Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Eliza Konstancja Adelajda de Gironde, córka bogatego armatora, wywołuje skandal, upokarzając publicznie niewiernego narzeczonego. Mieszczański Gdańsk nie wybacza kobietom, które sprzeciwiają się woli pana i władcy – mężczyźnie.
Wkrótce okazuje się, że nie tylko w sercu panny de Gironde tli się ogień buntu. Eliza, Lizystrata, Katinka, Christina, Adela... Różni je status i pochodzenie, łączy przyjaźń. Wszystkie płacą wysoką cenę za poddanie się konwenansom, presji rodziny i społecznym rolom. Czy zdobędą się na życie na własnych zasadach, podążając za marzeniami? Czy znajdą prawdziwą miłość i szacunek?
Buntowniczki to ekscytująca, pełna podstępnych intryg, zakazanych namiętności i nagłych zwrotów akcji podróż do Gdańska drugiej połowy XIX wieku. Miasta wielkich kupieckich interesów, w których cieniu toczy się zwykłe życie służących, dziewcząt upadłych, marynarzy, pospolitych rzezimieszków i kobiet walczących o niezależność wbrew wszystkiemu i wszystkim.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 381
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Wszystkie prawa zastrzeżone. Żadna część niniejszej książki nie może być reprodukowana w jakiejkolwiek formie i w jakikolwiek sposób bez pisemnej zgody wydawcy.
Projekt okładki i stron tytułowych
Anna Damasiewicz
Zdjęcia na okładce
© Kathryn Servian | Depositphotos.com
© Ukrid Yenpeth | Depositphotos.com
© Rosanna Cunico | Depositphotos.com
Redakcja
Agnieszka Luberadzka
Redakcja techniczna, skład, łamanie oraz opracowanie wersji elektronicznej
Grzegorz Bociek
Korekta
Olga Smolec-Kmoch
Agnieszka Luberadzka
Niniejsza powieść to fikcja literacka. Wszelkie podobieństwo do osób i zdarzeń rzeczywistych jest w tej książce niezamierzone i przypadkowe.
Wydanie I, Katowice 2023
Wydawnictwo Szara Godzina s.c.
www.szaragodzina.pl
© Copyright b0y Wydawnictwo Szara Godzina s.c., 2022
tekst © Copyright by Agnieszka Gładzik 2022
ISBN 978-83-67813-24-2
Eliza Konstancja Adelajda de Gironde była wściekła. Nie, słowo „wściekła” nie oddawało w pełni uczucia, które zawładnęło jej sercem. Gdyby było to możliwe, stałaby się inkarnacją Furii, rażącą swą magiczną mocą wszystkich, którzy jej w czymś uchybili.
Dwa lata i pięć miesięcy. Tyle czasu zajęło jej znalezienie odpowiedniego kandydata na męża, co w miejscu takim jak Gdańsk nie było trywialnym przedsięwzięciem. Wszak ona, córka armatora, władająca biegle zarówno językami, jak i igłą do wyszywania, panna wszechstronnie wykształcona i obyta w towarzystwie, nie mogła oddać ręki byle komu. Zwłaszcza że w grę wchodziły niebagatelny posag i honor rodziny de Gironde’ów.
Teraz zaś, kiedy wreszcie znalazła, wydawałoby się, idealnego mężczyznę, a ojciec wydał fortunę na ich przyjęcie zaręczynowe, musiało dojść do TEGO. Spędzali razem wieczorek towarzyski u jednej z poważanych gdańskich matron, grając w karty. W pewnym momencie narzeczony Elizy postanowił odłączyć się od towarzystwa, głośno uskarżając się na ból głowy. Ona zaś, będąc dobrą partnerką, po dłuższej chwili uznała, że warto sprawdzić, jak się czuje jej przyszły małżonek. Z tamtego momentu zapamiętała jedynie jego kędzierzawą głowę, ukrytą między udami atrakcyjnej młodej wdowy.
Oczywiście powiedziała o wszystkim rodzicom, ale oni skwitowali sprawę wzruszeniem ramion. Drobna niedyskrecja, tak to nazwali, nic, czego nie można by się spodziewać po zdrowym mężczyźnie w sile wieku. Eliza jednak miała na ten temat zgoła odmienne zdanie. I nawet jeśli jako kobieta mogła niewiele, zamierzała się zemścić, choćby musiała zawrzeć pakt z diabłem. A kiedy już jej się to uda… to cały Gdańsk zastygnie z wrażenia. Była tego absolutnie pewna.
Eliza zagryzła dolną wargę. Co jednak realnie mogła uczynić, ona, dziewczyna z bogatego domu, której przeznaczeniem było zajęcie zaszczytnego miejsca ozdoby, kwiatu w butonierce swego przyszłego pana i władcy? Nie miała żadnej realnej władzy, jej pieniądze przed ślubem należały do ojca, a po ślubie przypadną mężowi. Wykształcenie, którym tak lubiła się chwalić, również niewiele znaczyło poza salonami. Wątpiła nawet, by ktoś zatrudnił ją jako guwernantkę. Zatem ucieczka z domu i praca odpadały, tak samo jak wstąpienie do zakonu (rodzina może i była francuskiego pochodzenia, ale lata temu wszyscy przeszli na luteranizm) czy znalezienie innego kandydata na małżonka (rynek matrymonialny w tej kwestii pozostawiał sporo do życzenia).
Zacisnęła pięści, aż rozbolały ją kostki. Była bezsilna. A przecież nie prosiła o wiele. Nie prosiła o miłość, bo w nią nie wierzyła, nie prosiła też o idealne małżeństwo, bo takowe jest iluzją. Chciała jedynie odrobiny szacunku, poczucia, że choć przez chwilę jest kimś więcej niż przekazywanym w cudze ręce przedmiotem. Do użycia i do odstawienia na półkę.
*
Powóz zatrzymał się przy jednej z bram wjazdowych do miasta. Karl Kleinschmitt otworzył leniwie oko i wyjrzał z okna pojazdu. Oczywiście poznawał to miasto z potężnymi bastionami i zatłoczonym centrum. Jak małż w skorupie. Masywne pierścienie obwałowań chroniące mięczaka, ledwie średnie pruskie miasto o wybujałej samoocenie i wspaniałej przeszłości, pomyślał. Może nie powinien być mu tak niechętnym, w końcu się w nim wychował i tu mieszkała większość jego rodziny. Nad rodem Kleinschmittów wisiało fatum, któremu zdawali się ulegać jego co wybitniejsi przedstawiciele, przedwcześnie umierając.
Na szczęście Karl nie należał do osób nieprzeciętnych. Gdyby miał być uczciwy, nie nazwałby się nawet zdolnym, prędzej flegmatycznym i skupionym na własnych pasjach. Kiedyś taka diagnoza nadwerężyłaby jego męską dumę, jednak teraz był już świadom podstawowej zasady rządzącej światem. A brzmiała ona mniej więcej tak: geniuszy nikt nie lubi, bo wprawiają całą resztę w zakłopotanie. Wystarczy być przeciętnie niegłupim i posiadać odpowiednie koneksje. On zaś nie miał problemu ani z jednym, ani z drugim.
Powóz ruszył w dalszą drogę, kopyta stukały na bruku. Chwilę później Karl opuścił pojazd, wyciągając nogi po długiej podróży.
– Panicz Karl? – usłyszał głos stangreta.
Karl westchnął w duchu. Mógł już przejść tych kilka ulic, ale nie, jego kuzyn musiał wysłać po niego taradajkę.
– To ja – potwierdził.
Mężczyzna skłonił się i gorliwie zabrał od niego bagaże. Podróż była żałośnie krótka, acz pod jej koniec wreszcie Karl zrozumiał, dlaczego musiała się odbyć właśnie w taki sposób. Gdy tylko wjechali na Piwną, zauważył bijącą z oddali łunę. Z niepokojem obserwował, jak ten blask się zbliża i przybiera konkretniejszą formę, aż wreszcie dostrzegł rozstawione na przedprożu kamienicy lampiony, w otoczeniu których kręcili się grajkowie. Powóz się zatrzymał. Stangret otworzył drzwiczki i w tym samym momencie grajkowie zaczęli brzdąkać na swoich instrumentach, zaś z budynku wyłonił się jego kuzyn, Ferdynand.
– Witaj w domu, o szlachetny kuzynie! – powitał go serdecznie, wyciągając ku niemu dłonie.
I wszystko to byłoby ciekawe i oryginalne, gdyby nie fakt, iż Ferdynand przebrał się za Heraklesa i paradował niemalże półnagi przed gawiedzią. Karl przewrócił oczyma.
Witamy w wariatkowie, pomyślał.
*
– Flądry świeże, fląąądry!
– Garnki, garneczki najlepsze!
– Zioła i napary! Ziooła i napary! Czy chłop młody, czy chłop stary, pije zioooła i napary!
Już od samego poranka ulice Głównego Miasta tętniły życiem. Wypełniało je nie tylko światło wstającego słońca, ale i zapachy, te przyjemne, pochodzące z piekarni, i te, przy których człowiek musiał zatkać nos. Ponadto wszędzie kręcili się ludzie: drobni kupcy i ich żony, pracowicie wystawiający towar na swoich straganach, wiozący zaopatrzenie pracownicy najemni oraz cała masa służby domowej, swoista armia białych czepków, krążąca między pozostałymi grupami, wyciągająca szyje i sprawdzająca ceny towarów. A pomiędzy nimi jeszcze wywoływacze nawołujący śpiewnym głosem do zakupu ich produktów.
Katinka lubiła tę porę dnia, ponieważ miała wrażenie, że to właśnie wtedy miasto należało do ludzi takich jak ona. Było za wcześnie na gderanie wielkich pań, którym wiecznie coś nie pasowało, i na mało subtelne spojrzenia ich mężów.
W tym momencie przypomniała sobie, jak jej pani została okrutnie i podstępnie upokorzona.
To nie było tak, że nikt się tego nie spodziewał. Katinka już wcześniej słyszała historie o szczególnym apetycie seksualnym narzeczonego panienki, ale nie miała jak ich przekazać zainteresowanej. Próbowała czynić aluzje i apelować do zdrowego rozsądku, jednak trudno jej było dyskutować z pozornie idealnym obrazem kandydata. Nie dało się bowiem zaprzeczyć, że pochodził z rodziny ze znakomitym rodowodem (duży plus u pani de Gironde, która posiadała wiecznie nienasycone towarzyskie aspiracje), miał głowę do interesów (co dawało mu szacunek pana de Gironde’a) i posiadał wysoce rozwinięty intelekt (coś, co przyciągało Elizę). Niestety te jakże ważkie cnoty nijak nie przekładały się na rzeczy istotne dla przyszłego małżeństwa. Takie jak na przykład wierność i dotrzymywanie słowa.
Katinka udała się w okolice Zielonej Bramy, gdzie często można było spotkać Rozalię, starą służącą Obermeyerów. I tym razem pojawiła się, machając niezgrabnie biodrami i głośno targując się o każdą rzecz. Dziewczyna przywołała na usta swój najbardziej promienny uśmiech i podeszła do kobiety, mówiąc:
– Pani Rozalio, jak dobrze panią widzieć!
Stara służąca spojrzała na nią z lekkim zaskoczeniem. Miała problemy ze wzrokiem, więc zmrużyła oczy i rozluźniła się dopiero, gdy dziewczyna znalazła się tuż przy niej.
– O, Katinka! Widzę, że od rana na nogach i już ciężko pracujesz.
– Tak jak i pani, pani Rozalio. Zawsze budziło to we mnie podziw. Może zechciałaby się pani poczęstować słodką bułeczką? Kupiłam dwie dodatkowe z własnych pieniędzy. – Odsłoniła ukryte w koszyku pieczywo.
Oczy starej służącej zalśniły. Kobieta była znana ze swojej słabości do słodyczy, więc Katinka nie musiała się powtarzać.
– Mmm, znakomite, znakomite – wymamrotała Rozalia, wgryzając się w bułeczkę. – Słyszałaś o wczorajszym wieczorze? Ten łobuz, Kleinschmitt, wyprawił przyjęcie na przedprożu swojej kamienicy. Podobno on sam pojawił się w nieprzyzwoitym stroju. Do czego to doszło, słodki Boże, że mężczyźni półnago paradują po mieście i zamiast otrzymać za to solidną karę, są nagradzani brawami i uśmiechem!
Dziewczyna przytaknęła gorliwie, zachowując przy tym pokerową twarz. Osobiście nie miałaby nic przeciwko widokowi rozebranego, dobrze zbudowanego mężczyzny. Skoro w zaułkach przyportowych ulic można było spotkać roznegliżowane prostytutki, to i kobietom powinno się coś należeć od życia. I nie miała tu na myśli pokazujących swoje przyrodzenia starców i żebraków, kręcących się po mieście i czerpiących satysfakcję z pisków przerażonych dziewczątek. Powinni to być mężczyźni równie młodzi i eleganccy, jak pan Ferdynand Kleinschmitt.
– Skąd nagle te ostre słowa, pani Rozalio? – zapytała jakby od niechcenia. – Przecież pan Obermeyer i pan Kleinschmitt są wspólnikami.
W oczach pani Rozalii błysnęła złość.
– Otóż nie. Ostatnio straszliwie się pokłócili i z pewnością jest to wina Kleinschmitta! – oznajmiła stara służąca. – Znany jest on przecież z rozmaitych ekscesów, nie to, co mój pan.
– Oczywiście, oczywiście – potwierdziła Katinka. Kleinschmitt jest ekscentryczny, to akurat prawda, ale Obermeyer ma tendencję do nadziewania na swoje przyrodzenie wszystkiego, co się nawinie. I co gorsza, tę listę niedługo ma uzupełnić moja pani, pomyślała. – Muszę już wracać, ale chętnie zostawię pani drugą bułeczkę, pani Rozalko. – Ów gest znacznie skrócił ich pożegnanie i umożliwił Katince szybki powrót na Chlebnicką. W końcu miała panience do przekazania ważne wieści.
*
Karl obudził się około południa z przeraźliwym bólem głowy. Otworzył oczy i niemal natychmiast zamknął je z powrotem, przerażony ostrym światłem słonecznym, które zdawało się świdrować jego czaszkę w okrutny sposób. Przewrócił się najpierw na jeden, później na drugi bok, ale ostatecznie uznał, że czas leniuchowania dobiegł końca. Pora stawić czoła rzeczywistości (i dużemu kacowi).
Wygramolił się z łóżka i zadzwonił po posługującego. Podczas gdy mężczyzna nalewał ciepłej wody do lavabo, Karl założył spodnie i usiadł na łóżku.
– Powiem kucharce, żeby przygotowała śniadanie – oznajmił służący, kłaniając się, po czym wskazał na stojącą w kącie pokoju wielką szafę. – W środku znajdzie się trochę przekąsek, gdyby wieczorem naszedł pana głód.
Karl podziękował i poczekał, aż mężczyzna opuści sypialnię. Podszedł do lavabo i obmył twarz, szyję i pachy. Natarł się pozostawionym obok olejkiem zapachowym i założył świeżą koszulę, na nią zaś kamizelkę. Obejrzał się w lustrze. Pod oczami miał niezdrowe sińce, a na policzkach wychodził zarost, poza tym jednak nie stwierdził większych defektów urody. Jak na trzydziestolatka prezentował się całkiem znośnie.
Wyszedł z sypialni ulokowanej na tyłach kamienicy i przeszedł do jednego z kilku saloników. Jego kuzyn siedział przy stole, kopcąc cygaro i przeglądając gazetę. Widząc Karla, parsknął śmiechem.
– Widać, że nie umiesz się bawić – oznajmił.
Karl miał już odpowiedzieć coś złośliwego, jednak jego zamiary pokrzyżowało głośne burczenie w brzuchu. Na szczęście chwilę później, jakby na zawołanie, służąca wniosła tacę ze wspaniałym śniadaniem. Dwa jajka na twardo, koszyk pieczywa, smażona fasolka i pieczeń z kaczki były dokładnie tym, czego teraz potrzebował.
– Nie mam możliwości, by się bawić równie dobrze, co ty – odparł kuzynowi, jednocześnie napychając się jedzeniem.
– Ach, tak, zapomniałem. Ty jesteś tym rozsądniejszym Kleinschmittem – westchnął teatralnie Ferdynand.
– Chciałeś powiedzieć: nudniejszym – poprawił go Karl.
Ferdynand przewrócił oczami, robiąc przy tym komiczną minę. Dysponował nadzwyczaj plastyczną twarzą, acz doskonale nad nią panował. Po swojej matce, aktorce, odziedziczył imponujące zdolności do oddawania emocji, jednak mylił się ten, kto brał go za sentymentalnego czy skłonnego do romantycznych uniesień. Młodszy z Kleinschmittów pokazywał światu jedynie taką twarz, jaką oczekiwano od człowieka w jego wieku i na uprzywilejowanej pozycji. Stąd wiele osób popełniało taktyczny błąd, nie doceniając jego inteligencji.
– Ma to swoje praktyczne zastosowania – odparł. – I trochę liczę, że mnie wspomożesz swoją nudną, przewidywalną osobą – dorzucił z ledwo wyczuwalnym, acz obecnym w głosie napięciem.
– Och? – wyrwało się Karlowi, wciąż dalece bardziej skupionemu na jedzeniu aniżeli na słowach kuzyna. – Mam wobec ciebie dług wdzięczności, więc jestem do usług. W czym mogę ci pomóc?
Ferdynand przymknął oczy, jakby musiał coś przemyśleć. Po chwili otworzył je i spojrzał poważnie na towarzysza, mówiąc:
– Jest jedna dama, którą chciałbym, żebyś się w moim imieniu zainteresował.
– Uuu – zagwizdał Karl, odkładając sztućce. – Czyżby wreszcie była nadzieja na panią Kleinschmitt?
Ferdynand uśmiechnął się paskudnie niczym postać złoczyńca z taniego dramatu.
– Nie do końca, acz mam wobec niej szczególnezamiary – odparł.
Powiedział to takim tonem, że po plecach Karla przeszły ciarki. Jednocześnie poczuł lekką ekscytację. Mógł rzec wiele o Ferdynandzie i jego oryginalnym usposobieniu, ale jeśli ktoś potrafił tchnąć życie w nudne mieszczańskie intrygi, to był to z pewnością on.
*
Pukiel włosów delikatnie musnął policzek Elizy. Siedziała wyprostowana przed toaletką i czekała, aż Katinka skończy budować jej misterną fryzurę. Służąca sprawnie posługiwała się różnego rodzaju przyrządami kosmetycznymi i wykonywała szybkie, precyzyjne ruchy.
– Prosto poproszę – poinstruowała swoją panią.
Eliza jęknęła cicho. Nigdy nie miała cierpliwości do całego tego ceremoniału przygotowującego kobiety do wieczornego wyjścia. Musimy dobrze wyglądać, by łatwiej nas było wepchnąć nowemu właścicielowi, pomyślała ze złością. Wyszczerzyła złowrogo zęby do własnego odbicia. Ostatnio często nawiedzały ją podobne myśli oraz dzika, nieujarzmiona złość. Mówią, że ta emocja szkodzi urodzie, jednak dla Elizy była niczym kubeł zimnej wody wylany na jej rozgorączkowaną głowę. I paradoksalnie poczuła się po nim dużo lepiej.
Katinka musiała wyczuć jej nastrój, gdyż powiedziała:
– Usłyszałam dziś ciekawą ploteczkę na mieście. Panienka może być nią zainteresowana, gdyż dotyczy przyszłego męża panienki. – Oczy służącej zalśniły, co znaczyło, iż wieść istotnie należała do ciekawych. – Podobno zaszło jakieś nieporozumienie na płaszczyźnie biznesowej między panienki narzeczonym a panem Kleinschmittem. Chociaż wydaje się, że ani trochę nie zmartwiło to tego drugiego.
– Och? – Brwi Elizy się podniosły. Jej narzeczony był ważnym i wpływowym partnerem handlowym, a Kleinschmittowie nie byli aż tak poważani, by celowo narażać się na jego niezadowolenie.
Katinka wyraźnie walczyła z wesołością, gdyż kąciki jej warg drgały delikatnie, a w oczach pojawiły się charakterystyczne ogniki.
– Ponoć poprzedniego wieczoru paradował półnago przed własną kamienicą – wyjaśniła.
Eliza poczuła, jak na jej policzki występuje delikatny rumieniec. Ferdynand Kleinschmitt, jakkolwiek przynależał do kategorii „oryginałów”, był niewątpliwie przystojnym i dobrze zbudowanym mężczyzną. I ten fakt sprawiał, że Eliza chciałaby go zobaczyć półnago, a może i nawet całkiem bez ubrania. Czasem widywała robotników portowych bez koszuli, ale wówczas matka czy inna przyzwoitka szybko odciągały ją na bok, w bezpieczne miejsce. Nie powinna przecież być kalana takim widokiem, chyba że przy okazji powszechnie sankcjonowanej przez miejską socjetę, czytaj: w zasadzie nigdy. Pozostawała jej zatem wyobraźnia, wspierana przez rozmaite klasyczne obrazy i rzeźby, dodatkowo podlewana sprośnymi opowieściami służących.
– Będzie dzisiaj na wieczorku muzycznym u pani von Grube. – Katinka chyba czytała jej w myślach.
Tak jak i mój przyszły mąż, uświadomiła sobie Eliza i skrzywiła się nieco. A niech go szlag trafi, nie może mu się pokazać w innym stanie niż idealny. Dopóki nie obmyśli planu zemsty, musi grać zadowoloną narzeczoną. Co się zaś stanie później… była całkiem pewna, że poradzi sobie z ewentualnymi konsekwencjami.
– Katinka, czy możemy zrobić coś odrobinę bardziej… odważnego?
Dziewczyna skinęła głową.
– Jak najbardziej – odparła. – Wszak panienka teraz jest narzeczoną, a to już ciut wyżej niż zwyczajnie niezamężna panienka.
Skoro na razie przychodzi mi grać, to chociaż nagnę trochę scenariusz pod siebie, pomyślała Eliza, z satysfakcją obserwując efekty pracy Katinki.
*
– To ona – poinformował go Ferdynand.
Karl dyskretnie spojrzał w tę samą stronę co jego kuzyn. Wybrana przez niego dziewczyna wyglądała dokładnie tak, jak wszystkie debiutantki, kandydatki na żonę, jak zwał tak zwał. Czasem zastanawiał się, czy w tych szkołach dla dziewcząt mają takie specjalne foremki, z których je wyciskają, po czym przypadkowo dodają im jakieś indywidualne szczegóły. Jednej dawano piegi, drugiej pieprzyk na policzku, trzeciej nieco gorszą cerę, jednak i tak wszystkie były ze sobą porównywalne. Te same fryzury i stroje sprawiały, że przez większość czasu ich w ogóle nie odróżniał (i wcale nie czuł takiej potrzeby). Ostatecznie cóż ciekawego miała mu do powiedzenia osiemnasto-, może dwudziestoletnia gąska, której całe dotychczasowe życie składało się z malowania parawaników i nauki tańca?
Musiała chyba podświadomie wyczuć skupione na sobie spojrzenie, gdyż powoli odwróciła się w jego stronę. Teraz dostrzegł, że była nieco starsza, niż się spodziewał, ale wiek z korzyścią odbijał się na już nieco wyostrzonym, acz wciąż świeżym obliczu. Jej ruchy były płynne i, musiał przyznać, eleganckie. Uśmiechnęła się do niego delikatnie i łagodnie skinęła głową. Gdyby trochę więcej potrenowała, mogłaby być tancerką. Dobrze, już dobrze, skarcił się w myślach. Wydaje się nieco nad poziomem przeciętnej panienki z dobrego domu, ale to wciąż o niczym nie świadczy.
Ferdynand szturchnął go i powiedział:
– Chodź, przedstawię cię. – Na jego ustach wykwitł figlarny uśmiech.
Ruszyli przez salonik, zdumiewająco duży jak na pomieszczenie w zwyczajowo wąskich gdańskich kamienicach, wymieniając uprzejmości z napotkanymi osobami. W całym tym zamieszaniu Karl niemal wpadł na zgarbioną dziewczynę z grubymi kruczoczarnymi włosami i okularami na nosie. Wymamrotał ciche „przepraszam”, ona zaś spojrzała na niego z przerażeniem i odsunęła się na bok. Coś w jej oczach, ładnych i intensywnie brązowych, go poruszyło, jednak nie miał czasu się nad tym zastanowić, gdyż Ferdynand praktycznie już podetknął mu pod nos swój obiekt zainteresowań.
– Panna Eliza Konstancja Adelajda de Gironde. – Wskazał na młodą damę. – Mój kuzyn, doktor Karl Friedrich Kleinschmitt.
Ukłonili się sobie nawzajem, po czym panna Eliza podała mu dłoń. Musnął jej wierzch ustami i wypowiedział jakiś banał.
– Mogę zapytać, czego pan jest doktorem? – odezwała się. Miała melodyjny, miły dla ucha głos.
– Historii sztuki. I architektury – odparł Karl.
– I chyba biologii, jeśli się nie mylę? – podsunął Ferdynand.
Karl machnął dłonią.
– Ach, to było dawno temu i po prawdzie zarzuciłem temat, nigdy go nie dokończywszy – wyjaśnił.
Panna Eliza skinęła głową z uznaniem.
– Czyli jest pan człowiekiem o szerokich horyzontach – powiedziała. – Pewnie musiał pan dużo podróżować?
– Trochę, ale nic ponad to, co mężczyzna o moim statusie i wykształceniu powinien zobaczyć. – Zaraz westchnie, przekrzywi głowę i powie, jak bardzo pragnęłaby podróżować, pomyślał, przyglądając się zamyślonemu obliczu Elizy.
Dziewczyna jednak zaskoczyła go, mówiąc:
– Zazdroszczę panu. Pewnie spacerując po Gdańsku, widzi pan więcej niż ja, mieszkająca w nim całe życie. Chciałabym mieć na tyle wiedzy, by móc zrozumieć otaczający mnie świat… – Zamilkła nagle, jakby uświadomiła sobie, że mogła powiedzieć za dużo, a to przecież nie wypada.
Karl uśmiechnął się mimowolnie. Jak na komplementy, które słyszał od niezamężnych kobiet, ten był całkiem przyzwoity. I nietypowy.
– Jestem pewien, że mój kuzyn z chęcią panią oprowadzi i podzieli się swoją wiedzą – wciął się Ferdynand.
Karl wyobrażał sobie właśnie zabójstwo swojego najbliższego żyjącego krewnego. Mógłby na przykład wrzucić go nocą do Motławy, a następnie pokazać jej nabrzeże pannie Elizie. „Tutaj może pani dostrzec sylwetkę Żurawia, a tam na dole pływa nieboszczyk” – powiedziałby jej. Teraz zastanawiał się, dlaczego wcześniej nie wybrał kariery aktorskiej, byłby w tym znakomity.
Panna Eliza wyglądała jednak na nieco zbitą z tropu propozycją Ferdynanda.
– Cóż – przełknęła ślinę – musiałabym zapytać ojca.
Przynajmniej jest dobrze wychowana, pomyślał Karl. Miała u niego kolejny plus, wróć: mały plusik.
– Proszę się nie przejmować, panno Elizo – zapewnił ją Ferdynand. – W wycieczce weźmie jeszcze udział moja ciotka, a przecież starsza pani powinna mieć jakieś damskie towarzystwo, nieprawdaż?
Dziewczyna nic nie zdążyła powiedzieć, gdyż powietrze przeciął ostry kontralt, grzmiący na pół sali:
– Kleinschmitt! Podejdź do mnie, chcę usłyszeć wszystko o tym twoim skandalicznym przyjęciu!
Karl uśmiechnął się mimowolnie. Przynajmniej na moment role się odwrócą i to Ferdynand będzie musiał walczyć z lwicą gdańskich salonów, panią von Grube. Zerknął dyskretnie na stojącą obok niego Elizę. Dziewczyna również wyglądała na delikatnie ubawioną.
*
Prudencja von Grube w swoich czasach była najwspanialszą partią Gdańska, a o jej urodzie do dziś rozprawiali weterani lokalnych salonów. Nie dosyć, że dysponowała idealną figurą, piękną cerą i lśniącymi w słońcu platynowymi włosami, to na dodatek miała duży posag i dobre koneksje. Niestety, nie zbywało jej na rozsądku (ten miał nadejść później), więc wyszła za mąż za bon vivanta, który szybko pozbawił młodą Prudencję wszystkiego, co czyniło ją wyjątkową. Kłótnie małżeńskie, trudne porody i pijatyki towarzysza życia zniszczyły jej urodę, zaś rozrzutny tryb życia wpędził oboje w długi.
Szczęśliwie mąż Prudencji zachował się w tej sytuacji nad wyraz przyzwoicie i zmarł, zostawiając resztki majątku dużo bardziej rozgarniętemu synowi. Fortunę w krótkim czasie udało się odbudować, zresztą nie bez udziału samej zainteresowanej, a potomek okazał się bardzo wdzięczny i oddany swojej matce. I tak oto Prudencja von Grube na jesieni swego życia osiągnęła status gdańskiej osobowości numer jeden. Była też wzorem do naśladowania dla Elizy, która pragnęła emanować taką pewnością siebie i posiadać pozycję równie silną, co pani von Grube. Obie panie bardzo się zresztą polubiły i, ku rozpaczy rodziców panienki de Gironde, Prudencja często zapraszała ją do siebie na herbatę i gorącą czekoladę.
Tego wieczoru jednak pani von Grube była zajęta witaniem i zabawianiem wielu znamienitych gości, toteż miała niewiele czasu dla Elizy. Narzeczony dziewczyny wykpił się z udziału w ostatniej chwili, wysyłając krótką wiadomość i bukiet kwiatów. Innymi słowy: gorzej być nie mogło. Ponieważ nie była już szukającą męża dziewczyną, mężczyźni nie zwracali na nią uwagi. Zamężne znajome zamieniały z nią kilka słów, ale wolały spędzać czas we własnym gronie.
Cóż zrobić?, zastanawiała się, gdy wtem jej wzrok padł na zaokrąglone plecy Lizystraty. Znały się z hamburskiej pensji dla dziewcząt i wcale nie były przyjaciółkami. Nie dość, że w przeciwieństwie do Elizy Lizystrata była z urodzenia szlachcianką, to na dodatek nic sobie z tego nie robiła i zawsze zdobywała tytuł najlepszej uczennicy, wiecznie siedząc w książkach i nie zważając na inne koleżanki. Ponoć sama nauczyła się starogreckiego i podzielała pasję swojego ojca, słynnego profesora von Bochholza, czyli historię starożytną. Stąd też jej oryginalne imię. Eliza wzdrygnęła się na samą myśl. Dobrze, że choć jej rodzice byli pasjonatami pieniędzy, to litościwie nie nazwali jej Mamona czy jakoś w podobnym guście.
Dni radosnej nauki i zdobywania wiedzy miały się jednak wkrótce dla Lizystraty skończyć. Po latach bezowocnych poszukiwań jej matka, kobieta o ambicjach większych niż lady Makbet, zatriumfowała, znajdując najstarszej córce odpowiedniego narzeczonego. Eliza słyszała, że miała poślubić trzydzieści lat starszego polityka, zresztą bardzo wpływowego. I choć Lizystratę można było określić mianem dziwacznego odludka, to panna de Gironde współczuła jej z całego serca.
– Cóż za spotkanie. – Eliza postanowiła zwrócić na siebie uwagę dawnej koleżanki ze szkolnej ławy.
Lizystrata była tak zaskoczona, że aż lekko podskoczyła w miejscu i powolnie, niemal z lękiem, przeniosła wzrok na koleżankę. Ciekawy przypadek panny na wydaniu, pomyślała Eliza, taksując ją wzrokiem. Lizystrata miała przygarbione plecy i delikatnie wysuniętą do przodu głowę. Często mrużyła oczy i robiła dziwne miny, tak jakby jej umysł i dusza znajdowały się w zupełnie innym miejscu niż ciało. Pomimo to ze swoimi pięknymi ciemnobrązowymi włosami i dużymi oczami w kształcie migdałów uchodziła za ładną dziewczynę. Eliza nigdy nie słyszała, by któryś z jej kuzynów lub młodszych wspólników ojca nazwał Lizystratę atrakcyjną, ale też nie przechodzili obok niej obojętnie.
– Panna de Gironde. – Dziewczyna dygnęła nieznacznie przed Elizą. Jej ruchy były poprawne, acz mocno mechaniczne. Przebijała z nich niepewność.
To będzie fascynująca konwersacja. Eliza przewróciła w myślach oczami.
– Jestem zaskoczona twoją obecnością tutaj, Lizystrato. Myślałam, że wolny czas poświęcasz na pomaganiu ojcu w jego badaniach – powiedziała, przysuwając się bliżej.
– To prawda – przytaknęła koleżanka. – Jednak wyraźnym życzeniem mojego narzeczonego jest, bym pojawiała się w towarzystwie i zawierała niezbędne znajomości – dodała po chwili.
Brew Elizy mimowolnie się podniosła. Dziewczyna doszła do wniosku, że narzeczony jej przyjaciółki chyba nie zadał sobie trudu poznania swojej przyszłej małżonki, w przeciwnym razie wiedziałby, z jaką trudnością przychodzi jej nawiązywanie znajomości.
– Wnioskując po twoim otoczeniu, mniemam, że na razie wysiłki spełzły na niczym – stwierdziła.
Lizystrata pokiwała gorliwie głową. Zbyt gorliwie, jak na gust Elizy.
– Przyszłam na przyjęcie z ojcem, ale porzucił mnie na rzecz swoich uczonych towarzyszy – wyjaśniła. – A ich wszystkich przecież już znam. Trudno jednak, żeby dama bez towarzystwa sama zawierała znajomości.
– Nie ma w tym nic zdrożnego. Aczkolwiek trudno jest to zrobić, będąc praktycznie przyklejoną do ściany. – Rozkoszowała się rosnącym zmieszaniem Lizystraty. Zabawne, jak bardzo traciła na pewności siebie poza murami szkoły.
Prymuska jednak zaskoczyła Elizę, gdyż zacisnęła wargi i rzekła do niej cicho:
– Muszę przyznać, że robię to trochę celowo. Stawiam bierny opór narzucanym obowiązkom. Czy to czyni mnie złą osobą?
Panna de Gironde pomyślała przez chwilę. Nie darzyła Lizystraty szczególną sympatią, niemniej miło było się przekonać, że w głębi tej flegmatycznej duszy tliła się iskierka buntu.
– Prędzej czyni cię to niezbyt roztropną osobą. Chyba nie chcesz ściągnąć na siebie gniewu przyszłego męża? Bo jeśli nie porozmawiasz z nikim, to jaki wniosek z tego wyciągnie?
Lizystrata westchnęła ciężko. Pojawiło się kolejne pęknięcie na jej dotychczasowym wizerunku. Teraz wyglądała na przygnębioną.
– Chodź ze mną, przedstawię cię rodzicom i innym znanym mi osobom – zaoferowała Eliza.
Matka Elizy przygarnęła je obie i podprowadziła do bardziej znaczącego towarzystwa. O dziwo, Lizystrata zrobiła na wszystkich dobre wrażenie, choć posługiwała się samymi frazesami i ani razu nie błysnęła swoją wiedzą i inteligencją. Wreszcie, gdy zostały same, znów pod ścianą przy stołach z przekąskami, Eliza zapytała ją:
– Dlaczego udajesz głupszą, niż jesteś?
Lizystrata spojrzała na nią uważnie.
– A ty nie udajesz? Przecież już musiałaś się zorientować – odparła.
– W czym?
– W tym, że nikogo nie obchodzi, co myślimy ani czy w ogóle zdarza nam się myśleć.
Eliza opuściła wzrok. Ponownie zaczęła w niej narastać wściekłość, a przed oczy powrócił obraz zdradzającego ją narzeczonego. Tak, odebrała już lekcję, o której mówiła Lizystrata. I nienawidziła każdej sekundy jej trwania.
– Mnie obchodzi – powiedziała cicho.
– To jest nas dwie. Zawsze to więcej niż zero.
Matka Elizy zasygnalizowała córce, że ma do niej podejść. W oczach koleżanki znalazła tę samą złość, co u siebie. Potem zaś, gdy dała się wciągnąć w zwiedzanie Gdańska z Kleinschmittem, szybko zasugerowała zaproszenie również Lizystraty. Zrobiła to odruchowo, jednak gdy później o tym myślała, uświadomiła sobie jedno: między nią a dawną szkolną towarzyszką zaistniała nić porozumienia na tyle cenna, że warto ją było podtrzymać.
*
Podczas nabożeństwa w kościele Świętego Jana Katinka przecierała oczy ze zmęczenia, za co zarobiła kuksańca od kucharki, zażywnej pani Łucji. Spojrzała na swoją towarzyszkę z widoczną urazą. Cóż miała poradzić na to, że panna de Gironde wróciła z wczorajszego przyjęcia wyjątkowo późno i trzeba było pomóc jej się rozebrać i przygotować do snu? Nie odpyskowała, bo w kościele nie wypada i dlatego, że kucharze i kucharki, obok niań, mamek i guwernantek, generalnie stały wyżej w hierarchii domostwa niż zwykła służąca.
Pastor skończył wyjątkowo długie i zawiłe kazanie, z którego rozumiała może co drugi ustęp, i wkrótce potem już zbierała się do wyjścia ze świątyni.
– Katinka, poczekaj, proszę, na mnie. Może pastor znajdzie dla mnie chwilę, dawno już z nim nie rozmawiałam – poprosiła ją pani Łucja.
Dziewczyna przytaknęła i ponownie rozsiadła się w ławce. Dobre stosunki z kucharką były czymś, o co mocno dbała. Dzięki nim mogła liczyć na kąt do spania w maleńkim domku obok kamienicy, a nie jak reszta służby – gdzieś po kątach albo w nieogrzewanym pomieszczeniu.
Wbiła wzrok w kamienny ołtarz, śledząc przedstawione na nim sceny. Podziwiała kunszt i precyzję ruchów dłoni, które wyciosały te wizerunki w twardym materiale. To jest dopiero prawdziwe dzieło życia, pomyślała i spojrzała na swoje spracowane, pokłute ręce. Dużo bardziej wolałaby, aby ich zniszczenie spowodowało coś tak wspaniałego, jak praca nad rzeźbiarskim arcydziełem, nie zaś szorowanie podłóg i przerabianie ubrań. Rozprostowała prawą dłoń i zacisnęła ją w pięść, obserwując pomarszczoną skórę.
– Tak, niewątpliwie tak delikatna rączka zasługuje na szczególne traktowanie – usłyszała za sobą znajomy głos.
Obróciła się i uśmiechnęła do Ericha, drobnego sklepikarza sprzedającego wszelakiej maści rupiecie. Znali się już niemal dwa lata i od kiedy Katinka pamiętała, mężczyzna zawsze dawał jej do zrozumienia, że mu się podoba. Cóż jednak z tego, skoro żadne z nich nie śmierdziało groszem, a małżeństwo ze służącą raczej nie powiększało szans na karierę mężczyzny. Mimo to Katinka ceniła go, ponieważ w swoich zalotach nigdy nie posunął się do wulgarnych sugestii ani tym bardziej czynów. Miał klasę i zdawał się wiedzieć, czego chce, i z całego serca życzyła mu powodzenia, choć wątpiła w jego sukces. Erich był od niej znacząco starszy i obarczony opieką nad starą matką i niezamężnymi siostrami. Brakowało mu czasu i niezależności potrzebnej na odbicie się od dna.
– Panienka de Gironde oddała mi stare pary swoich rękawiczek i powiedziała, że może porozmawiać z rodzicami, żeby zwolnić mnie z cięższych prac w domu. Ja wolę robić wszystko niż wysłuchiwać narzekania pozostałych służących – wyjaśniła, ze wstydem myśląc o swoim wyglądzie.
Erich uśmiechnął się łagodnie. Gdy to robił, cała jego twarz nabierała przyjemnego wyrazu, jakby rozświetlała się od zewnątrz.
– Może warto, żeby jednak panienka przyjęła ofertę swojej pani – zasugerował. – Ciężka praca i tak jest rzadko doceniana, a zawsze to jednak trochę lżej. – Nagle spoważniał i dodał pospiesznie: – Czy panienka będzie się przenosić z panną de Gironde do nowego domu?
Katinka rozłożyła dłonie.
– Jeszcze się nie zdecydowałam. Panna de Gironde zostawiła mi wolny wybór, z zaznaczeniem, że bardzo by chciała, bym jej dalej służyła – odparła zgodnie z prawdą. Eliza pod tym względem zaliczała się do niezwykle nietypowych kobiet, gdyż respektowała wolę i zamierzenia osób nie tylko sobie równych, ale także i służby oraz innych pracowników najemnych. Nie było w niej ani grama fałszu, przez co skupiała wokół siebie grono oddanych osób. Jej rodzice, choć uznawani za dobrych chlebodawców, nie dzielili z córką tej cechy i choć traktowali Katinkę trochę jak towarzyszkę Elizy, to jednak wciąż była w ich oczach jedynie służącą.
Erich zrobił coś nieoczekiwanego. Przesiadł się ze swojej ławki do ławki Katinki i ujął ją za spracowaną dłoń.
– Niech mi panienka wyświadczy przysługę i zagra trochę na zwłokę – poprosił, delikatnie przesuwając palcem po ręce dziewczyny. – Muszę na kilka tygodni opuścić miasto, ale na pewno wrócę przed ślubem panny de Gironde. I może wtedy… – zawiesił na chwilę głos – może wtedy będzie mnie stać, żeby się z panienką ożenić.
Katinka była bardzo zaskoczona tym wyznaniem i nie wiedziała, co ma odpowiedzieć. Szanowała Ericha, ale wydawał jej się stary i niezbyt porywający, zarówno fizycznie, jak i intelektualnie. I choć dobre małżeństwo wiązało się z szeregiem wygód, to nauczyła się w życiu jednego: osoba z jej stanu powinna być ostrożna z marzeniami. Skinęła zatem głową i opuściła ją skromnie.
– Poczekaj na mnie, proszę, panno Katinko – powtórzył jeszcze raz Erich i tym razem pocałował jej dłoń. Potem pożegnał się i zniknął.
Chwilę później przy ławce pojawiła się pani Łucja.
– Możemy wracać – rzekła.
Natomiast gdy opuściły mury świątyni, delikatnie zdzieliła służącą w głowę.
– Aj, ty głupia jesteś – powiedziała. – Jak się tak będziesz krygować, to znajdzie sobie inną.
Katinka zaklęła w myślach. Jeszcze tego jej brakowało, żeby kucharka zaczęła rozpuszczać plotki.
– Nie chcę sobie robić zawodu – wyjaśniła, ocierając tył głowy.
– To porządny chłop jest – odparła Łucja, zupełnie jakby mówiła rzecz oczywistą. – Jakbyś przed nim rozłożyła nogi, następnego dnia już byłby u pastora ustawiać datę ślubu.
– A przynajmniej tak nam się wydaje – skomentowała Katinka. – Oni wszyscy tak lubią o sobie mówić.
Kucharka pokręciła głową.
– Jak będziesz żyła tak długo jak ja, zaczniesz czytać z ludzi jak z otwartej księgi – powiedziała. – I dlatego jak ci mówię, że chłop dobry, to dobry, i kropka. Zobaczysz, wyjdziesz na nim lepiej niż panna de Gironde na tym swoim wymuskanym narzeczonym!
Katinka poczuła, jak ogarnia ją nagły chłód. Do jasnej cholery, oczywiście, że o czymś zapomniała! Przeprosiła kucharkę i puściła się pędem do kamienicy, modląc się, by panna Eliza jeszcze była w domu.
*
W kamienicy przy ulicy Chlebnickiej panowało niesamowite ożywienie, charakterystyczne dla tej pory roku. Służba biegała między piętrami i pomieszczeniami, pakując wszystkie niezbędne przedmioty do kufrów i koszy oraz znosząc je do sieni. Stamtąd ładowano je na wóz, który miał przewieźć wszystko do letniej siedziby rodziny de Gironde’ów, do Sopotu.
Eliza siedziała przy swoim biurku, z włosami w nieładzie i leniwie podpierała podbródek dłońmi. Czekało ją ostatnie lato u rodziców i brata, wypełnione przygotowaniami i odliczaniem do wesela, które zaplanowano na początek września. Całe to zamieszanie oraz fakt, iż mężczyźni z reguły większość czasu i tak urzędowali w Gdańsku niezależnie od pory roku, wyraźnie ograniczał możliwość zemszczenia się na jej narzeczonym.
– Panienka jeszcze nieubrana? – z rozmyślań wyrwał ją karcący głos Katinki. Obróciła się w stronę służącej i dostrzegła, że twarz dziewczyny była zarumieniona, a jej pierś opadała gwałtownie, jakby usiłowała złapać oddech. – Przecież jest panienka umówiona z panienką Lizystratą na wpół do dwunastej!
Eliza westchnęła ciężko.
– Wiem, ale nie jestem pewna, czy nie odwołać całej tej wyprawy. Nie czuję się dziś na siłach – powiedziała. Po prawdzie to wzdrygała się na myśl o spędzeniu całego popołudnia z kuzynem Kleinschmitta, tym dziwnym człowiekiem o przenikliwym spojrzeniu. Było coś oceniającego w sposobie, w jaki na nią patrzył i w jaki się do niej zwracał. Eliza nie umiała tego nazwać, natomiast nie był on pierwszym mężczyzną, który sprawił, że poczuła się jak dziecko. Denerwowało ją to, bo niby kim on był? Przygryzła wargę, zastanawiając się nad odpowiedzią. Wysokim, świetnie wykształconym i obytym w świecie kupcem, dysponującym, jak wieść gminna niosła, prężnie rozwijającym się interesem.
– Ale tego właśnie pragnąłby panienki narzeczony, a nie może mu panienka dać tej satysfakcji – zauważyła Katinka, przygryzając wargę. – Słyszałam od jego służących, że nie był zbyt zachwycony, gdy dowiedział się o dzisiejszym zwiedzaniu, a szczególnie tym, iż reszta towarzystwa chwali panienkę za dbanie o relacje z ważnymi osobistościami.
– Hmmm… – mruknęła Eliza i poczuła, jak jej ponury nastrój odchodzi w niepamięć. Było to oczywiście małe ukłucie, a nie pełnoprawny akt zemsty, jednak to pokazywało, że posiadała jakąkolwiek możliwość uprzykrzenia mu życia. – W takim razie muszę się odpowiednio ubrać.
W oczach służącej rozbłysły radosne ogniki. Natychmiast przygotowała wspaniały letni strój, uszyty z delikatnego kremowego materiału i pomogła Elizie ufryzować włosy, które zostały przyozdobione wspaniałym kapelusikiem z drobnymi różyczkami. Do pokoju zapukała inna służąca, informując, że Lizystrata czeka na przedprożu. Katinka jeszcze upudrowała policzki Elizy i musnęła je subtelnym odcieniem różu, nim pozwoliła swojej pani zbiec na dół. Dziewczyna złapała za obręcze sukni i ostrożnie zeszła do sieni, a następnie przed dom. Jej ojciec był tradycjonalistą i nie dał się ponieść fali modernizacji, więc kamienica państwa de Gironde’ów zachowała swój dawny charakter. „Dopóki nas do tego nie zmuszą, zachowamy nasze przedproże i nie przerobimy sieni na witrynę sklepową” – Eliza niemal słyszała gromki głos ojca, pomstujący na bezczeszczenie wyglądu tradycyjnej gdańskiej ulicy.
Zobaczyła, że jej rodzic rozmawia z Lizystratą. Panna von Bochholz była ubrana w strój podróżny, całkowicie pozbawiony zdobień, zaś na głowie miała mały, jasny kapelusz. Na nieumalowanych policzkach dziewczyny widniały dwa świeże pryszcze.
– Udanego zwiedzania. – Ojciec Elizy zakończył rozmowę, gdy tylko ją spostrzegł, i wrócił do budynku.
Lizystrata uśmiechnęła się niepewnie.
– To chyba nie jest najwygodniejszy strój do chodzenia – zwróciła się do Elizy, wbijając wzrok w szeroką spódnicę. – Jest dość błotniście.
– Przecież nie będziemy szły, zwłaszcza ze starszą kobietą – żachnęła się Eliza. – Poza tym wszystko jest blisko.
Lizystrata chciała coś powiedzieć, ale się powstrzymała. Zacisnęła usta w wąską kreskę.
– Widzę, że panie są punktualnie! – usłyszały znajomy głos.
W ich stronę zmierzał pochód złożony z dwóch Kleinschmittów i ze starszej, zażywnej damy, która wcale nie ustępowała im kroku. Eliza z ulgą dostrzegła, że za nimi toczy się należący do Ferdynanda powóz. Coś się jednak nie zgadzało. Skoro mieli do dyspozycji powóz, to czemu szli? Zerknęła na Lizystratę. Dziewczyna odparła jej wzruszeniem ramion.
*
Karl omal nie parsknął śmiechem, widząc wystrojoną pannę de Gironde, która miała problem ze sprawnym manewrowaniem swoją olbrzymią suknią. Doprawdy, cała ta wyprawa już zaliczała się do udanych, gdyż przyłapał ją z bardzo niekorzystnym i nieinteligentnym wyrazem twarzy. A było to dokładnie w momencie, gdy zdała sobie sprawę z tego, że zamierzają zwiedzać Gdańsk na pieszo. Właściwie pomysł ten poddała mu stara ciotka, która koniecznie chciała, by Karl zademonstrował swoje umiejętności fotograficzne. On zaś ochoczo przerobił jeden z powozów Ferdynanda na przenośną pracownię.
– Tę chyba będziecie musieli nieść – zauważyła, gdy tylko zobaczyła pannę de Gironde. – Toż ona ubrała się jak do Wersalu.
Pomimo całej tej złośliwości w chwili powitania ciotka zasypała dziewczynę co najmniej tuzinem komplementów. Kobiety są pod tym względem niesamowite. Zachowując pozory uprzejmości, cały czas ostrzą noże i szykują je na ewentualne wyeliminowanie przeciwniczki, pomyślał. Dopiero wtedy zauważył drugą dziewczynę, nieco przygarbioną, lecz o przyjemnych, harmonijnych rysach. Biła od niej aura osoby miłej i mądrej. Początkowo założył, że to guwernantka panny de Gironde, jednak po chwili uświadomił sobie, że widział już ją wcześniej, na przyjęciu.
– Poprosiłam moją przyjaciółkę, Lizystratę von Bochholz, by nam dzisiaj towarzyszyła. Lizystrata jest miłośniczką historii i była najlepszą uczennicą w klasie w naszej szkole – pospieszyła z przedstawieniem Eliza.
Lizystrata lekko dygnęła.
– Jest pani córką profesora von Bochholza? – zapytał Karl.
Dziewczyna skinęła głową.
– Uwielbiam jego rozprawy naukowe i żałuję, że nie są bardziej znane – powiedział. – Proszę mu przekazać wyrazy mojego najwyższego uznania – dodał.
– Tak też uczynię.
Miła, skromna i pewnie mądra, pomyślał Karl. Ale nie tak bogata, jak panna de Gironde, wyjąwszy szlachetne urodzenie. Ciekawe, że te dwie się przyjaźnią. Odchrząknął i wskazał na stojący z tyłu powóz.
– Mam dla was niespodziankę: jako że fotografia jest moją najnowszą pasją, z radością wykonam kilka pamiątkowych zdjęć z naszej dzisiejszej wyprawy – oznajmił. – Niestety, w tym celu będziemy musieli przemierzać miasto na pieszo, ponieważ wszystkie niezbędne sprzęty zajęły całe miejsce w naszym skromnym powozie.
Panna de Gironde wyraźnie zbladła, co wprawiło Kleinschmitta w jeszcze lepszy nastrój.
– Wspaniale, możemy zaczynać! – oznajmił jego kuzyn. – Karl, prowadź nas i oświeć swą wiedzą.
– Oczywiście. Nie będzie chyba zaskoczeniem, jeśli powiem, że zaczniemy od kościoła Mariackiego. Chodźmy zatem.
Zeszli z przedproża wprost na zabłoconą gdańską ulicę. Kątem oka Karl zerknął na Elizę. Wyglądała komicznie, przytrzymując swoją olbrzymią spódnicę, jednak w jej oczach płonęła determinacja. Tym lepiej dla niego.
Ruszyli w stronę świątyni i Karl zaczął opowiadać. Mówił o mieście z czasów średniowiecza i o jego zabudowie, a następnie przeszedł do samego kościoła i do różnic między bazyliką a półbazyliką tudzież kościołem halowym. Wychwalał północną zabudowę z czerwonej cegły i kunszt dawnych budowniczych. Zebrani kiwali głowami.
– Czasem na cegłach znajdują się takie dziwne znaki – zauważyła panna de Gironde. Ona i Lizystrata szły kilka kroków za rodziną Kleinschmittów. – Czy wie pan, co one oznaczają?
– Mówi pani o gmerkach – odparł Karl. – To były takie oznaczenia stosowane przez mistrzów budowlanych.
– Taki znak rozpoznawczy? – upewniła się Eliza.
Skinął głową. Usłyszał, jak Lizystrata coś jeszcze tłumaczy pannie de Gironde, jednak postanowił się nie wtrącać. Niemniej musiał przyznać, że była spostrzegawcza… albo przygotowała się do ich małej wycieczki, by za taką uchodzić.
Weszli do środka świątyni i Karl zaczął omawiać poszczególne ołtarze, nawiązując do bractw i rodów, które je zasponsorowały. Rozwlekał swoje wypowiedzi celowo, widząc, jak Eliza drży z zimna, choć tym zachowaniem zarobił sobie karcące spojrzenia ciotki i kuzyna.
– To teraz Święty Mikołaj i Święta Katarzyna – oznajmił, gdy opuścili kościół.
– Absolutnie nie – sprzeciwiła się ciotka. – Całe życie spędziłam w świątyniach, teraz chciałabym obejrzeć coś innego. Nie mówiąc już o tym, że młode damy nie powinny zajmować się rozważaniami nad przemijaniem.
– W takim razie chodźmy do Wielkiej Zbrojowni – zaproponował Karl, trochę niezadowolony. Miał niecny plan przekonać któregoś z proboszczów, by pozwolili im wejść na wieżę. Oczywiście z panną de Gironde.
Przed Wielką Zbrojownią po raz pierwszy rozstawił sprzęt do fotografowania i nakazał towarzystwu ustawić się do pozowania. Potem zaś kazał im czekać, żeby dokończyć resztę procesu w powozie. Pozwolił sobie na złośliwy uśmieszek, widząc, jak Eliza przestępuje z nogi na nogę, czekając, aż skończy.
Przy Wielkiej Zbrojowni i Bramie Długoulicznej najwięcej do powiedzenia miała Lizystrata. Poprawiła go również, jeśli chodzi o personifikacje cnót umieszczonych na budowli. Widać było, że ma jak na swój wiek olbrzymią wiedzę. Następne przystanki, czyli Dwór Artusa i ratusz głównomiejski, nie wzbudziły już tyle entuzjazmu. Może dlatego, że panna de Gironde została solidnie ochlapana błotem przez przejeżdżające wozy. Robiąc zdjęcia na tle zastawiających Drogę Królewską bud, Karl celowo skupił się na Elizie. To będą wspaniałe pamiątki, pomyślał.
– Panie są już pewnie zmęczone – zauważył, łaskawie zdejmując z towarzystwa wysiłek pozowania.
Stali w piątkę na Długim Targu, w błocie i chłodzie, przekrzykując miejski zgiełk. Panna de Gironde skrzyżowała ręce na wysokości klatki piersiowej i powiedziała:
– A ja chciałabym wejść na mury miejskie.
– O, i to jest dobry pomysł! – ucieszyła się ciotka. – Mielibyśmy z nich dobry widok.
– Zatem na mury idziemy! – przyklasnął temu pomysłowi Ferdynand.
Towarzystwo niemal natychmiast rozpierzchło się, chodząc w tę i z powrotem i wpatrując się w rozciągający się przed nimi krajobraz. Jedynie Lizystrata stała w miejscu, patrząc w dół, na fosę. Teraz bił od niej bezbrzeżny smutek, jednak Karl nie chciał do niej podchodzić. Nie wrócił do Gdańska, by pocieszać młode damy.
Panna de Gironde pisnęła głośno, skacząc w miejscu. Rozmawiała o czymś z Ferdynandem i temat musiał być dość zabawny, przynajmniej na tyle, że zapomniała o zabłoconej sukni i zapewne obolałych od pantofli stopach. Lizystrata również ich dostrzegła i jej smutną twarz przeciął uśmiech.
Po zejściu z murów postanowili się jeszcze wybrać dorożką do parku Jaśkowej Doliny. Przejechali przez Wielką Aleję Lipową i zatrzymali się w Gasthaus Schroeder na posiłek. Tam Karl zorganizował kolejną sesję zdjęciową w plenerze, tym razem usiłując (bez większych sukcesów) namówić Lizystratę do pozowania. Po popołudniowym spacerze odwieźli obie panny do kamienicy przy Chlebnickiej. Obyło się bez większych incydentów (niestety), acz suknia Elizy wymagała solidnego prania. Pożegnali się z nimi i ruszyli na Ogarną.
– To na którą zagiąłeś parol? – zapytała ciotka, gdy już znaleźli się w bezpiecznym dystansie od kamienicy rodziny de Gironde’ów.
– Ja? – zdziwił się Karl. – Powinnaś jego zapytać. – Wskazał na kuzyna.
Ciotka prychnęła cicho.
– On niczego nie traktuje na poważnie, tobie natomiast się to zdarza. Może nieczęsto, ale jednak – odparła. – Powinieneś wybrać tę weselszą. Ta druga jest mądra, acz podobnie jak ty skłonna do melancholii, więc wasz dom przypominałby dom pogrzebowy. Nawiasem rzecz ujmując, przypomnij mi, skąd znam tę pannę Bochholz – zwróciła się do Ferdynanda.
Młodszy z Kleinschmittów wzruszył ramionami.
– Była jedną z uczennic mojej matki, jak wiele innych dziewcząt z dobrych domów w Gdańsku – zbył ciotkę. – Wracając do Elizy de Gironde… – Nachylił się w stronę kuzyna, spoglądając na niego znacząco.
– Panna de Gironde jest zaręczona – rzekł Karl, licząc, że to zamknie temat.
– Nie takie rzeczy już w towarzystwie bywały – skomentowała ciotka. – Musiałbyś tylko chcieć.
I właśnie o to się rozchodzi: nie chcę, pomyślał Karl, lecz nie powiedział tego na głos. Żadna kobieta nigdy nie zajmie stałego miejsca w moim sercu.
*
Katinka załamała ręce nad stanem sukni panienki de Gironde. Nakazała jej szybko ją zdjąć i popędziła na dół nalać wody do balii, a następnie do budynku gospodarczego po odpowiednie środki czyszczące. Szczerze nienawidziła tej części swojej pracy, ponieważ specyfiki do tkanin niszczyły skórę i paznokcie, a czasem nawet zostawiały przypominające oparzenia rany. Mimo to nie chciała, by panna de Gironde została złajana przez swoich rodziców za zrujnowanie nowej kreacji, zwłaszcza na samym początku sezonu letniego, toteż energicznie zabrała się do roboty. Zanurzyła dolną część sukni w balii z mydlinami i zaczęła delikatnie pocierać najbardziej zabrudzone obszary.
Po wszystkim umyła dłonie, poprawiła włosy i wyszła na podwórko, nucąc pod nosem zasłyszaną w mieście melodię. Popołudnie było ciepłe, lecz nie upalne, więc czuła się przyjemnie pobudzona. Może wieczorem udałaby się na jakąś potańcówkę? Z tą myślą, łagodnie kołysząc biodrami, powróciła do wnętrza kamienicy i nagle zamarła. Tuż przy reprezentacyjnych schodach stał Bruno, stangret narzeczonego panny de Gironde. Katinka zadarła głowę i dostrzegła sylwetki pana i pani domu oraz ich gościa migające w oknach saloniku na pierwszym piętrze. Chwilę później tuż obok niej śmignęła służąca z tacą wypełnioną łakociami i filiżankami z gorącą czekoladą.
– Katinka, sprawdź, co z panienką – krzyknęła do niej dziewczyna, wdrapując się niezdarnie po schodach.
Wtedy też Bruno ją zauważył i skłonił łagodnie głowę na przywitanie. Katinka odpowiedziała podobnym gestem i podeszła do schodów.
– Widzę, że organizacja służby w tym domostwie pozostawia wiele do życzenia – powiedział, racząc ją nieprzyjemnym spojrzeniem. – Mój pan czeka na swoją narzeczoną już bity kwadrans.
Katinka zacisnęła wargi, powstrzymując się przed wypowiedzeniem dosadnej riposty. Jeszcze tego jej brakowało, by państwo de Gironde’owie zwolnili ją ze służby ze względu na złe zachowanie.
– Przepraszam, muszę spieszyć się do swojej pani. Wszak już jest spóźniona – odparła grzecznie i zaczęła wspinać się po schodach. Powstrzymała ją jednak silna dłoń stangreta. Mężczyzna przeciągnął palcem po wierzchu dłoni Katinki. Dziewczynę przeszył nieprzyjemny dreszcz.
– Słyszałem ostatnio ciekawą pogłoskę w jednym z portowych przybytków – rzekł cicho. – Wiesz, że podobno w jednym z nich wychowywała się mała, zdolna dziewczynka, która poszła później na służbę do dobrego domu? Ciekawe, jakie umiejętności wniosła poza sprzątaniem i układaniem włosów.
Katinka przymknęła oczy i wzięła głęboki wdech. Przeczuwała, że ten moment może nadejść. W końcu dawne współpracownice jej matki nie należały do najdyskretniejszych osób, tak samo jak ich klienci.
– Czego chcesz? – zapytała, bo o to przecież w tym tak naprawdę chodziło. O władzę wynikającą z posiadania pewnej informacji.
Stangret cofnął dłoń i uśmiechnął się do niej fałszywie.
– Określony procent z twojej pensji powinien wystarczyć. –Udał, że przygląda się swoim paznokciom. – Powiedzmy, że tak z połowa powinna wystarczyć. Normalnie, widząc tak ładną, młodą kobietę jak ty, poprosiłbym o coś innego, ale z uwagi na twoje pochodzenie serdecznie podziękuję. Bóg jeden wie, jakie choroby nosisz pod spódnicą – dodał z cichym mlaśnięciem.
Twarz Katinki wykrzywiła wściekłość. Nawykła w życiu do upokorzeń, co nie znaczyło, że nie budziły w niej gniewu.
– Dostaniesz swoje pieniądze – odparła przez zaciśnięte zęby.
– Przygotuj pierwszą zapłatę na następną wizytę mojego pana – pouczył ją stangret, po czym pozwolił jej przejść.
W głowie Katinki kotłowało się multum myśli, jednak chwilowo zepchnęła je na dalszy plan. Teraz liczyła się panna de Gironde i jej popołudniowy strój. Wypłacze się dopiero, gdy zapadnie zmrok, w zaciszu własnego posłania. Mogła już bowiem pożegnać się z planami towarzyskimi i w zasadzie z jakimikolwiek udogodnieniami, i to na czas nieokreślony.
*
Eliza wyczuła nerwowość w ruchach Katinki, lecz nie miała czasu zapytać, czy coś się stało. Na kilka chwil przemieniła się w lalkę, ustawianą, przebieraną i czesaną wbrew własnej woli i udziałowi. Tym razem służąca postawiła na skromność i Eliza, przeglądając się w lustrze, poczuła ukłucie dumy. Nawet w ubogim entourage’u wyglądała korzystnie.
Zeszła do saloniku pani matki, z oknami wychodzącymi na ulicę. Jej narzeczony wstał i ucałował jej dłoń na powitanie. Uśmiechnął się tym samym uśmiechem, którym zdołał ją zauroczyć.
– Wspaniale pani wygląda, panno de Gironde. Niczym prawdziwa ozdoba towarzystwa – skomplementował ją.
Odruchowo podziękowała i usiadła na wąskiej sofie obok matki. Ta podała jej filiżankę z herbatą. Eliza zerknęła tęsknie na stojącą na tacy gorącą czekoladę, lecz natychmiast została zgromiona karcącym spojrzeniem matki. Sześćdziesiąt w talii albo śmierć, usłyszała głos w głowie, po czym usłużnie pociągnęła łyk gorzkiej herbaty z bogato zdobionej porcelany.
– Słyszałem, że dzisiejszy spacer okazał się fenomenalnym sukcesem – zagadnął ją narzeczony. – Pani Kleinschmitt zdążyła już się pochwalić napotkanym znajomym.
– Cóż, niemała w tym zasługa samej zainteresowanej – odparła Eliza. – Pani Kleinschmitt jest we wspaniałej formie, zarówno fizycznej, jak i umysłowej. Myślę, że jej przenikliwość zaskoczyła również i pozostałych.
– Z pewnością, z pewnością – przytaknął narzeczony. – Muszę przyznać, że zaskoczyła mnie pani, panno de Gironde. Nie spodziewałem się, iż ma pani serce do opieki nad starszymi osobami. Wspaniale jest jednak odkrywać takie cnoty u swojej przyszłej żony.
Rodzice Elizy byli najwyraźniej ukontentowani komplementami kierowanymi w stronę ich córki, gdyż sami spojrzeli na nią nieco łaskawszym niż zazwyczaj okiem.
– Wartości chrześcijańskie są bardzo ważne w naszej rodzinie – skomentował pan de Gironde. – Słyszałem również, że i pan im hołduje.
– Tak, wspieram finansowo sieroty, przekazując regularnie datki na Dom Dobroczynności. Pomagam również pewnej znajomej wdowie, pani Bukowskiej, byłem zresztą u niej przed wizytą u państwa.
Bukowska. Czy tak nie nazywała się kobieta, z którą Eliza widziała go podczas miłosnych igraszek? Tak, teraz już nabrała pewności. W jej żyłach zawrzało.
– To bardzo uprzejme z pana strony – zauważyła. – Kobieta pozbawiona męża z pewnością potrzebuje męskiego wsparcia.
W oczach jej narzeczonego pojawiło się pytanie, lecz nie zdążył go zadać, gdyż Eliza powiedziała, że rozbolała ją głowa i musi odpocząć po całym dniu spacerowania. Gdy tylko znalazła się z powrotem w swojej sypialni, ukryła głowę w poduszce i zaczęła krzyczeć.
*
– Czy ty kiedykolwiek pracujesz? – jęknął Karl, gdy jego kuzyn oznajmił, że zamierza wyprawić kolejne przyjęcie.
– To jest praca – odparł na poważnie Ferdynand. – Zawieranie i podtrzymywanie znajomości. Dbanie o sieć klientów. Umacnianie swojej pozycji. Może ci się wydawać, że jestem birbantem i lekkoduchem, jednak zaręczam, że każdy mój krok jest starannie przemyślany. Jestem w końcu wytrawnym graczem w szachy. – Puścił do niego oko.
– Mamy zatem odmienną definicję pracy – mruknął pod nosem.
– I uważam, że powinieneś ją ode mnie przejąć. – Ferdynand go szturchnął. – Inaczej na zawsze już pozostaniesz „profesorkiem”.
Karl poczuł nieprzyjemne ukłucie w sercu. Kuzyn nawiązał do jego znienawidzonego przezwiska z czasów szkolnych.
– Nie mów mi, że dalej ktoś tak mnie nazywa – powiedział, licząc, że krewny gorączkowo zaprzeczy. Jednak ten uraczył go jednym ze swoich tajemniczych uśmiechów. – Wspaniale. Wręcz znakomicie. Teraz czuję przemożną chęć powrotu do Berlina.
– O, nie! – zakrzyknął teatralnie Ferdynand, zakrywając przy tym usta. – I to jeszcze zanim dowiedziałem się, dlaczego postanowiłeś mnie odwiedzić! Jak tak możesz!
Karl parsknął śmiechem. Nie mógł być dłużej wściekły na kuzyna. Zbyt wiele ich łączyło, nawet jeśli nie chciał się do tego przyznać.
– Miałem pewien plan związany z dalszą karierą naukową. Aczkolwiek teraz, gdy już jestem na miejscu, zupełnie brakuje mi weny i nawet nie wiem, od czego zacząć. Zadowolony? Mogę już wracać do siebie?
– Możesz się zabawić na zorganizowanym przeze mnie przyjęciu – odparł Ferdynand, klepiąc go po plecach. – Jest szansa, że znajdziesz na nim swoją muzę i dzięki niej ujawnisz światu swój geniusz. Poza tym potrzebuję twojej pomocy z panną de Gironde.
Karl głośno jęknął.
– Ferdynand, do diaska, co ty masz z tą dziewczyną? Z piersi zamiast mleka wypływa jej złoto czy jak?
– Nieomal, drogi kuzynie, nieomal. A teraz, jeśli pozwolisz, muszę się zająć przygotowaniami – dorzucił i praktycznie rozpłynął się w powietrzu.
„Cholernie wygodnie”, powiedziałby Karl, gdyby ktokolwiek zapytał go o zdanie. Niestety, został porzucony na pastwę własnych myśli, więc cofnął się do prowizorycznej ciemni, którą Ferdynand łaskawie pozwolił ulokować na poddaszu. Z aprobatą zerknął na odbitki z pamiętnego spaceru, zatrzymując wzrok na lekko poruszonej fotografii panny de Gironde. Efekt, uzyskany zupełnym przypadkiem, był bajkowy i Karl przez dłuższą chwilę podziwiał swoje małe dzieło. To jedno zdjęcie postanowił zachować na własny użytek. Pokręcił się jeszcze po pomieszczeniu, sprawdzając stan płytek i odczynników, jednak szybko mu się to znudziło. Cofnął się do biblioteczki i wziął książkę, a następnie usiadł z nią na ławce w ogrodzie. Ciężko mu było skupić się na lekturze, gdyż służący biegali we wszystkie strony, starając się wcielić w życie szalone pomysły Ferdynanda.
Karl dobrze się odnajdywał w tym rozgardiaszu. Przypominały mu się czasy dzieciństwa, gdy, podobnie jak teraz, siedział na kwietniku przerobionym na ławkę albo chował się za drewnianymi rzeźbami grenadierów, podglądając siostrę i matkę. Obie były szalenie eleganckie i utalentowane i w tamtych czasach Karlowi wydawało się, że cały świat zazdrości Kleinschmittom takich kobiet. Jego siostra, Concordia, miała przepiękny głos i uświetniała niemal każde przyjęcie swoim występem. Ponadto komponowała własne melodie, skrzętnie skrobiąc nuty na papierze podczas długich godzin spędzanych przy fortepianie. Mimo to zawsze znajdowała czas dla młodszego brata, nawet wtedy gdy przerywał jej ukochane zajęcie. Do dziś czuł ciepło na myśl o uśmiechu Concordii i zapach perfum, których używała. Potem niestety przypominał sobie, iż obie te rzeczy utracił już na zawsze. Poczuł znajomy ucisk w gardle. Był głupcem, jeśli myślał, że może coś światu udowodnić. Że posłuchał rady swoich mentorów i postanowił podjąć się pracy naukowej. W końcu w rodzinie mieli już geniusza, i była nim Concordia. On co najwyżej świecił blaskiem odbitym od jej znakomitości. A ta przecież zgasła.
Obserwował, jak służący rozwieszają małe lampiony na rozłożystych gałęziach drzewa. Zapowiadał się ciepły, wręcz romantyczny wieczór. Była to taka pora, która zdaniem poetów wręcz zachęcała do miłości. Jednak Karl wiedział lepiej. Miłość nie była niczym pożądanym. Miłość zabijała, dlatego zamierzał się trzymać od niej z daleka.
*
– Katinka! – Eliza przywołała służącą. Udało się jej przekonać rodziców, że niemądrze byłoby wyjeżdżać teraz poza miasto, przynajmniej dopóki znaczna część towarzystwa jeszcze pozostawała w Gdańsku. Przystali na to, choć odroczenie było krótkie, bo zaledwie trzydniowe. Rodzice uznali, że przemawia przez nią niechęć rozstania z narzeczonym.
– Czy panienka jeszcze czegoś potrzebuje? – zapytała pokojówka.
Eliza była już wystrojona i przygotowana na kolejne przyjęcie.
– Potrzebuję cię o coś zapytać. – Panna de Gironde zniżyła głos: – To jest coś, o czym nie mogę porozmawiać ze swoją matką.
Katinka skinęła głową. Była przyzwyczajona do podobnych próśb.
– Potrzebuję wiedzieć… – Eliza oblizała nerwowo wargi. – Potrzebuję wiedzieć, co sprawia, że mężczyźni są tak przywiązani do swoich kochanek. Czy ja mogę mieć podobną władzę nad nimi?
– Myślę, że każda kobieta może ją mieć, jest to bardziej kwestią doświadczenia i pewnego zamiłowania do samego aktu miłosnego.
Eliza wzdrygnęła się z obrzydzeniem.
– Jak można mieć zamiłowanie do czegoś tak okropnego? – zapytała wstrząśnięta. – Przecież to takie prymitywne… takie niskie. – Ukryła twarz w dłoniach. – Jak mam być dobra w czymś, czego nigdy nie praktykowałam? Ba, nawet nie wiem do końca, na czym polega?
– Cóż, jestem pewna, że mąż panienki będzie odpowiedzialny za jej edukację w tym zakresie – rzekła niezbyt przekonująco Katinka.
– Nie – odparła stanowczo Eliza, prostując się. – Absolutnie odmawiam. Musi istnieć jakiś sposób, żeby się tego dowiedzieć przed ślubem.
Katinka spojrzała na nią z niepokojem.
– Panienka chyba nie ma na myśli… Ja nie przyłożę do tego ręki. Jeśli ktoś się dowie, reputacja panienki będzie zrujnowana! – odparła z oburzeniem.
Eliza potrząsnęła głową.
– Nie o to mi chodziło… Ja chciałabym się zwyczajnie czegoś dowiedzieć… albo zobaczyć… od kogoś, kto wie wszystko na ten temat. Rozumiesz, Katinko? Żeby nie dać mu jeszcze jednej przewagi nade mną, żeby zachować choć cień kontroli – wyjaśniła i złapała służącą za dłonie. – Pomóż mi – poprosiła. – Tak jak zawsze mi pomagałaś.
Błaganie w oczach panny de Gironde poruszyło serce Katinki. Dopiero teraz zrozumiała, w jak wielkiej udręce żyła jej pani przez te ostatnie dni. Dla niej pewne rzeczy były oczywiste, jednak dla osoby wychowanej w przeświadczeniu o istnieniu romantycznej miłości aż po grób zderzenie z rzeczywistością bolało.
Zaczęła gorączkowo myśleć i rozważać dostępne opcje. Wreszcie w jej głowie zakiełkował pomysł, odważny i genialny w swej prostocie. Miał tylko jedną fundamentalną wadę. Wykonanie go oznaczało, iż ona sama będzie musiała stanąć twarzą w twarz ze swoją babką.
– Jest pewien sposób – rzekła z ociąganiem, nie mogąc się wyzwolić z zasięgu błagalnego spojrzenia swojej pani. – Ale jest on ryzykowny. Nie mogę obiecać, że nikt nas nie zauważy. Jest na to mała szansa, ale zawsze takowa pozostaje.
Panienka de Gironde skinęła łagodnie głową.
– Rozumiem – powiedziała cicho.
Katinka ujęła jej dłonie w swoje i potrząsnęła nimi lekko.
– Nie, nie rozumie panienka! Jeśli ktoś nas zobaczy, ja stracę pracę, a panienka będzie musiała zniknąć z Gdańska. Na zawsze.
– Nic mnie to nie obchodzi – odparła z równą mocą panna de Gironde. – Mogę ci za to dodatkowo zapłacić, tak, żebyś nie była stratna, a co do mnie… Nawet nie wiem, czy w ogóle chcę wychodzić za mąż. Poczekaj. – Podniosła się i podeszła do kasetki z kosztownościami. Otworzyła ją i wzięła garść błyskotek. Podeszła do Katinki i wepchnęła jej biżuterię do kieszeni sukni. – Masz, to powinno wystarczyć.
Służąca sięgnęła do kieszeni i drżącą dłonią wyciągnęła na zewnątrz jej zawartość. Sznur pereł, kolczyki z pięknie oprawionymi kamieniami szlachetnymi i wspaniale wykonana broszka z drobnymi brylancikami. Gdyby je sprzedała, mogłaby natychmiast opuścić Gdańsk i zacząć nowe życie gdzie indziej. Pokusa była bardzo silna, jednak Katinka oparła się jej i wetknęła biżuterię z powrotem w dłonie panny de Gironde.
– Już raz uratowała mi panienka życie – powiedziała. – A ja jeszcze nie spłaciłam swojego długu. Jedyne, o co proszę – przełknęła ślinę – to żeby panienka nie myślała o mnie źle. Cokolwiek się wydarzy.
Panna de Gironde spojrzała na nią z powagą. Choć wiele osób nie traktowało jej jak osoby prawdziwie dorosłej, to Katinka wiedziała, że Eliza jest kimś więcej niż ładną, towarzyską dziewczyną.
– Obiecuję – rzekła z mocą. – Jesteśmy przecież bratnimi duszami. Mimo to… – położyła biżuterię z powrotem na dłoni służącej – chciałabym ci to dać.
Dziewczyna poddała się i przyjęła podarek, po czym pokrótce wyłożyła swój plan. Około północy Eliza wyjdzie z przyjęcia u Kleinschmittów i wróci do domu. Tam Katinka pomoże jej przebrać się w strój służącej i razem udadzą się w pewne miejsce. Panienka pokiwała głową, jednak nie zadała najbardziej oczywistego pytania. I służąca nie wiedziała, czy jest jej za to wdzięczna, czy powinno ją to zaniepokoić.
Nie zdążyły nic więcej omówić, gdyż z dołu dał się słyszeć krzyk pani de Gironde, pospieszający Elizę. Dziewczyna uścisnęła Katinkę i zbiegła po schodach. Służąca poczekała, aż głosy w sieni umilkną, po czym sama przemknęła na tyły domu. Przebrała się w swoją najgorszą sukienkę i naciągnęła inny czepek na głowę. Skontrolowała wygląd w pękniętym lustrze. Powinna wmieszać się w tłum. Na koniec schwyciła kosz, w którym zazwyczaj nosiła węgiel, i wymknęła się z kamienicy.
Bez problemów trafiła pod odpowiedni budynek. Nikt nie zwracał na nią szczególnej uwagi, ot, zwykła dziewka służebna, nieco umorusana, pewnie załatwia sprawunki dla jaśniepaństwa. A to, że zatrzymuje się w niezbyt szanowanej okolicy… Cóż, służące i tak nie miały zbyt dobrej reputacji, więc tylko potwierdzała znaną wszystkim prawdę. Pociągnęła za dzwonek i odczekała. Po chwili otworzyła jej młoda dziewczyna z policzkami upstrzonymi jasnobrązowymi cętkami. Miała piękne miedziane włosy i lekko zadarty nos.
– Nie zatrudniamy – oznajmiła sucho i już miała zamknąć drzwi, lecz Katinka postawiła stopę na progu, skutecznie je blokując.
– Ja do madame. Jesteśmy spokrewnione – powiedziała i pokazała dziewczynie małą broszkę w kształcie splecionych lilii.
W oczach dziewczyny błysnęła ciekawość. Podniosła wzrok na Katinkę i po raz pierwszy prawdziwie na nią spojrzała. Służąca poczuła zalewające jej klatkę piersiową ciepło. Nie umiała tego wytłumaczyć, lecz w tamtym momencie między nią a miedzianowłosą dziewczyną zadzierzgnęła się niewidzialna nić porozumienia.
– Wchodź. – Uchyliła jej drzwi.
W środku niewiele się zmieniło od czasów, gdy Katinka była małą dziewczynką. W sieni stała olbrzymia szafa z ceramiką z Delft, a na ścianach wisiały obrazy z nagimi boginkami i nimfami podczas miłosnych zapasów. Tuż przy schodach ustawiono stolik, a na nim paterę z przekrojonymi brzoskwiniami i winogronami. Całość była gustownie urządzona, sprzęty i tkaniny pochodziły od czołowych miejskich wytwórców. Odwiedzający już od pierwszych kroków nie mieli złudzeń co do przeznaczenia tego miejsca, jednak ów cel podano w sposób daleki od wulgarności.
Dziewczyna poprowadziła ją na piętro, do saloniku, i zapukała.
– Wejść – nakazał stanowczy głos.
Katinka pociągnęła za klamkę i weszła do środka.
– Dziecko, jak ty wyglądasz? – oburzyła się jej babka, odziana w bogato zdobioną aksamitną suknię, odsłaniającą wciąż ponętny dekolt. Wstała z sofy i podeszła do dziewczyny. Ściągnęła jej z głowy czepek i rzuciła go ze wstrętem na podłogę.
– Myślałam, że mnie nie poznasz – burknęła dziewczyna.
Babka uniosła jej podbródek, oglądając twarz.
– Jesteś zbyt podobna do swojej matki, bym cię miała nie poznać – odparła. – Poza tym moi zaufani ludzie mają cię na oku – dodała, kończąc swoją inspekcję. – I czuję się nieco urażona faktem, iż na wizytę ubrałaś się w łachmany. Z tego, co wiem, rodzina de Gironde’ów traktuje cię przyzwoicie. Chyba że coś się zmieniło? – Odsunęła się o krok i zmierzyła wnuczkę badawczym spojrzeniem.
– Nie. Jestem tu niejako w imieniu swojej pani.
– Och. – Usta babki zacisnęły się w cienką linię. – Nie zdradzam informacji o naszych klientach, a już zwłaszcza ich żonom.
Dziewczyna wywróciła oczami. Zapomniała już, jak bardzo babka lubiła podkreślać, że jej przybytek nie jest pierwszym lepszym burdelem, a świątynią przyjemności, w której panują określone zasady. To i fakt, że pracownice były pod opieką lekarską i na nic nie chorowały. W to ostatnie Katinka akurat wierzyła, sama często widziała, jak babka dokładnie sprawdza kandydatki. Nie zatrudniała u siebie byle kogo, ale jeśli już ktoś pozytywnie przeszedł jej weryfikację, traktowała go jak członka rodziny. Jak swoją kolejną córkę. Tak jak niegdyś jej matkę, przez co ona sama z automatu stała się „wnuczką”.
Co nie oznaczało, że ten „salon towarzyski” był jakimś rajem, w którym nikomu nie działa się krzywda.
– Chodzi o jej córkę – sprostowała Katinka. – Chciałaby się dowiedzieć tego, o czym nie powie jej matka. Dyskretnie, rzecz jasna.
Brwi babki podniosły się i chwilę później starsza kobieta roześmiała się serdecznie.
– Nie ona pierwsza i nie ostatnia – odparła, szczerząc zęby. – Kiedy chcesz ją przyprowadzić?
– Po północy.
Babka cmoknęła z niezadowoleniem.
– Dajesz mi mało czasu na przygotowanie, dziecko. Bardzo mało. – Pogroziła palcem.
Służąca przewróciła oczami. Babka i jej fiksacja na punkcie decorum, nawet w przyziemnych sprawach. Pewne rzeczy się nie zmieniają.
– Później wyjeżdża poza miasto – wyjaśniła służąca. – To nasza jedyna szansa.
– Niech tak więc będzie – przystała babka. – Ale w zamian chcę wiedzieć, co się z tobą dzieje. Wyglądasz na zaniepokojoną, by nie powiedzieć spłoszoną.
Katinka wzięła głęboki wdech i przymknęła oczy. Opowiedziała babce o stangrecie i szantażu. Starsza kobieta była wyjątkowo wzburzona.
– Mogę załatwić sprawę, jeśli chcesz – zaproponowała. – Szepnąć słówko tu i tam.
Dziewczyna potrząsnęła głową.
– Nie, dopóki nie dowiem się, kto za tym stoi. W przeciwnym razie za jakiś czas znów pojawi się kolejny stangret, pachołek czy Bóg wie kto i historia zatoczy koło – odparła. – I dlatego muszę utrącić łeb znajdujący się u źródła całej tej sprawy.
*
Karl przechadzał się po ogrodzie, trzymając pewien dystans od reszty towarzystwa. Jego kuzyn oświadczył, że tego wieczoru zwalnia go z dodatkowych obowiązków i może robić, co mu się żywnie podoba. To także oznaczało, iż Karl nie musiał poświęcać aż tak wielkiej uwagi kurtuazyjnym rozmowom. Wszak wyprowadził się z Gdańska dawno temu i mało kto już o nim pamiętał. Mógł zatem oddać się temu, co lubił najbardziej, a mianowicie obserwacji typów ludzkich i ich zachowań.
Przesuwał wzrokiem po obszernych sukniach panienek i dojrzałych matron, porównując je ze stylem znanym mu z Berlina. Nie podobała mu się panująca moda, a już w szczególności krynoliny, sprawiające, że kobiety wyglądały niczym kroczące dziecięce bączki. Może i wyglądało to dobrze w tańcu, ale z pewnością utrudniało każdą inną czynność. Jak na przykład chodzenie po mieście, pomyślał, przypominając sobie wycieczkę z panną de Gironde. Ciekawe, czy już przyszła?, zastanowił się i postanowił to sprawdzić.
Spacerowym krokiem okrążył cały ogród, jednak nigdzie nie dostrzegł Elizy. Zmarszczył czoło. Dziwne, żeby młoda panna z własnej woli opuściła przyjęcie, i to takiej wagi!
– Pan Kleinschmitt? – usłyszał wtem znajomy, niski kobiecy głos.
Obrócił się i stanął oko w oko z Lizystratą. Dziewczynie towarzyszyło dwóch mężczyzn w średnim wieku i nieco od nich młodsza dystyngowana kobieta. Spojrzenie tej ostatniej było tak chłodne i zdystansowane, że nawet Karl poczuł się niepewnie. Oto osoba, która przelicza wszystko na pieniądze i wpływy, pomyślał, nim skarcił się w myślach za wyciąganie pochopnych wniosków.
– Mój ojciec, profesor von Bochholz – przedstawiła mężczyznę stojącego po prawej stronie. – I mój narzeczony, pan von Gnade.
Karl skinął uprzejmie głową. Obaj mężczyźni byli znani i powszechnie poważani w mieście, choć on sam wiedział więcej o profesorze niż o tajnym radcy.
– Córka mi o panu wspominała, panie Kleinschmitt – zagaił profesor. – Ponoć jest pan historykiem.
– Historykiem sztuki – poprawił go Karl. – I architektem, choć to drugie głównie hobbystycznie.
– To się ceni – wtrącił się pan von Gnade. Jego ton głosu zdradzał pewność siebie i tendencję do bycia zarozumiałym, co nie było niczym niezwykłym u człowieka o tej pozycji społecznej. – Rozwijanie umysłu jest ważne zarówno u młodych mężczyzn, jak i u kobiet. – Uśmiechnął się łaskawie do Lizystraty. – Ponadto nawiązuje to do kulturowego dziedzictwa naszego miasta i do wielkich Gelehrte niegdyś nim rządzących.
Karl zaśmiał się serdecznie.
– Przypisuje mi pan dużo szlachetniejsze motywy niż te, którymi faktycznie się kierowałem. Moje szerokie zainteresowania są odzwierciedleniem ciekawskiej, wiecznie dążącej za nowościami natury – odparł. – Jeśli szuka pan osoby faktycznie oświeconej, to stoi ona tuż obok. – Uśmiechnął się do Lizystraty.
Dziewczyna zarumieniła się lekko. Obaj mężczyźni zaczęli na przemian wychwalać jej zalety w sposób, który wydał się Karlowi sztuczny, a przez to podejrzany. Zresztą wystarczył rzut oka na dziewczynę i na jej matkę, by wyczuć, że coś jest nie tak. Szczęśliwie niemal w tym samym czasie do ogrodu wkroczyła panna de Gironde, a Ferdynand głośno oznajmił, że zaraz rozpocznie się „drobna niespodzianka”, i poprosił gości o zajęcie miejsc. I rzeczywiście, pośrodku ogrodu służba ustawiła krzesła, zaś przy murze ustawili się muzycy.
Niewiele myśląc, Karl poprosił Lizystratę i jej towarzystwo, by usiedli razem. W zamieszaniu udało mu się zająć miejsce pomiędzy dziewczyną a narzeczonym. Tuż obok niego usiadła panna de Gironde ze swoim przyszłym mężem, Arturem Obermeyerem. Służący zapalili dziesiątki drobnych lampek, rozświetlając ogród. Przed widownię wyszła ubrana w krwistoczerwoną suknię śpiewaczka o oliwkowej cerze. Zaczął się krótki recital, podczas którego panowie wpatrywali się w artystkę niczym zahipnotyzowani, zaś panie wachlowały się i ukrywały ziewnięcia. Karl rzucił ukradkowe spojrzenie na pannę de Gironde, która mamrotała coś pod nosem. Mógłby przysiąc, że były to słowa arii. Dziewczyna również wydawała się oczarowana, chociaż najpewniej muzyką, a nie jej wykonawczynią. Twarz Elizy przybrała nieco rozmarzony wyraz, a w oczach pojawiła się tęsknota. Z kolei Lizystrata również była skupiona, jednak w bardziej intelektualny sposób. Karl niemal słyszał, jak rozkłada utwór na części pierwsze i ostrożnie analizuje każdy jego fragment.
Kiedy recital się skończył, gruchnęły gromkie brawa. Artystka została obdarowana dużym bukietem i uprzejmie pożegnała się z publicznością. Lizystrata niemal natychmiast zwróciła się do Karla:
– Podobało się panu, panie Kleinschmitt? Jak to się ma do poziomu, do którego pan przywykł w Berlinie?
– Dobra muzyka wszędzie się broni, panno von Bochholz – odparł uprzejmie. – Śpiewaczka i zespół byliby przyjęci z równym entuzjazmem i w każdym innym mieście.
– Lizystrato, ty chyba nigdy szczególnie nie lubiłaś muzyki – zauważyła panna de Gironde. – Zawsze starałaś się unikać szkolnych koncertów.
– Nie mam dobrego słuchu i wyczucia, żeby dobrze grać na instrumencie czy śpiewać, i zdaję sobie z tego sprawę. Jedyne, w czym jestem dobra, to melorecytacje – przyznała. – Natomiast powinien pan kiedyś posłuchać Elizy, panie Kleinschmitt. Zwłaszcza gdy muzykuje.
– Skąd możesz to wiedzieć? – oburzyła się panna de Gironde. – Poza tym to ty jesteś mistrzynią perfekcyjnej gry, nie myśl, że nie pamiętam!
Lizystrata wyszczerzyła zęby, mrużąc przy tym zabawnie oczy.
– Miałam okazję przysłuchać się tobie raz czy dwa przed występami – powiedziała i na jej twarz wrócił uśmiech. – Potrafisz ułożyć takie ładne melodie, pełne emocji. Słuchając ciebie, mam wrażenie, że muzyka ma głębię. Ja jedynie dobrze opanowałam kwestie techniczne, natomiast nie umiem oddać uczucia.
– Jak dobrze, że moja narzeczona się z panią przyjaźni, panno de Gironde – wtrącił się pan von Gnade. – Od razu przy pani promienieje i staje się bardziej towarzyska. Przy mnie rzadko kiedy wypowiada więcej niż trzy słowa naraz. A teraz muszę was wszystkich przeprosić. – Skinął głową i opuścił towarzystwo.
Eliza wyglądała na oburzoną, jej narzeczony na nieco zażenowanego, zaś Lizystrata znów przygasła. Karl poczuł żal na myśl, że ta wrażliwa osoba już niedługo zostanie skazana na pielęgnowanie starzejącego się polityka. Pewnie mógł ją spotkać i gorszy los, ponieważ von Gnade nie wyglądał na pozbawionego wyższych uczuć ani na skłonnego do przemocy, jednak nie będzie to równe małżeństwo.
– Lizystrato, zrobiłam się głodna. Chcesz się ze mną przejść do stołu? – zaproponowała panna de Gironde.
Dziewczyna przytaknęła. Eliza wzięła ją pod ramię i obie podeszły do rozstawionych przy murach ogrodu stołów z przekąskami.
– Doceniłbym, gdyby pan i pana kuzyn zostawili moją narzeczoną w spokoju – skomentował zachowanie Karla Artur. – Pan może tego nie wiedzieć, ale Ferdynanda i mnie łączy bardzo przykra historia i wolałbym, gdyby nasze kontakty ograniczyły się do niezbędnego minimum.
Karl zamrugał szybko oczami. Powoli zaczynał rozumieć, dlaczego jego kuzyn tak bardzo interesował się panną de Gironde. I to odkrycie niespecjalnie mu się spodobało.