerwowany jak ja. Kompletnie nie wiem, jak mama to przyjmie. Gdybym chociaż miał pewność, że zareaguje naprawdę nieprzyjemnie, mógłbym się na to przygotować. Najgorzej nie mieć pojęcia, a w tej chwili wiem tylko tyle, że mama już teraz wszystkim bardzo się martwi.
– Często powtarza przecież, jak bardzo martwi się o wujka Torsteina – mówię.
– Wujek Torstein ma się teraz całkiem dobrze.
– Ale nie zawsze tak było!
– Jens, wujek Torstein ma prawie pięćdziesiąt lat. Dorastał w innych czasach. Poza tym mogło być tak, że czułby się przygnębiony niezależnie od tego, w kim by się zakochał. Ale teraz nikogo to już nie obchodzi. Można kochać, kogo się chce. Czy to nie wspaniałe?
Tata może sobie gadać. Ale na samą myśl, by iść z chłopakiem za ręce przez miasto, mam mdłości. W sumie nie boję się tego, co ludzie powiedzą mi w oczy. Bardziej boję się ich spojrzeń, tego, jak będą o mnie mówić pod moją nieobecność. Boję się, że nie pasuję do obrazu mojej osoby, jaki wszyscy mają w głowie. Nie lubię zaskakiwać ludzi.
– Jadę tam jutro.
– Gdzie?
– Do wujka.
– Dlaczego? – pyta tata. Gdy nie odpowiadam, uśmiecha się. – Będziesz się dobrze bawił. Przynajmniej się czymś zajmiesz do naszych wspólnych wakacji. Będzie dobrze.
Siadamy z tatą przy stole. Denerwuję się tak bardzo, że mam mroczki przed oczami. Palce mi drętwieją. Czekamy w ciszy. Żaden z nas nie wie, o czym mielibyśmy rozmawiać.
– Spóźnia się – mówi tata, patrząc na zegarek.
Wyobrażam sobie rozbity samochód, bo nie wiedzieć czemu zawsze tak robię, gdy ktoś nie przychodzi na czas.
Kiedy mama wreszcie staje w drzwiach wejściowych i krzyczy „cześć”, nie daję rady odpowiedzieć. Wypijam jednym haustem swój napój, a tata wlewa mi do szklanki piwo ze swojej puszki. Patrzę na niego – uśmiecha się. Kiwa głową zachęcająco. Biorę łyka piwa, jednak nie poprawia mi to humoru.
– Cześć – mówi mama. Stoi w drzwiach i patrzy na nas.
Tata ściska moje kolano. Tym gestem próbuje powiedzieć „dasz radę”. Uśmiech mamy wykrzywia się, jej dolna warga drży lekko. Jezu, wiedziałem. Już panikuje, chociaż nie powiedziałem jeszcze ani słowa.
– Czy coś się stało? Czemu jesteście tacy poważni? Czemu zrobiliście wołowinę? Wczoraj wyjęłam kotleciki rybne z zamrażarki.
Czuję mrowienie w palcach dłoni i stóp. Całe ciało powoli drętwieje. Patrzę na tatę. „Pomóż mi – proszę w myślach. – Pomóż mi, błagam”.
Tata uśmiecha się tylko. Uśmiecha i nic więcej. Na widok jego uśmiechu kolor wraca na policzki mamy, kąciki jej ust się podnoszą. Wreszcie uśmiecha się do nas niepewnie.
– No, przestańcie już! O co chodzi? – Patrzy na mnie, a ja odwracam wzrok. – Jezu! Nie mów, że zostanę babcią? Przecież mówiłam, że masz uważać!
O tak, mówiła. Odkąd skończyłem jedenaście lat, nie dawała mi o tym zapomnieć.
– No powiedz coś! Jens?
– Wszystko okej – mówi tata.
Zamykam oczy i koncentruję się na tym, jak to dobrze, że nie muszę jej obwieszczać: „Zostaniesz babcią!”.
– Mamo. Jestem… Wolę… – Tata patrzy na mnie. – Zakochuję się w chłopakach.
To brzmi, jakbym miał poważny problem. W ilu chłopakach jestem zakochany? W dziesięciu? Dwudziestu?
– Zakochałem się w Niklasie – dodaję szeptem tak cichym, że sam ledwo się słyszę.
Mama milczy przez chwilę. Niezbyt długo, ale w mojej głowie pojawia się tysiąc możliwych scenariuszy, nim słyszę jej słowa:
– Jens.
Jej oczy błyszczą, ale nie jest smutna. Bierze mnie za ręce.
– Czy dobrze się czujesz?
– Tak – mówię.
Mama siada koło mnie i zaczyna jeść.
– To dobrze – mówi.
Nie wspomina nic o tym, że jedzenie już wystygło. Patrzy na moją szklankę z piwem, ale o niej też nic nie mówi, chociaż wyraźnie zapowiadała, że w domu nie dostanę żadnego alkoholu przed osiemnastką.
Bierze kolejny kęs.
– To normalne, że czasem człowiek czuje się smutny. Wtedy pomaga już samo przyznanie się do tego.
– Mamo, nie mów z pełną buzią.
– Wiesz, że możesz ze mną porozmawiać o wszystkim.
– Mamo!
Nie jestem głodny, jednak jem nadal, żeby mieć pretekst do milczenia.
– Słyszałam o dobrym psychologu. To znaczy… jeśli potrzebujesz z kimś porozmawiać. Z kimś poza nami. Jeśli ktoś ma problem, trzeba jak najwcześniej poprosić o pomoc. Wiesz, że cię kochamy! Zawsze! Niezależnie co! Nie ma się czego wstydzić. To całkiem normalne. Nie ma się czego wstydzić.
Mama mówi tak, jakby zapomniała, że jej własny brat jest najbardziej gejowskim gejem, jakiego znam. Wujek Torstein jest super, jasne, ale czasem bywa trochę przegięty. Trochę zbyt nerwowy. Zbyt zestresowany. Zbyt głośny. Zbyt kolorowy. Zbyt... homo. A teraz mama jakby zapomniała o jego istnieniu.
– Mamo!
– Przepraszam.
Zamyka na chwilę usta. Słychać tylko jej przyspieszony oddech.
– Lisa! – mówi tata.
– Rozmawiałem już właśnie z wujkiem Torsteinem. Pomyślałem, że mógłbym ich odwiedzić. Jadę jutro rano.
– Jens, nie lepiej zostać w domu? Przynajmniej dopóki…
Dopóki co? Dopóki się nie przyzwyczai do tej myśli? Dopóki nie przestanie się martwić?
– Lisa – mówi tata. – Daj mu pojechać.
– Zadzwonisz do mnie, jak tylko dojedziesz! Dobrze?
– Dobrze.
Przez resztę wieczora mama ciągnie mnie za język, ale ja milczę. Siadam z książką i udaję, że jestem strasznie zajęty.
Mama wzięła wolne z pracy. Na śniadanie zrobiła pankejki z bekonem. A teraz przegląda mój plecak, by sprawdzić, czy niczego nie zapomniałem. Chciałbym poprosić ją, by dała spokój, ale wydaje się, że dzięki temu czuje się lepiej, więc nic nie mówię.
– Będziesz się dobrze bawił – mówi.
Nie wiem, czy próbuje przekonać mnie, czy siebie.
– Może zjesz coś jeszcze?
Kręcę głową. Jestem tak napchany, że syrop klonowy zaraz dojdzie do czubka mojej głowy.
Mama znosi mi plecak ze schodów i trzyma go, by łatwiej mi było go założyć. Zapina mi kask i całuje w czubek nosa.
– Jedź ostrożnie!
Pokazuję jej kciuk w górę i odpalam motocykl.
4
Jens
Kiedy byłem mały, sto sześćdziesiąt kilometrów dzielące Tromsø i Finnsnes wydawało mi się ogromną odległością. Ale gdy jadę sam, mijając brzozowe i sosnowe lasy, rzeki oraz fiordy, mam wrażenie, że całą drogę pokonuję w moment. Przytomnieję, gdy zbliżam się do miasta.
Spalarnia śmieci wypluwa dym. Komis samochodowy. Droga na cmentarz. Stary kiosk. Wreszcie dojeżdżam do skrzyżowania w Finnfjordbotn, jestem prawie na miejscu.
Kiedy byłem tu ostatnio? Chyba na pogrzebie dziadka. Siedem lat temu. Czy to możliwe, że minęło aż tyle? Tankuję na Shellu, kupuję czekoladę. Zamykam oczy i biorę głęboki wdech. Niemal czuję zapach wszystkich wakacji i ferii wielkanocnych, które tu spędziłem. Próbowałem to kiedyś wytłumaczyć Niklasowi. Nie rozumiał. Był tu tylko raz, na turnieju piłki nożnej, kiedy miał siedem lat. Nic mu się tu nie podobało, łącznie z tym ciężkim dialektem, i nie znosi też piłki nożnej. Ciekawe.
Postanawiam wybrać się na spacer po mieście, zobaczyć, jak się zmieniło.
W miejscu dworca autobusowego postawili ogromny szary kloc ze sklepami Kiwi, Biltema i Europris. Po drugiej stronie ulicy jest staw Finnsnesvannet. Pływają na nim tak dobrze mi znane miniaturowe wysepki. Na każdej z nich maleńki domek, między nimi tyci, tyci most. Nad nimi kołują rybitwy, skrzeczą i sprzeczają się. Nad stawem pojawił się duży plac zabaw, a poniżej ratusza, nad brzegiem wody, zbudowano scenę.
Wakacje tutaj nie były najgorsze. Trymla i chińczyk, codziennie gofry od babci, podawane przez okno, zjadane przy stole na ganku. Chodzenie boso po trawie, nogi pokąsane przez komary.
Czas jechać dalej, myślę, odwracam się w kierunku Shella. Mijam Statoila i Esso, kurczę, jak na takie małe miasto, Finnsnes zużywa mnóstwo benzyny.
Uruchamiam silnik. Z niedowierzaniem spostrzegam, że pojawił się tu Burger King. Przejeżdżając przez rondo, widzę prom wpływający do portu. Wydaje z siebie głośny gwizd, tak że przechadzający się przy drodze ostrygojad zrywa się do lotu.
To takie dziwne, że nie przyjechałem tu do babci i dziadka, to wujkowie Torstein i Phil mieszkają teraz w czerwonym domu. Z zewnątrz wszystko wygląda jak kiedyś. No, może zegar słoneczny na trawniku trochę się przekrzywił. Drzwi do piwnicy są pełne dziur po niezliczonych letnich rozgrywkach w rzutki. Kamienny stół u stóp metalowych schodów stoi, jak stał. Kwiaty w rabatkach są zadbane jak za życia babci. Nie mam ochoty wchodzić. Boję się, że w środku coś się zmieniło, nie chcę zobaczyć tak dobrze znanego wnętrza wypełnionego obcymi meblami i nowoczesnymi dekoracjami.
Fontanna na trawniku między krzewami malinowymi a grządkami truskawek pękła na dole, ale gdy podchodzę do ściany i przekręcam klucz, woda zaczyna płynąć z aniołka na środku fontanny. Aniołek płacze. Szkoda, że u mnie to nie jest takie proste. Klucz, który można przekręcić w jedną lub drugą stronę, aby włączyć i wyłączyć smutek.
Otwarte na oścież drzwi na ganek wciągają mnie w kapsułę czasu – do pokoju kominkowego. Wypchany lis stojący tuż przy drzwiach gapi się na mnie szklanymi oczami. A może patrzy przeze mnie na wylot. Nadal stoi tu sofa własnej roboty przykręcona na stałe do dłuższej ściany. Na stole ustawiono drewnianą misę pełną jabłek. Salon też się nie zmienił. Stary, ciężki, drewniany stół, sekretarzyk, piec olejowy i organy. Gdy drzwi na ganek otwierają się nagle, niemal spodziewam się w nich ujrzeć babcię, w spódnicy do kolan, czerwonej bluzce i sandałach.
Wujek Torstein klaszcze w dłonie. Ma na sobie fioletową marynarkę z cekinami.
– Jaki ty jesteś duży! O rety!
Podnosi rękę, by przybić mi piątkę. Uderzam w nią tak mocno, że aż piecze mnie dłoń.
– Poznajesz tę marynarkę? – pyta, obracając się wkoło.
W życiu nie widziałem tak oczojebnego ubrania.
– Czy masz ją po babci?
– Po mamie? Ale skąd, Jens! Mama w życiu nie była tak świetnie ubrana. Ta marynarka – mówi, wystawiając ręce na boki – należała do Hanne Krogh. Miała ją na sobie, wygrywając Eurowizję w osiemdziesiątym piątym. Wyobraź to sobie! – Wujek Torstein patrzy na mnie wyczekująco. Milczę. Nie wiem, co powiedzieć.
– Bobbysocks? Nie słyszałeś o nich?
Kręcę głową.
– Jens!
Wujek podchodzi do gramofonu stojącego na kredensie i nastawia płytę. Po kilku trzaskach i zgrzytach słyszę pierwsze nuty. „Z radia dobiegają stare melodie, budzę się i pytam: co też dzieje się…” Już to kiedyś słyszałem. Któregoś razu. Wujek Torstein chce, żebym z nim śpiewał, ale nie znam tekstu. I nie mam ochoty. Wujek Phil jeszcze pogarsza sytuację, wchodzi do salonu w identycznej marynarce i porywa Torsteina do swinga. „Tańczę swinga, tańczę rock’n’rolla. Tańczę swinga, tracę już kontrolę”.
– Ta należała do drugiej wokalistki, Bettan – mówi wujek Torstein, wskazując na marynarkę Phila. – Przepuściliśmy na nie cały budżet urlopowy. Nie były tanie, tyle ci powiem. Ale warte każdej korony!
Siadam na sofie, boję się, że zaraz któryś z nich porwie mnie do tańca. Ja nie tańczę. Nigdy. To najgorszy pomysł świata. Wolę już pełen zmartwienia wzrok mamy od swinga w salonie, to na pewno.
Kiedy piosenka się kończy, wujek Torstein zatrzymuje płytę.
– Pamiętaj, żeby zadzwonić do Lisy. Prosiła, bym ci przypomniał, jak tylko przyjedziesz.
– Zaraz zadzwonię – odpowiadam.
– Jak super, że przyjechałeś! O rety! Jak ty urosłeś! – mówi i wyprowadza udawany cios w mój brzuch.
– Ała!
– Patrz. – Pokazuje filmik na komórce. – To nagranie z Eurowizji. Patrz na jej spódnicę, czy nie jest fantastyczna? Hanne Krogh, co to za kobieta! Pomyślałem, że uszyję sobie dzwony w takie szerokie biało-czarne pasy jak jej spódnica. Czy to nie będzie super?
– Jasne – mówię.
– Chcesz coś zjeść?
– Okej.
Pomagam wujkowi nakryć do stołu. Wyciągam szklanki z wzorkiem w truskawki. W szafce obok lodówki znajduję syrop malinowy, tak jak zawsze. Mieszam go w dzbanku z wodą, sporą porcję, tak jak lubię. Trochę się pieni podczas mieszania, jakby woda była gazowana.
– Skąd masz ten syrop? – pyta wujek. Pokazuję na szafkę.
– Na twoim miejscu bym tego nie pił.
– Czemu nie?
– Phil! Kupiłeś syrop? – krzyczy wujek Torstein w kierunku salonu.
– Syrop? Nie, a czemu?
Wujek Torstein patrzy na mnie, obracam w rękach butelkę. Syrop przeterminował się pięć lat temu.
– Fuj – mówię, wylewając go do zlewu.
– Musieli go kupić jeszcze rodzice – wyjaśnia wujek Torstein.
Stawiam na stole kubki i siadam. Wujek przynosi półmisek z kanapkami. Wybieram taką z serem i pomidorem.
– Chcesz kawę? – pyta wujek Phil.
– Przecież on nie pije kawy! – wtrąca wujek Torstein.
– Tak, poproszę – mówię.
– Ale przecież... – Wujek Torstein patrzy na mnie. – Jesteś taki mały.
Śmieję się. Mały? Jestem od niego o głowę wyższy i pewnie ze dwa razy cięższy.
– Śmiej się, śmiej. Jeszcze tak niedawno byłeś takim małym knypkiem, żebyś wiedział. – Urywa na chwilę, po czym dodaje nagle: – No to mów, kim on jest.
Biorę gryza kanapki. Wujek nie odrywa ode mnie wzroku. Czeka, aż przeżuję kęs. Czeka, aż coś powiem.
Wzruszam ramionami. Nie wiem, co powiedzieć. Nie mam ochoty rozmawiać o Niklasie.
– Masz jakieś zdjęcie? – pyta wujek Torstein.
– Nie.
– Ile on ma lat? Wiesz, czy jest zainteresowany? Jak go poznałeś? Jaki on jest?
– To Niklas. I jest teraz z Gunn, więc nie ma o czym gadać.
Chcę o tym wszystkim zapomnieć. Wiem, że będzie mi łatwiej teraz, gdy wyjechałem. Od dawna przecież wiedziałem, że nie będę nigdy z Niklasem. Cieszę się, że ma Gunn. Ta obsesja na punkcie Niklasa to uzależnienie, z którym muszę skończyć.
– Oj – mówi wujek.
Wydaje mi się, że żałuje swojego pytania. W pokoju kominkowym rozlega się kukanie zegara z kukułką.
– Rozpakuję się na górze – mówię, podnosząc się z krzesła.
Wujek Phil wchodzi ze mną na piętro i robi mi miejsce w jednej z szafek.
– Jak minęła podróż?
– Dobrze – odpowiadam, wyjmując z szafy ostatnią babciną bluzkę w kwiatki.
Potem dzwonię do mamy, żeby nie myślała, że leżę półmartwy gdzieś w rowie. Mama pyta o wujków. Pyta, jak mi leci. Nawet nie wiem, po co w ogóle odpowiadam. Mówię, że jest w porządku. Mógłbym to powtórzyć tysiąc razy, a i tak mi nie uwierzy.
Kiedy schodzę do salonu, wujek Torstein gra na organach i śpiewa.
– „Amalie K. cięty język ma, jej kochankowie bliscy wrzenia. W kolorach tęczy, prawdziwa bohema, już od momentu urodzenia. Ach, może przyszła za wcześnie na ten świat. Nie był gotowy na jej kobiecości kwiat”.
– Starczy już – mówi wujek Phil po chwili. – Wystraszysz chłopaka.
– Co ty opowiadasz! – oburza się Torstein, ale wstaje od organów i zaczyna czegoś szukać w sekretarzyku. – Jens, czy myśmy nie zaczęli jakiegoś turnieju w szachy? Czy udało nam się skończyć?
To wujek Torstein nauczył mnie grać w szachy, ale jestem niemal pewien, że żadnego turnieju nie było. Wujek nigdy nie dał mi wygrać. Ani razu. „Tylko tak nauczysz się lepiej grać” – mówił. Aż wreszcie udało mi się go pokonać. Eksplozja radości i dumy.
Sprzątam ze stołu, a on rozkłada planszę. Od dawna już nie grałem z wujkiem, ale często grywamy z Niklasem.
– O tak! – mówi wujek Torstein, zbijając mojego pierwszego pionka.
– Ha! – mówi, zbijając skoczka.
– No Jens, postaraj się – mówi, zbijając wieżę i gońca.
No do cholery!
Wreszcie wujek popełnia błąd i biję jego królową.
– No, tak to się robi – podsumowuje.
Już po kilku ruchach widzę, że zrobił to specjalnie, by doprowadzić do mata.
Wujek śmieje się.
– Musisz po prostu więcej ćwiczyć, mój drogi.
– Rewanż w następne wakacje – mówię.
– W następne wakacje – potwierdza wujek. Wtedy przypominam sobie, że poprzedni mecz skończyliśmy tymi samymi słowami.
– Kto chce wina? – pyta wujek Phil.
Nie odpowiadam. Nie wiem, czy proponował to tylko Torsteinowi, czy nam obu.
– W środku czy na zewnątrz? – pyta wujek Torstein.
– Na zewnątrz! Przecież jest tak ciepło.
Wujek Phil wynosi szklanki, a ja truchtam, by pomóc wujkowi Torsteinowi czegoś poszukać.
– Musimy na czymś usiąść, inaczej trawa powbija nam się w tyłki – mówi, otwierając drzwi do szopy.
– A gdzie są te stare maty w kwiatki, na których zawsze siadaliśmy? – pytam.
– Dawno je wyrzuciliśmy. Były całe w dziurach – odpowiada wujek Torstein i wyciąga dwa zwinięte dywaniki.
Nagle upuszcza je i mnie przytula. Przytula mocno i długo. Nie wiem, co mu się nagle stało. Nie mam co zrobić z rękami, stoję sztywno jak gwóźdź, aż wreszcie mnie uwalnia.
– Cieszę się, że tu przyjechałeś. Będzie super! Zobaczysz, wszystko się ułoży!
Każdy z nas trzyma jeden dywanik, rozwijamy je na trawniku pod parasolem, który rozwinął wujek Phil.
– To prawdziwe perskie dywany. Torstein przywiózł je z podróży po Azji. Ręcznie tkane – wyjaśnia Phil.
Pochyla się i pospiesznie daje Torsteinowi całusa, a następnie otwiera butelkę z głośnym pyknięciem.
Zmrożone wino buzuje. Napis na butelce głosi „bąbelki szczęścia”. Zastanawiam się, ile muszę wypić, aby być szczęśliwym.
Ja też dostaję kieliszek. Na jego ściankach skrapla się wilgoć, rysuję w niej wzorek i ostrożnie próbuję wina.
Wujek Torstein bierze dużego łyka i wzdycha z zadowoleniem. Ma odpięte dwa górne guziki koszuli z krótkimi rękawami. Jego przedramiona pokryte są bliznami, pamiątką z czasów, kiedy nie był szczególnie szczęśliwy.
– Więc przyjechałeś tutaj, żeby nauczyć się, jak być gejem – zagaja, chichocząc pod nosem. – To będzie niezła zabawa!
Mogłem pojechać gdzieś indziej. Wziąć ze sobą namiot, wsiąść na motocykl. Ruszyć w podróż przez Europę i zatrzymać się gdzieś, gdzie nikt by mnie nie znalazł.
Wstaję, by stąd odejść, podchodzę do spryskiwacza przy ogródku skalnym, a strumień wody podlewa mnie, przesuwając się w tę i z powrotem po trawniku. W tę i z powrotem, aż koszulka i szorty są całkiem przemoczone i kleją się mi do ciała. Aż w końcu ktoś wyłącza wodę. Aż w końcu wujek Torstein podchodzi i obejmuje mnie, mocząc także swoje ubranie.
– Przepraszam – mówi. – Musisz przyznać, że to jest trochę zabawne, nie?
– Bardzo.
– No chodź.
Siadam na trawie koło nich i czekam, aż ubrania wyschną mi w słońcu.
Wieczorem siedzimy w pokoju kominkowym i oglądamy telewizję na starym, kineskopowym odbiorniku. Jakiś program w stylu Jaka to melodia. Wujkowie zapisują sobie punktację na tylnej stronie notatnika do gry w kości.
– Przyłącz się do nas – mówi wujek Torstein, wyciągając do mnie rękę, gotowy do śpiewu. Po ledwie pierwszym czy drugim akordzie chwyta za połówkę ogórka leżącą na stole. Zastanawiam się, czy wujkowie wiedzą, jak wyglądają, śpiewając do ogórka.
Chociaż drzwi na ganek są otwarte na oścież, coś w ich śpiewaniu, w tym cholernym ogórku powoduje, że moje policzki robią się gorące, a po ciele spływa mi pot. Biorę nożyk i jabłko i wychodzę na ganek.
Po chwili wychodzi za mną wujek Phil. Siada obok i kładzie dłonie na kafelkowanej balustradzie.
– Chcemy ściąć kilka drzew. Nic tu nie widać. Może zajmiemy się tym razem, skoro tu jesteś? – pyta, kładąc dłoń na moim ramieniu.
Przytakuję. Rąbanie drzew wydaje mi się w tej chwili całkiem atrakcyjne.
– Kolacja – krzyczy wujek Torstein, podając mi tacę kanapek przez otwarte okno kuchenne. Następne pojawiają się talerze, kubki i herbata. Przyjmuję wszystko po kolei i nakrywam do stołu. Gdybym zamknął oczy, mógłbym wręcz usłyszeć ze środka nucenie babci.
– Nie lubisz ogórka? – pyta wujek Torstein, widząc, jak zdejmuję zielone plasterki z kanapek i odkładam je na tacę.
Żeby rozłożyć starą wersalkę, musimy ją odsunąć od ściany, tak że oparcie jest jedną połową materaca, a siedzenie drugą. Mebel jest krzywy, dlatego wujek Phil podkłada pod nogi kilka książek zdjętych z regału. To detektywistyczne serie dla dzieci, o braciach Hardy i o Nancy Drew. Należały do mamy i wujka.
Łóżko skrzypi. Nie mogę zasnąć. Odrzucam kołdrę na podłogę i wyciągam z szafki prześcieradło. Może Niklas też tak teraz leży, właśnie w tej chwili. Ciekawe, czy myśli o mnie. A może jest zbyt zajęty Gunn. Czy ja kiedyś będę kogoś miał, tak jak oni? Kogoś, kto pocałuje mnie na dobranoc?
Budzi mnie wujek Torstein, który stoi nade mną, dzwoniąc krowim dzwonkiem.
– Przestań – mówię.
– Śniadanie!
Babcia robiła tak samo, gdy byłem mały, ale dla ośmiolatka było to zdecydowanie zabawniejsze.
– Wiesz, że mama odziedziczyła ten dzwonek po swojej mamie?
– Tak.
– Mama stawała na schodach i dzwoniła nim, żeby zawołać mnie i Lisę na obiad, kiedy był gotowy.
Słyszałem tę historię zawsze, kiedy tylko ktoś używał dzwonka.
– No chodź! Śniadanie jest gotowe.
Wujek Torstein pyta, czy ktoś chce herbaty. Wujek Phil patrzy na mnie i dyskretnie kiwa głową. Odmawiam grzecznie i zaraz widzę, że była to dobra decyzja, gdy wujek nalewa sobie herbaty.
– Co to jest? – pytam, marszcząc nos. Herbata śmierdzi jak stare skarpety i pleśń.
– Zielona herbata z Nepalu. Pomaga na bóle głowy, rozstrój żołądka, bóle mięśni i nieświeży oddech
– Nieświeży oddech? – pyta wujek Phil. – Jeśli myślisz, że pocałuję cię po czymś takim, to się grubo mylisz.
– Jesteś pewien, że nie chcesz herbaty, Jens?
– Absolutnie.
– Pamiętasz, że przez telefon wspominałem o paradzie?
– Mhm. – Już się boję, co powie dalej.
– Dziś będzie kolejne spotkanie. Możesz do nas dołączyć, jeśli chcesz. To będzie wydarzenie tego lata. Gay Pride! Pierwsza parada równości w Finnsnes. Będzie fantastycznie.
– Oszaleliście! – mówię z powagą.
– Oszaleliśmy?
– Przecież nikt nie przyjdzie. Na bank! Jezu, ile w ogóle jest ludzi w Finnsnes?
Wyciągam telefon i gugluję.
– Około sześciu tysięcy – czytam. – Ilu z nich jest homo? Jedna osoba na dwadzieścia? To daje trzysta osób. Odejmij tych, którzy są za młodzi, za starzy, zbyt nieśmiali. Zostają… wy dwaj?
– Jens! Nie bądź takim pesymistą. Na ostatnim spotkaniu była niezła frekwencja.
– Aha, ile was było?
– Cztery osoby.
– Z wami czy bez?
– Z nami.
Już nic nie mówię, nie chcę pogarszać sytuacji. Sami się przekonają, że to najgorszy pomysł na świecie.
– Do jednej rzeczy mogę dołączyć – mówię, wsadzając resztę kanapki do ust.
– Do czego?
– Gry w rzutki.
Wujek Phil robi wiele nowych dziur w drzwiach do komórki. Z pięciu rzutek może jedna trafia w tarczę.
Wujek Torstein i ja ciągniemy grę dłużej, niżbyśmy sami chcieli, ponieważ wysiłki wujka Phila są tak zabawne. Dajemy sobie spokój, dopiero gdy grozi, że będzie rzucał w nas.
– Obaj jesteście okropni! – oznajmia.
– Nie bądź taki dziecinny – odpowiada wujek Torstein.
– Ja, dziecinny? Możecie sobie tu stać i się naigrywać. Ja siądę sobie na słońcu i napiję się szampana. Możecie do mnie dołączyć, jak dorośniecie.
Sprzątamy rzutki i dołączamy do Phila, który gorączkowo klika na telefonie.
– Już sześć osób oznaczyło, że weźmie udział – mówi z uśmiechem.
– Z wami dwoma czy bez?
– Bez.
– Pokaż! – krzyczy wujek Torstein i bierze do ręki komórkę Phila. – Jens, teraz już naprawdę musisz dołączyć!
– Nie.
– Ale spotkanie będzie tutaj. Co będziesz robił w tym czasie? Równie dobrze możesz się przyłączyć.
– Coś sobie wymyślę.
Przed przyjściem pierwszych gości wycofuję się na strych, gdzie znajduję pudło starych „Donaldów”. Siedzę, wsłuchując się w dobiegający z dołu szmer głosów. Głosów i śmiechu. Mnóstwo śmiechu. Nie kumam, co w tym takiego śmiesznego, ale nie mam zamiaru schodzić na dół, by się o tym przekonać. Siedzę w pokoju, aż przychodzi wujek Torstein.
– Możesz już zejść. Jest bezpiecznie. Wszystkie lesbijki i wszyscy geje odjechali.
– Serio? – pytam, patrząc na niego znacząco.
– No chodź. Zjesz z nami kolację.
Kolacja składa się z drogich serów, krakersów i czerwonego wina. Jedyne, co jestem w stanie przełknąć, to wino. Od zapachu serów robi mi się niedobrze.
– Musisz coś zjeść – mówi wujek Phil.
Wchodzę do kuchni i robię sobie kanapkę z nutellą.
– O mój Boże! Jens, jeszcze dużo się musisz nauczyć. Kanapka z nutellą i czerwone wino, serio?
– Serio – odpowiadam. Nie wydaje mi się, by to było tak straszne.
Prześcieradło klei mi się do ciała, zastanawiam się, czy wujkowie też się tak pocą. Po drugiej stronie ściany słyszę skrzypienie ich łóżka. Nie takie odgłosy typu łup, łup, „Tak bardzo cię pragnę”, dzięki Bogu, tylko takie zwyczajne trzeszczenie, jakby „niewygodnie mi, muszę się przewrócić na drugi bok”. Nie zdziwiłbym się, gdyby nie było żadnej ściany, tylko dwie warstwy tapety. To tutaj mam poznawać samego siebie? W tym papierowym domu, w którym wszyscy mnie widzą i słyszą? Muszę wyjść.
Każdy stopień schodów trzeszczy. Cały dom chrzęści. Zawiasy drzwi zewnętrznych skrzypią. Ciężko prowadzić motocykl pod górkę, ale nie mam odwagi odpalić silnika, nim nie oddalę się od domu. Jeśli wujek Torstein obudzi się i zobaczy, że moje łóżko jest puste, mama będzie w samochodzie, zanim zdążę kupić hot doga na Esso.
5
Jens
Cholera, jak wolno tu ludzie jeżdżą. Letnia noc należy do snujacych się bez celu kierowców. Przede mną sunie stare volvo kombi, chyba jakieś pięć kilometrów na godzinę. Brudna przednia szyba. Opuszczone okna. Umc-umc na cały regulator. Nagłośnienie w bagażniku tak ciężkie, że tył samochodu zbliża się niebezpiecznie do asfaltu. Moje serce przyspiesza. Im niższa prędkość, tym wyższe moje ciśnienie. Przechylam motor i mijam samochody zygzakiem. Gazuję silnikiem tylko po to, by im pokazać, jak żałośnie wolno jeżdżą.
Na Esso kręci się na grillu jedna samotna parówka. Bekon jest kompletnie wysuszony. Pomieszczenie wypełnia smród parówki i potu. Sprzedawca jest całkiem niezły, ale to nie Niklas. Unikam jego spojrzenia. Próbuję stać się niewidzialny, ukryć się, by nie zobaczył, że jestem trochę za gruby, zbyt piegowaty. Ze zbyt długimi włosami. Zbyt homo. Zupełnie beznadziejny.
Biorę hot doga, lody i resztę, jestem niemal pewien, że kasjer, który zajął się napychaniem bułki sałatką, zapomniał już o moim istnieniu. A jednak coś wisi w gorącym, drżącym powietrzu przed stacją. Jakby jakieś oczekiwanie. Nikt tu nie wie, kim jestem.
Wujek Torstein pojechał w podróż po Azji, by odnaleźć prawdziwego siebie. Chyba mu się udało. Co ja zrobiłem, by serce przestało mi tak walić? Wyjechałem do Finnsnes? Co za wyprawa! Nic dziwnego, że mama odchodzi od zmysłów ze zmartwienia. Pojechałem aż sto sześćdziesiąt kilometrów od domu. Sto sześćdziesiąt! I po co? Żeby się odnaleźć czy żeby się ukryć?
Szybko pochłaniam lody i rozglądam się po okolicy. Przyjechało wesołe miasteczko.
Oślepia mnie wiszące nisko słońce, wkładam więc ciemne okulary i siadam na krawężniku, przyglądając się rozkładającym urządzenia robotnikom. Pracują jak w mrowisku. Mnóstwo ludzi, a wygląda, jakby każdy wiedział, co ma robić. Ich automatyczne ruchy sprawiają mi przyjemność. Jak na pokazie magicznym zmieniają przyczepy w karuzele. Konie, śmigłowce, długi smok. W kioskach otwierają się okienka. Potężne agregaty buczą, startując. Kioski z grami losowymi wypełniają się czapkami, misiami, wielkimi czekoladami i plastikowymi bibelotami. Całe miasto poszło spać, tyko ja obserwuję przedstawienie.
Coś zasłania mi słońce, gdy podnoszę wzrok, stoi nade mną jakiś ogromny koleś.
– Na co się gapisz?
Mój mózg i usta zawierają sojusz. Nie wiem, co mnie napada, ale nagle zaczynam paplać:
– Tak bardzo lubię wesołe miasteczka. Nie mogłem spać, więc siadłem tutaj. To prawie jak czary, nie sądzisz? Wesołe miasteczko zmienia nastrój w całym mieście.
Kiwa głową. Mówi łamanym norweskim. Pewnie pochodzi gdzieś ze wschodniej Europy, ale przyjeżdża do Norwegii od tak dawna, że rozumie, co do niego mówię. A przynajmniej rozumie moje pytanie o wolne miejsca pracy.
– Pracowałeś już w wesołym miasteczku? – pyta.
– Tak, przez dwa sezony, gdy mieszkałem w Oslo – kłamię.
– W którym?
– W Tusenfryd.
Kiwa głową.
– Masz szczęście. Potrzebujemy kogoś. Annie źle się czuje. – Wykonuje wymowny gest przy brzuchu. Uśmiecha się przy tym tak, że zastanawiam się, czy to nie jego dzieciak pogorszył samopoczucie Annie. Wyciąga rękę i mówi, że nazywa się Hektor.
Daję mu numer i dostaję wiadomość, że mam się zgłosić nazajutrz o czwartej. Moja pierwsza praca. Jeśli będę dalej tak konsekwentnie kłamał, to może wyjadę stąd z dziewczyną. Ulice są teraz ciche. Nawet mewy posnęły. Na ławce przy placu zabaw siedzi para. Całują się.
6
Edor
Beate jest miękka i ciepła. Zrzucam z siebie mokrą od potu koszulkę. Głaszcze moją klatę. Całuje mnie po szyi. Ssie płatki uszu. Bierze do ręki mojego fiuta. Odsuwam się. Popycham ją na łóżko. Pragnę jej tak bardzo, że to aż boli. Całuję jej brzuch. Piersi. Okrążam językiem jej sutki. Potem pępek. Słyszę, że jej się to podoba. I czuję to. Jest w jakiś sposób jednocześnie napięta i rozluźniona. Rozsuwa uda, otwiera się. Wiem, czego chce, ale schodzę tam z językiem tylko na chwilę i zaraz wracam. Drażnię się tak z nią, w górę i w dół, aż chwyta mnie oburącz za głowę i przyciska. Jest mokra. Drży. Trzyma mnie za włosy, ciągnie mocniej, aż do bólu. Jej oddech przyspiesza. Cichy jęk, wiem już, że jest blisko.
Podnoszę głowę i kładę się na niej. Jej spocone piersi przyciśnięte do mojej klaty. Lekko szczypię jeden z sutków i opieram się na niej całym ciężarem. Ale ona zsuwa uda. Zamyka się. Próbuję rozdzielić je kolanem, naciskam, lecz ona się nie poddaje. Odpycha mnie i kładzie się na brzuchu.
– Edor, wiesz, że tego nie chcę. Jeszcze nie.
To prawda, wiem, ale nie rozumiem, czemu ten pierwszy raz musi być niby taki wyjątkowy. Przecież i tak na pewno nie będzie za dobrze, niezależnie od okoliczności. Zatrzymuję tę myśl dla siebie; ostatnio, gdy powiedziałem to głośno, nie była zadowolona. Wiem, że to niezbyt romantyczne, ale romantyczne gesty też mi nie pomogły. Kolacja, świece i kwiaty, te sprawy. Próbowałem wszystkiego. Zawsze się zamyka.
Czas, mówi Beate, potrzebuję czasu. Czas? Jesteśmy razem od roku, znamy się od zerówki. Może ona mnie nie chce. Na tę myśl przewracają mi się wnętrzności. Nie pomagają zapewnienia Beate, że chce ze mną być.