Brzydcy - Scott Westerfeld - ebook + książka

Brzydcy ebook

Westerfeld Scott

4,0

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Światowy bestseller i jedna z najważniejszych powieści dystopijnych, demaskująca prawdę o nas samych

Tally z niecierpliwością wyczekuje szesnastych urodzin, by stać się śliczną. Tego dnia każdy przechodzi skomplikowaną operację, która zmienia go z przeciętnego dzieciaka w doskonałego nastolatka, mieszkającego w futurystycznym raju, gdzie głównym zajęciem jest zabawa. Tymczasem Shay, przyjaciółka Tally, nie jest zwolenniczką panującego systemu i zamiast poddać się przemianie, woli zaryzykować ucieczkę z miasta.

Po zniknięciu towarzyszki Tally odkrywa, że w tym sztucznie stworzonym raju wszystko tylko pozornie jest śliczne. Musi wybierać: albo zdradzi przyjaźń, albo nigdy nie stanie się piękna. Decyzja, którą podejmie, zburzy istniejący porządek.

Jaka jest prawdziwa cena urody?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 387

Oceny
4,0 (100 ocen)
41
33
17
8
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Freckleds

Całkiem niezła

Książka, która powinna stać się szkolną lekturą. Może nie jest to powieść najwyższych lotów, ale dotyka istotnego problemu : standardów piękna, które w naszych czasach budują bądź też rujnują czyjeś życie.
20
wikiwiktoria4910

Dobrze spędzony czas

Polecam wszystkim osobom lubiącym dystopie.
10
Kasiy1

Nie oderwiesz się od lektury

przepiękna książka opisująca wygląd ludzi i to, że w przyszłości ludzie nie będą mątrzy tylko po operacjach
00
_Mnemozyna

Dobrze spędzony czas

Przerażająca wizja przyszłości.
00
Artigiana

Z braku laku…

Fatalnie się to czytało
00

Popularność




Scott Westerfeld Brzydcy Tytuł oryginału Uglies ISBN UGLIES by Scott Westerfeld Original English language edition copyright © 2005 by Scott Westerfeld Published by arrangement with Simon Pulse, an imprint of Simon & Schuster Children’s Publishing Division. Polish Language Translation copyright © Wydawnictwo Nowa Baśń 2022 Wszystkie prawa zastrzeżone. Żadna część niniejszej publikacji nie może być kopiowana i wykorzystywana w jakiejkolwiek formie bez zgody wydawcy i/lub właściciela praw autorskich. Redaktor prowadząca Izabela Troinska Redakcja Katarzyna Dobrogowska Korekta Hanna Ciesielska Projekt typograficzny i łamanie Jarosław Szumski Projekt graficzny okładki Mariusz Banachowicz Wydanie 1 Wydawnictwo Nowa Baśń ul. Święty Marcin 77 lok. 8, 61-717 Poznań telefon 881 000 125www.nowabasn.com Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark). Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela praw jest zabronione. Konwersję do wersji elektronicznej wykonał Jarosław Szumski.
Powieść zrodziła się z wymiany korespondencji elektronicznej pomiędzy mną i Tedem Chiangiem na temat jego tekstu Liking What You See: A Documentary. Nie da się więc przecenić jego wkładu w tę książkę.

Część pierwsza – Dzień zmiany

Czyż nie dobrze byłoby stworzyć społeczeństwo pełne pięknych ludzi?

Yang Yuan, „The New York Times”

1. Miasto Nowych Ślicznych

Wieczorne letnie niebo miało barwę kocich wymiocin. Oczywiście, pomyślała Tally, aby osiągnąć właściwy odcień różu, jakiś czas trzeba by podawać kotu jedynie karmę o smaku łososiowym. Przesuwające się szybko chmury istotnie kojarzyły się nieco z rybami — wiejący na wysokościach wiatr tworzył na nich wzór przypominający łuski. W miarę jak światło przygasało, w lukach między chmurami pojawiał się głęboki granat nocnego nieba, niczym odwrócony ocean, lodowaty i bezdenny.

Każdego innego lata podobny zachód słońca uznałaby za piękny. Lecz nic nie było piękne, odkąd Peris stał się śliczny. Utrata najlepszego przyjaciela to kiepska sprawa, nawet jeśli ma trwać tylko trzy miesiące i dwa dni.

***

Tally Youngblood czekała, aż zapadnie ciemność.

Przez otwarte okno widziała Miasto Nowych Ślicznych — wieże imprezowe już się świeciły, a rzędy płonących migotliwym blaskiem pochodni wiły się niczym węże w ogrodach rozkoszy. Kilka balonów na gorące powietrze szarpało się na uwięzi na tle ciemniejącego, różowego nieba. Ich pasażerowie wystrzeliwali bezpieczne fajerwerki w stronę innych balonów i przelatujących obok paralotni. Śmiechy i muzyka odbijały się od powierzchni wody niczym kamień rzucony pod właściwym kątem i równie mocno raziły napięte nerwy Tally.

Na obrzeżach miasta oddzielonego od dzielnicy ślicznych czarnym owalem rzeki wszystko pogrążało się w ciemności. Wszyscy brzydcy leżeli już w łóżkach.

Tally zdjęła obrączkę interfejsową.

— Dobranoc — powiedziała.

— Słodkich snów, Tally — odpowiedział pokój.

Rozgryzła pigułkę do czyszczenia zębów, wytrzepała poduszki i wsunęła pod kołdrę stary przenośny grzejnik — produkujący mniej więcej tyle ciepła co śpiąca istota ludzka rozmiarów Tally.

A potem wymknęła się przez okno.

Gdy tylko znalazła się na zewnątrz, pod nocnym, czarnym jak węgiel niebem, natychmiast poczuła się lepiej. Może plan, który wymyśliła, nie należał do najmądrzejszych, ale wszystko jest lepsze niż kolejna bezsenna noc w łóżku i użalanie się nad sobą. Na znajomej zarośniętej ścieżce prowadzącej nad wodę łatwo było wyobrazić sobie, że Peris stąpa bezszelestnie tuż za nią, tłumiąc śmiech, gotów do kolejnej nocy szpiegowania nowych ślicznych. Razem. Tally i Peris wymyślili, jak oszukać centralę domu, gdy mieli dwanaście lat. Wówczas trzymiesięczna różnica wieku wydawała się kompletnie pozbawiona znaczenia.

— Przyjaciele na zawsze — szepnęła Tally, przesuwając palcem po drobnej bliźnie na prawej dłoni.

Woda połyskiwała między drzewami; Tally słyszała, jak niewielkie, wzbudzone przez przepływający ślizgolot fale liżą brzeg. Pochyliła się gwałtownie, ukryta pośród sitowia. Lato nadawało się najlepiej na wyprawy szpiegowskie: trawa rosła wysoko, nigdy nie było zimno, a następnego dnia w szkole nie trzeba było walczyć z sennością.

Teraz oczywiście Peris mógł spać do woli. Jeszcze jedna zaleta bycia ślicznym.

Stary most wznosił się ciężko ponad wodą, jego masywna, żelazna konstrukcja była równie czarna jak nocne niebo. Zbudowano go tak dawno, że sam utrzymywał własny ciężar, bez pomocy lotociągów. Za milion lat, gdy reszta miasta rozsypie się w pył, most zapewne pozostanie niezmieniony niczym skamieniała kość.

W odróżnieniu od innych mostów wiodących do Miasta Nowych Ślicznych stary nie umiał mówić — ani, co ważniejsze, zgłaszać intruzów. Lecz mimo milczenia most zawsze wydawał się Tally bardzo mądry, pełen sędziwej wiedzy, niczym stare drzewo.

Jej oczy przywykły już do ciemności i potrzebowała zaledwie sekundy, by znaleźć żyłkę, okręconą jak zawsze wokół tego samego kamienia. Szarpnęła ją i po sekundzie usłyszała plusk liny opadającej z miejsca, w którym ukryła ją między wspornikami. Ciągnęła dalej i wkrótce niewidzialna żyłka zamieniła się w mokry sznur z węzłami. Drugi koniec pozostał przyczepiony do żelaznej konstrukcji mostu. Tally naciągnęła linę i jak zwykle przywiązała ją do drzewa.

Raz jeszcze musiała ukryć się w trawie przed kolejnym przepływającym ślizgolotem. Ludzie tańczący na pokładzie nie zauważyli liny rozciągniętej pomiędzy mostem i brzegiem, nigdy jej nie dostrzegali. Nowi śliczni zbyt dobrze się bawili, by zwracać uwagę na takie drobiazgi.

Gdy światła ślizgolotu przygasły w dali, Tally całym ciężarem uwiesiła się na linie. Kiedyś węzeł puścił i oboje z Perisem polecieli w dół, w górę i dalej na środek rzeki, gdzie runęli do zimnej wody. Uśmiechnęła się na to wspomnienie, uświadamiając sobie, że wolałaby znów brać udział w tamtej wyprawie — przemoczona, zmarznięta, z Perisem — niż być dziś sucha w cieple, lecz sama.

Wisząc głową w dół i obejmując rękami i nogami linę, Tally podciągnęła się w mrok, chwytając kolejne węzły. Wkrótce znalazła się pod mostem, przemknęła po żelaz­nym szkielecie i dotarła do Miasta Nowych Ślicznych.

***

Z jednej jedynej wiadomości, jaką Peris raczył jej przysłać, odkąd stał się śliczny, wiedziała, gdzie mieszka. Nie podał wprawdzie adresu, lecz Tally umiała odszyfrowywać pozornie przypadkowe cyfry na dole notki. Wskazywały miejsce zwane apartamentowcem Garbo w pagórkowatej części miasta.

Dotarcie tam mogło stanowić pewien problem. Podczas wcześniejszych ekspedycji Tally i Peris zawsze trzymali się okolic rzeki. Tutejsza roślinność i ciemne tło Brzydalowa znakomicie ułatwiały ukrywanie się. Teraz jednak wybierała się w samo serce wyspy, gdzie na skąpanych w jaskrawych światłach ulicach całą noc roiło się od lotków i imprezowiczów. Nowi śliczni, tacy jak Peris, zawsze mieszkali tam, gdzie urządzano najlepsze imprezy.

Tally nauczyła się na pamięć całej mapy. Wiedziała jednak, że gdyby choć raz źle skręciła, byłoby po niej. Bez obrączki interfejsowej była niewidzialna dla pojazdów; rozjechałyby ją tak, jakby była niczym.

Oczywiście tutaj faktycznie była niczym.

Co gorsza, była brzydka. Miała jednak nadzieję, że Peris podejdzie do tego inaczej.

Tally nie miała pojęcia, co by się stało, gdyby ją przyłapali. Wypad do miasta był czymś znacznie poważniejszym niż „zapomnienie” obrączki, wagary czy namówienie domu, by grał muzykę głośniej, niż wolno. Każdy to robił i każdy wcześniej czy później wpadał. Ale razem z Perisem bardzo pilnowali, by nie dać się przyłapać w czasie swoich wycieczek. Przeprawa przez rzekę stanowiła poważne wykroczenie.

Teraz jednak było już za późno, by się tym przejmować. A zresztą co mogli jej zrobić? Za trzy miesiące sama będzie śliczna.

Zaczęła skradać się wzdłuż rzeki, aż w końcu dotarła do ogrodu rozkoszy i wśliznęła się w mrok za rzędem płaczących wierzb. Pod ich osłoną ruszyła naprzód wzdłuż ścieżki oświetlonej niewielkimi migoczącymi płomykami.

Nagle na ścieżce pojawiła się para ślicznych. Tally zamarła, oni jednak niczego nie dostrzegli, zbyt zajęci patrzeniem sobie w oczy, by zauważyć drobną sylwetkę przykucniętą w ciemności. W milczeniu odprowadziła ich wzrokiem. Jak zawsze na widok ślicznych twarzy ogarnęło ją dziwne ciepło. Nawet gdy szpiegowali ich wraz z Perisem i chichotali się z wszystkich głupstw mówionych i robionych przez ślicznych, nie potrafili powstrzymać się przed patrzeniem. W ich wielkich doskonałych oczach było coś magicznego, co sprawiało, że człowiek chciał słuchać uważnie każdego słowa, chronić ich przed niebezpieczeństwem, uszczęśliwiać. Byli tacy… śliczni.

Para zniknęła za następnym zakrętem i Tally potrząs­nęła głową, próbując uwolnić się od sentymentalnych myśli. Nie przyszła tu po to, by się gapić. Była intruzem, szpiegiem. Była brzydka. I miała do wypełnienia misję.

Ogród ciągnął się w głąb miasta, wił niczym czarna rzeka pomiędzy jasnymi wieżami i domami. Po kilku minutach skradania wpadła na parkę ukrytą wśród drzew (ostatecznie był to ogród rozkoszy), lecz śliczni w ciemności nie dostrzegli jej twarzy i jedynie wykpili żartobliwie, podczas gdy ona wymamrotała słowa przeprosin i umknęła. Nie widziała zresztą zbyt wiele, jedynie plątaninę idealnych rąk i nóg.

I wreszcie ogród się skończył, kilka przecznic od miejsca, gdzie mieszkał Peris.

Tally wyjrzała zza zasłony gęstych pnączy. Nigdy wcześ­niej z Perisem nie zapuściła się tak daleko. Dalej jej plan nie sięgał. Na ruchliwych, jasnych ulicach w żaden sposób nie zdołałaby się ukryć. Uniosła dłoń do twarzy, by obmacać szeroki nos i wąskie wargi, zbyt wysokie czoło i splątany gąszcz kędzierzawych włosów. Wystarczy jeden krok, by ją zauważono. Gdy światło padło jej na twarz, ta zapiekła, jakby liznął ją ogień. Co właściwie tu robiła? Powinna wrócić w ciemność Brzydalowa i czekać na swoją kolej.

Ale musiała zobaczyć się z Perisem, musiała z nim porozmawiać. Nie była do końca pewna dlaczego. Po prostu miała dość wyobrażania sobie każdej nocy przed zaśnięciem tysięcy rozmów z przyjacielem. Od wczesnego dzieciństwa całe dnie spędzali razem, a teraz… nic. Może gdyby mogli pogadać parę minut, jej mózg przestałby zwracać się do wymyślonego Perisa. Może trzy minuty wystarczą, by wytrzymała trzy miesiące.

Powiodła wzrokiem wzdłuż ulicy, szukając podwórek, na których mogłaby się ukryć, ciemnych wejść, czegokolwiek. Czuła się niczym alpinista w obliczu gładkiej ściany, wypatrujący szczelin i uchwytów.

Ruch zaczął nieco słabnąć. Czekała, pocierając bliznę na prawej dłoni. W końcu westchnęła cicho.

— Przyjaciele na zawsze — szepnęła i postąpiła naprzód.

Z prawej strony dobiegła ją eksplozja dźwięków. Tally skoczyła z powrotem w ciemność, ale potknęła się o pnącza i klęknęła ciężko na miękkiej ziemi. Przez parę sekund była pewna, że ją złapali.

Lecz kakofonia ustabilizowała się w pulsujący, ogłuszający rytm. To był automat perkusyjny sunący powoli ulicą. Szeroki jak dom robot poruszał dziesiątkami mechanicznych rąk, tłukąc w bębny wszelkich możliwych rozmiarów. Za nim dreptała rosnąca grupa zabawowiczów, tańczących do rytmu, pijących i ciskających pustymi butelkami, które rozbijały się z trzaskiem o ścianę potężnej, niewzruszonej maszyny.

Tally uśmiechnęła się. Zabawowicze nosili maski.

Automat wyrzucał je do tyłu, próbując zwabić kolejnych gości na zaimprowizowaną paradę: oblicza diabłów i upiornych klownów, zielonych potworów i szarych kosmitów o wielkich owalnych oczach, kotów, psów i krów. Twarze o krzywych uśmiechach bądź wielkich nosach.

Procesja przeszła powoli i Tally z powrotem wcisnęła się między rośliny. Paru zabawowiczów minęło ją tak blisko, że drażniąca słodka woń z ich butelek napełniła jej nozdrza. Minutę później, gdy maszyna zdążyła się już oddalić o pół przecznicy, Tally wyprysnęła z zarośli i podniosła porzuconą maskę. Poczuła w dłoni miękki plastik, wciąż ciepły — zaledwie parę sekund wcześniej opuścił wnętrze maszyny.

Nim przycisnęła maskę do twarzy, zorientowała się, że jest ona tego samego koloru, co kociowymiotne różowe niebo o zachodzie słońca, ma długi ryj i dwoje małych, różowych uszu. Inteligentny materiał zafalował i przywarł do jej twarzy.

Tally przecisnęła się przez korowód pijanych tancerzy i puściła biegiem boczną ulicą w stronę apartamentowca Garbo, ukryta pod maską świni.

2. Przyjaciele na zawsze

Apartamentowiec Garbo był masywny, jasny i bardzo głośny. Przycupnął pomiędzy dwiema wieżami zabawowymi, jak przysadzisty imbryk między dwoma wysokimi kieliszkami do szampana. Każda z wież wspierała się na pojedynczej kolumnie szerokości windy, a wyżej rozszerzała na pięć pięter kolistych balkonów, na których tłoczyli się nowi śliczni. Tally szybko wspięła się na wzgórze, zmierzając w stronę trzech budynków i chłonąc widoki poprzez otwory w masce.

Ktoś wyskoczył, czy też został wyrzucony z jednej z wież. Leciał w dół, krzycząc i wymachując rękami. Tally zachłysnęła się i zmusiła, by patrzeć aż do końca. Na kilka sekund przed tym, jak jego ciało roztrzaskałoby się o ziemię, zadziałała kamizelka bungee. Kilka razy odbił się w górę, aż w końcu roześmiany osiadł delikatnie na ziemi tak blisko Tally, że usłyszała dźwięczącą w jego głosie nerwową czkawkę. Był równie przerażony jak ona.

Zadrżała, choć skok nie był wcale niebezpieczniejszy niż stanie tu pod wyniosłymi wieżami. W kamizelkę bungee wmontowano te same liftery co w lotociągi podtrzymujące wyniosłe budowle. Gdyby wszystkie błyszczące zabawki nagle przestały działać, całe Miasto Nowych Ślicznych runęłoby w gruzy.

***

W apartamentach pełno było dopiero co przemienionych ślicznych — tacy są najgorsi, mawiał zawsze Peris. Mieszkali podobnie jak brzydcy, około stu razem w jednym wielkim domu. Lecz w tym domu nie obowiązywały żadne zasady, chyba że brzmiały: Bądź Głupi, Baw się Dobrze i Hałasuj ile Wlezie.

Grupka dziewcząt w sukniach balowych tłoczyła się na skraju dachu, krzycząc ile sił w płucach i wystrzeliwując w stronę ludzi na ziemi bezpieczne fajerwerki. Kula pomarańczowego ognia odbiła się od ziemi tuż obok Tally, chłodna niczym jesienny wiatr, rozpraszając otaczającą ją ciemność.

— Hej, tam na dole jest świnia! — krzyknął ktoś z góry.

Odpowiedziały mu chóralne śmiechy.

Tally przyspieszyła kroku, kierując się w stronę szeroko otwartych drzwi apartamentowca. Wcisnęła się do środka, nie dbając o zaskoczone spojrzenia dwójki wychodzących ślicznych.

W środku odbywała się jedna wielka zabawa, tak jak zawsze obiecywano w szkole. Dziś mieszkańcy wystroili się w eleganckie stroje wieczorowe, garnitury, fraki. Wszystkich okropnie śmieszyła maska świnki, wytykali ją palcami, zaśmiewając się, a Tally ani na moment nie przystawała, żeby nie dać im szansy na zrobienie czegoś jeszcze. Oczywiście tu wszyscy zawsze się śmiali, nie jak na przyjęciach u brzydkich, gdzie często dochodziło do sporów czy nawet kłótni.

Przepychała się z pokoju do pokoju, próbując rozpoznać twarze i nie dać się zdekoncentrować tym wielkim, ślicznym oczom i wrażeniu, że jest tu obca. Z każdą sekundą czuła się coraz brzydsza, a fakt, że wszyscy śmiali się z niej, jeszcze pogarszał sprawę. Nadal jednak uważała, że lepsze to niż ich reakcja na widok jej prawdziwej twarzy.

Zastanawiała się, czy w ogóle rozpozna Perisa. Od czasu operacji widziała go tylko raz, wtedy gdy wyszedł ze szpitala, nim jeszcze zniknęła opuchlizna. Ale przecież tak dobrze znała jego twarz. Mimo tego, co często powtarzał Peris, śliczni nie wyglądali dokładnie tak samo. Podczas ich wspólnych wypraw zauważali czasem ślicznych, którzy wydawali się im znajomi, podobni do znanych kiedyś brzydkich. Przypominali brata bądź siostrę — starsze, bardziej pewne siebie, znacznie, znacznie ładniejsze rodzeństwo. Takie, któremu zazdrościłoby się całe życie, gdyby człowiek urodził się sto lat wcześniej.

Peris nie mógł się aż tak zmienić.

***

— Widzieliście świnkę?

— Co takiego?

— Po domu biega świnka!

Rozchichotane głosy dobiegały z niższego piętra. Tally przystanęła, wytężając słuch. Była zupełnie sama na schodach, najwyraźniej śliczni woleli windy.

— Jak śmiała przyjść na nasze przyjęcie przebrana za świnkę? Tu obowiązują stroje wieczorowe!

— Widocznie źle trafiła.

— Co za brak wychowania. Jak można tak wyglądać?

Tally przełknęła ślinę. Maska nie była wcale lepsza niż jej własna twarz. Robiło się niebezpiecznie.

Pobiegła po schodach, zostawiając za sobą głosy. Może jeśli pozostanie w ruchu, zapomną o niej. Zostały jej jeszcze tylko dwa piętra do sprawdzenia, a potem dach. Peris musiał gdzieś tu być.

Chyba że imprezował właśnie za domem albo w balonie, albo w jednej z wież. Albo zabawiał się z kimś gdzieś w ogrodzie rozkoszy. Tally szybko przegnała sprzed oczu tę ostatnią wizję i pobiegła korytarzem, puszczając mimo uszu te same dowcipy na temat jej maski i ryzykując zaledwie zerknięcie w głąb kolejnych pomieszczeń.

Nie dostrzegła niczego oprócz zdumionych spojrzeń, celujących w nią palców i ślicznych twarzy. Żadna z nich nie kojarzyła jej się z czymkolwiek. Perisa tam nie było.

— Chodź tu, świnko! Hej, tu jest!

Tally pomknęła na najwyższe piętro, przeskakując po dwa stopnie naraz. Jej szybki oddech rozgrzał wnętrze maski, czoło spływało potem. Samoprzylepna powierzchnia wibrowała, próbując pozostać na miejscu. Ścigali ją całą grupą, chichocząc i potykając się na schodach.

Nie miała czasu przeszukać tego piętra. Rozejrzała się szybko po korytarzu — nikogo tu nie było, wszystkie drzwi były zamknięte. Może kilkoro ślicznych zdecydowało się jednak zdrzemnąć.

Gdyby pobiegła na dach w poszukiwaniu Perisa, znalazłaby się w pułapce.

— Chodź tu, świnko!

Czas uciekać. Tally pomknęła w stronę windy, w poślizgu wpadła do środka.

— Parter — poleciła.

Czekała nerwowo, wyglądając na zewnątrz i dysząc w rozgrzaną plastikową maskę.

— Parter — powtórzyła. — Zamknij drzwi.

Nic się nie stało.

Tally westchnęła, przymykając oczy. Bez obrączki interfejsowej była nikim. Winda jej nie posłucha.

Umiała oczywiście oszukać windę, ale potrzebowała do tego czasu i scyzoryka, a nie miała ani jednego, ani drugiego. Pierwszy z prześladowców wybiegł z klatki schodowej i potykając się, skręcił w korytarz.

Natychmiast przywarła do bocznej ściany windy, stając na palcach i próbując jak najbardziej się rozpłaszczyć, tak by jej nie dostrzegli. Zjawili się kolejni, zdyszani i spoceni — typowi śliczni bez formy. Tally obserwowała ich w lustrze wiszącym na tylnej ścianie windy.

Co oznaczało, że oni także mogli ją zobaczyć, gdyby tylko wpadli na to, aby obejrzeć się w tę stronę.

— Gdzie się podziała świnka?

— Chodź tu, świnko!

— Może jest na dachu?

Ktoś wszedł cicho do windy, z rozbawieniem oglądając się na grupkę pościgową. Gdy ją zobaczył, podskoczył gwałtownie.

— Rany, przestraszyłaś mnie. — Zamrugał długimi rzęsami, przyglądając się jej masce, a potem własnemu frakowi. — Ojej, czy na przyjęciu nie obowiązują stroje wieczorowe?

Tally zachłysnęła się, a w ustach jej zaschło.

— Peris? — wyszeptała.

Przyjrzał się jej bliżej.

— Czy ja cię…?

Już miała wyciągnąć do niego rękę, przypomniała sobie jednak, że musi stać przy ścianie. Napięte mięśnie łydek krzyczały z bólu.

— To ja.

— Hej, świnko!

Śliczny z windy, słysząc głos w korytarzu, odwrócił się szybko, uniósł brwi i zerknął na Tally.

— Zamknij drzwi. Stój — polecił bez namysłu.

Drzwi zasunęły się i dziewczyna poleciała naprzód. Zdjęła maskę, by widzieć go lepiej. To był Peris: jego głos, piwne oczy, to, jak marszczył czoło, gdy czegoś nie rozumiał.

Ale był teraz taki śliczny.

W szkole wyjaśniali ten mechanizm. Nieważne, czy człowiek znał się na ewolucji, czy też nie, to działało. Na wszystkich.

Istniał pewien szczególny rodzaj urody, którą dostrzegali wszyscy. Wielkie oczy i pełne wargi jak u dziecka, gładka, nieskazitelna skóra, symetryczne rysy i tysiące innych drobiazgów. Gdzieś w głębi umysłów ludzie zawsze poszukiwali tych cech. Nikt, niezależnie od wykształcenia, nie był na nie odporny. Milion lat ewolucji uczyniły z nich nieodłączny składnik ludzkiego mózgu.

Wielkie oczy i usta mówiły: jestem młody i delikatny, nie mogę cię skrzywdzić, a ty chcesz mnie chronić. A reszta dodawała: jestem zdrowy, nie zarazisz się ode mnie chorobą. I nieważne, co człowiek myślał o ślicznych, jakaś jego część szeptała: gdybyśmy mieli dzieci, one też byłyby zdrowe. Pragnę tego ślicznego człowieka.

To biologia, mówili w szkole, tak jak bicie serca. Nic nie można poradzić na to, że się w to wierzy, nie w obliczu podobnej twarzy. Ślicznej twarzy.

Twarzy takiej jak twarz Perisa.

— To ja — powtórzyła Tally.

Peris cofnął się o krok, unosząc brwi. Spojrzał na jej ubranie.

Tally uświadomiła sobie, że jest ubrana w swój rozciąg­nięty czarny dres, ubłocony po wspinaczce po linie i przekradaniu się przez ogrody oraz upadku między pnącza. Peris miał na sobie czarny aksamit, jego koszula, kamizelka i muszka połyskiwały oślepiającą bielą.

Cofnęła się szybko.

— Przepraszam, nie chcę cię ubrudzić.

— Co ty tu robisz, Tally?

— Po prostu… — zająknęła się. Teraz, gdy go znalazła, nie wiedziała, co powiedzieć. Wszystkie wyobrażone rozmowy zniknęły w otchłani owych wielkich, pięknych oczu. — Musiałam sprawdzić, czy wciąż jesteśmy… — Wyciągnęła prawą rękę dłonią do góry. Warstewka potu i brudu podkreślała wszystkie linie papilarne oraz bliznę przecinającą skórę.

Peris westchnął. Nie patrzył na jej dłoń ani w jej oczy. Nie w jej lekko zezujące, wąsko osadzone, nieciekawe piwne oczy. Oczy niczyje.

— Tak — odparł. — Ale, no wiesz… nie mogłaś po prostu zaczekać, Zyzolu?

Jej ksywka zabrzmiała dziwnie w ustach ślicznego. Oczywiście jeszcze dziwniej byłoby nazwać go Nochalem, jak kiedyś po sto razy dziennie.

— Dlaczego do mnie nie pisałeś?

— Próbowałem, ale wydało mi się to strasznie przegięte. Jestem teraz zupełnie inny.

— Ale my wciąż… — Wskazała bliznę.

— Sama zobacz, Tally. — Wyciągnął rękę.

Skóra jego dłoni była gładka, bez skazy. Oto ręka mówiąca: nie muszę ciężko pracować i jestem zbyt mądry, by mieć jakieś wypadki.

Blizna, którą stworzyli razem, zniknęła.

— Zabrali ją.

— Oczywiście, że tak, Zyzolu. Cała moja skóra jest nowa.

Tally zamrugała, nie pomyślała o tym. Peris pokręcił głową.

— Wciąż jesteś jak dziecko.

— Wezwanie windy — powiedziała winda. — Góra czy dół?

Tally podskoczyła, słysząc automatyczny głos.

— Stój, proszę — rzekł spokojnie Peris.

Przełknęła ślinę i zacisnęła dłoń w pięść.

— Ale krwi nie zmienili. Ją także połączyliśmy, nieważne, co się stanie.

Peris spojrzał w końcu na jej twarz. Mimo obaw Tally nie wzdrygnął się, tylko uśmiechnął przepięknie.

— Nie, nie zmienili. Nowa skóra, też mi coś. Za trzy miesiące będziemy się z tego śmiać. Chyba że…

— Chyba że co? — Uniosła wzrok i spojrzała w wielkie piwne oczy, przepełnione troską.

— Obiecaj mi: żadnych niemądrych wybryków, takich jak przyjście tutaj. Nic, co wpędziłoby cię w kłopoty. Chcę cię zobaczyć śliczną.

— Oczywiście.

— Obiecaj.

Peris był zaledwie o trzy miesiące starszy od Tally. Kiedy jednak spuściła wzrok, znów poczuła się jak maluch.

— No dobrze, obiecuję. Żadnych głupstw. A dziś też mnie nie złapią.

— W porządku. Załóż maskę i… — Umilkł.

Spojrzała szybko w miejsce, gdzie odrzuciła maskę, i odkryła, że plastik sam poddał się recyklingowi i rozsypał w różowy pył. Wykładzina windy już go wsysała.

Patrzyli po sobie w milczeniu.

— Wezwanie windy — nalegał automat. — Góra czy dół?

— Peris, obiecuję, że mnie nie złapią. Żaden śliczny nie potrafi biegać tak szybko jak ja. Po prostu zabierz mnie na dół i…

Peris pokręcił głową.

— Proszę na górę. Na dach.

Winda ruszyła.

— Na górę? Peris, jak…

— Za drzwiami na wielkim stojaku leżą kamizelki bungee. Jest ich mnóstwo na wypadek pożaru.

— Chcesz, żebym skoczyła? — Tally przełknęła ślinę.

Jej żołądek ścisnął się, gdy winda zwolniła.

Peris wzruszył ramionami.

— Ja ciągle to robię, Zyzolu — mruknął. — Spodoba ci się.

Grymas ów sprawił, że jego śliczna twarz stała się jeszcze piękniejsza i Tally skoczyła naprzód, by objąć go gwałtownie. W dotyku wciąż pozostał taki sam, no, może nieco wyższy i szczuplejszy. Ale był ciepły, silny i wciąż był Perisem.

— Tally!

Cofnęła się gwałtownie, gdy drzwi się otwarły. Na białej kamizelce pozostały plamy błota.

— O nie, przepra…

— Biegnij!

Jego niepokój sprawił, że Tally znów zapragnęła go uścisnąć. Tak bardzo chciała zostać, wyczyścić strój Perisa, dopilnować, by wyglądał doskonale na swym przyjęciu. Wyciągnęła rękę.

— Ja…

— Idź.

— Ale wciąż jesteśmy przyjaciółmi?

Westchnął, ścierając brązową plamę.

— Jasne, na zawsze. Za trzy miesiące.

Odwróciła się i pobiegła, a drzwi zamknęły się za nią.

***

Z początku nikt jej nie zauważył, wszyscy patrzyli w dół. Ciemność od czasu do czasu rozjaśniały rozbłyski bezpiecznych sztucznych ogni.

Tally znalazła stojak z kamizelkami bungee i pociąg­nęła jedną. Okazała się przypięta do wieszaka. Palce Tally na oślep szukały zatrzasku. Pożałowała, że nie ma obrączki interfejsowej, która udzieliłaby jej instrukcji.

A potem zobaczyła guzik z napisem: „Nacisnąć w razie pożaru”.

— O kurczę — mruknęła.

Jej cień podskoczył i zatańczył. Dwoje ślicznych zbliżało się ku niej z zimnymi ogniami w dłoniach.

— Kto to? Co ma na sobie?

— Hej, ty, obowiązują stroje wieczorowe!

— Spójrz na jej twarz!

— O kurczę — powtórzyła Tally.

I nacisnęła guzik.

Rozległa się rozdzierająca syrena i kamizelka bungee praktycznie wskoczyła jej w ręce. Tally naciągnęła ją, oglądając się w stronę dwójki ślicznych. Odskoczyli, jakby na ich oczach zamieniła się w wilkołaka. Jeden z nich upuścił zimny ogień, który natychmiast zgasł.

— Ćwiczenia przeciwpożarowe — powiedziała Tally i pobiegła w stronę skraju dachu.

Gdy tylko naciągnęła kamizelkę na ramiona, pasek i zamki jakby ożyły i owinęły się wokół niej niczym węże. Po sekundzie plastik opasywał już ciasno jej talię i uda. Na kołnierzu migało zielone światło, dokładnie w miejscu, którego nie mogła ominąć wzrokiem.

— Grzeczna kamizelka — powiedziała.

Strój nie był dość inteligentny, by odpowiedzieć.

Śliczni bawiący się na dachu umilkli. Krążyli bez celu, zastanawiając się, czy naprawdę wybuchł pożar. Wskazywali ją ręką. Tally ujrzała, jak ich wargi układają się w jedno słowo: brzydka.

Co uznaje się za gorsze w Mieście Nowych Ślicznych? — pomyślała. Pożar budynku czy brzydką pojawiającą się nieproszoną na przyjęciu?

Gdy dotarła na skraj dachu, wskoczyła na poręcz i przez chwilę chwiała się na niej. W dole śliczni zaczynali wybiegać z apartamentowca Garbo na trawnik i dalej w dół wzgórza. Gapili się w górę, wypatrując dymu bądź płomieni. Ujrzeli tylko ją.

Od ziemi dzieliła ją daleka droga i Tally miała wrażenie, jakby jej żołądek już zaczął spadać. Jednocześnie jednak czuła dreszcz podniecenia. Zawodziła syrena, tłum w dole wpatrywał się w Tally, a światła Miasta Nowych Ślicznych migotały niczym milion świec.

Odetchnęła głęboko i ugięła kolana, gotując się do skoku.

Przez ułamek sekundy zastanawiała się, czy kamizelka zadziała. Nie miała przecież obrączki interfejsowej. Czy odbije się dla nikogo? A może po prostu runie w dół?

Obiecała jednak Perisowi, że nie da się złapać. A kamizelka służyła w sytuacjach alarmowych, no i świeciła się zielona lampka.

— Uwaga! — krzyknęła Tally.

I skoczyła.

 Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki