39,90 zł
ZATRUTA KREW to kontynuacja KRÓLESTWA
Bracia Opgardowie osiągnęli sukces – przynajmniej na miarę górskiej wioski, jaką jest Os. Carl zarządza luksusowym hotelem spa i szuka funduszy na rozwój biznesu. Roy prowadzi stację benzynową oraz zamierza założyć park rozrywki, którego główną atrakcją ma być największa drewniana kolejka górska na świecie. Plany te może pokrzyżować budowa autostrady, która omijałaby Os. Bracia mają jednak wprawę w usuwaniu wszelkich przeszkód na swojej drodze. I to niekoniecznie eleganckimi metodami. Tymczasem miejscowy stróż prawa, korzystając z najnowszych technik kryminalistycznych, niestrudzenie stara się rozwikłać sprawę niewyjaśnionych śmierci sprzed lat. Liczba ofiar rośnie, ale – jak zwykł mawiać Roy – „trochę za późno wyskakiwać z kolejki, kiedy już ruszyła”.
Jo Nesbo to mistrz w kreowaniu wiarygodnej, ale niebywale skomplikowanej intrygi. Jeśli czytając Zatrutą krew, pomyślisz, że akcja nie może się bardziej zagmatwać, zdziwisz się! NETTAVISEN
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 522
1
Każdy ma swój czuły punkt. Tata wbił mi to do głowy, kiedy uczył mnie boksować. Byłem mniejszy od innych chłopców, ale on mi pokazał, że nawet wzbudzający największą grozę przeciwnik ma lukę w systemie obrony, nieosłonięte miejsce, że popełnia błąd, na którego powtarzanie jest skazany. Tata nauczył mnie też, że nie wystarczy odnalezienie tego punktu; trzeba jeszcze mieć dostatecznie zimne serce, żeby go bez wahania wykorzystać. A moim czułym punktem było właśnie to. Serce, które krwawiło na widok takich jak ja, które rozpoznawało w nich moje własne słabości. Z czasem jednak okrzepłem, a serce mi ochłodło. Tak, można chyba powiedzieć, że jest ono teraz zlodowaciałym, martwym jak kamień wulkanem, którego ostateczny wybuch nastąpił osiem lat temu. A już wówczas było zimne. Przynajmniej na tyle, żebym już wtedy był mordercą.
Właśnie o tym myślałem, stojąc na schodach willi z garażem i jabłoniowym sadem w jesiennych kolorach, położonej w dzielnicy Kjelsås w Oslo. O tym, że jestem mordercą.
Był sobotni wieczór, dochodziła ósma, a ja właśnie nacisnąłem kciukiem guzik domofonu. Tuż pod nim wisiało ceramiczne serduszko z wymalowanym napisem obwieszczającym, że tu mieszka rodzina Haldenów, do tego uśmiechnięta buźka.
Nie wiem, czy o byciu mordercą pomyślałem, ponieważ już teraz miałem wyrzuty sumienia, czy raczej chciałem się upewnić, że jestem zdolny do tego, co zamierzałem, bo wcześniej robiłem gorsze rzeczy.
Puls mi przyspieszył, kiedy usłyszałem kroki za drzwiami. Tylko spokojnie. Olewać wszystko i mieć to już za sobą.
Drzwi się otworzyły.
– Dobry wieczór...
Mężczyzna był wysoki, o wiele wyższy niż moje metr siedemdziesiąt pięć. Szczupły, prawie chudy. Siwe włosy, młoda twarz. Czterdzieści jeden lat, sprawdziłem. Za nim w przedpokoju dostrzegłem na wieszaku dwa dziecięce kombinezony oraz małe i duże buty w typowym dla rodzin z dziećmi zorganizowanym chaosie. Według znalezionych w necie informacji z ksiąg wieczystych dom był własnością rodziny od czterech lat. Obstawiałem, że na jego kupno nalegała żona Benta Haldena, bo w drodze była wtedy pociecha numer dwa. Tak przynajmniej wywnioskowałem z jej konta na Instagramie. On natomiast od zawsze chciał mieć coś położonego na wzgórzu, skąd niedaleko będzie do tras biegowych i narciarskich. W wyszukiwarce Google jego nazwisko pojawiało się na listach uczestników rozmaitych lokalnych biegów na orientację i narciarskich. Ostatnie wpisy miały już jednak parę lat, a zatem zostawało mniej czasu na trening, niż to sobie umyślił. Po części dlatego, że dwoje dzieci to więcej niż dwa razy tyle zajęcia, co z jednym, ale głównie chodziło o to, że spółka, którą założył z kolegą, Jonem Fuhrem, wymagała większego – a nie mniejszego – nakładu pracy niż wtedy, kiedy jeszcze nie byli własnymi pracodawcami. To wszystko domysły, lecz wątpliwe, abym bardzo się mylił. Spółka nazywała się GeoScan i otrzymała zlecenie zbadania warunków geologicznych w okolicy planowanego tunelu Todde w związku z zamierzonym przesunięciem drogi, która jak dotąd przebiegała przez Os, i to od niepamiętnych czasów, na długo przed tym, zanim w roku 1931 uzyskała status drogi krajowej.
Odchrząknąłem.
– Jestem Roy Opgard. Nie wiem, czy pan mnie sobie przypomina...
Usiłowałem przybrać jowialną minę, wyglądać trochę jak wieśniak w mieście. Nie jest to moją specjalnością, przypuszczam, że tak czy owak, wyglądam jak Roy. Trochę ponury, zamknięty w sobie, z rezerwą. Na szczęście dla mnie chyba właśnie takiemu typowi człowieka ufają Norwegowie – najwyraźniej uważamy, że istnieje korelacja między zawstydzeniem, niezdarnością społeczną a uczciwością. No cóż, sam myślę podobnie, więc to jest w porządku.
Bent wydał z siebie przeciągłe „aaa”, coś pośredniego między „tak” a „nie wiem”.
– Naprawiałem panu samochód, kiedy przyjechał pan do Os w związku z pracą – podpowiedziałem.
Palcem wskazującym smagnął powietrze.
– Oczywiście, porządnie wykonana robota. – Zmarszczył czoło, na którym ukazało się kilka rządków zmartwionych V. – Płatność nie dotarła?
– Dotarła, dotarła. – Pokusiłem się o krótki śmiech. – Sorry, pewnie powinienem był zadzwonić wcześniej, ale u nas na wsi tak się nie robi, wie pan. Po prostu przychodzi się i dzwoni do drzwi. Właśnie wracam z Polski, dopiero co wylądowałem, a ponieważ jestem już w mieście, to pamiętałem, że mam w schowku na rękawiczki coś, co należy do pana, i pomyślałem... Proszę.
Podsunąłem mu przedmiot. Zobaczyłem, że Bent, tak jak się domyślałem, nie ma zielonego pojęcia, czym jest ten błyszczący metalowy dynks.
– Zauważyłem to, kiedy już oddałem panu samochód. Po prostu zapomniałem to z powrotem zamontować. Auto jeździ i bez tego, ale z tym jest o wiele lepiej. Gdzie pan ma wózek?
– Samochód? Ale teraz? Przecież mogę to zamontować sam. Co to w ogóle jest?
– A jak pan ma zamiar to zamontować?
Bent na mnie spojrzał. Uśmiechnął się i pokręcił głową.
– No tak. Właśnie.
– Zapłacono mi za pracę, której wyjątkowo tym razem nie wykonałem jak trzeba. Zajmie mi to pięć minut. Gdzie...?
– W garażu. – Bent zrzucił kapcie, zdjął z haczyka kluczyki do audi i już zaczął wkładać adidasy. – Camilla! Schodzę do garażu!
Gdzieś z głębi domu dobiegła odpowiedź:
– Sigurda trzeba kłaść spać!
– To go połóż, później mu poczytam! Ma pan dzieci? – spytał Bent, zagłuszając chrzęst żwiru na ścieżce prowadzącej do dużego pomalowanego na biało garażu.
Nie byłem przygotowany na to pytanie i tylko potrząsnąłem głową, starając się nie myśleć o tym, że ona miałaby już siedem lat. Wprawdzie nie wiedziałem, czy to dziewczynka, ale nabierałem coraz większego przekonania, że tak musiało być. Przełknąłem gulę w gardle. Zmniejszała się z każdym upływającym rokiem, ale nie chciała całkiem zniknąć.
– Czyli prowadzi pan warsztat samochodowy na Os? – zagaił Bent uprzejmym tonem. – Czy może raczej w Os?
– Jak kto woli. Nie, już dawno go zamknąłem. Ale jestem z wykształcenia mechanikiem samochodowym i od czasu do czasu przyjmuję jakiś wóz, tak dla rozrywki. Prowadzę stację benzynową, która znajduje się obok.
Skręciliśmy do bramy garażu i Bent wycelował w nią kluczykiem samochodowym. Drzwi otworzyły się automatycznie. Zauważyłem, że są z rodzaju tych bardzo drogich. Dziś Bent Halden zapewne dokonałby innego wyboru.
– Tak, przypominam sobie teraz tego miejscowego, który mi pana polecił – powiedział. – Pan jest bratem tego... tego...
– Carla Opgarda.
– No tak. – Bent się roześmiał i weszliśmy do środka. – Króla Os.
Wyczułem, że od razu się zorientował, jak bardzo pogardliwie to zabrzmiało. Jakby Os było zasraną dziurą, po której Carl paraduje jak groteskowy król. Król na kupie gnoju.
– Nie chciałem... Zrozumiałem tylko, że on jest właścicielem większości wszystkiego, co się tam znajduje.
– Ma większość udziałów w Os Spa. Otworzy pan samochód?
– No ale to chyba właśnie znaczy, że jest królem Os?
Usiadłem na miejscu kierowcy, Bent obok, na fotelu pasażera. Wyjąłem śrubokręt, zdjąłem panel pod kierownicą i zacząłem kręcić. Bent obserwował mnie z udawanym zainteresowaniem.
– Jak to jest? – zapytałem, przekładając przewody. – Czytałem w raporcie wstępnym, że waszym zdaniem góry w okolicy Todde wyglądają dobrze.
– Zgadza się.
– Aha. Na ile jesteście tego pewni?
– Bardzo.
– Jak można mieć taką pewność co do skały, której nie widać?
– Można. Ale to oczywiste, że zawsze do pewnego stopnia pozostają wątpliwości co do sposobu interpretowania danych sejsmicznych.
– I właśnie te dane interpretujecie... czy raczej pan je interpretuje i na tej podstawie przedstawia konkluzję, prawda?
– Owszem, w zasadzie tak. Razem z moim wspólnikiem.
– Jonem Fuhrem.
– Tak, z Jonem. Jesteśmy głównymi geologami.
– Pan ma sześćdziesiąt procent udziałów, a on czterdzieści, więc co robicie, jeśli się ze sobą nie zgadzacie?
– O rany, dużo pan o nas wie. Skąd...
– Wystarczy zajrzeć do rejestru spółek w Brønnøysund. Wie pan, niedawno chciałem sprawdzić wyniki finansowe pewnej amerykańskiej firmy, która buduje kolejki górskie. Ale to, cholera, wcale nie było łatwe. Wtedy uświadomiłem sobie, z jaką oczywistością my w Norwegii przyjmujemy całą tę transparentność. Jesteśmy bardzo ufnym narodem, taki Amerykanin z pewnością stwierdziłby, że to graniczy z naiwnością. Ale właśnie dlatego, że widzimy wszystko, to sobie ufamy. Jest jak na wsi. W Os wszyscy wiedzą wszystko o wszystkich. Prawie. Nie wszyscy się nawzajem lubią, ale uważają za oczywistość, że ludzie mówią mniej więcej prawdę. Podobnie zarząd dróg wierzy, że konkluzja pana i Fuhra jest prawdziwa.
– Mamy dobrą opinię.
– Ale niezbyt dobrą sytuację finansową. – Podniosłem wzrok i uśmiechnąłem się przepraszająco. – Przynajmniej według rejestru w Brønnøysund.
Bent odpowiedział mi nieco sztywniejszym uśmiechem.
– Podczas pandemii nastąpił pewien zastój. O co panu właściwie chodzi?
Znów skupiłem się na pracy.
– Zastanawiam się, na ile może pan mieć pewność, że da się wywiercić tunel przy tym budżecie, który stanowi podstawę decyzji o przesunięciu drogi krajowej. Na przykład w skali od jednego do dziesięciu.
– Hm – mruknął Bent. – Może osiem. Dziewięć, jeśli przyjmiemy, że nie będzie więcej niż dwa razy drożej.
– A dlaczego nie dziesięć?
Nie odpowiedział, tylko na mnie patrzył.
Uniosłem śrubokręt.
– Co by było potrzebne, żeby pan zmienił zdanie?
– Czego pan chce... Roy, tak?
Uśmiechnąłem się.
– Przepraszam, to pytanie zaczerpnięte z opartej na badaniach naukowych techniki przekonywania. Chodzi o takie zadawanie pytań, żeby ta druga osoba przekonała sama siebie, że rozmówca ma rację. To z książki, którą dostałem od brata. On się zajmuje takimi sprawami.
– Przekonywaniem?
– Tak. Sprzedażą projektów i podobnych rzeczy. Jest w tym dobry.
– Więc jest pan tu po to, żeby... coś mi sprzedać?
– Rzeczywiście, można tak to ująć. Ale pominę całą tę gadkę akwizytorów.
– Doprawdy?
– Owszem. I spróbuję pana przekonać w klasyczny sposób. Dam panu i pańskiemu wspólnikowi dwanaście milionów koron, jeżeli w raporcie dla zarządu dróg znajdzie się stwierdzenie, że tego tunelu nie należy budować.
Zapadła cisza.
– Pan próbuje mnie... przekupić? – spytał Bent.
Kiwnąłem głową.
– Tak. Wprawdzie nie brzmi to najlepiej, ale to właściwe określenie.
Bent zaśmiał się z niedowierzaniem.
– A co, na miłość boską, skłania pana do tego, żeby sądzić, że to się uda?
– Po pierwsze, używa pan czasu przyszłego.
– Słucham?
– Gdyby pan wykluczył taką myśl, powiedziałby pan: „Co skłania pana do tego, żeby sądzić, że to by się udało?”. O takich rzeczach piszą w tej książce. O tym, że dobór słów ujawnia nasze myśli. Często jeszcze zanim sobie uświadomimy, że tak myślimy.
Bent prychnął.
– A po drugie?
– Co?
– Powiedział pan: „po pierwsze”.
– A, tak. – Otworzyłem schowek na rękawiczki, wyjąłem dowód rejestracyjny i mu podsunąłem. – Zerknąłem na to, kiedy naprawiałem samochód. Tam jest napisane, że pan nie jest właścicielem auta. Rozumiem, że jest wzięte w leasing na firmę. Leasing świadczy o złej kondycji finansowej, wie pan?
– I co z tego?
– Były tam też trzy niezapłacone mandaty, których termin już dawno minął. To mi mówi jedno, Bent. Że pan i pańska firma macie problemy z płynnością finansową.
– I dlatego sądzi pan, że da się mnie przekupić? Niech pan posłucha, Roy. Wolałbym ogłosić upadłość spółki niż popełnić przestępstwo.
Podniósł głos, ale wątpiłem w to, by jego moralność doznała tak głębokiej urazy, jak mogłoby się wydawać. Zakołysałem głową, jakbym coś rozważał.
– Hm. Czy to aby na pewno przestępstwo? W zasadzie nikt nie wie, co znajduje się we wnętrzu tej góry. Może woda. Może luźny materiał. Osiem na dziesięć oznacza dwudziestoprocentową szansę na to, że wstępny raport jest błędny. Całkiem sporo, zgodzi się pan ze mną? Tutaj trzeba jedynie spojrzeć na sprawę z troszeczkę innej strony, sprawdzić, czy danych nie można zinterpretować inaczej. Zgadza się?
Bent nie odpowiedział.
– Owszem, może pan ogłosić upadłość spółki, ale nie upadłość rodziny. – Ruchem głowy wskazałem willę.
I po drgnięciu powieki Benta poznałem, że trafiłem. Znalazłem jego czuły punkt. Rodzina. Będąca również moim czułym punktem. Ale odepchnąłem wszelkie współczucie, jakie mogłoby we mnie wezbrać, zachowałem chłód w sercu.
– Sprawdziłem hipotekę – powiedziałem. – Ta chałupa jest zadłużona po komin. Tak samo dom pańskiego partnera Jona. Pewnie musieliście wyłożyć sporo gotówki, kiedy zakładaliście spółkę.
Bent nie poruszył głową, ale jestem pewien, że przytaknął mrugnięciem.
– No a potem przyszła pandemia. – Westchnąłem. – Okej, dzięki temu nie będzie panu tak trudno przekonać Jona, żeby na to poszedł.
Bent szeroko otworzył oczy.
– Pan oszalał. Jon...
– Był już wcześniej skazany za malwersacje – przerwałem mu. – I za przemoc.
Szczęka mu opadła i już tak zastygła.
– Wyroki też są dostępne publicznie – wyjaśniłem. – Nie mówił panu o tym? Wprawdzie chodziło o jakieś grosze, kiedy był studentem i pracował w barze, ale dostał pół roku w zawieszeniu. A zatem ma w sobie to coś. Właśnie dlatego przyszedłem do pana. Żeby pan to dalej z nim omówił. To nie powinno być aż takie trudne.
Bent przełknął ślinę. Spuścił głowę i zapatrzył się w podłogę. Powiedziałbym, że wyglądał na ogólnie zrezygnowanego. Ale pamiętałem, co zwykle mówił tata, kiedy opowiadał Carlowi i mnie o ujarzmianiu dzikich koni w Ameryce. O tym, że najgroźniejszy moment przychodził wtedy, gdy koń sprawiał wrażenie, że się poddał, i stawał całkiem nieruchomo. Wówczas należało się pilnować, bo można było mieć pewność, że zaraz znowu kopnie.
– Już jutro mogę ogłosić upadłość spółki i znaleźć robotę jako geolog gdziekolwiek – oświadczył nagle Bent ostrym tonem. – Z lepszą pensją niż wyciągam dzisiaj.
Miał rację, wiedziałem o tym. Ale wiedziałem też, że to nie pensja go napędza, tylko tworzenie czegoś osobiście, bycie samemu sobie panem. Kiedy powiedział, że prowadzę warsztat samochodowy, ledwie zdołałem się powstrzymać, żeby go nie poprawić, że jestem jego właścicielem. Stwierdziłem nawet, że prowadzę stację benzynową, a nie, że jest moja. Bo to brzmi tak pompatycznie i pyszałkowato. Pamiętam, jak Mari, dziewczyna Carla z lat młodzieńczych, spytała mnie, dlaczego my dwaj tak się od siebie różnimy, dlaczego nie przechwalam się jak on. Odparłem, że chyba uważam, iż sam w sobie jestem dostatecznie dużo wart. Co oczywiście było kłamstwem. Wcale tak nie uważam i nigdy tak nie było. W głębi ducha, w środku, jestem cholernym dzierżawcą. Dyslektycznym, niedostosowanym społecznie odludkiem bez innego wykształcenia czy kultury niż zdobyte na własną rękę w małej górskiej wiosce. Z bratem, który miał wszystko to, czego nie miałem ja. Któremu dobrze szło w szkole, dobrze szło z dziewczynami, dobrze szło z ludźmi w ogóle. Carl nigdy nie potrzebował podręcznika sprzedaży, żeby wiedzieć, które guziki trzeba naciskać – on sam był tym podręcznikiem.
– Zaufanie to dobra rzecz – powiedziałem, wkładając panel pod kierownicą na swoje miejsce. – To najlepsza rzecz, jaką mamy w Norwegii, warta więcej niż ropa. Tak, tak, władze uwierzą w pański raport. Tak jak uwierzyły w raport pogodowy, który stwierdzał, że w Hurum jest tyle a tyle dni z mgłą, więc postanowiły zlokalizować główne lotnisko Oslo w Gardermoen, a nie tam. Pamięta pan? Był rok dziewięćdziesiąty czwarty. Wielu przedsiębiorców miało interes w tym, żeby to było Gardermoen. A potem ten inżynier, Wiborg, zaczął się awanturować. Uważał, że pomiary były błędne. Ale parę dni przed planowanym terminem przedłożenia w parlamencie wyników swoich badań nagle umarł. No proszę. Mówili, że samobójstwo. Chociaż nikt nie potrafił wyjaśnić, w jaki sposób sam, nagi, zdołał się przebić przez podwójną szybę okna w pokoju hotelowym na trzecim piętrze.
Bent mrugał i mrugał. Żal mi było faceta, oczywiście, że tak. Tak jak w pewnym sensie było mi żal tych, którzy wywoływali awanturę podczas tańców w Årtun, w świetlicy wiejskiej, bo Carl flirtował z ich dziewczynami. Czuli przecież zazdrość, zresztą nic dziwnego. A z reguły pochodzili spoza naszej wioski i nie mogli wiedzieć, że Carl ma starszego brata – co prawda drobniejszego od siebie – który wkrótce spuści im lanie. Porządne. Nie sprawiało mi to radości wtedy i nie sprawiało teraz. Takie rzeczy po prostu należało zrobić. Dla rodziny.
Wypuścił powietrze z płuc i zapatrzył się przez przednią szybę na bramę do garażu. Tak, znalazł się w zamknięciu i chyba to wiedział. Oczywiście okaleczenie czy śmierć nie wchodziły w grę; groźba miała jedynie zapewnić mu dodatkowy argument w dyskusji, którą wieczorem odbędzie z sobą samym, aby móc skonstatować, że nie chodzi o chciwość, skąd, lecz o zadbanie o własne zdrowie. Czy był wreszcie gotowy? Skończyłem już tutaj swoją robotę? Żywiłem szczerą nadzieję, że tak. Nie miałem bowiem siły zagrywać swojej ostatniej karty i jakby od niechcenia rzucić imionami żony i dwojga dzieci, a także nazwami przedszkola i szkoły, do których chodziły.
Poza tym kiedy się wciąga w coś rodzinę, nigdy nie wiadomo, co może z tego wyniknąć.
Podniosłem metalowy dynks.
– Ojej! – powiedziałem. – Znów zapomniałem to zamontować.
2
Czy każdy może zostać mordercą? Czy może niektórzy – ba, większość z nas – mają wmontowany mentalny albo moralny bezpiecznik uniemożliwiający odebranie życia drugiemu człowiekowi? Nie mówię tu o zabijaniu w obronie własnej czy w afekcie, ale o tym, czy da się nakłonić zwykłych dobrych ludzi – na przykład kogoś takiego jak Bent Halden – do zabicia bliźniego z zimną krwią przy kierowaniu się wyłącznie takim motywem, że im samym dzięki temu będzie się żyć trochę lepiej i łatwiej.
Właśnie o tym rozmyślałem, tnąc ciemność jak pługiem swoim volvem v60.
Jak zwykle z Oslo do Os o tak późnej porze jechało się nieco szybciej. Ledwie minęła północ, kiedy skręciłem na pobocze i zatrzymałem się na wzgórzu, z którego w dziennym świetle widać zarówno tabliczkę z nazwą gminy, jak i część wioski położoną wzdłuż jeziora Budal. W krótkich słowach: Os to osada licząca około tysiąca mieszkańców, a całą gminę zamieszkuje trzy tysiące osób. Położona jest sześćset metrów nad poziomem morza; lata są krótkie, ale gorące i suche, zimy natomiast ostre i intensywne. Samą wioskę i większość farm – bo to chłopska kraina – osłaniają zbocza doliny, a inne gospodarstwa – takie jak Opgard – położone są na zboczu góry, w otoczeniu pastwisk i minimalnej ilości ziemi uprawnej. Panuje chyba stereotyp, że mieszkają tu twardzi małomówni ludzie, którzy nauczyli się, jak przeżyć w surowym otoczeniu, i ten stereotyp, cholera, nie jest zbyt daleki od prawdy. Może właśnie te elementy tworzą wioskę balansującą między bliskim ciepłym współistnieniem a klaustrofobiczną kulturą plotki i zazdrości.
Pod względem gospodarki najważniejsza jest tutaj turystyka, głównie sprzedaż działek pod domki letniskowe, Os Spa i kemping, też z domkami. Zanim zbudowano Os Spa, które uczyniło Carla królem Os, rządził tu Willum Willumsen, sprzedawca używanych samochodów i właściciel kempingu. Chociaż tak naprawdę rządy sprawował wybrany z ramienia Partii Pracy naczelnik gminy Os, i to przez dwadzieścia pięć lat, dopóki sam nie zdecydował o swojej rezygnacji, a poza tym wciąż pozostawał szarą eminencją, której nowy naczelnik gminy nie mógł nie słuchać.
Nad szczytem Ottertind wisiał blady księżyc, a niebo było rozgwieżdżone. Nie za bardzo znam się na gwiazdach, to dla mnie zbyt wielkie i zbyt odległe, lecz gdyby ona siedziała obok mnie w samochodzie, to mógłbym przekazać sporo informacji o Os. Pokazałbym jej i opowiedział dokładnie, w czyim domu tam, w dole, się świeci.
Na krótki moment uległem wizji i wyobraziłem sobie, że właśnie ona siedzi obok mnie na fotelu pasażera, a nasza córka przysłuchuje się z tylnego siedzenia. A ja im tłumaczę, że wiecie, dziewczyny, tam gdzie widać najwięcej świateł, tam jest rynek, a tamto światło na wzgórzu tuż za nim to ten wielki dom, który buduje wujek Carl.
Wziąłem się jednak w garść i na siłę wróciłem do rzeczywistości.
Nie było mnie trzy dni, a już po dwóch zacząłem tęsknić za powrotem. Nie wiem dlaczego. Straciłem w tej wiosce wszystko, co miałem. Ale też i wszystko, co miałem, dostałem tutaj. Nienawidziłem tego miejsca, a zarazem je kochałem. Koniec końców, czego więcej można żądać od rodzinnej wioski?
Znów wrzuciłem bieg i volvo wjechało na drogę krajową. Dotarłem do zabudowań, minąłem warsztat i swoją stację benzynową, dom Smittów z oknami brudnymi od kurzu z drogi oraz wielkim plakatem na froncie reklamującym strzyżenie i solarium w taki sposób, że u przejezdnych musiał budzić wrażenie, iż obcinanie włosów i opalanie odbywa się symultanicznie.
Sto metrów dalej stał dom modlitwy. Akurat teraz farba łuszczyła się z białych ścian, ale taka sytuacja pojawiała się i znikała. Odkąd byłem dzieckiem, fale pobudzenia religijnego nieregularnie zalewały wioskę, a wtedy przez pewien czas trwało duchowe uniesienie, organizowano zbiórki pieniędzy i nakładano na dom modlitwy nowe warstwy farby. Po czym wszystko cichło, diabeł znów brał górę, a budynek kolejny raz pustoszał, pogrążał się w mroku i tylko w ścianach tkwiło echo mówienia językami oraz świadectw, które wiele obiecywały. Pewna groza kryła się zarówno w samym budynku, jak i w uśmiechniętych wędrownych kaznodziejach, którzy przyjeżdżali znienacka i zostawali tu przez kilka miesięcy. Tak jakby za tymi drzwiami pod krzyżem działy się różne dziwy, takie, o których nigdy się nie mówiło. To znaczy obok wszystkich tych cudownie skandalicznych rzeczy, o których plotkowano, a do których najprawdopodobniej nigdy nie doszło.
Zwolniłem nieco w centrum – jeśli można tak nazwać nieduży ryneczek – opuściłem szybę i spojrzałem na knajpę Swobodne Spadanie, jedyne w Os miejsce, do którego można się było wybrać w sobotni wieczór. Na potykaczu przed wejściem rozpoznałem staranny charakter pisma Erika: „DJ ERIK. HAPPY HOUR EVERY HOUR”.
Nawet tu, na zewnątrz, powietrze drgało od dudnienia basów, w środku na pewno był ścisk i tłum ludzi. Kiedy kupiłem Swobodne Spadanie za grosze od Erika Nerella, zrobiłem to nie z powodu wyobrażeń, że na branży rozrywkowej w Os można zarobić, tylko dlatego, że zależało mi na tej nieruchomości. Pewnego dnia – jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem – będzie warta sporo więcej niż kwota, za którą Erik musiał ją sprzedać. No cóż, jego błąd, po prostu źle prowadził ten lokal. W ramach dealu uzgodniliśmy, że Erik dalej będzie tu pracował, ale jako nową kierowniczkę zatrudniłem Julie, która pokazała, że potrafi poprowadzić stację benzynową pod moją nieobecność. Julie wyrzuciła stół bilardowy, kupiła za to piec do pizzy i wyrafinowany ekspres do kawy, a poza tym rozszerzyła asortyment piwa – oferowaliśmy teraz dwadzieścia marek z całego świata. Otwarte od dziesiątej rano do dziesiątej wieczór, a w piątki i soboty do pierwszej w nocy. I to naprawdę działało. Wprawdzie knajpa nie była kopalnią złota, ale wnosiła trochę życia w samym Os po siedemnastej; ponadto nie wolno nie doceniać efektu synergii, na który mogą wpływać takie miejsca.
Wprost na zachodzie i akurat w tej chwili dokładnie na tle księżyca zobaczyłem sylwetkę domu, do którego miał się wprowadzić Carl za pół roku, kiedy budowa zostanie ukończona. Ludzie nazywali go po prostu Królewskim Dworem, bo rzeczywiście przypominał pałac, gdy tak królował nad wioską jak w tej piosence Springsteena Mansion on the Hill.
Skręciłem w prawo, minąłem gospodarstwo Nergard. Zakonotowałem – tak jak konotują mieszkańcy wioski – że samochód Grete Smitt stoi na podwórzu za autem Simona. Zacząłem się wspinać wąską szosą ku szczytowi. Na zredukowanym biegu przejechałem przez Japoński Zakręt, a na koniec pokonałem Kozi Zakręt. Wjechałem na podwórze i zaparkowałem między stodołą a niedużym domem, obok bmw Carla.
Opgard. Nareszcie w domu.
Carl jeszcze nie spał. Wciąż nie przebrał się z garnituru i siedział teraz w starym fotelu bujanym taty w ogrodzie zimowym przy piwie. To był pomysł taty, że ten raczej ubogi dom, który zbudował w górskiej zagrodzie, ma mieć porch[1] w stylu amerykańskim. A pomysłem mamy było, że porch trzeba oszklić i od tej pory nazywać ogrodem zimowym. Chyba mówi to coś o ich pochodzeniu. Mama pracowała jako służąca i gospodyni u rodziny bogatego armatora w mieście; lubiła nazywać rzeczy z angielska, tak aby brzmiały elitarnie, i o naszej cuchnącej oborą sieni mówiła „hall”. Tata wychował się na wsi w Minnesocie z cadillakiem, kościołem metodystów i pursuit of happiness[2], a Carlowi i mnie nadał drugie imiona po dwóch republikanach. Mnie przypadło Calvin po prezydencie Calvinie Coolidge’u, a Carlowi Abel po Ablu Parkerze Upshurze, facecie, który załatwił aneksję Teksasu.
Z ogrodu zimowego mieliśmy widok na całą wioskę. Os Spa leżącego tuż za pagórkiem na zachodzie nie było widać, ale żeby tam dotrzeć, wystarczał nam kwadrans marszu po własnej ziemi. Tyle samo zajmowały zjazd do wioski i podjechanie do hotelu oznakowaną asfaltową drogą. Pytałem Carla, dlaczego upiera się przy jeżdżeniu tam autem – gdyby korzystał z własnych nóg, to może zdołałby zgubić chociaż parę z tych kilogramów, których przybywało mu z każdym rokiem, podczas gdy ja coraz bardziej chudłem. On jednak uważał, że szef hotelu powinien przybywać do pracy z pewnym dostojeństwem, a dodatkowe kilogramy tylko mu tego dostojeństwa przydają.
Usiadłem obok Carla, wyjąłem puszkę porcjowanego snusu marki Berry i włożyłem torebeczkę do ust. To tata mnie nauczył, że snus należy umieszczać pod dolną wargą, a nie pod górną, jak robią tutejsi. I że to musi być Berry, a nie skandynawskie gówno, które kupują inni.
– No i jak? – spytał Carl.
– Zobaczymy – odparłem.
Wziąłem z parapetu ostatnią nieotwartą butelkę piwa, wyjąłem z pochwy fiński nóż i zdjąłem kapsel. Dobre. Jedna butelka piwa zawsze smakuje dobrze. To pragnienie większej ilości odróżniało Carla i tatę ode mnie. Ja byłem tym niepijącym, designated driver[3] Carla od czasu, gdy dorosłem już na tyle, żeby jeździć samochodem, co w Os może oznaczać wiek sporo niższy niż dozwolony do zrobienia prawa jazdy. Od szesnastego roku życia woziłem Carla i Mari na tańce w Årtun, czekałem, piłem colę, biłem się, odwoziłem ich do domu. Mari zerwała z moim bratem, kiedy jej najlepsza przyjaciółka Grete Smitt doniosła jej, że Carl ją przeleciał. Wyjechał wtedy na studia do USA, a piętnaście lat później wrócił do domu z żoną i planami zbudowania Os Spa. To było już ponad osiem lat temu. Żona przepadła, ale hotel stał. Pięciogwiazdkowa kopalnia złota, wysokogórski hotel, duma wioski i jej jedyny claim to fame[4].
– Ale jak sądzisz? – Carl zdusił beknięcie.
Wzruszyłem ramionami.
– Dziewięćdziesiąt milionów koron za kolejkę górską to dużo.
– Mam na myśli geologa. Zaakceptował ofertę?
– Nie wiem. Dałem mu czas do namysłu.
– Serio? To znaczy, że ma jakieś wątpliwości?
– To znaczy, że na szczęście ma opory moralne.
– Na szczęście?
– Tak. – Wypiłem łyk. – Przeżywa teraz udręki sumienia.
– I to dla nas dobrze?
– To oznacza, że kiedy powie „tak”, nie będzie ryzyka, że zacznie żałować i zmieni zdanie. A ponieważ ma też moralność, to nie powie „tak” tylko po to, żeby nas oszukać.
– Czasami można by pomyśleć, że to ty z nas dwóch jesteś bystrzejszy – zauważył Carl. Przyłożył butelkę do ust i ją opróżnił.
To był żart. Ale niedaleki od prawdy. Mało kto uważał mnie za bystrzejszego od brata.
– Przyszła odpowiedź z działu bezpieczeństwa w zarządzie dróg – oznajmił Carl, wstając. – Piwo?
Uniosłem butelkę, pokazując, że jeszcze mam. Carl wyszedł, z kuchni dobiegły odgłosy otwierania i zamykania lodówki.
To była typowa dla niego dramaturgia. Zasiać ciekawość, a potem zrobić przerwę, aby oczekiwania mogły urosnąć. Pewnie dobrze działało, kiedy sprzedawał nowe projekty, ale ja już tak do tego przywykłem, że ani nie umierałem z napięcia, ani się nie niecierpliwiłem i nie irytowałem. Usłyszałem, że otwiera butelkę, a sam przesunąłem wzrok na Kozi Zakręt, który pławił się w księżycowym świetle. O tym, gdzie dokładnie co do metra kończy się droga publiczna, a zaczyna nasza prywatna, dyskutowaliśmy z zarządem dróg latami. Byliśmy zdania, że to do nich należy ustawienie bariery energochłonnej na załamaniu drogi w miejscu, gdzie skała opadała sto metrów pionowo w dół do Kotła, ciasnej rozpadliny, która bardzo niechętnie oddawała to, co dostała, zarówno gdy chodziło o kozy, jak i o ludzi. A jeśli do Kotła wpadły samochody, to je zatrzymywał.
Przypisy