Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Przedrzyj się przez kosodrzewinę i poznaj prawdziwą grozę…
Artur Grzelak w swoich opowiadaniach ukazuje szerokie spektrum grozy. Znajdziesz w nich szczyptę słowiańszczyzny, przesądów i mitów. Trafisz do postapokaliptycznej rzeczywistości, a także w odległe góry, skrywające wiele sekretów. Poznasz strach katowanych ofiar, zezwierzęcenie ich oprawców, frustrację i determinację bohaterów w obliczu najgorszego…
To różnorodne historie, które skłaniają do chwili refleksji nad otaczającą nas rzeczywistością i tym, co skrywa się na jej obrzeżach.
Czy odważysz się zboczyć z obranej ścieżki i zagłębić w gąszczu kosodrzewiny?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 367
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tytuł: Brnąc przez kosodrzewinę
Copyright © by Artur Grzelak, Płońsk 2022
Wszelkie prawa zastrzeżone.
All rights reserved.
Redakcja i korekta: Anna Dzięgielewska
Projekt okładki: Dawid Boldys – Shred Perspectives Works
Ilustracje: Łukasz Białek
Skład i łamanie: Krzysztof Biliński
Wydanie I
Wydawca: Planeta Czytelnika, Łódź 2022
planeta-czytelnika.pl
ISBN 978-83-67735-03-2
Promowaniem literackiego horroru w Polsce zajmuję się od lat. Przez cały ten czas zaznajomiłem się z rzemiosłem różnych twórców. Wielu autorów przewinęło się przez antologie, które organizuję, dlatego śmiało mogę nazywać siebie znawcą rodzimej grozy. Spośród wielu młodych talentów, których opowiadania miałem przyjemność czytać, tylko kilku z nich zdobyło moje serce. Mam na myśli tu talenty wrodzone, pisarzy nie tylko obytych z warsztatem, ale takich, którzy mają w sobie „to coś”. Z pewnością jednym z takich autorów jest Artur Grzelak, którego styl zachwyca, a konstruowane przez niego historie zaciekawiają jak żadne inne. Z pisarzem tym miałem styczność pierwszy raz przy naborze do antologii „Słowiański Horror”. „Pożóg” to jeden z najlepszych tekstów tego zbioru. Artur świetnie oddał klimat słowiańskiej grozy, przenosząc nas do dawnych czasów przed nastaniem chrześcijaństwa. Umiejętnie wykreowane postacie, wartka akcja, duszny klimat i plastyczność języka – wszystko to możemy znaleźć w tym jednym opowiadaniu.
Zresztą nie tylko w słowiańskich klimatach autor się odnajduje. Tekst z antologii horroru erotycznego „Tabu 2” był jednym z najlepiej ocenianych przez krytyków i czytelników, co pokazuje nam, że Artur odnajduje się zarówno w formach fantastycznych, jak i w bardziej ostrych klimatach ocierających się o gore. „Pierwotne instynkty” to mocny kawałek literatury, ukazujący nam ciemną stronę ludzkiej natury. Jest brutalnie, krwawo i erotycznie. W debiutanckim zbiorze Artura Grzelaka znajdziecie więcej świetnych tekstów, zróżnicowanych zarówno klimatem, formą, jak i samą fabułą. Fani horroru z pewnością nie będą zawiedzeni, a i miłośnicy klasycznej grozy będą wielce usatysfakcjonowani. Z przyjemnością polecam Wam „Brnąc przez kosodrzewinę”, to jedna z ciekawszych pozycji w roku 2022. Jestem pewien, że o książce tej zrobi się głośno, a Artur zbierze mnóstwo pochlebnych recenzji. Oby więcej takich autorów i książek, a polski horror z pewnością wyjdzie z podziemia.
Maciej Szymczak
Nigdy nie lubiłem małych miasteczek, a Blackwood zdawało się ich kwintesencją. Kilkadziesiąt budynków stojących wokół kwadratowego rynku, magazyny, spichlerze, niewielki dworzec kolejowy oraz obskurna restauracja pełna lokalnych pijaczków to wszystko, co mieścina miała do zaoferowania. Położona na wybrzeżu wśród rozległych pól i lasów Nowej Anglii miała stać się moim domem na najbliższe kilka miesięcy.
– Na pewno sobie poradzisz? – Głos Roberta wyrwał mnie z zamyślenia. – Wyglądasz na przerażonego.
– Dam sobie radę – odpowiedziałem, zmuszając się do uśmiechu. – Prowadź na kwaterę. Chmurzy się, pewnie zaraz zacznie padać.
Pobyt w Blackwood miał być dla mnie swoistą formą odwyku. Miejscem, w którym się wyciszę i dokończę pisać powieść, tak bardzo wyczekiwaną przez czytelników i wydawcę.
Po sukcesie pierwszej książki, W strugach deszczu, stałem się popularnym i rozchwytywanym autorem. Bostońscy wydawcy przebijali się w ofertach, a ja chętnie korzystałem z ich propozycji, a jeszcze chętniej przyjmowałem pieniądze, zaliczki i podpisywałem podsuwane pod nos umowy. Niestety, wraz z popularnością przyszły pokusy. Byłem zapraszany na liczne imprezy, bale, rauty, spotkania. Tam zaś najpierw pojawił się hazard, a z czasem nowomodne używki jak absynt, laudanum czy haszysz. Zamiast pracować nad kolejnymi historiami, coraz bardziej pogrążałem się w odmętach narkotycznych wizji. Opróżniłem szuflady i dostarczyłem wydawcom kilka pozycji, które na jakiś czas zaspokoiły ich potrzeby. Jednak czytelnicy wciąż czekali na nową powieść. Wydawca, po wypłaceniu sowitej zaliczki, coraz bardziej naciskał, abym wysłał chociaż kilka pierwszych rozdziałów, które dla zaostrzenia apetytów miały zostać wydrukowane w „Boston Herald”.
I wtedy właśnie zjawił się Robert. Znaliśmy się jeszcze ze studiów, ale potem nasze drogi życiowe poszły innymi torami. Spotkaliśmy się ponownie podczas jednego z przyjęć, gdzie przy butelce whiskey wspominaliśmy studenckie czasy. Okazało się, że Robertowi bardzo podobało się W strugach deszczu, a także miał kontakty w jednym z największych wydawnictw na Wschodnim Wybrzeżu. Pomógł mi parafować lukratywną umowę, a kiedy ociągałem się z pisaniem, postanowił mi pomóc.
Pamiętam, że kiedy się u mnie zjawił, byłem na potwornym kacu. Kilka ostatnich nocy spędziłem w palarniach opium i podrzędnych spelunach na North Endzie. Roztrzęsiony ledwie mogłem sklecić zdanie, więc kiedy roztoczył przede mną wizję udania się na prowincję w celu odpoczynku i nabrania sił, wydało mi się to świetnym rozwiązaniem.
Dzisiaj myślałem inaczej. Wiedziałem jednak, że dla dobra mojej kariery jest to najlepsze wyjście.
I tak właśnie znalazłem się w Blackwood.
– I jak ci się podoba? – spytał Robert, stawiając walizkę.
– Przytulnie. – Rozejrzałem się po klitce i starałem się nie zaśmiać. Pokój był niewielki, ledwie mieściło się w nim łóżko, szafa, stolik, a także nadszarpnięte zębem czasu drewniane biurko. – Prawie jak w domu.
– Takie ascetyczne wnętrze dobrze ci zrobi. Będziesz mógł się skupić na tym, po co tu przybyłeś.
Kiwnąłem głową i podszedłem do okna. Otworzyłem je i wyjrzałem na zewnątrz. Musiałem przyznać, że widok był całkiem przyjemny. Roztaczał się na porośnięte krzewami wzgórza, za którymi według słów Roberta było już niedaleko do wybrzeża. Odetchnąłem głęboko, chłonąc rześkie wiejskie powietrze, jakże inne od bostońskiego, gęstego i cuchnącego ludzkim gąszczem, do którego przywykłem przez ostatnie lata. Zakręciło mi się w głowie, organizm ciągle walczył ze skutkami ostatnich ekscesów. Pociemniało mi przed oczami, więc żeby nie upaść, przytrzymałem się framugi.
– Co tak pobladłeś? – Robert zbliżył się zaniepokojony. – Źle się czujesz?
– Wszystko w porządku – powiedziałem, odwracając się i siląc na uśmiech. – Po prostu odrobinę mnie to wszystko przeraża. Nigdy nie reagowałem zbyt dobrze na zmiany otoczenia. Ale nie musisz się obawiać, okolica nawet mi się podoba.
– Polecam spacer na wybrzeże, klify o tej porze roku wyglądają naprawdę cudownie. A teraz rozgość się, przebierz, a ja idę na dół, rozmówić się z ciotką. Dołącz do nas, jak będziesz gotów. Ciotka na pewno przygotuje kolację, a gotuje wyśmienicie.
Kiwnąłem głową i zamknąłem za Robertem drzwi. Jeszcze raz rozejrzałem się po pokoju, zdjąłem buty i opadłem na łóżko. Zaskrzypiało pod moim ciężarem, choć nie należałem do potężnych. Tryb życia, który ostatnio uskuteczniałem, doprowadził do tego, że wychudłem, byłem aż za szczupły, ubrania na mnie wisiały. Wystawały mi żebra, a twarz wydawała się blada i zapadnięta.
Czułem się zmęczony. Podróżą, zmianą otoczenia, a przede wszystkim trwającą już od kilku dni abstynencją. Oddałbym wszystko, żeby znaleźć się teraz w jednej z palarni opium na North Endzie i leżąc na matach, pozwolić ponieść się wizjom. Brakowało mi również towarzystwa Janet, która bywała moją kompanką podczas tych wycieczek. Do tego była również wspaniałą kochanką. Tęskniłem za jej ciepłem, wilgotnymi ustami, niewielkimi jędrnymi piersiami, kształtnymi pośladkami, zwinnym językiem i dłońmi. Spędzanymi wspólnie nocami i porankami, podczas których oddawaliśmy się miłosnym igraszkom.
Poczułem podniecenie, więc wstałem i podszedłem do okna, aby ochłonąć. Zaczęło padać, wiosenny deszcz wespół z nadchodzącym wieczornym chłodem skutecznie ostudził ciało i umysł. Wdychałem wilgotne powietrze, czując się coraz spokojniejszy.
Po kilku minutach odszedłem od okna, przebrałem się i postanowiłem zejść na dół, by poznać moją gospodynię.
Kamienica, w której miałem spędzić najbliższe miesiące, należała do ciotki Roberta. Była to starsza, lecz zadbana i wciąż żwawa kobieta. Kiedy zszedłem na parter, właśnie nakrywała do stołu.
– Właśnie miałem po ciebie iść. – Robert stał przy drzwiach salonu, popijając aromatyczną herbatę. – Pozwól, ciociu, że przedstawię. To mój przyjaciel, o którym ci wspominałem, Algernon Bloch.
Podszedłem do kobiety i ukłoniłem się na przywitanie.
– Margaret Covington – przedstawiła się.
– Miło panią poznać.
– Mnie również. Proszę, siadajcie. Zaraz podam coś do jedzenia.
Podziękowałem i zająłem miejsce przy stole. Nalałem sobie herbaty i napiłem się, czując jej aromatyczny smak i przyjemne ciepło rozlewające się po żołądku.
Gospodyni zaczęła przynosić z kuchni kolejne specjały. Ciasto dyniowe, ser, suszoną kiełbasę, a także pieczywo i powidła. Kolacja była naprawdę suta, dawno się tak nie najadłem. Po posiłku siedzieliśmy jeszcze przy stole i gawędziliśmy.
– Może chcecie napić się czegoś mocniejszego niż herbata? – zaproponowała pani Covington. – Po zmarłym mężu została mi pokaźna kolekcja brandy i whiskey.
– Lepiej nie. – Robert spojrzał na mnie znacząco. – Opowiadałem ci pokrótce sytuację Algernona, ciociu. Sama rozumiesz, że lepiej, jeśli chwilowo nie będzie raczył się wyskokowymi napojami.
Kobieta spojrzała na mnie troskliwie, a ja spuściłem głowę zawstydzony. Zaczerwieniły mi się policzki, czułem się jak uczniak przyłapany na szkolnych psotach.
– Nie obawiaj się, Robercie. Zadbam o niego.
Podniosłem wzrok, uśmiechnąłem się do pani Covington i powiedziałem:
– Dziękuję za pyszną kolację, ale pójdę się już położyć. Jestem zmęczony podróżą, a po tak doskonałym posiłku oczy same mi się zamykają.
– W takim razie spotkamy się jeszcze rano. Pociąg mam chwilę po dziesiątej. – Robert dolał sobie herbaty i spojrzał w moją stronę. – My jeszcze trochę posiedzimy i nadrobimy rodzinne zaległości.
Nie mogłem zasnąć. Po posiłku byłem odrobinę śpiący, jednak kiedy tylko wróciłem do swojego pokoju i rzuciłem się na łóżko, senność minęła. Leżałem wpatrzony w sufit. Na przemian było mi zimno i duszno. Co jakiś czas wstrząsały mną dreszcze.
Wiedziałem, że to skutek odstawienia opium. Przed przybyciem do Blackwood byłem u lekarza, który przepisał mi tabletki. Jednak na niewiele się one zdały. Nie mogłem się skupić, a kiedy tylko zamykałem oczy, kołowało mi się w głowie. Starałem się myśleć nad powieścią, a raczej nad momentem, w którym ją porzuciłem. Jednak czułem tylko pustkę.
Wstałem i zacząłem chodzić po pokoju. Podłoga skrzypiała cicho pod moimi stopami. Zbliżyłem się do okna, jednak panowała za nim tylko ciemność. W miasteczku nie paliły się latarnie, księżyc zasłoniły chmury, więc nie dawał nawet słabego blasku. Na zewnątrz słychać było jedynie wiatr.
Sięgnąłem po walizkę, w której trzymałem jeden ze swoich skarbów: maszynę do pisania wyprodukowaną przez znaną wytwórnię broni Remington. Na wolnym rynku kosztowała krocie, lecz mnie ofiarował ją jeden z moich czytelników, posiadający chyba największą plantację bawełny w Luizjanie, Patrick Smather. W strugach deszczu tak bardzo przypadła mu do gustu, że napisał do mnie list, w którym prosił o spotkanie. Kiedy przybył do Bostonu, podarował mi maszynę, a potem odbyliśmy kilkudniowy rajd po bostońskich lokalach. Smather okazał się również wielbicielem opium, alkoholu i kobiet.
Wyjąłem swojego remingtona i ustawiłem na biurku. Usiadłem przy nim i starałem się coś napisać. Jednak zdania nie chciały składać się w sensowną całość. Zdenerwowany zmiąłem zapisaną kartkę i cisnąłem ją w kąt pokoju.
Położyłem się do łóżka i zamknąłem oczy. Kilka godzin później udało mi się w końcu zasnąć.
Kiedy następnego ranka odprowadzałem Roberta na dworzec, byłem jeszcze bardziej zmęczony niż poprzedniego dnia. Spałem krótko, miałem podkrążone oczy, czułem ból w mięśniach, a umysł zdawał się przyćmiony.
– Napisz list, jak tylko poczujesz się lepiej. – Pociąg Roberta właśnie wtoczył się na niewielką stację w Blackwood. – Ciotka dobrze gotuje, więc powinieneś niebawem stanąć na nogi. I koniecznie daj znać, jak tylko coś napiszesz. Pamiętaj, w Bostonie będzie czekała na ciebie kupa forsy, kiedy skończysz powieść. Już ja o to zadbam.
– Będę pisał. – Uśmiechnąłem się wymuszenie i uścisnąłem mu dłoń.
Robert obejrzał się jeszcze, pomachał i wsiadł do pociągu, który za chwilę z metalicznym chrzęstem ruszył w drogę.
Miałem chęć zwiedzić Blackwood, o ile w tej mieścinie było coś wartego zobaczenia, jednak kiedy wychodziłem z dworca, zaczęło kropić. Niewielki kapuśniaczek szybko przerodził się w ulewę. Czym prędzej wróciłem więc do kamienicy pani Covington.
Przez kilka następnych dni ciągle lało. Nie było zimno, ale siąpiący deszcz skutecznie uniemożliwiał jakiekolwiek spacery. Zostałem więc zmuszony do przebywania w pokoju.
Moje aktywności ograniczyły się do krótkich wizyt na parterze, gdzie jadałem przygotowywane przez panią Covington posiłki. Odbyliśmy parę zdawkowych rozmów, jednak nigdy nie mogłem znaleźć wspólnego języka ze starszymi osobami, dlatego większość czasu spędzałem na górze.
Kiepsko spałem, ledwie trzy-cztery godziny na dobę. W nocy miewałem napady duszności. Kiedy już zasnąłem, śniły mi się koszmary, z których budziłem się bardziej zmęczony, niż gdy się kładłem. W ciągu dnia snułem się jak cień, nie mogąc znaleźć dla siebie miejsca. Próbowałem pisać, jednak wiedziałem, że te kilkanaście stron, które udało mi się sklecić, nie przedstawiają zbyt wysokiej jakości.
Często myślałem o Janet. Brakowało mi jej obecności, oficjalnie nie byliśmy parą, zresztą dziewczyna profesjonalnie zajmowała się uszczęśliwianiem mężczyzn. Jednak zawsze nas ku sobie ciągnęło, potrafiliśmy przegadać całe dnie i wieczory. Innym razem kochaliśmy się jak szaleńcy, jakby świat miał się skończyć wraz z nadejściem poranka. Początkowo byłem jej klientem w jednym z najlepszych domów publicznych w Bostonie. Z czasem zaczęliśmy spotykać się prywatnie. Może nie była to miłość, lecz jakieś pokrewieństwo ciał i dusz. W ten sposób lubiłem to definiować.
Zabrałem ze sobą kilka książek, ale chętnie odwiedzałem bibliotekę gospodyni. Pani Covington miała pokaźnych rozmiarów kolekcję. Znalazłem w niej kilka białych kruków, których próżno było szukać nawet w bostońskiej bibliotece. Na półce obok romansów i powieści przygodowych ujrzałem siedemnastowieczny przedruk Tablicy szmaragdowej, starożytnego manuskryptu przełożonego przez Izaaka Newtona. Za posiadanie De occulta Philosophia Libri Tres Henricusa Corneliusa Agrippy czy Astronomia Sagax Paracelsusa groziło kiedyś bliskie spotkanie z inkwizycją. Z nowszych pozycji dostrzegłem Dogme et Rituel de la Haute Magie francuskiego myśliciela Eliphasa Léviego. Zagadnięta pani Covington wyjaśniła, że ta niezwykła kolekcja należała do jej męża. Widać było, że miał ciekawe i dość nietypowe zainteresowania, gdyż większość ksiąg dotyczyła magii, zaklęć i pradawnych rytuałów.
Miałem chęć przeczytać którąś z ksiąg, jednak przypomniało mi się, jak uczestniczyłem kiedyś w seansie spirytystycznym, który okazał się farsą i oszustwem. Nigdy nie wierzyłem w siły nadprzyrodzone, choć czasem wykorzystywałem je w swoich utworach, a tamto wydarzenie tylko utwierdziło mnie w przekonaniu, że magia istnieje, ale wyłącznie na kartach książek.
Zmuszony byłem do walki z własną słabością. Czułem się już odrobinę lepiej. Bóle głowy, mięśni i nudności już nie męczyły mnie tak bardzo, więc wiedziałem, że pierwsze stadium odstawienia opium mam już za sobą.
Jednak w głębi duszy czułem, że gdybym tylko miał okazję, ponownie zatraciłbym się w charakterystycznych słodkich oparach.
Tej nocy spałem jak kamień, a obudziły mnie dopiero wpadające przez okno promienie wschodzącego słońca. W końcu przestało padać, pomyślałem zadowolony.
Miałem już dość siedzenia w czterech ścianach, więc czym prędzej się ubrałem i zszedłem na dół.
– Coś się stało, że wstałeś tak wcześnie? – spytała mnie zdziwiona pani Covington. Zdążyła już przywyknąć do tego, że wychodziłem z pokoju dopiero przed południem.
– Zapowiada się piękny dzień – odpowiedziałem z rzadko ostatnio goszczącym na twarzy uśmiechem. – Chciałbym zwiedzić okolicę.
– W samym mieście nie ma nic ciekawego. Parę sklepów, uliczek, jedynym zabytkiem godnym obejrzenia jest pochodzący z siedemnastego wieku kościół baptystów. Powinieneś wybrać się na wybrzeże, to co prawda ponad dwie mile piechotą, jednak widoki zrekompensują trud drogi.
–Właśnie taki miałem zamiar. – Szybko pałaszowałem przygotowane przez gospodynię jajka z bekonem, które popijałem słodką, aromatyczną kawą. – Robert też o tym wspominał.
– Musisz iść na wschód wzdłuż lasu, powinna prowadzić tamtędy ścieżka. Latem mieszkańcy często urządzają tam pikniki.
Dokończyłem śniadanie i wyszedłem z kamienicy, zapowiadając pani Covington, że prawdopodobnie wrócę dopiero wieczorem.
Najpierw udałem się w stronę znajdującego się na rynku sklepu. Ulice Blackwood były prawie wymarłe, minąłem ledwie kilka osób. Zastanawiałem się, ile duszyczek mieszka w tej mieścinie. W sklepie stały przede mną trzy osoby. Nawet tutaj ludzie muszą robić zakupy, pomyślałem, uśmiechając się w duchu.
Może by tak osadzić akcję powieści w niewielkim miasteczku podobnym do Blackwood? Sportretować lokalną społeczność, wpleść jakiś wątek nadprzyrodzony, rozmyślałem, stojąc w kolejce. Nie wydawało mi się jednak, żeby ktoś chciał o tym czytać, odrzuciłem więc pomysł i podszedłem do lady.
Kupiłem tytoń, bibułki, a także chleb i suszoną wołowinę. Wiedziałem, że mogę zgłodnieć podczas spaceru, a nie chciałem wracać do kamienicy zbyt wcześnie. Spędzone w pokoju dni dostatecznie dały mi się we znaki. Zastanawiałem się nad zakupem butelki whiskey, jednak zdrowy rozsądek wziął górę i zamiast tego dobrałem jeszcze dwa jabłka. Jak abstynencja, to abstynencja, pomyślałem z zadowoleniem, zapłaciłem sklepikarzowi i ruszyłem za miasto.
Dość szybko zostawiłem Blackwood za plecami, idąc zgodnie ze wskazówkami pani Covington. Słońce przyjemnie przygrzewało, a ćwierkanie ptaków i pojawiające się na drzewach i krzewach pąki zwiastowały nadejście wiosny.
Szedłem powoli, delektując się przyrodą i krajobrazem. Choć zawsze byłem mieszczuchem, musiałem przyznać, że całkiem mi się podobało. Ścieżka, o której wspominała pani Covington, odrobinę zarosła, jednak dało się nią iść.
W czasie wędrówki nieustannie myślałem o niedokończonej powieści, mając nadzieję, że spacer i świeże powietrze wspomogą proces twórczy. Odrzucałem kolejne pomysły i rozwiązania, w nadziei, że uda mi się wymyślić coś lepszego, bardziej oryginalnego i zaskakującego. Chciałem, żeby moja druga powieść była inna od W strugach deszczu. Poruszająca inne problemy, napisana odmiennym stylem. Przysparzało mi to wielu problemów, lecz wierzyłem, że się uda.
Skupiony na własnych myślach w końcu dotarłem na wybrzeże. W jednej chwili ujrzałem przed sobą błękit oceanu. Stałem na szczycie skalistego klifu, fale rozbijały się kilka metrów poniżej, po niebie szybowały mewy. Daleko na horyzoncie majaczyły kształty kutra rybackiego.
Widok zapierał dech w piersiach. Wcale się nie dziwiłem, że Robert uwielbiał tu przyjeżdżać. Usiadłem na trawie i rozprostowałem nogi. Dopiero teraz poczułem ból po długim marszu. W końcu przeszedłem ładny kawałek, pomyślałem z zadowoleniem. Sięgnąłem do torby po zakupione wcześniej produkty. Spacer zaostrzył mój apetyt.
Jadłem powoli, delektując się ciepłem słońca, szumem fal i widokiem. Żułem suszoną wołowinę i chleb, na deser przegryzłem jabłko, a potem wyjąłem tytoń i bibułki. Rzadko paliłem, jednak odkąd tylko opuściłem pokój tego poranka, czułem nikotynowy głód. Wiatr przeszkadzał mi w skręceniu papierosa, ale w końcu mi się udało. Smakował fatalnie, tytoń był kiepskiej jakości, lecz zaspokoił moją potrzebę.
Czułem się cudownie. Najedzony i odprężony położyłem się na trawie i przymknąłem powieki.
Obudził mnie chłodny powiew wiatru. Kiedy otworzyłem oczy, uświadomiłem sobie, że mam problem.
Zmęczony wędrówką, najedzony i ukojony szumem fal, musiałem zasnąć. Najwidoczniej moja drzemka trwała dość długo, ponieważ w tym czasie zmieniła się pogoda. Słońce już nie grzało, a niebo zasnuły ciemnie deszczowe chmury. Nad oceanem widziałem już przecinające horyzont błyskawice, z oddali dochodziły również grzmoty.
Czym prędzej wstałem, zebrałem swoje rzeczy i ruszyłem w stronę Blackwood. Miałem nadzieję, że zdążę dotrzeć do kamienicy, nim złapie mnie burza.
Niestety, myliłem się.
Lunął gwałtowny, rzęsisty deszcz. W jednej chwili zrobiło się ciemno jak w nocy. Zacząłem biec, chcąc chociaż dotrzeć do lasu. Już po minucie byłem przemoczony. Starałem się trafić na ścieżkę, którą tu przybyłem, jednak nie mogłem jej dojrzeć. Wspomagane porywistym wiatrem krople siekały mnie po twarzy, więc poruszałem się niemal na ślepo, byle znaleźć się bliżej miasta.
Biegłem przez las. Nieprzyzwyczajone do wysiłku płuca piekły ze zmęczenia. Potknąłem się o jakiś wystający korzeń, upadłem i uderzyłem się w głowę. Gramoląc się z ziemi, dotknąłem czoła i poczułem pod palcami płytkie rozcięcie. Dłoń i twarz szybko pokrywała mi krew.
– Kurwa – zakląłem. Kiedy ponownie dotknąłem rany, syknąłem z bólu.
Do moich uszu dotarł grzmot, znacznie bliższy niż te, które słyszałem na wybrzeżu. Później zajmę się raną, teraz muszę jak najszybciej wrócić do Blackwood. Poszedłem dalej, stąpając ostrożniej, nie chcąc ryzykować kolejnego upadku wśród leśnych ostępów. Na szczęście knieja po przejściu kilkuset jardów stawała się coraz rzadsza. Kiedy wyszedłem na polanę, rozejrzałem się z niepokojem, nie wiedząc, w którą stronę powinienem podążać.
Przez ulewny deszcz z trudem mogłem cokolwiek zobaczyć, jednak zdawało mi się, że niecałą milę ode mnie na wzgórzu majaczą mury jakiegoś zniszczonego budynku. Mam nadzieję, że dach jest cały, pomyślałem i zacząłem biec w tamtym kierunku.
Płuca paliły mnie coraz bardziej, z trudem łapałem oddech, byłem cały przemoczony, czułem, że cieknie mi z nosa, a z rany na czole sączy się krew. Gdzieś za plecami usłyszałem kolejny grzmot, więc zmusiłem się do większego wysiłku i przyspieszyłem.
Porośnięty chwastami budynek był coraz bliżej. Jego konstrukcja przypominała kościół z jedną wysoką, w połowie zawaloną wieżą. Na szczęście, kiedy wpadłem do środka, okazało się, że dach jest cały, nie licząc niewielkich dziur w popękanych dachówkach.
Od intensywnego biegu pociemniało mi przed oczami, schyliłem się, opierając dłonie o uda, i oddychałem głęboko, chcąc się uspokoić.
Dopiero kilka minut później, kiedy oddech mi się unormował, serce przestało bić jak oszalałe i przeszedł mi skurcz w łydkach, rozejrzałem się po budynku. Wnętrze było zdewastowane, wyglądało, jakby strawił je pożar. Ściany pokrywała sadza, a po podłogach walały się niedopalone resztki. Jedyną nienaruszoną rzeczą była dziwnie wyglądająca metalowa konstrukcja umiejscowiona na podwyższeniu. Zaciekawiony podszedłem bliżej. Przypominała stół w kształcie litery X, cały poznaczony brunatnymi śladami. Odchodziły od niego wąskie kanaliki, których końce niknęły w porozbijanych kamiennych misach.
Rozglądałem się dalej, zastanawiając się, cóż to za miejsce. Nie był to kościół żadnej ze znanych mi religii. Może w budynku spotykali się wyznawcy jakiegoś okolicznego kultu? Przechadzając się po wnętrzu, dostrzegłem błysk wśród gruzowiska zawalonej ściany.
Ukucnąłem i aby dostać się do źródła lśnienia, musiałem odrzucić sporo ceglanych okruchów. Sięgnąłem w utworzoną wnękę i chwyciłem świecący przedmiot.
Był to podłużny czarny kamień, w którego wnętrzu widać było emanujące czerwoną poświatą żyłki. Kiedy trzymałem go w dłoni, poczułem ciarki, jakby przepływała przez niego jakaś energia. Nigdy wcześniej nie widziałem nic podobnego, ale przecież nie byłem geologiem i takie rzeczy były mi obce. Kamień wydał mi się fascynujący i postanowiłem zabrać go ze sobą. Dopiero po chwili uświadomiłem sobie, że jest gorący, jakby dopiero co wyjęty z ogniska. Mimo to nie parzył mnie w rękę. Schowałem znalezisko do kieszeni marynarki i wyjrzałem na zewnątrz.
W końcu przestało padać. Zapadła już noc, więc czym prędzej ruszyłem w drogę powrotną do Blackwood.
– Miał pan szczęście, rozcięcie nie jest głębokie – powiedziała pani Covington, poprawiając założony wcześniej opatrunek.
Do kamienicy wróciłem późno w nocy. Błąkałem się przez kilka godzin po lasach, łąkach i polanach, nim w końcu dojrzałem odległe światła Blackwood. Kiedy wszedłem do pokoju, byłem przemarznięty, przemoczony i diabelnie zmęczony. Bez sił rzuciłem się na łóżko, zdejmując tylko mokre ubrania.
Kiedy obudziłem się rano, czułem pulsujący ból w głowie, gardło było suche i drapało, czułem, że mam gorączkę, a także paliły mnie mięśnie. Moja wczorajsza wycieczka krajoznawcza najprawdopodobniej skończy się zapaleniem płuc, pomyślałem.
Kiedy zszedłem na dół i zobaczyła mnie pani Covington, od razu zajęła się opatrywaniem rany, a następnie przygotowaniem ciepłego posiłku.
– Gdzie się tak załatwiłeś? – spytała gospodyni, stawiając przede mną szklankę z kawą i kilka naleśników.
– Poszedłem na wybrzeże. – Z trudem przełknąłem łyk gorącego napoju. Gardło bolało mnie coraz bardziej, słyszałem też, że mój głos jest zachrypnięty. – Złapała mnie burza, a kiedy chciałem skryć się przed deszczem, straciłem równowagę i potknąłem się o korzeń. Potem trafiłem do pewnego zniszczonego budynku, jakby kościoła, i tam przeczekałem nawałnicę.
– Kościoła? W lesie? – Pani Covington wyglądała na zdziwioną.
– Tak. Częściowo strawił go pożar. Nie wie pani, co to za budynek?
– Znam okolicę jak własną kieszeń, w lasach znajduje się parę starych chałup z czasów kolonialnych, ale o żadnym kościele nigdy nie słyszałam.
Miałem wrażenie, że zaprzeczenia pani Covington brzmią jakoś fałszywie. Wzrok miała rozbiegany, nerwowo skubała chusteczkę i szybko zmieniła temat, rzucając jakąś uwagę o nieznanych mi sąsiadach. Postanowiłem nie drążyć tematu, wzruszyłem ramionami i zająłem się naleśnikami. Po ich zjedzeniu, mimo wypicia kawy, poczułem się ociężały i senny.
– Dziękuję za śniadanie – powiedziałem. – Chyba pójdę się położyć, nie czuję się zbyt dobrze.
– Musiałeś się przeziębić, idź odpocząć. Zawołam cię na obiad. Och, bym zapomniała. – Pani Covington zniknęła w salonie i po chwili wróciła, niosąc coś w dłoni. – Wczoraj przyszedł do ciebie list.
Odebrałem korespondencję i kiedy zobaczyłem, od kogo przyszła, czym prędzej pognałem na górę. Moja kondycja nie była jednak najlepsza, bo kiedy stanąłem przed drzwiami pokoju, poczułem zawroty głowy, a przed oczami pojawiły się mroczki. Niech to szlag, będę chory, pomyślałem.
List przyszedł od Janet. Pisała, że brakuje jej mojej obecności i po dłuższych namowach udało jej się dowiedzieć od Roberta o miejscu, w którym przebywam. Postanowiła odwiedzić mnie w Blackwood. Przyjedzie pociągiem w kolejny piątek.
Chyba jeszcze nigdy nie cieszyłem się tak z żadnego listu.
Od kilku dni trawiła mnie gorączka będąca pokłosiem nieszczęsnej wyprawy na wybrzeże. Prawie cały czas leżałem w łóżku, z przerwami jedynie na toaletę oraz posiłki. Nie mogłem się na niczym skupić, próby pisania porzuciłem już dawno, czytanie również nie sprawiało mi przyjemności, stało się nużące i wywoływało ból głowy.
Do tego męczyły mnie koszmary. Niepokojące wizje rodem z ezoterycznych książek. Powinienem przewidzieć, że czytanie przed snem De occulta Philosophia Libri Tres, pożyczonej z biblioteczki pani Covington, nie było dobrym pomysłem. Śniły mi się ogromne, strzeliste budowle położone u stóp górskiego masywu. Po brunatnym niebie fruwały bestie stanowiące skrzyżowanie małpy z jastrzębiem o długich, zakrzywionych i lśniących w słońcu dziobach.
Innym razem ujrzałem wyłaniający się z morskich odmętów posąg jakiegoś humanoidalnego monstrum. Twarz stworzenia była podłużna, pełna mackowatych wypustek i zakończona haczykowatym dziobem.
Jednak dopiero dzisiejszy sen prawdziwie mną wstrząsnął. Byłem w budynku, w którym skryłem się przed burzą. Musiało to być przed jego zniszczeniem, nie było bowiem śladów po pożarze. Na stole w kształcie litery X leżała skrępowana, naga kobieta. Nad nią pochylał się mężczyzna, ubrany w powłóczystą czarną szatę, na głowie nosił ptasią maskę z zakrzywionym dziobem. Wbił w pierś niewiasty ceremonialny sztylet i rozpruł ją od szyi po łono. Krew spływała przez kanaliki do kamiennych mis. Inni uczestnicy ceremonii podchodzili kolejno z kielichami i napełniali je, a następnie wypijali krew ofiary. Kapłan odwrócił się w moją stronę. Zobaczyłem, że do maski przymocowany ma ciemny kamień z czerwonymi żyłkami, który lśnił krwawo. Mężczyzna przemówił w nieznanym mi, charczącym języku i wskazał mnie czubkiem sztyletu.
Obudziłem się zlany potem. Trwożliwie rozejrzałem się i dopiero kiedy uświadomiłem sobie, że jestem w pokoju, oddech mi się uspokoił. Po chwili dotarło do mnie, że coś trzymam w zaciśniętej prawej ręce. Kiedy otworzyłem dłoń, ujrzałem znaleziony parę dni wcześniej czarny kamień. Żyłki lśniły czerwienią, zdawały się pulsować i dopiero kiedy odłożyłem go na stolik, zblakły i straciły kolor.
Cóż to za dziwo, pomyślałem. Jednak nie miałem czasu się zbytnio zastanawiać, czym jest tajemnicze znalezisko. Dzisiaj czułem się już o wiele lepiej. Musiałem wstać, umyć się, ogolić i przebrać.
Był piątek, do Blackwood miała przyjechać Janet.
Kiedy nie widzi się kogoś przez dłuższy czas, jego rysy twarzy powoli zacierają się w pamięci. Jednak gdy ujrzałem Janet wysiadającą z pociągu, oniemiałem. Znałem każdy zakątek jej ciała, mimo to wydawało mi się, że widzę ją po raz pierwszy.
Podbiegłem do niej, by pomóc jej wysiąść i zabrać bagaże. Uścisnąłem ją i pocałowałem na przywitanie, a ona odwzajemniła moją czułość. Jej usta były chętne i wilgotne, wtuliła się we mnie całym ciałem, a ja musiałem ją od siebie odsunąć, żeby stłumić rosnące podniecenie.
– Nawet nie wiesz, jak się cieszę, że przyjechałaś – powiedziałem, odbierając od niej walizkę. – Bez towarzystwa zaczynałem wariować w tej dziurze.
– Wcale się nie dziwię. Robert nie mógł wywieźć cię już dalej. – Uśmiechnęła się kokieteryjnie, a ja poczułem, że miękną mi nogi. Pragnąłem ponownie porwać ją w ramiona, jak najszybciej rzucić na łóżko i ujrzeć jej cudowne, nagie ciało. – Jakie atrakcje zaproponujesz znużonej podróżą niewieście? Uraczysz mnie historią tej malowniczej mieściny czy może zaprosisz na spacer po jej zabytkach?
– W gruncie rzeczy Blackwood nie jest takie złe. – Janet podobnie jak ja była przyzwyczajona do życia w mieście. Każda chwila poza Bostonem była dla niej jak podróż w dzikie ostępy Afryki lub Południowej Ameryki. – Najpierw zostawimy twoje rzeczy na stancji, już uprzedziłem moją gospodynię, panią Covington, że będę miał gościa. Następnie zabiorę cię do najlepszej restauracji w mieście. Co prawda jest tylko jedna, ale serwują tam naprawdę pyszne żeberka. Co ty na to?
– Prowadź. – Janet ujęła mnie pod rękę. Od jej zapachu zakręciło mi się w głowie. Po raz pierwszy od dawna byłem szczęśliwy.
– Muszę przyznać, że całkiem dobrze gotują na tej prowincji. – Janet wytarła usta i przeciągnęła się kusząco. – Kucharze na North Endzie mogliby przyjechać tutaj na praktyki.
– Mówiłem ci, że Blackwood ma swoje plusy. – Uśmiechnąłem się. Spojrzałem dziewczynie w oczy i powiedziałem: – Tęskniłem za tobą.
– Miło to słyszeć. Uwierz, że ja również. W Bostonie zostali sami nudziarze. Odkąd wyjechałeś, nic się tam nie dzieje.
Poopowiadała mi trochę o ostatnich wydarzeniach wśród bostońskich elit. O tym, jak to znany malarz na jednym z suto zakrapianych rautów wyzwał na pojedynek szermierczy pewnego oficera. Na innym przyjęciu były oficer, po zażyciu sporej porcji laudanum, chciał zademonstrować swoją celność. Niestety zamiast w jabłko ustawione na głowie współuczestnika imprezy trafił odrobinę zbyt nisko. Opowiadała o tym, jak to małżonka pewnego nowobogackiego handlarza futer miała kilku czarnoskórych kochanków, czym doprowadziła swego męża do samobójstwa. Nic nieznaczące fakty i wydarzenia, które kiedyś stanowiły dla mnie główne źródło rozmów, plotek i uciechy.
– Dość już tych historii – ucięła opowieść Janet. – Powiedz lepiej, co u ciebie? Oprócz tego, że ci się przytyło.
– A dziękuję. – Nie ukrywając radości, poklepałem się po brzuchu. Rzeczywiście podczas pobytu w Blackwood przybrałem parę kilo. – Kryzys twórczy nadal trwa, jeśli o to pytasz. Poza tym, że bardzo mi ciebie brakowało, żyje mi się tu całkiem nieźle. Pani Covington dobrze gotuje, na stancji nie ma karaluchów i pluskiew, a ostatnio nawet przestało padać.
Kobieta zaśmiała się głośno, po chwili zreflektowała się i zasłoniła usta wyraźnie speszona, kiedy zobaczyła skupione na sobie spojrzenia innych gości restauracji.
– Przepraszam – szepnęła, nie przestając się uśmiechać. – Ale chyba nie masz racji z deszczem. Spójrz za okno.
Rzeczywiście, pogoda znowu się pogorszyła. Niebo zasnuły ciemne chmury, a opady z każdą chwilą przybierały na sile.
– W takim razie nici ze spaceru. – Złapałem ją za rękę i poczułem, jak odwzajemnia uścisk. Jej dłoń była delikatna i ciepła. – A miałem pokazać ci ciekawe miejsce, na które przypadkiem natknąłem się w lesie.
– Zdążymy – powiedziała Janet, patrząc mi w oczy. Uwielbiałem, kiedy w ten sposób przeszywała mnie wzrokiem. Kolejny raz w jej obecności poczułem przyjemny dreszcz podniecenia. – Przecież jeszcze nie wyjeżdżam.
– Całe szczęście – odrzekłem. – Skoro pada, nie pozostaje nam nic innego, jak udać się do pani Covington. Jutro też jest dzień.
A dzisiaj nacieszmy się sobą, pomyślałem.
Ku mojemu niezadowoleniu pani Covington i Janet szybko znalazły wspólny język. Oznaczało to, że zamiast podziwiać piękne ciało dziewczyny, musiałem słuchać ich rozmowy na nieinteresujące mnie kobiece tematy. Zganiłem się w myślach za takie podejście, jednak doskwierająca samotność, teraz pobudzona bliskością kochanki, nie dawała mi spokoju. Do tego często budziła się we mnie hedonistyczna natura, która notabene doprowadziła mnie do odwyku w Blackwood.
Moja gospodyni, mimo że mieszkała na prowincji i lata młodości miała już za sobą, wypytywała młodszą kobietę o najnowsze trendy modowe panujące w Bostonie. Wymieniały się składnikami odchudzających wywarów, a także kremów wygładzających cerę. Do tego raczyły się nalewką, zajadały ciastka i szczebiotały wesoło, jakby znały się nie od godziny, a co najmniej od dekady.
– Idę się przewietrzyć – powiedziałem, odstawiając na stolik szklankę z rumiankiem. Janet zerknęła na mnie i mrugnęła okiem. Uśmiechnąłem się i zarumieniłem, czując się jak młodzieniec na pierwszej schadzce.
Wyszedłem przed kamienicę i odetchnąłem głęboko. Przestało padać, a wieczorne powietrze było ciepłe i wilgotne. Oby zwiastowało to polepszenie pogody, pomyślałem. Chciałem następnego dnia zabrać Janet na wybrzeże, pokazać niesamowite widoki, pokochać się z nią nad klifami.
Sięgnąłem do kieszeni płaszcza w poszukiwaniu skręconego wcześniej papierosa. Zamiast tego wymacałem inny podłużny kształt. Był to czarny kamień, który znalazłem w kościele. Wypełniające go żyłki były teraz jakby wyblakłe, straciły swój intensywny szkarłatny blask. Jak on się znalazł w mojej kieszeni, zastanawiałem się, obracając kamień w dłoni. Musiałem go bezwiednie schować, kiedy w pośpiechu ubierałem się, wychodząc na dworzec.
Podpaliłem papierosa i przyjrzałem się znalezisku. Może to jakiś obiekt sakralny wykorzystywany podczas nabożeństw, myślałem. W końcu znalazłem go w kościele. Im dłużej trzymałem kamień w dłoni, tym cieplejszy się stawał. Czerwone nitki jakby ożyły i odzyskały kolor.
Możliwe, że to jakiś artefakt antycznej cywilizacji, uruchomiła się moja pisarska wyobraźnia. Albo indiański kamień służący do porozumiewania się z duchami przodków. Warto wykorzystać taki motyw w opowiadaniu lub noweli, pomyślałem, dopalając papierosa.
Wpatrywałem się w podłużny kształt jeszcze przez chwilę. Dopiero kiedy na twarz spadły mi ciepłe krople deszczu, wyrwałem się ze stuporu. Nagle poczułem się senny i zmęczony. Zaczęła mnie boleć głowa i mięśnie, jakby kamień wyssał ze mnie wszystkie siły witalne. Schowałem go z powrotem do kieszeni płaszcza i wróciłem do kamienicy.
Pani Covington i Janet właśnie kończyły butelkę nalewki, ciągle rozmawiając i śmiejąc się głośno.
– Źle się czuję – powiedziałem, stając w drzwiach. – Chyba pójdę się położyć.
– Zaraz do ciebie dołączę. – Janet odwróciła się w moją stronę i uśmiechnęła zalotnie. – Mamy jeszcze z Margaret jeden temat do obgadania.
– W porządku. – Odwróciłem się i powolnym krokiem zacząłem wchodzić po schodach.
Na górze rzuciłem się na łóżko, rozbierając się pospiesznie. Zapadłem w nerwową drzemkę przerywaną koszmarami podobnymi do tych, które nawiedzały mnie poprzedniej nocy. Znowu były w nim tajemnicze postaci z ptasimi maskami na twarzach, zakrwawiony ołtarz, a także lśniący czerwonymi żyłkami kamień.
Obudziłem się, kiedy Janet kładła się do łóżka. Poczułem przy sobie jej ciepłe, nagie ciało, a także zapach, który przyprawiał mnie o podniecające dreszcze. Zaczęła mnie całować po szyi, a jej ręka powędrowała niżej. Drgnąłem z rozkoszy i zacząłem odwzajemniać pieszczotę. Kochaliśmy się szybko, zwierzęco, spragnieni doznań i bliskości. Po wszystkim zasnąłem jak po solidnej dawce laudanum, nie niepokojony żadnymi koszmarami.
Nazajutrz znowu padało.
Jednak byłem z tego powodu zadowolony. Kochaliśmy się z Janet o poranku, jak tylko otworzyliśmy oczy. Tym razem pozwoliliśmy sobie nacieszyć się naszymi ciałami. Po wszystkim leżeliśmy wtuleni, sycąc się własną obecnością. I pewnie wylegiwalibyśmy się tak cały dzień, gdyby nie pani Covington. Około dziesiątej zawołała nas na śniadanie. Spożyliśmy je ze smakiem, podobnie jak aromatyczną kawę.
Dawno nie czułem się tak dobrze. Rozpierała mnie energia i chęć do działania.
– Jeśli nie masz nic przeciwko, po jedzeniu zabiorę się za pisanie. – Uśmiechnąłem się do Janet i chwyciłem ją za rękę. – Twoja obecność pozytywnie wpłynęła na moją wenę.
– Oczywiście. My z Margaret sobie przez ten czas pogawędzimy. Widziałam całkiem bogatą biblioteczkę, więc może znajdę sobie coś do poczytania dla zabicia czasu.
Kiedy wróciłem na górę i zasiadłem przed remingtonem, wszystkie pomysły, które tliły mi się w głowie w trakcie śniadania, nagle uleciały. Starałem się pisać, jednak zdania wychodziły nieskładne. Zirytowany zakląłem i wstałem od biurka. Skręciłem sobie papierosa, otworzyłem okno i zapaliłem, chcąc ukoić nerwy.
Rześkie, wilgotne powietrze orzeźwiło mnie, jednak utrudniało palenie. Żar z papierosa wpadł do wnętrza pokoju, prosto na stertę zapisanych kartek. Na szczęście szybko udało mi się dogasić żarzące się papiery.
Kilka następnych godzin spędziłem na przepisywaniu zapisków z przypalonych stron. Zamiast posuwać prace naprzód, cofałem się i wracałem do punktu wyjścia, pomyślałem ze złością w chwili, kiedy w drzwiach pokoju stanęła Janet i zapytała:
– I jak ci idzie pisanie?
Postanowiłem przemilczeć swoje niepowodzenie, więc po prostu wstałem i przytuliłem się do niej.
– Na dzisiaj wystarczy. – Wysiliłem się na uśmiech. – A ty co porabiałaś?
– Pogrzebałam trochę wśród książek, mąż pani Covington miał ciekawe zainteresowania.
– Wiem. Okultyzm, magia, czary. Zdążyłem już przejrzeć parę pozycji.
– Kilka to prawdziwe rarytasy. Moi znajomi z Bostonu mogliby zapłacić za nie fortunę. – Janet była bardzo podekscytowana. Zawsze wtedy marszczyła brwi, a na jej policzkach wykwitał uroczy rumieniec.
Uświadomiłem sobie, że dziewczyna interesowała się podobnymi rzeczami i że to właśnie ona zaciągnęła mnie kiedyś na nieudany seans spirytystyczny. Prowadząca go kobieta okazała się hochsztaplerką wyłudzającą pieniądze od łatwowiernych uczestników.
– Znalazłam coś ciekawego. – Janet zniżyła głos do konfidencjonalnego szeptu, spoczęła na łóżku i gestem nakazała mi się zbliżyć. – Kiedy przeglądałam Astronomia Sagax, znalazłam w niej wycinki z jakiegoś lokalnego dziennika. Datowane były na tysiąc osiemset siedemdziesiąty szósty rok. Artykuł był autorstwa męża pani Covington i dotyczył wydarzeń mających miejsce w okolicy. Otóż niedaleko Blackwood stał opuszczony kościół, zbudowany jeszcze przez angielskich kolonizatorów dwa stulecia temu. Zagnieździł się tam pogański kult, wyznawcy odprawiali nieznane obrządki i rytuały. Przyzywali jakieś pradawne bóstwa czy inne demony. Ponoć porywali młode dziewczyny i składali je w ofierze. Zawsze chciałam zobaczyć takie miejsce. Ciekawe, czy jeszcze istnieje. Przez tyle lat miejscowi mogli je zniszczyć albo…
– Wiem, gdzie jest ten kościół – przerwałem dziewczynie, a ona spojrzała na mnie ze zdziwieniem. – Natrafiłem na niego podczas przechadzki na wybrzeże. To całkiem niedaleko.
– Pójdziemy tam? – Oczy Janet się rozszerzyły. Wyglądała teraz jak mała dziewczyna, która pragnie dostać nową zabawkę. – Proszę.
– Jak tylko poprawi się pogoda. To wcale nie tak daleko od Blackwood. – Przez moment zastanawiałem się, czy nie powiedzieć jej o kamieniu, który znalazłem, ale Janet rzuciła mi się na szyję.
– Dziękuję – powiedziała, zasypując mnie pocałunkami.
Powoli zacząłem zdejmować z niej suknię, pieszcząc i gładząc smukłe ciało. Po chwili zapomnieliśmy o kościele, kultystach i pogańskich obrzędach.
Liczyliśmy się tylko my i rozkosz, którą sobie dawaliśmy.
– Przygotowałam wam prowiant na drogę. – Pani Covington wskazała wiklinowy koszyk stojący na stoliku. – Morskie powietrze potrafi przyprawić o niesamowity apetyt, nie tylko na jedzenie. – Gospodyni puściła oczko w stronę Janet. Spuściłem głowę, czując, że się rumienię i mając nadzieję, że nie słyszała naszych nocnych harców.
Poranek powitał nas niewidzianym od kilku dni słońcem, więc zaraz po śniadaniu zaczęliśmy zbierać się do spaceru na wybrzeże.
– Daleko do tego kościoła? – zapytała Janet po przejściu niecałej mili. – Może najpierw zajrzymy do niego, a potem ruszymy dalej?
– Czemu nie.
– Świetnie. Kiedy tam dotrzemy, będę miała dla ciebie niespodziankę. – Dziewczyna uśmiechnęła się zalotnie.
– Jaką? – spytałem zaciekawiony, wyobrażając sobie różne rzeczy. Moja hedonistyczna natura po raz kolejny dała o sobie znać i wyobraziłem sobie nagą Janet we wnętrzu zrujnowanego kościoła.
– Gdybym ci powiedziała, to nie byłaby niespodzianka. Będziesz musiał jeszcze trochę zaczekać.
Przytaknąłem i przyspieszyłem kroku. Szliśmy przez rzadki las, pełen niewielkich pagórków i wykrotów. Musieliśmy uważnie stawiać kroki, żeby nie zawadzić o korzenie czy zwisające gałęzie i połamane konary.
Wędrowaliśmy przez prawie dwie godziny, by dotrzeć do kościoła. W międzyczasie pomyliłem drogę i zatoczyliśmy koło. Na szczęście lasy nie były duże, więc po jakimś czasie ujrzeliśmy porośnięty chwastami budynek.
– Inaczej go sobie wyobrażałam – wydyszała zmęczona Janet, kiedy w końcu stanęliśmy przed wejściem. Podobnie jak ja była przyzwyczajona do miejskiego trybu życia, a najdłuższe spacery, jakie odbywała, prowadziły od knajpy do knajpy. Niestety, w Blackwood nie funkcjonowały dorożki, które mogłyby nas przetransportować z miejsca na miejsce.
– Rozczarowana? – Również odczuwałem trudy wycieczki, jednak starałem się nie dać tego po sobie poznać.
– Spodziewałam się jakiejś magicznej aury czy czegoś podobnego. A to po prostu zwykłe ruiny.
– W środku jest trochę ciekawiej – powiedziałem, popychając drzwi. Otworzyły się ze skrzypnięciem, a Janet, nie czekając dłużej, weszła do środka.
Od razu zbliżyła się do ołtarza, przyglądając się mu uważnie. Powiodła ręką po pokrytych szkarłatnymi plamami kanalikach, a kiedy odwróciła się do mnie, jej oczy błyszczały fascynacją.
– To tutaj składali ofiary.
– Niewykluczone. – Usiadłem na jednej z niewielu ocalałych ław, przyglądając się, jak Janet bada wnętrze budowli. Wyglądała jak poszukiwacz skarbów, szperając i przeszukując wszystkie zakątki kościoła.
Odczekałem parę minut, aż dziewczyna zaspokoi swoją ciekawość, i zapytałem:
– Wspominałaś coś o niespodziance?
Janet podeszła do mnie i zajrzała do wiklinowego kosza od pani Covington. Wyjęła z niego butelkę śliwkowej nalewki, a następnie sięgnęła do swojej torebki i wyciągnęła z niej niewielki pakunek. Ciągle się uśmiechając, zaczęła go rozpakowywać. Po chwili w jej dłoni pojawiła się niewielka buteleczka wypełniona charakterystyczną, dobrze znaną mi substancją.
Laudanum.
Poczułem falę gorąca i ściśnięcie w żołądku, a dłonie zaczęły mi drżeć. Podczas pobytu w Blackwood zdążyłem już zapomnieć o moim uzależnieniu, a teraz miałem przynoszący ukojenie preparat na wyciągnięcie ręki.
– Nie powinienem. – Głos mi zadrżał. – Przecież wiesz, że trafiłem tu na odwyk.
Janet usiadła obok i odkręciła obie butelki, najpierw nalewkę, potem laudanum. Napiła się z obu po niewielkim łyku i wyciągnęła w moją stronę.
– Wiem, ale przecież widzę, jak się męczysz. Nawet w łóżku jesteś mniej zaangażowany niż kiedyś. Poza tym to tylko ten jeden raz. Specjalnie czekałam, aż opuścimy dom pani Covington, żebyśmy mogli zrobić to we dwoje. Z dala od innych. Żebyś nie musiał się niczego obawiać. – Jej słowa brzmiały kojąco. Wpatrywałem się w butelkę laudanum jak zahipnotyzowany, wiedząc, jakie może mi dać przyjemności.
– Poza tym, zanim przyjechałam do Blackwood, rozmawiałam z doktorem Spencerem, z pewnością go pamiętasz, bywał czasem na North Endzie.
Owszem pamiętałem doktora Spencera, pamiętałem również to, że to on był głównym dostarczycielem laudanum i innych specyfików dla połowy Bostonu. Mimo to, ignorując krzyczący gdzieś z tyłu głowy zdrowy rozsądek, chłonąłem słowa Janet jak gąbka wodę.
– Tak więc doktor Spencer mówił, że nie można odstawiać opium od razu, tylko stopniowo. Krok po kroku.
Chwyciłem butelki w dłonie i się napiłem. Laudanum było gęste, o wyrazistym ziołowym smaku. Popiłem słodką śliwkową nalewką i poczułem rozlewające się po ciele ciepło.
– Od razu odzyskałeś kolory – zaśmiała się Janet i pocałowała mnie w policzek.
Kilka minut później obie butelki były opróżnione. Rozłożyliśmy koc niedaleko ołtarza, gdzie było najmniej gruzu, i położyliśmy się, wtulając w siebie. Poczułem ciarki na karku i głowie, a także spokój i odprężenie.
Moje myśli odpłynęły gdzieś daleko.
Kiedy się ocknąłem, wiedziałem, że stało się coś złego. Miałem zakrwawione dłonie i ubranie, a w ustach czułem metaliczny posmak. Starałem się przypomnieć sobie, co zaszło, jednak w pamięci pozostała tylko wypełniona ciemnością pustka.
Z trudem podniosłem się z ziemi, rozejrzałem i zmartwiałem. Na stole w kształcie litery X leżała Janet. Była naga, a od jej szyi aż do łona ziała ogromna czerwona rana. Wszędzie było pełno krwi. Podbiegłem do kobiety w złudnej nadziei, że to tylko przywidzenie. Chwyciłem ją za głowę, chcąc obudzić, otwierałem jej oczy, szeptałem, żeby wstała. Wszystko bezskutecznie. Załkałem żałośnie i upadłem na kolana.
Czy ja to zrobiłem? Czy pod wpływem laudanum i ostatnich snów zabiłem Janet? Nie mogłem w to uwierzyć.
Wybiegłem z budynku. Była już noc, księżyc jasno świecił na bezchmurnym niebie. Gdzieś w oddali zahuczała sowa. Nad głową przeleciał mi jakiś kształt. Kątem oka ujrzałem stworzenie, które widziałem również w jednym ze snów. Nie wiedząc, czy to rzeczywistość, majak czy narkotyczne przywidzenie, na wszelki wypadek rzuciłem się do ucieczki.
Gnałem do Blackwood jak opętany. Byłem przerażony i nie wiedziałem, co mam czynić. Co ja najlepszego zrobiłem? Kiedy dotarłem do miasta, mrok nocy zmieniał się w szary świt. Po cichu wszedłem do swojego pokoju. Szybko zmyłem krew i przebrałem się w czyste ubranie. Spakowałem kilka najpotrzebniejszych rzeczy do walizki, zabrałem maszynę do pisania, a także zakrwawioną garderobę.
Ostrożnie wyszedłem z kamienicy, nie chcąc obudzić pani Covington. Poszedłem do lasu, nazbierałem chrustu i rozpaliłem ognisko. Wrzuciłem do niego ubrania i poczekałem, aż się spalą.
Następnie udałem się w stronę dworca, licząc na to, że uda mi się złapać jakiś pociąg. Miałem szczęście, najbliższy transport do Bostonu odjeżdżał za dwadzieścia minut.
Kupiłem bilet i usiadłem na peronie, chcąc uspokoić drżące dłonie. Co się stało w nocy? Jak to możliwe, że zamordowałem Janet? Co mnie opętało? To przez laudanum, pomyślałem, szukając jakiejkolwiek wymówki. Wiele się mówiło o przypadkach szaleństwa zdarzających się przy przedawkowaniu.
Kiedy w końcu przyjechał pociąg, wsiadłem do niego jak w malignie. Ciągle miałem przed oczami rozcięte ciało Janet. Zadrżałem mimowolnie, bo wiedziałem, że ten widok będzie mnie prześladował do końca życia.
Zająłem miejsce w przedziale, mając nadzieję, że nikt się do mnie nie dosiądzie. Kiedy pojawił się konduktor, starałem się wyglądać normalnie, choć czułem, że dłonie nadal mi drżą, a gdy mężczyzna oddawał mi bilet, zobaczyłem na swojej ręce niedomyty krwawy ślad.
Uspokoiłem się odrobinę, kiedy pociąg ruszył. Skoro nie złapano mnie na gorącym uczynku, powinno ujść mi to na sucho, pomyślałem i sam skarciłem siebie za tę myśl. Jestem mordercą, kołatało mi po głowie. Zaszlachtowałem niewinną kobietę.
Żeby zająć czymś myśli, sięgnąłem do walizki po maszynę do pisania. Oprócz niej w środku znajdowało się coś jeszcze. Tkwił tam czarny kamień, choć wcale nie pamiętałem, bym go ze sobą zabierał. Ująłem go w dłoń, był gorący. Czerwone żyłki lśniły jasnym blaskiem. Kiedy go dotykałem, czułem, jak spływa na mnie spokój i ukojenie.
Przygotowałem remingtona i zacząłem pisać. Słowa same wydobywały się spod palców i spływały na papier. Nagle wszystko stało się proste i przejrzyste.
Spojrzałem na leżący obok kamień. Ciągle lśnił, nic nie tracąc ze swojego blasku.
Uśmiechnąłem się i pisałem dalej.