Bracia z Os. Zatruta krew - Jo Nesbø - ebook + audiobook

Bracia z Os. Zatruta krew ebook

Jo Nesbo

5,0
39,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

ZATRUTA KREW to kontynuacja KRÓLESTWA

Bracia Opgardowie osiągnęli sukces – przynajmniej na miarę górskiej wioski, jaką jest Os. Carl zarządza luksusowym hotelem spa i szuka funduszy na rozwój biznesu. Roy prowadzi stację benzynową oraz zamierza założyć park rozrywki, którego główną atrakcją ma być największa drewniana kolejka górska na świecie. Plany te może pokrzyżować budowa autostrady, która omijałaby Os. Bracia mają jednak wprawę w usuwaniu wszelkich przeszkód na swojej drodze. I to niekoniecznie eleganckimi metodami. Tymczasem miejscowy stróż prawa, korzystając z najnowszych technik kryminalistycznych, niestrudzenie stara się rozwikłać sprawę niewyjaśnionych śmierci sprzed lat. Liczba ofiar rośnie, ale – jak zwykł mawiać Roy – „trochę za późno wyskakiwać z kolejki, kiedy już ruszyła”.

Jo Nesbo to mistrz w kreowaniu wiarygodnej, ale niebywale skomplikowanej intrygi. Jeśli czytając Zatrutą krew, pomyślisz, że akcja nie może się bardziej zagmatwać, zdziwisz się! NETTAVISEN

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 522

Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Za­pra­szamy na www.pu­bli­cat.pl
Zdję­cia na okładceKon­gen av Os
Pro­jekt okładki MA­RIUSZ BA­NA­CHO­WICZ
Ko­or­dy­na­cja pro­jektuMO­NIKA KACZ­MA­REK
Re­dak­cjaIWONA GAW­RYŚ
Ko­rektaBO­GU­SŁAWA OTFI­NOW­SKA
Re­dak­cja tech­nicznaLO­REM IP­SUM – Ra­do­sław Fie­do­si­chin
Co­py­ri­ght © Jo Nesbø 2024 Pu­bli­shed by agre­ement with Sa­lo­mons­son Agency
Po­lish edi­tion © Pu­bli­cat S.A. MMXXIV (wy­da­nie elek­tro­niczne)
Wy­ko­rzy­sty­wa­nie e-bo­oka nie­zgodne z re­gu­la­mi­nem dys­try­bu­tora, w tym nie­le­galne jego ko­pio­wa­nie i roz­po­wszech­nia­nie, jest za­bro­nione.
All ri­ghts re­se­rved
ISBN 978-83-271-6706-4
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.
jest zna­kiem to­wa­ro­wym Pu­bli­cat S.A.
PU­BLI­CAT S.A.
61-003 Po­znań, ul. Chle­bowa 24 tel. 61 652 92 52, fax 61 652 92 00 e-mail: of­fice@pu­bli­cat.pl, www.pu­bli­cat.pl
Od­dział we Wro­cła­wiu 50-010 Wro­cław, ul. Pod­wale 62 tel. 71 785 90 40, fax 71 785 90 66 e-mail: wy­daw­nic­two­dol­no­sla­skie@pu­bli­cat.pl

1

Każdy ma swój czuły punkt. Tata wbił mi to do głowy, kiedy uczył mnie bok­so­wać. By­łem mniej­szy od in­nych chłop­ców, ale on mi po­ka­zał, że na­wet wzbu­dza­jący naj­więk­szą grozę prze­ciw­nik ma lukę w sys­te­mie obrony, nie­osło­nięte miej­sce, że po­peł­nia błąd, na któ­rego po­wta­rza­nie jest ska­zany. Tata na­uczył mnie też, że nie wy­star­czy od­na­le­zie­nie tego punktu; trzeba jesz­cze mieć do­sta­tecz­nie zimne serce, żeby go bez wa­ha­nia wy­ko­rzy­stać. A moim czu­łym punk­tem było wła­śnie to. Serce, które krwa­wiło na wi­dok ta­kich jak ja, które roz­po­zna­wało w nich moje wła­sne sła­bo­ści. Z cza­sem jed­nak okrze­płem, a serce mi ochło­dło. Tak, można chyba po­wie­dzieć, że jest ono te­raz zlo­do­wa­cia­łym, mar­twym jak ka­mień wul­ka­nem, któ­rego osta­teczny wy­buch na­stą­pił osiem lat temu. A już wów­czas było zimne. Przy­naj­mniej na tyle, że­bym już wtedy był mor­dercą.

Wła­śnie o tym my­śla­łem, sto­jąc na scho­dach willi z ga­ra­żem i ja­bło­nio­wym sa­dem w je­sien­nych ko­lo­rach, po­ło­żo­nej w dziel­nicy Kjel­sås w Oslo. O tym, że je­stem mor­dercą.

Był so­botni wie­czór, do­cho­dziła ósma, a ja wła­śnie na­ci­sną­łem kciu­kiem gu­zik do­mo­fonu. Tuż pod nim wi­siało ce­ra­miczne ser­duszko z wy­ma­lo­wa­nym na­pi­sem ob­wiesz­cza­ją­cym, że tu mieszka ro­dzina Hal­de­nów, do tego uśmiech­nięta buźka.

Nie wiem, czy o by­ciu mor­dercą po­my­śla­łem, po­nie­waż już te­raz mia­łem wy­rzuty su­mie­nia, czy ra­czej chcia­łem się upew­nić, że je­stem zdolny do tego, co za­mie­rza­łem, bo wcze­śniej ro­bi­łem gor­sze rze­czy.

Puls mi przy­spie­szył, kiedy usły­sza­łem kroki za drzwiami. Tylko spo­koj­nie. Ole­wać wszystko i mieć to już za sobą.

Drzwi się otwo­rzyły.

– Do­bry wie­czór...

Męż­czy­zna był wy­soki, o wiele wyż­szy niż moje metr sie­dem­dzie­siąt pięć. Szczu­pły, pra­wie chudy. Siwe włosy, młoda twarz. Czter­dzie­ści je­den lat, spraw­dzi­łem. Za nim w przed­po­koju do­strze­głem na wie­szaku dwa dzie­cięce kom­bi­ne­zony oraz małe i duże buty w ty­po­wym dla ro­dzin z dziećmi zor­ga­ni­zo­wa­nym cha­osie. We­dług zna­le­zio­nych w ne­cie in­for­ma­cji z ksiąg wie­czy­stych dom był wła­sno­ścią ro­dziny od czte­rech lat. Ob­sta­wia­łem, że na jego kupno na­le­gała żona Benta Hal­dena, bo w dro­dze była wtedy po­cie­cha nu­mer dwa. Tak przy­naj­mniej wy­wnio­sko­wa­łem z jej konta na In­sta­gra­mie. On na­to­miast od za­wsze chciał mieć coś po­ło­żo­nego na wzgó­rzu, skąd nie­da­leko bę­dzie do tras bie­go­wych i nar­ciar­skich. W wy­szu­ki­warce Go­ogle jego na­zwi­sko po­ja­wiało się na li­stach uczest­ni­ków roz­ma­itych lo­kal­nych bie­gów na orien­ta­cję i nar­ciar­skich. Ostat­nie wpisy miały już jed­nak parę lat, a za­tem zo­sta­wało mniej czasu na tre­ning, niż to so­bie umy­ślił. Po czę­ści dla­tego, że dwoje dzieci to wię­cej niż dwa razy tyle za­ję­cia, co z jed­nym, ale głów­nie cho­dziło o to, że spółka, którą za­ło­żył z ko­legą, Jo­nem Fuh­rem, wy­ma­gała więk­szego – a nie mniej­szego – na­kładu pracy niż wtedy, kiedy jesz­cze nie byli wła­snymi pra­co­daw­cami. To wszystko do­my­sły, lecz wąt­pliwe, abym bar­dzo się my­lił. Spółka na­zy­wała się Geo­Scan i otrzy­mała zle­ce­nie zba­da­nia wa­run­ków geo­lo­gicz­nych w oko­licy pla­no­wa­nego tu­nelu Todde w związku z za­mie­rzo­nym prze­su­nię­ciem drogi, która jak do­tąd prze­bie­gała przez Os, i to od nie­pa­mięt­nych cza­sów, na długo przed tym, za­nim w roku 1931 uzy­skała sta­tus drogi kra­jo­wej.

Od­chrząk­ną­łem.

– Je­stem Roy Opgard. Nie wiem, czy pan mnie so­bie przy­po­mina...

Usi­ło­wa­łem przy­brać jo­wialną minę, wy­glą­dać tro­chę jak wie­śniak w mie­ście. Nie jest to moją spe­cjal­no­ścią, przy­pusz­czam, że tak czy owak, wy­glą­dam jak Roy. Tro­chę po­nury, za­mknięty w so­bie, z re­zerwą. Na szczę­ście dla mnie chyba wła­śnie ta­kiemu ty­powi czło­wieka ufają Nor­we­go­wie – naj­wy­raź­niej uwa­żamy, że ist­nieje ko­re­la­cja mię­dzy za­wsty­dze­niem, nie­zdar­no­ścią spo­łeczną a uczci­wo­ścią. No cóż, sam my­ślę po­dob­nie, więc to jest w po­rządku.

Bent wy­dał z sie­bie prze­cią­głe „aaa”, coś po­śred­niego mię­dzy „tak” a „nie wiem”.

– Na­pra­wia­łem panu sa­mo­chód, kiedy przy­je­chał pan do Os w związku z pracą – pod­po­wie­dzia­łem.

Pal­cem wska­zu­ją­cym sma­gnął po­wie­trze.

– Oczy­wi­ście, po­rząd­nie wy­ko­nana ro­bota. – Zmarsz­czył czoło, na któ­rym uka­zało się kilka rząd­ków zmar­twio­nych V. – Płat­ność nie do­tarła?

– Do­tarła, do­tarła. – Po­ku­si­łem się o krótki śmiech. – Sorry, pew­nie po­wi­nie­nem był za­dzwo­nić wcze­śniej, ale u nas na wsi tak się nie robi, wie pan. Po pro­stu przy­cho­dzi się i dzwoni do drzwi. Wła­śnie wra­cam z Pol­ski, do­piero co wy­lą­do­wa­łem, a po­nie­waż je­stem już w mie­ście, to pa­mię­ta­łem, że mam w schowku na rę­ka­wiczki coś, co na­leży do pana, i po­my­śla­łem... Pro­szę.

Pod­su­ną­łem mu przed­miot. Zo­ba­czy­łem, że Bent, tak jak się do­my­śla­łem, nie ma zie­lo­nego po­ję­cia, czym jest ten błysz­czący me­ta­lowy dynks.

– Za­uwa­ży­łem to, kiedy już od­da­łem panu sa­mo­chód. Po pro­stu za­po­mnia­łem to z po­wro­tem za­mon­to­wać. Auto jeź­dzi i bez tego, ale z tym jest o wiele le­piej. Gdzie pan ma wó­zek?

– Sa­mo­chód? Ale te­raz? Prze­cież mogę to za­mon­to­wać sam. Co to w ogóle jest?

– A jak pan ma za­miar to za­mon­to­wać?

Bent na mnie spoj­rzał. Uśmiech­nął się i po­krę­cił głową.

– No tak. Wła­śnie.

– Za­pła­cono mi za pracę, któ­rej wy­jąt­kowo tym ra­zem nie wy­ko­na­łem jak trzeba. Zaj­mie mi to pięć mi­nut. Gdzie...?

– W ga­rażu. – Bent zrzu­cił kap­cie, zdjął z ha­czyka klu­czyki do audi i już za­czął wkła­dać adi­dasy. – Ca­milla! Scho­dzę do ga­rażu!

Gdzieś z głębi domu do­bie­gła od­po­wiedź:

– Si­gurda trzeba kłaść spać!

– To go po­łóż, póź­niej mu po­czy­tam! Ma pan dzieci? – spy­tał Bent, za­głu­sza­jąc chrzęst żwiru na ścieżce pro­wa­dzą­cej do du­żego po­ma­lo­wa­nego na biało ga­rażu.

Nie by­łem przy­go­to­wany na to py­ta­nie i tylko po­trzą­sną­łem głową, sta­ra­jąc się nie my­śleć o tym, że ona mia­łaby już sie­dem lat. Wpraw­dzie nie wie­dzia­łem, czy to dziew­czynka, ale na­bie­ra­łem co­raz więk­szego prze­ko­na­nia, że tak mu­siało być. Prze­łkną­łem gulę w gar­dle. Zmniej­szała się z każ­dym upły­wa­ją­cym ro­kiem, ale nie chciała cał­kiem znik­nąć.

– Czyli pro­wa­dzi pan warsz­tat sa­mo­cho­dowy na Os? – za­gaił Bent uprzej­mym to­nem. – Czy może ra­czej w Os?

– Jak kto woli. Nie, już dawno go za­mkną­łem. Ale je­stem z wy­kształ­ce­nia me­cha­ni­kiem sa­mo­cho­do­wym i od czasu do czasu przyj­muję ja­kiś wóz, tak dla roz­rywki. Pro­wa­dzę sta­cję ben­zy­nową, która znaj­duje się obok.

Skrę­ci­li­śmy do bramy ga­rażu i Bent wy­ce­lo­wał w nią klu­czy­kiem sa­mo­cho­do­wym. Drzwi otwo­rzyły się au­to­ma­tycz­nie. Za­uwa­ży­łem, że są z ro­dzaju tych bar­dzo dro­gich. Dziś Bent Hal­den za­pewne do­ko­nałby in­nego wy­boru.

– Tak, przy­po­mi­nam so­bie te­raz tego miej­sco­wego, który mi pana po­le­cił – po­wie­dział. – Pan jest bra­tem tego... tego...

– Carla Opgarda.

– No tak. – Bent się ro­ze­śmiał i we­szli­śmy do środka. – Króla Os.

Wy­czu­łem, że od razu się zo­rien­to­wał, jak bar­dzo po­gar­dli­wie to za­brzmiało. Jakby Os było za­sraną dziurą, po któ­rej Carl pa­ra­duje jak gro­te­skowy król. Król na ku­pie gnoju.

– Nie chcia­łem... Zro­zu­mia­łem tylko, że on jest wła­ści­cie­lem więk­szo­ści wszyst­kiego, co się tam znaj­duje.

– Ma więk­szość udzia­łów w Os Spa. Otwo­rzy pan sa­mo­chód?

– No ale to chyba wła­śnie zna­czy, że jest kró­lem Os?

Usia­dłem na miej­scu kie­rowcy, Bent obok, na fo­telu pa­sa­żera. Wy­ją­łem śru­bo­kręt, zdją­łem pa­nel pod kie­row­nicą i za­czą­łem krę­cić. Bent ob­ser­wo­wał mnie z uda­wa­nym za­in­te­re­so­wa­niem.

– Jak to jest? – za­py­ta­łem, prze­kła­da­jąc prze­wody. – Czy­ta­łem w ra­por­cie wstęp­nym, że wa­szym zda­niem góry w oko­licy Todde wy­glą­dają do­brze.

– Zga­dza się.

– Aha. Na ile je­ste­ście tego pewni?

– Bar­dzo.

– Jak można mieć taką pew­ność co do skały, któ­rej nie wi­dać?

– Można. Ale to oczy­wi­ste, że za­wsze do pew­nego stop­nia po­zo­stają wąt­pli­wo­ści co do spo­sobu in­ter­pre­to­wa­nia da­nych sej­smicz­nych.

– I wła­śnie te dane in­ter­pre­tu­je­cie... czy ra­czej pan je in­ter­pre­tuje i na tej pod­sta­wie przed­sta­wia kon­klu­zję, prawda?

– Ow­szem, w za­sa­dzie tak. Ra­zem z moim wspól­ni­kiem.

– Jo­nem Fuh­rem.

– Tak, z Jo­nem. Je­ste­śmy głów­nymi geo­lo­gami.

– Pan ma sześć­dzie­siąt pro­cent udzia­łów, a on czter­dzie­ści, więc co ro­bi­cie, je­śli się ze sobą nie zga­dza­cie?

– O rany, dużo pan o nas wie. Skąd...

– Wy­star­czy zaj­rzeć do re­je­stru spółek w Brøn­nøy­sund. Wie pan, nie­dawno chcia­łem spraw­dzić wy­niki fi­nan­sowe pew­nej ame­ry­kań­skiej firmy, która bu­duje ko­lejki gór­skie. Ale to, cho­lera, wcale nie było ła­twe. Wtedy uświa­do­mi­łem so­bie, z jaką oczy­wi­sto­ścią my w Nor­we­gii przyj­mu­jemy całą tę trans­pa­rent­ność. Je­ste­śmy bar­dzo uf­nym na­ro­dem, taki Ame­ry­ka­nin z pew­no­ścią stwier­dziłby, że to gra­ni­czy z na­iw­no­ścią. Ale wła­śnie dla­tego, że wi­dzimy wszystko, to so­bie ufamy. Jest jak na wsi. W Os wszy­scy wie­dzą wszystko o wszyst­kich. Pra­wie. Nie wszy­scy się na­wza­jem lu­bią, ale uwa­żają za oczy­wi­stość, że lu­dzie mó­wią mniej wię­cej prawdę. Po­dob­nie za­rząd dróg wie­rzy, że kon­klu­zja pana i Fuhra jest praw­dziwa.

– Mamy do­brą opi­nię.

– Ale nie­zbyt do­brą sy­tu­ację fi­nan­sową. – Pod­nio­słem wzrok i uśmiech­ną­łem się prze­pra­sza­jąco. – Przy­naj­mniej we­dług re­je­stru w Brøn­nøy­sund.

Bent od­po­wie­dział mi nieco sztyw­niej­szym uśmie­chem.

– Pod­czas pan­de­mii na­stą­pił pe­wien za­stój. O co panu wła­ści­wie cho­dzi?

Znów sku­pi­łem się na pracy.

– Za­sta­na­wiam się, na ile może pan mieć pew­ność, że da się wy­wier­cić tu­nel przy tym bu­dże­cie, który sta­nowi pod­stawę de­cy­zji o prze­su­nię­ciu drogi kra­jo­wej. Na przy­kład w skali od jed­nego do dzie­się­ciu.

– Hm – mruk­nął Bent. – Może osiem. Dzie­więć, je­śli przyj­miemy, że nie bę­dzie wię­cej niż dwa razy dro­żej.

– A dla­czego nie dzie­sięć?

Nie od­po­wie­dział, tylko na mnie pa­trzył.

Unio­słem śru­bo­kręt.

– Co by było po­trzebne, żeby pan zmie­nił zda­nie?

– Czego pan chce... Roy, tak?

Uśmiech­ną­łem się.

– Prze­pra­szam, to py­ta­nie za­czerp­nięte z opar­tej na ba­da­niach na­uko­wych tech­niki prze­ko­ny­wa­nia. Cho­dzi o ta­kie za­da­wa­nie py­tań, żeby ta druga osoba prze­ko­nała sama sie­bie, że roz­mówca ma ra­cję. To z książki, którą do­sta­łem od brata. On się zaj­muje ta­kimi spra­wami.

– Prze­ko­ny­wa­niem?

– Tak. Sprze­dażą pro­jek­tów i po­dob­nych rze­czy. Jest w tym do­bry.

– Więc jest pan tu po to, żeby... coś mi sprze­dać?

– Rze­czy­wi­ście, można tak to ująć. Ale po­minę całą tę gadkę akwi­zy­to­rów.

– Do­prawdy?

– Ow­szem. I spró­buję pana prze­ko­nać w kla­syczny spo­sób. Dam panu i pań­skiemu wspól­ni­kowi dwa­na­ście mi­lio­nów ko­ron, je­żeli w ra­por­cie dla za­rządu dróg znaj­dzie się stwier­dze­nie, że tego tu­nelu nie na­leży bu­do­wać.

Za­pa­dła ci­sza.

– Pan pró­buje mnie... prze­ku­pić? – spy­tał Bent.

Kiw­ną­łem głową.

– Tak. Wpraw­dzie nie brzmi to naj­le­piej, ale to wła­ściwe okre­śle­nie.

Bent za­śmiał się z nie­do­wie­rza­niem.

– A co, na mi­łość bo­ską, skła­nia pana do tego, żeby są­dzić, że to się uda?

– Po pierw­sze, używa pan czasu przy­szłego.

– Słu­cham?

– Gdyby pan wy­klu­czył taką myśl, po­wie­działby pan: „Co skła­nia pana do tego, żeby są­dzić, że to by się udało?”. O ta­kich rze­czach pi­szą w tej książce. O tym, że do­bór słów ujaw­nia na­sze my­śli. Czę­sto jesz­cze za­nim so­bie uświa­do­mimy, że tak my­ślimy.

Bent prych­nął.

– A po dru­gie?

– Co?

– Po­wie­dział pan: „po pierw­sze”.

– A, tak. – Otwo­rzy­łem scho­wek na rę­ka­wiczki, wy­ją­łem do­wód re­je­stra­cyjny i mu pod­su­ną­łem. – Zer­k­ną­łem na to, kiedy na­pra­wia­łem sa­mo­chód. Tam jest na­pi­sane, że pan nie jest wła­ści­cie­lem auta. Ro­zu­miem, że jest wzięte w le­asing na firmę. Le­asing świad­czy o złej kon­dy­cji fi­nan­so­wej, wie pan?

– I co z tego?

– Były tam też trzy nie­za­pła­cone man­daty, któ­rych ter­min już dawno mi­nął. To mi mówi jedno, Bent. Że pan i pań­ska firma ma­cie pro­blemy z płyn­no­ścią fi­nan­sową.

– I dla­tego są­dzi pan, że da się mnie prze­ku­pić? Niech pan po­słu­cha, Roy. Wo­lał­bym ogło­sić upa­dłość spółki niż po­peł­nić prze­stęp­stwo.

Pod­niósł głos, ale wąt­pi­łem w to, by jego mo­ral­ność do­znała tak głę­bo­kiej urazy, jak mo­głoby się wy­da­wać. Za­ko­ły­sa­łem głową, jak­bym coś roz­wa­żał.

– Hm. Czy to aby na pewno prze­stęp­stwo? W za­sa­dzie nikt nie wie, co znaj­duje się we wnę­trzu tej góry. Może woda. Może luźny ma­te­riał. Osiem na dzie­sięć ozna­cza dwu­dzie­sto­pro­cen­tową szansę na to, że wstępny ra­port jest błędny. Cał­kiem sporo, zgo­dzi się pan ze mną? Tu­taj trzeba je­dy­nie spoj­rzeć na sprawę z tro­szeczkę in­nej strony, spraw­dzić, czy da­nych nie można zin­ter­pre­to­wać ina­czej. Zga­dza się?

Bent nie od­po­wie­dział.

– Ow­szem, może pan ogło­sić upa­dłość spółki, ale nie upa­dłość ro­dziny. – Ru­chem głowy wska­za­łem willę.

I po drgnię­ciu po­wieki Benta po­zna­łem, że tra­fi­łem. Zna­la­złem jego czuły punkt. Ro­dzina. Bę­dąca rów­nież moim czu­łym punk­tem. Ale ode­pchną­łem wszel­kie współ­czu­cie, ja­kie mo­głoby we mnie wez­brać, za­cho­wa­łem chłód w sercu.

– Spraw­dzi­łem hi­po­tekę – po­wie­dzia­łem. – Ta cha­łupa jest za­dłu­żona po ko­min. Tak samo dom pań­skiego part­nera Jona. Pew­nie mu­sie­li­ście wy­ło­żyć sporo go­tówki, kiedy za­kła­da­li­ście spółkę.

Bent nie po­ru­szył głową, ale je­stem pe­wien, że przy­tak­nął mru­gnię­ciem.

– No a po­tem przy­szła pan­de­mia. – Wes­tchną­łem. – Okej, dzięki temu nie bę­dzie panu tak trudno prze­ko­nać Jona, żeby na to po­szedł.

Bent sze­roko otwo­rzył oczy.

– Pan osza­lał. Jon...

– Był już wcze­śniej ska­zany za mal­wer­sa­cje – prze­rwa­łem mu. – I za prze­moc.

Szczęka mu opa­dła i już tak za­sty­gła.

– Wy­roki też są do­stępne pu­blicz­nie – wy­ja­śni­łem. – Nie mó­wił panu o tym? Wpraw­dzie cho­dziło o ja­kieś gro­sze, kiedy był stu­den­tem i pra­co­wał w ba­rze, ale do­stał pół roku w za­wie­sze­niu. A za­tem ma w so­bie to coś. Wła­śnie dla­tego przy­sze­dłem do pana. Żeby pan to da­lej z nim omó­wił. To nie po­winno być aż ta­kie trudne.

Bent prze­łknął ślinę. Spu­ścił głowę i za­pa­trzył się w pod­łogę. Po­wie­dział­bym, że wy­glą­dał na ogól­nie zre­zy­gno­wa­nego. Ale pa­mię­ta­łem, co zwy­kle mó­wił tata, kiedy opo­wia­dał Car­lowi i mnie o ujarz­mia­niu dzi­kich koni w Ame­ryce. O tym, że naj­groź­niej­szy mo­ment przy­cho­dził wtedy, gdy koń spra­wiał wra­że­nie, że się pod­dał, i sta­wał cał­kiem nie­ru­chomo. Wów­czas na­le­żało się pil­no­wać, bo można było mieć pew­ność, że za­raz znowu kop­nie.

– Już ju­tro mogę ogło­sić upa­dłość spółki i zna­leźć ro­botę jako geo­log gdzie­kol­wiek – oświad­czył na­gle Bent ostrym to­nem. – Z lep­szą pen­sją niż wy­cią­gam dzi­siaj.

Miał ra­cję, wie­dzia­łem o tym. Ale wie­dzia­łem też, że to nie pen­sja go na­pę­dza, tylko two­rze­nie cze­goś oso­bi­ście, by­cie sa­memu so­bie pa­nem. Kiedy po­wie­dział, że pro­wa­dzę warsz­tat sa­mo­cho­dowy, le­d­wie zdo­ła­łem się po­wstrzy­mać, żeby go nie po­pra­wić, że je­stem jego wła­ści­cie­lem. Stwier­dzi­łem na­wet, że pro­wa­dzę sta­cję ben­zy­nową, a nie, że jest moja. Bo to brzmi tak pom­pa­tycz­nie i py­szał­ko­wato. Pa­mię­tam, jak Mari, dziew­czyna Carla z lat mło­dzień­czych, spy­tała mnie, dla­czego my dwaj tak się od sie­bie róż­nimy, dla­czego nie prze­chwa­lam się jak on. Od­par­łem, że chyba uwa­żam, iż sam w so­bie je­stem do­sta­tecz­nie dużo wart. Co oczy­wi­ście było kłam­stwem. Wcale tak nie uwa­żam i ni­gdy tak nie było. W głębi du­cha, w środku, je­stem cho­ler­nym dzier­żawcą. Dys­lek­tycz­nym, nie­do­sto­so­wa­nym spo­łecz­nie od­lud­kiem bez in­nego wy­kształ­ce­nia czy kul­tury niż zdo­byte na wła­sną rękę w ma­łej gór­skiej wio­sce. Z bra­tem, który miał wszystko to, czego nie mia­łem ja. Któ­remu do­brze szło w szkole, do­brze szło z dziew­czy­nami, do­brze szło z ludźmi w ogóle. Carl ni­gdy nie po­trze­bo­wał pod­ręcz­nika sprze­daży, żeby wie­dzieć, które gu­ziki trzeba na­ci­skać – on sam był tym pod­ręcz­ni­kiem.

– Za­ufa­nie to do­bra rzecz – po­wie­dzia­łem, wkła­da­jąc pa­nel pod kie­row­nicą na swoje miej­sce. – To naj­lep­sza rzecz, jaką mamy w Nor­we­gii, warta wię­cej niż ropa. Tak, tak, wła­dze uwie­rzą w pań­ski ra­port. Tak jak uwie­rzyły w ra­port po­go­dowy, który stwier­dzał, że w Hu­rum jest tyle a tyle dni z mgłą, więc po­sta­no­wiły zlo­ka­li­zo­wać główne lot­ni­sko Oslo w Gar­der­moen, a nie tam. Pa­mięta pan? Był rok dzie­więć­dzie­siąty czwarty. Wielu przed­się­bior­ców miało in­te­res w tym, żeby to było Gar­der­moen. A po­tem ten in­ży­nier, Wi­borg, za­czął się awan­tu­ro­wać. Uwa­żał, że po­miary były błędne. Ale parę dni przed pla­no­wa­nym ter­mi­nem przed­ło­że­nia w par­la­men­cie wy­ni­ków swo­ich ba­dań na­gle umarł. No pro­szę. Mó­wili, że sa­mo­bój­stwo. Cho­ciaż nikt nie po­tra­fił wy­ja­śnić, w jaki spo­sób sam, nagi, zdo­łał się prze­bić przez po­dwójną szybę okna w po­koju ho­te­lo­wym na trze­cim pię­trze.

Bent mru­gał i mru­gał. Żal mi było fa­ceta, oczy­wi­ście, że tak. Tak jak w pew­nym sen­sie było mi żal tych, któ­rzy wy­wo­ły­wali awan­turę pod­czas tań­ców w År­tun, w świe­tlicy wiej­skiej, bo Carl flir­to­wał z ich dziew­czy­nami. Czuli prze­cież za­zdrość, zresztą nic dziw­nego. A z re­guły po­cho­dzili spoza na­szej wio­ski i nie mo­gli wie­dzieć, że Carl ma star­szego brata – co prawda drob­niej­szego od sie­bie – który wkrótce spu­ści im la­nie. Po­rządne. Nie spra­wiało mi to ra­do­ści wtedy i nie spra­wiało te­raz. Ta­kie rze­czy po pro­stu na­le­żało zro­bić. Dla ro­dziny.

Wy­pu­ścił po­wie­trze z płuc i za­pa­trzył się przez przed­nią szybę na bramę do ga­rażu. Tak, zna­lazł się w za­mknię­ciu i chyba to wie­dział. Oczy­wi­ście oka­le­cze­nie czy śmierć nie wcho­dziły w grę; groźba miała je­dy­nie za­pew­nić mu do­dat­kowy ar­gu­ment w dys­ku­sji, którą wie­czo­rem od­bę­dzie z sobą sa­mym, aby móc skon­sta­to­wać, że nie cho­dzi o chci­wość, skąd, lecz o za­dba­nie o wła­sne zdro­wie. Czy był wresz­cie go­towy? Skoń­czy­łem już tu­taj swoją ro­botę? Ży­wi­łem szczerą na­dzieję, że tak. Nie mia­łem bo­wiem siły za­gry­wać swo­jej ostat­niej karty i jakby od nie­chce­nia rzu­cić imio­nami żony i dwojga dzieci, a także na­zwami przed­szkola i szkoły, do któ­rych cho­dziły.

Poza tym kiedy się wciąga w coś ro­dzinę, ni­gdy nie wia­domo, co może z tego wy­nik­nąć.

Pod­nio­słem me­ta­lowy dynks.

– Ojej! – po­wie­dzia­łem. – Znów za­po­mnia­łem to za­mon­to­wać.

2

Czy każdy może zo­stać mor­dercą? Czy może nie­któ­rzy – ba, więk­szość z nas – mają wmon­to­wany men­talny albo mo­ralny bez­piecz­nik unie­moż­li­wia­jący ode­bra­nie ży­cia dru­giemu czło­wie­kowi? Nie mó­wię tu o za­bi­ja­niu w obro­nie wła­snej czy w afek­cie, ale o tym, czy da się na­kło­nić zwy­kłych do­brych lu­dzi – na przy­kład ko­goś ta­kiego jak Bent Hal­den – do za­bi­cia bliź­niego z zimną krwią przy kie­ro­wa­niu się wy­łącz­nie ta­kim mo­ty­wem, że im sa­mym dzięki temu bę­dzie się żyć tro­chę le­piej i ła­twiej.

Wła­śnie o tym roz­my­śla­łem, tnąc ciem­ność jak płu­giem swoim vo­lvem v60.

Jak zwy­kle z Oslo do Os o tak póź­nej po­rze je­chało się nieco szyb­ciej. Le­d­wie mi­nęła pół­noc, kiedy skrę­ci­łem na po­bo­cze i za­trzy­ma­łem się na wzgó­rzu, z któ­rego w dzien­nym świe­tle wi­dać za­równo ta­bliczkę z na­zwą gminy, jak i część wio­ski po­ło­żoną wzdłuż je­ziora Bu­dal. W krót­kich sło­wach: Os to osada li­cząca około ty­siąca miesz­kań­ców, a całą gminę za­miesz­kuje trzy ty­siące osób. Po­ło­żona jest sześć­set me­trów nad po­zio­mem mo­rza; lata są krót­kie, ale go­rące i su­che, zimy na­to­miast ostre i in­ten­sywne. Samą wio­skę i więk­szość farm – bo to chłop­ska kra­ina – osła­niają zbo­cza do­liny, a inne go­spo­dar­stwa – ta­kie jak Opgard – po­ło­żone są na zbo­czu góry, w oto­cze­niu pa­stwisk i mi­ni­mal­nej ilo­ści ziemi upraw­nej. Pa­nuje chyba ste­reo­typ, że miesz­kają tu twar­dzi ma­ło­mówni lu­dzie, któ­rzy na­uczyli się, jak prze­żyć w su­ro­wym oto­cze­niu, i ten ste­reo­typ, cho­lera, nie jest zbyt da­leki od prawdy. Może wła­śnie te ele­menty two­rzą wio­skę ba­lan­su­jącą mię­dzy bli­skim cie­płym współ­ist­nie­niem a klau­stro­fo­biczną kul­turą plotki i za­zdro­ści.

Pod wzglę­dem go­spo­darki naj­waż­niej­sza jest tu­taj tu­ry­styka, głów­nie sprze­daż dzia­łek pod domki let­ni­skowe, Os Spa i kem­ping, też z dom­kami. Za­nim zbu­do­wano Os Spa, które uczy­niło Carla kró­lem Os, rzą­dził tu Wil­lum Wil­lum­sen, sprze­dawca uży­wa­nych sa­mo­cho­dów i wła­ści­ciel kem­pingu. Cho­ciaż tak na­prawdę rządy spra­wo­wał wy­brany z ra­mie­nia Par­tii Pracy na­czel­nik gminy Os, i to przez dwa­dzie­ścia pięć lat, do­póki sam nie zde­cy­do­wał o swo­jej re­zy­gna­cji, a poza tym wciąż po­zo­sta­wał szarą emi­nen­cją, któ­rej nowy na­czel­nik gminy nie mógł nie słu­chać.

Nad szczy­tem Ot­ter­tind wi­siał blady księ­życ, a niebo było roz­gwież­dżone. Nie za bar­dzo znam się na gwiaz­dach, to dla mnie zbyt wiel­kie i zbyt od­le­głe, lecz gdyby ona sie­działa obok mnie w sa­mo­cho­dzie, to mógł­bym prze­ka­zać sporo in­for­ma­cji o Os. Po­ka­zał­bym jej i opo­wie­dział do­kład­nie, w czyim domu tam, w dole, się świeci.

Na krótki mo­ment ule­głem wi­zji i wy­obra­zi­łem so­bie, że wła­śnie ona sie­dzi obok mnie na fo­telu pa­sa­żera, a na­sza córka przy­słu­chuje się z tyl­nego sie­dze­nia. A ja im tłu­ma­czę, że wie­cie, dziew­czyny, tam gdzie wi­dać naj­wię­cej świa­teł, tam jest ry­nek, a tamto świa­tło na wzgó­rzu tuż za nim to ten wielki dom, który bu­duje wu­jek Carl.

Wzią­łem się jed­nak w garść i na siłę wró­ci­łem do rze­czy­wi­sto­ści.

Nie było mnie trzy dni, a już po dwóch za­czą­łem tę­sk­nić za po­wro­tem. Nie wiem dla­czego. Stra­ci­łem w tej wio­sce wszystko, co mia­łem. Ale też i wszystko, co mia­łem, do­sta­łem tu­taj. Nie­na­wi­dzi­łem tego miej­sca, a za­ra­zem je ko­cha­łem. Ko­niec koń­ców, czego wię­cej można żą­dać od ro­dzin­nej wio­ski?

Znów wrzu­ci­łem bieg i vo­lvo wje­chało na drogę kra­jową. Do­tar­łem do za­bu­do­wań, mi­ną­łem warsz­tat i swoją sta­cję ben­zy­nową, dom Smit­tów z oknami brud­nymi od ku­rzu z drogi oraz wiel­kim pla­ka­tem na fron­cie re­kla­mu­ją­cym strzy­że­nie i so­la­rium w taki spo­sób, że u prze­jezd­nych mu­siał bu­dzić wra­że­nie, iż ob­ci­na­nie wło­sów i opa­la­nie od­bywa się sy­mul­ta­nicz­nie.

Sto me­trów da­lej stał dom mo­dli­twy. Aku­rat te­raz farba łusz­czyła się z bia­łych ścian, ale taka sy­tu­acja po­ja­wiała się i zni­kała. Od­kąd by­łem dziec­kiem, fale po­bu­dze­nia re­li­gij­nego nie­re­gu­lar­nie za­le­wały wio­skę, a wtedy przez pe­wien czas trwało du­chowe unie­sie­nie, or­ga­ni­zo­wano zbiórki pie­nię­dzy i na­kła­dano na dom mo­dli­twy nowe war­stwy farby. Po czym wszystko ci­chło, dia­beł znów brał górę, a bu­dy­nek ko­lejny raz pu­sto­szał, po­grą­żał się w mroku i tylko w ścia­nach tkwiło echo mó­wie­nia ję­zy­kami oraz świa­dectw, które wiele obie­cy­wały. Pewna groza kryła się za­równo w sa­mym bu­dynku, jak i w uśmiech­nię­tych wę­drow­nych ka­zno­dzie­jach, któ­rzy przy­jeż­dżali znie­nacka i zo­sta­wali tu przez kilka mie­sięcy. Tak jakby za tymi drzwiami pod krzy­żem działy się różne dziwy, ta­kie, o któ­rych ni­gdy się nie mó­wiło. To zna­czy obok wszyst­kich tych cu­dow­nie skan­da­licz­nych rze­czy, o któ­rych plot­ko­wano, a do któ­rych naj­praw­do­po­dob­niej ni­gdy nie do­szło.

Zwol­ni­łem nieco w cen­trum – je­śli można tak na­zwać nie­duży ry­ne­czek – opu­ści­łem szybę i spoj­rza­łem na knajpę Swo­bodne Spa­da­nie, je­dyne w Os miej­sce, do któ­rego można się było wy­brać w so­botni wie­czór. Na po­ty­ka­czu przed wej­ściem roz­po­zna­łem sta­ranny cha­rak­ter pi­sma Erika: „DJ ERIK. HAPPY HOUR EVERY HOUR”.

Na­wet tu, na ze­wnątrz, po­wie­trze drgało od dud­nie­nia ba­sów, w środku na pewno był ścisk i tłum lu­dzi. Kiedy ku­pi­łem Swo­bodne Spa­da­nie za gro­sze od Erika Ne­rella, zro­bi­łem to nie z po­wodu wy­obra­żeń, że na branży roz­ryw­ko­wej w Os można za­ro­bić, tylko dla­tego, że za­le­żało mi na tej nie­ru­cho­mo­ści. Pew­nego dnia – je­śli wszystko pój­dzie zgod­nie z pla­nem – bę­dzie warta sporo wię­cej niż kwota, za którą Erik mu­siał ją sprze­dać. No cóż, jego błąd, po pro­stu źle pro­wa­dził ten lo­kal. W ra­mach de­alu uzgod­ni­li­śmy, że Erik da­lej bę­dzie tu pra­co­wał, ale jako nową kie­row­niczkę za­trud­ni­łem Ju­lie, która po­ka­zała, że po­trafi po­pro­wa­dzić sta­cję ben­zy­nową pod moją nie­obec­ność. Ju­lie wy­rzu­ciła stół bi­lar­dowy, ku­piła za to piec do pizzy i wy­ra­fi­no­wany eks­pres do kawy, a poza tym roz­sze­rzyła asor­ty­ment piwa – ofe­ro­wa­li­śmy te­raz dwa­dzie­ścia ma­rek z ca­łego świata. Otwarte od dzie­sią­tej rano do dzie­sią­tej wie­czór, a w piątki i so­boty do pierw­szej w nocy. I to na­prawdę dzia­łało. Wpraw­dzie knajpa nie była ko­pal­nią złota, ale wno­siła tro­chę ży­cia w sa­mym Os po sie­dem­na­stej; po­nadto nie wolno nie do­ce­niać efektu sy­ner­gii, na który mogą wpły­wać ta­kie miej­sca.

Wprost na za­cho­dzie i aku­rat w tej chwili do­kład­nie na tle księ­życa zo­ba­czy­łem syl­wetkę domu, do któ­rego miał się wpro­wa­dzić Carl za pół roku, kiedy bu­dowa zo­sta­nie ukoń­czona. Lu­dzie na­zy­wali go po pro­stu Kró­lew­skim Dwo­rem, bo rze­czy­wi­ście przy­po­mi­nał pa­łac, gdy tak kró­lo­wał nad wio­ską jak w tej pio­sence Spring­ste­ena Man­sion on the Hill.

Skrę­ci­łem w prawo, mi­ną­łem go­spo­dar­stwo Ner­gard. Za­ko­no­to­wa­łem – tak jak ko­no­tują miesz­kańcy wio­ski – że sa­mo­chód Grete Smitt stoi na po­dwó­rzu za au­tem Si­mona. Za­czą­łem się wspi­nać wą­ską szosą ku szczy­towi. Na zre­du­ko­wa­nym biegu prze­je­cha­łem przez Ja­poń­ski Za­kręt, a na ko­niec po­ko­na­łem Kozi Za­kręt. Wje­cha­łem na po­dwó­rze i za­par­ko­wa­łem mię­dzy sto­dołą a nie­du­żym do­mem, obok bmw Carla.

Opgard. Na­resz­cie w domu.

Carl jesz­cze nie spał. Wciąż nie prze­brał się z gar­ni­turu i sie­dział te­raz w sta­rym fo­telu bu­ja­nym taty w ogro­dzie zi­mo­wym przy pi­wie. To był po­mysł taty, że ten ra­czej ubogi dom, który zbu­do­wał w gór­skiej za­gro­dzie, ma mieć porch[1] w stylu ame­ry­kań­skim. A po­my­słem mamy było, że porch trzeba oszklić i od tej pory na­zy­wać ogro­dem zi­mo­wym. Chyba mówi to coś o ich po­cho­dze­niu. Mama pra­co­wała jako słu­żąca i go­spo­dyni u ro­dziny bo­ga­tego ar­ma­tora w mie­ście; lu­biła na­zy­wać rze­czy z an­giel­ska, tak aby brzmiały eli­tar­nie, i o na­szej cuch­ną­cej oborą sieni mó­wiła „hall”. Tata wy­cho­wał się na wsi w Min­ne­so­cie z ca­dil­la­kiem, ko­ścio­łem me­to­dy­stów i pur­suit of hap­pi­ness[2], a Car­lowi i mnie nadał dru­gie imiona po dwóch re­pu­bli­ka­nach. Mnie przy­pa­dło Ca­lvin po pre­zy­den­cie Ca­lvi­nie Co­olidge’u, a Car­lowi Abel po Ablu Par­ke­rze Upshu­rze, fa­ce­cie, który za­ła­twił anek­sję Tek­sasu.

Z ogrodu zi­mo­wego mie­li­śmy wi­dok na całą wio­skę. Os Spa le­żą­cego tuż za pa­gór­kiem na za­cho­dzie nie było wi­dać, ale żeby tam do­trzeć, wy­star­czał nam kwa­drans mar­szu po wła­snej ziemi. Tyle samo zaj­mo­wały zjazd do wio­ski i pod­je­cha­nie do ho­telu ozna­ko­waną as­fal­tową drogą. Py­ta­łem Carla, dla­czego upiera się przy jeż­dże­niu tam au­tem – gdyby ko­rzy­stał z wła­snych nóg, to może zdo­łałby zgu­bić cho­ciaż parę z tych ki­lo­gra­mów, któ­rych przy­by­wało mu z każ­dym ro­kiem, pod­czas gdy ja co­raz bar­dziej chu­dłem. On jed­nak uwa­żał, że szef ho­telu po­wi­nien przy­by­wać do pracy z pew­nym do­sto­jeń­stwem, a do­dat­kowe ki­lo­gramy tylko mu tego do­sto­jeń­stwa przy­dają.

Usia­dłem obok Carla, wy­ją­łem puszkę por­cjo­wa­nego snusu marki Berry i wło­ży­łem to­re­beczkę do ust. To tata mnie na­uczył, że snus na­leży umiesz­czać pod dolną wargą, a nie pod górną, jak ro­bią tu­tejsi. I że to musi być Berry, a nie skan­dy­naw­skie gówno, które ku­pują inni.

– No i jak? – spy­tał Carl.

– Zo­ba­czymy – od­par­łem.

Wzią­łem z pa­ra­petu ostat­nią nie­otwartą bu­telkę piwa, wy­ją­łem z po­chwy fiń­ski nóż i zdją­łem kap­sel. Do­bre. Jedna bu­telka piwa za­wsze sma­kuje do­brze. To pra­gnie­nie więk­szej ilo­ści od­róż­niało Carla i tatę ode mnie. Ja by­łem tym nie­pi­ją­cym, de­si­gna­ted dri­ver[3] Carla od czasu, gdy do­ro­słem już na tyle, żeby jeź­dzić sa­mo­cho­dem, co w Os może ozna­czać wiek sporo niż­szy niż do­zwo­lony do zro­bie­nia prawa jazdy. Od szes­na­stego roku ży­cia wo­zi­łem Carla i Mari na tańce w År­tun, cze­ka­łem, pi­łem colę, bi­łem się, od­wo­zi­łem ich do domu. Mari ze­rwała z moim bra­tem, kiedy jej naj­lep­sza przy­ja­ciółka Grete Smitt do­nio­sła jej, że Carl ją prze­le­ciał. Wy­je­chał wtedy na stu­dia do USA, a pięt­na­ście lat póź­niej wró­cił do domu z żoną i pla­nami zbu­do­wa­nia Os Spa. To było już po­nad osiem lat temu. Żona prze­pa­dła, ale ho­tel stał. Pię­cio­gwiazd­kowa ko­pal­nia złota, wy­so­ko­gór­ski ho­tel, duma wio­ski i jej je­dyny claim to fame[4].

– Ale jak są­dzisz? – Carl zdu­sił bek­nię­cie.

Wzru­szy­łem ra­mio­nami.

– Dzie­więć­dzie­siąt mi­lio­nów ko­ron za ko­lejkę gór­ską to dużo.

– Mam na my­śli geo­loga. Za­ak­cep­to­wał ofertę?

– Nie wiem. Da­łem mu czas do na­my­słu.

– Se­rio? To zna­czy, że ma ja­kieś wąt­pli­wo­ści?

– To zna­czy, że na szczę­ście ma opory mo­ralne.

– Na szczę­ście?

– Tak. – Wy­pi­łem łyk. – Prze­żywa te­raz udręki su­mie­nia.

– I to dla nas do­brze?

– To ozna­cza, że kiedy po­wie „tak”, nie bę­dzie ry­zyka, że za­cznie ża­ło­wać i zmieni zda­nie. A po­nie­waż ma też mo­ral­ność, to nie po­wie „tak” tylko po to, żeby nas oszu­kać.

– Cza­sami można by po­my­śleć, że to ty z nas dwóch je­steś by­strzej­szy – za­uwa­żył Carl. Przy­ło­żył bu­telkę do ust i ją opróż­nił.

To był żart. Ale nie­da­leki od prawdy. Mało kto uwa­żał mnie za by­strzej­szego od brata.

– Przy­szła od­po­wiedź z działu bez­pie­czeń­stwa w za­rzą­dzie dróg – oznaj­mił Carl, wsta­jąc. – Piwo?

Unio­słem bu­telkę, po­ka­zu­jąc, że jesz­cze mam. Carl wy­szedł, z kuchni do­bie­gły od­głosy otwie­ra­nia i za­my­ka­nia lo­dówki.

To była ty­powa dla niego dra­ma­tur­gia. Za­siać cie­ka­wość, a po­tem zro­bić prze­rwę, aby ocze­ki­wa­nia mo­gły uro­snąć. Pew­nie do­brze dzia­łało, kiedy sprze­da­wał nowe pro­jekty, ale ja już tak do tego przy­wy­kłem, że ani nie umie­ra­łem z na­pię­cia, ani się nie nie­cier­pli­wi­łem i nie iry­to­wa­łem. Usły­sza­łem, że otwiera bu­telkę, a sam prze­su­ną­łem wzrok na Kozi Za­kręt, który pła­wił się w księ­ży­co­wym świe­tle. O tym, gdzie do­kład­nie co do me­tra koń­czy się droga pu­bliczna, a za­czyna na­sza pry­watna, dys­ku­to­wa­li­śmy z za­rzą­dem dróg la­tami. By­li­śmy zda­nia, że to do nich na­leży usta­wie­nie ba­riery ener­go­chłon­nej na za­ła­ma­niu drogi w miej­scu, gdzie skała opa­dała sto me­trów pio­nowo w dół do Ko­tła, cia­snej roz­pa­dliny, która bar­dzo nie­chęt­nie od­da­wała to, co do­stała, za­równo gdy cho­dziło o kozy, jak i o lu­dzi. A je­śli do Ko­tła wpa­dły sa­mo­chody, to je za­trzy­my­wał.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

Przy­pisy

[1]porch (ang.) – we­randa
[2]pur­suit of hap­pi­ness (ang.) – po­goń za szczę­ściem
[3]de­si­gna­ted dri­ver (ang.) – osoba, która nie pije al­ko­holu na im­pre­zie, wy­zna­czona na kie­rowcę
[4]claim to fame (ang.) – po­wód do chwały