Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Singapur ma jeden z najwyższych na świecie wskaźników egzekucji na jednego mieszkańca. Rząd twierdzi, że tylko kara śmierci może zniechęcać handlarzy narkotyków do wykorzystywania ich kraju jako węzła transportowego, ale to twarde śledztwo ujawnia niepokojące prawdy o tym, jak i kiedy stosuje się karę śmierci.
Wywiady z głównym katem Singapuru Darshanem Singhiem, który wykonywał swoje obowiązki przez prawie pięćdziesiąt lat, oraz mrożące krew w żyłach głośne sprawy kryminalne, w tym egzekucja australijskiego obywatela Nguyena Van Tuonga, dają świadectwo rażącego nadużycia praw człowieka w tym kraju.
Kiedy ta książka została po raz pierwszy opublikowana w Azji w lipcu 2010 roku, jej autor, brytyjski dziennikarz Alan Shadrake, został aresztowany i osądzony, a następnie skazany na karę więzienia za odwagę postawienia singapurskiego wymiaru sprawiedliwości na świeczniku uwagi publicznej. To poprawione i zaktualizowane wydanie obejmuje aresztowanie Shadrake’a i jego ciągłą kampanię przeciwko karze śmierci, którą prowadził w trakcie przygotowywania się do odwołania od wyroku.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 454
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tytuł oryginału: Once a Jolly Hangman
© Copyright 2020 Wydawnictwo Aktywa Sp. z o.o.
© Alan Shadrake
Przekład: Grzegorz Kołodziejczyk
Redakcja: Jarosław Lipski
Korekta: Alicja Laskowska, Bartosz Szpojda
Projekt okładki: Grzegorz Kalisiak
ISBN 978-83-957574-5-7
Dystrybucja: www.wydawnictwoaktywa.pl
wydanie pierwsze
Wydawnictwo Aktywa Sp. z o.o.
Jerzy Andrzejczak*
Pieśń kata
Skazańców było około tysiąca. „Może więcej niż tysiąc, może mniej” — powtarza w rodzinnym gronie Darshan Singh, emerytowany, były naczelny kat Singapuru. Nie pamięta dokładnie, ile istnień ludzkich pozbawił życia. Dawno przestał liczyć, gdzieś po pięćsetnej egzekucji. Przed wykonaniem każdego wyroku powtarzał słowa: „Wysyłam cię do lepszego miejsca” i pociągał za dźwignię, zwalniając zapadnię…
Mroczna strona człowieka
Z pochodzenia jest Malezyjczykiem. Opuścił Malezję z powodu bezrobocia. W 1955 roku w poszukiwaniu jakiejkolwiek pracy przyjechał do Singapuru. W ogłoszeniach prasowych znalazł informację, że poszukiwani są więzienni strażnicy. Chętnie podjął pracę w brytyjskiej kolonialnej służbie więziennej. W tym czasie amatorsko grał w krykieta. Jeszcze jako nastolatek zapowiadał się na świetnego zawodnika. Umiejętność uderzenia pałką w piłkę wykorzystywał w pracy, tak że nie trzeba było go uczyć, jak wymierzać karę chłosty. Płacono mu wtedy pięćdziesiąt centów za jedno smagnięcie.
— Tak dobrze władałem rózgą — chwalił się Darshan — że zastępowałem innych strażników, a później nie miałem sił grać w krykieta.
Nikt tak jak on nie bił więźniów, nie pozostawiając przy tym żadnych śladów. Zyskał dzięki temu uznanie innych strażników.
W 1957 roku w więzieniu Changi, w którym pracował, pojawiło się ogłoszenie, że jest poszukiwany ochotnik na asystenta kata Johna Seymoura. Ostatni brytyjski kolonialny kat przeszedł na emeryturę. Kiedy nikt się nie zgłosił, kierownictwo więzienia zaczęło namawiać swoich strażników. W końcu zwrócono się do Darshana Singha. Uważano, że jest to dobry kandydat na kata, dlatego że był bezwzględny wobec więźniów i połamał na nich niejedną pałkę. Przydało się doświadczenie z krykieta.
Z wirtuozerią łoił skórę więźniów pałką, jakby w uszach słyszał doping widzów: „Mocniej, mocniej, mocniej!”. Kiedy katowany skazaniec mdlał, wówczas Darshan wylewał na niego kubeł lodowatej wody, żeby go ocucić. W krykieta grał amatorsko, za darmo. Nie zawahał się więc, gdy proponowano mu pieniądze za walenie po człowieku. Dlatego dwudziestosiedmioletni wówczas adept krykieta wyraził zgodę. Skłoniła go do tego atrakcyjna perspektywa dodatkowego wynagrodzenia za egzekucje. Przez rok podstaw egzekucji uczył się, asystując przy wieszaniu. Przed podjęciem pracy podpisał zobowiązanie, że pod groźbą kary śmierci nie ujawni, czym się zajmuje. Nie zdradził tej tajemnicy nawet małżonce. Ich związek trwał zaledwie kilka lat. Gdy żona dowiedziała się, czym się zajmuje mąż, szybko go opuściła.
W 1960 roku ożenił się po raz drugi. Nie chcąc mieć problemów w drugim małżeństwie, jeszcze przed ślubem oznajmił przyszłej małżonce, że jest katem.
Oficjalnie pracował, realizując różne tajemnicze zlecenia. Z dokumentów wynikało, że przewoził więźniów z aresztów do więzień. Często wyjeżdżał w delegacje, a jeszcze częściej słyszał od żony pretensje.
— Nie lubię być sama w domu — powtarzała Dżeleha Hadżi Said, druga żona — a to zdarza się coraz częściej.
Kobieta od dnia ślubu w 1960 roku wiedziała, że z ich małżeńskiego życia musi wykreślić wszystkie piątki, każdy piątek z pięćdziesięciu dwóch tygodni rok w rok. Ile piątków, tyle tajemnic. Niewiele osób było wtajemniczonych. Tajemnice piątków jako pierwsza poznała jego małżonka.
— Wtedy mąż pełnił obowiązki kata — zdradziła Dżeleha po latach w wywiadzie wysłannikom singapurskiego tabloidu „The New Paper”.
Tego dnia wszystko odbywało się z dokładnością co do minuty. Wstawał o 4.30. Na śniadanie zjadał dwa jajka na surowo. Potem przez piętnaście minut medytował. Do pracy w więzieniu Changi wychodził o 5.30. Wracał o godzinie 23. I milczał. Żona miała zakaz zadawania pytań.
Początkujący kolekcjoner głów
Często słyszał o sobie, że jest stworzony do zabijania. Nazywano go „kolekcjonerem głów”. Pierwszym katem został w 1960 roku. Nie wymagano od niego doświadczenia zawodowego ani kwalifikacji. Jedynie gotowości do pracy, całodobowej dyspozycyjności i braku moralnych skrupułów. Egzaminem była rozmowa z psychologiem. Było to wyczerpujące przesłuchanie w celu ustalenia, czy kandydat nie ma moralnych skrupułów, które mogłyby mu przeszkodzić w wykonywaniu egzekucji. Wówczas młody Darshan nie mógł zrozumieć, że wszyscy wokół są zwolennikami kary śmierci, ale nikt nie chce być katem.
— Rozmawiałem ze strażnikami — wspomina Darshan Singh — zwolennikami kary śmierci. Ale gdy pytałem ich, czy mnie zastąpią w założeniu pętli skazańcowi, czy nacisną przycisk zwalniający zapadnię, odmawiali. Nagle zmieniali swoje poglądy i akceptowali falę brutalności zalewającą nasze społeczeństwo.
Pierwszy wyrok, przy którym asystował? Rok 1959. Dostał wtedy dwadzieścia dwa dolary. Niewiele szczegółów pamięta. Zapomniał o następnych egzekucjach, tylu było tych skazańców. Egzekucja trwała dziesięć, dwadzieścia minut i przygotowywał się do następnej. Niewiele było piątków bez egzekucji, przeważnie kilka. W pamięci wyryła mu się egzekucja mordercy Sunny’ego Angi w 1967 roku oraz osiemnastu więźniów, którzy w 1963 roku wszczęli bunt w Pulau Senang. Zabili wówczas czterech strażników.
Darshan Singh powiesił jednego dnia osiemnastu skazańców, po trzech naraz! Stał się jednym z rekordzistów w historii. Wśród katów wydajnością zasłynął Albert Pierrepoint, który w 1950 roku wieszał niemieckich zbrodniarzy. W ciągu doby zabił dwudziestu siedmiu skazańców. Johan Woods, Amerykanin, nazywany katem stulecia, powiesił dziesięciu dygnitarzy Trzeciej Rzeszy w sto trzy minuty. Singh powiesił siedmiu skazańców w ciągu półtorej godziny. Mężczyzn skazano za rabunek sztab złota, podczas którego zamordowano biznesmena i jego dwóch pracowników.
Singh dumny był z tej pracy. Gdy pojawiał się w więzieniu, zapadała cisza. Każdy z więźniów starał się unikać jego wzroku. Potrafił być twardy i groźny. Przy każdej okazji powtarzał, że potrzebna jest kara śmierci, bo przestępczość wymyka się ludzkości spod kontroli. Najlepszym lekarstwem na przemoc jest przemoc. Przekonywał, że im bardziej ludzie czują się zagrożeni, tym mniej jest poczucia bezpieczeństwa i tym bardziej wzrasta społeczna surowość. Był zwolennikiem społecznego rygoryzmu i nie miał nic przeciwko karom cielesnym. Dla niego kara miała odstraszać, eliminować skutecznie morderców, być uzasadnioną społecznie sprawiedliwą zemstą. Kat Darshan Singh nie znosił pytań: Czy ludzkie życie i zdrowie nie jest dla pana żadną wartością? Kiedy zostanie przerwana tradycja zamęczania i mordowania ludzi? Czy człowiek jest mordercą z natury?
Często w rozmowach ze znajomymi strażnikami więziennymi dzielił się swoją wiedzą. Przekonywał, że już starożytni uważali tortury za najlepszy sposób na wyciąganie zeznań od podejrzanych. Przywoływał postać cesarza Kaliguli, który nazywał Rzym „miastem głów czekających na ścięcie”. Znał sposoby rzymskich katów, którzy wbijali skazańców na pal, a ofiarami byli pierwsi chrześcijanie. Wspominał o Jeanie-Bedelu Bokassie, dożywotnim prezydencie Republiki Środkowoafrykańskiej, jednym z najstraszliwszych dyktatorów na Czarnym Lądzie. Skazańców rzucał na pożarcie swoim krokodylom hodowanym w specjalnych basenach w rezydencji w Kangolo. Krwiożercze gady zawsze były głodne…
Aktor z azjatyckiego teatru śmierci
Darshan Singh już w dzieciństwie uwielbiał słuchać opowieści o ludzkim okrucieństwie. To od dziadka usłyszał, jak w przeszłości zabijano skazańców. Największe wrażenie wywarła na nim opowieść ukochanego dziadka o metodzie egzekucji polegającej na zadeptywaniu skazańca przez słonia. Takie makabryczne egzekucje odbywały się najczęściej w Indiach i Tajlandii. Opisy zadeptywania skazańca przez słonia można odnaleźć w historycznych źródłach. Oto jeden z nich, pochodzący z 1823 roku z dzieła pt. Anegdoty Perrcy’ego:
Skazańca ułożono na ziemi. Nogi związano mu trzema sznurami i przymocowano je do pierścienia przy zadniej kończynie zwierzęcia stojącego o trzy jardy do przodu. Przy każdym kroku słoń szarpał złoczyńcę niemiłosiernie i po ośmiu czy dziesięciu krokach musiało nastąpić zwichnięcie wszystkich kończyn, a gdy zwierzę pokonało pięćset jardów, ręce i nogi przestępcy były już całkiem połamane i bezwładne. Skazaniec, choć umazany błotem, zdradzał wszelkie oznaki życia i widać było, że cierpi w najwyższym stopniu. Mniej więcej po godzinie znajdował się poza obrzeżem miasta i wówczas słoń dzięki odpowiedniej tresurze cofał się i stawiał nogę na głowie przestępcy.
Darshan Singh wychował się na brytyjskiej katowskiej myśli. W średniowiecznej i renesansowej Anglii rozkwitała forma tortur i egzekucji. Przykłady? Gwałcicieli wieszano za genitalia…
— Pomysłowość brytyjskich katów — zdradził Darshan Singh — pobudzał alkohol. Oni przed egzekucjami obficie raczyli się takimi napojami. Każdy kat chciał być lepszy od drugiego czy trzeciego…
Singapur został skazany na stosowanie kary śmierci. Gdy był brytyjską kolonią, obowiązywało prawo Królestwa Wielkiej Brytanii. Po uzyskaniu niepodległości kara pozostała. Wielka Brytania zniosła karę śmierci w 1969 roku. Singapur tego nie zrobił i do dziś obowiązują tam brytyjskie przepisy dotyczące stosowania najwyższego wymiaru kary. Zagorzałym zwolennikiem kary śmierci był Lee Kwan Yow, pierwszy premier Singapuru. Podobnie było z jego następcą Goh Chok Tongiem.
Do tego w Singapurze, tym wyjątkowym państwie-mieście, obowiązuje bardzo restrykcyjne prawo według zasady „Człowiek jest — paragraf się znajdzie!”. Kara śmierci grozi za posiadanie minimalnej ilości narkotyków. Dlatego na przestrzeni ostatniego pół wieku Singapur osiągał jeden z najwyższych wskaźników egzekucji na mieszkańca na świecie. W latach 1994–1998 wynosił on trzynaście i osiemdziesiąt trzy setne egzekucji na milion mieszkańców! Przeważnie byli to mordercy, gwałciciele, przemytnicy i handlarze narkotyków.
— Aż dziewięćdziesiąt pięć procent naszego społeczeństwa jest za karą śmierci — niezmiennie odpowiadał Darshan Singh.
Zabicie w imię prawa zawsze służyło czemuś więcej niż tylko wymierzeniu sprawiedliwości. W dawnych czasach, i to wcale nie tak odległych, na publiczne egzekucje przychodziły całe rodziny. Wokół szubienicy sprzedawano lody, ciastka i napoje.
— W takich publicznych egzekucjach — chwali się Darshan Singh — uczestniczył mój dziadek. Lubiłem te jego opowieści spod szubienicy.
Urzędnik od śmierci
On sam, już jako zawodowy kat, z koszmarną dokładnością potrafił opowiadać o poszczególnych etapach bezlitosnego zabijania. Mówił o tym w sposób emocjonalny, jak o sztuce uśmiercania. Mógłby być autorem podręcznika dla swoich następców, jak wykonywać wzorcowe egzekucje. Byłby znakomitym odtwórcą roli kata w jakiejś bolywoodzkiej produkcji filmowej. Swoimi opowieściami stworzyłby teatr jednego kata.
Czy w tych seryjnych morderstwach poznał straszną prawdę o człowieku? O sobie?
— Jak się czuję, mając krew na rękach? — zwierzał się w rodzinnym gronie. — Tylko to umiem. Z tego mam chleb.
A czego nauczył się i dowiedział, patrząc w oczy skazańcom w ostatnich chwilach ich życia? Czy znał fragment wielkiej powieści Zbrodnia i kara Fiodora Dostojewskiego:
Gdzieś wyczytałem — przypomniał sobie Raskolnikow — jak to pewien skazany na śmierć na godzinę przed egzekucją, mówi, czy też myśli, że gdyby przyszło mu żyć gdzieś wysoko, na szczycie skały, na tak niewielkim skrawku, że ledwie można by tam postawić stopy — a dookoła przepastne otchłanie, ocean, wieczny mrok, wieczna samotność i wieczna zawierucha — to lepsze takie życie niż natychmiastowa śmierć! Byleby tylko żyć, żyć, żyć! Za wszelką cenę — tylko żyć! Taka jest prawda!
On pewnie nie zna tego fragmentu wielkiej rosyjskiej literatury. Wiadomo, że temu sympatycznemu starszemu panu nieobce było okazywanie uczuć. Z drugiej strony swoją pracę traktował jako misję i wierzył, że czyni to dla wyższej konieczności.
— Wierzę, że kara, którą wykonuję — argumentował — powadzi do pełnej rehabilitacji skazańca. Dzięki temu w następnym wcieleniu będzie lepszym człowiekiem!
Był człowiekiem bardzo wierzącym. Z islamu przeszedł na sikhizm i wierzył w reinkarnację. Z takim duchowym przesłaniem w każdy piątek rano prowadził skazańców do celi śmierci. Przeważnie byli to mężczyźni. Pod szubienicą wspierał ich, kiedy miękły im nogi. Zawsze dodawał im odwagi.
— To człowiek wielkiej łagodności — zapewniał jeden z jego znajomych. — Szczególną opieką otaczał tych skazańców, których nikt nie odwiedzał.
Lubił żartować. Egzekucje przeprowadzał ubrany zwyczajnie, na sportowo — w T-shircie, szortach i tenisówkach. Ubrany był kolorowo, raczej przypominał klauna. Stąd się wziął jego przydomek „wesoły kat”.
Czasami, kiedy wiedział, że wcześniej skazaniec rzucił na niego klątwę, wkładał na głowę kaptur. Preferował kolor czerwony. Kaptury musiały mieć małe dziurki na oczy, gdyż był przesądną osobą. Kaptur miał chronić przed „złym wzrokiem” traconego, który mógł próbować ściągnąć na niego nieszczęście. Kat obawiał się też, żeby skazaniec za pomocą czarów nie udaremnił egzekucji. Potem zakładał pętlę na szyję skazańca. Zawsze stawał za jego plecami, żeby ten nie widział jego wzroku.
Ilu płakało w ostatnich chwilach?
— Mówiłem im, żeby byli dzielni — wspomina — że zaraz będzie po wszystkim. Powtarzałem, że trzeba się z tym pogodzić. A później szybko pociągałem dźwignię.
Nie było tajemnicą, że z wieloma skazańcami zdążył się zaprzyjaźnić. To były dla niego najtrudniejsze egzekucje. Dlatego doskonale pamięta ich twarze, błagalny wzrok, imiona, nazwiska, głosy.
— Nigdy nie miałem sennych koszmarów — opowiadał. — Moje ofiary mi się nie śniły. Z jednym wyjątkiem…
Była to piękna kobieta Mimi Wong, skazana za zabicie żony swojego kochanka Japończyka. Powiesił ją w 1973 roku. Podobno był nią zauroczony.
Nie ma śmierci bez bólu
Darshan Singh uważał się za rzemieślnika, który doskonale zna swój fach. Przekonywał, że na swoim koncie nie ma ani jednej spartaczonej egzekucji. Podkreślał, że trzeba wiedzieć, jak wieszać. Tydzień przed wykonaniem wyroku ważył skazańca, żeby dopasować długość spadu. A w dniu egzekucji ważył powtórnie, dla potwierdzenia. Z aptekarską dokładnością przygotowywał długość sznura.
— Zbyt krótki sznur nie przerywa stosu pacierzowego — tłumaczył — co powoduje, że skazany umiera zbyt długo. Podczas gdy przy zbyt długim sznurze skazanemu może urwać głowę, zwłaszcza gdy jest ciężki.
Kilka razy w chwilach szczerości zdradził, że nie ma śmierci bez bólu. Nie pomagają nawet sprawne ręce kata. Nie ma też humanitarnej metody zabijania, która czyni śmierć skazanego spokojną i bezbolesną.
Kilka razy się zdarzyło, że Darshan Singh przyniósł stryczek do domu. Trzymał go w szufladzie i nikomu nie wolno było go dotykać. Czasami w gronie przyjaciół wyjmował go i z dumą pokazywał swoje narzędzie pracy. Kiedyś po wypiciu kilku kieliszków whisky zaczął demonstrować, jak wiąże się sznur na stryczek. A następnie zawiesił go na szyi żony i pokazywał, jak należy poprawnie go założyć. Małżonka była zszokowana, a po wyjściu gości poprosiła męża, żeby więcej tego nie robił. Innym razem jeden z gości chciał kupić stryczek. Kosztował trzysta dolarów, a gość chciał za niego zapłacić kilka razy więcej. Podobno chciał go wystawić na licytację na cel dobroczynny.
— Zawsze ich goniłam — wspominała żona kata. — Wielu było amatorów zakupienia stryczka.
Kat otrzymywał też propozycje sprzedaży sznura, na którym powieszono skazańca. Za wisielcze powrozy proponowano mu kilka tysięcy dolarów. Od wieków na całym świecie krążą legendy, że kawałek wisielczego sznura przynosi szczęście i gwarantuje długie życie.
— Mąż zawsze odpowiadał — wyjaśniała małżonka — że każdy sznur należał do wisielca i został spalony.
Po każdej egzekucji szedł do klubu Padang na lunch i na partyjkę krykieta.
— Może w ten sposób sobie radził — tłumaczyła małżonka — z tym, co czuł. Chciał wyczyścić myśli.
W domu najchętniej relaksował się, oglądając mecze piłkarskie angielskiej Premier League. Był oddanym kibicem Manchesteru United. Wieczorami uprawiał jogę. Tłumaczył, że potrzebuje duchowej siły do wykonywania swojej ciężkiej pracy.
— Wymierzenie surowej kary — przekonywał Darshan Singh — powinno spełniać symboliczną funkcję. Surowość jej powinna być współmierna z rozmiarem wyrządzonej krzywdy.
Wiadomo, że kilka egzekucji obciążało jego sumienie. Jeden z najbardziej kontrowersyjnych wyroków wykonał w 1991 roku. Skazaną była Flor Contemplacion, młoda gospodyni domowa z Filipin. Wyrok dostała za zabicie koleżanki po fachu, Delii Magi, oraz jej czteroletniego synka. Wielu prawników uważało, że dowody w sprawie były wątpliwe.
Podobne wątpliwości pojawiały się przy każdym wydanym wyroku śmierci za posiadanie narkotyków. Wśród ofiar było wielu cudzoziemców. Jednym z nich był Nguyen Van Tuong, Wietnamczyk z australijskim paszportem z Melbourne. Skazany na karę śmierci za handel narkotykami nie uniknął jej, mimo że jego przypadek trafił do światowych mediów. Został powieszony 2 grudnia 2005 roku.
— Nie do mnie należy ocena wyroków — powtarzał przez lata Darshan Singh. — One nie obciążają mojego sumienia.
Nasycenie zbrodnią
Singapurski kat nie zaprzeczał, że wśród skazańców, którym zakładał pętle, było wielu obcokrajowców — przynajmniej kilkunastu z Europy, dużo więcej z Azji i Afryki. Kulisy singapurskiej turystyki czekają na wyjaśnienia. Legendy krążą o przypadkach, gdy podkładano turystom do bagaży narkotyki z zemsty. Bo turysta wywołał kłótnię w hotelu, bo zawarł znajomość z miejscową kobietą, bo niepochlebnie wyrażał się o ich religii. Ofiary zemsty trafiały na wiele lat do więziennych cel lub przed oblicze kata. Ilu z nich zginęło z rąk Darshana Singha? Ilu niewinnych pozbawił życia? Jednego? Dziesięciu? Odpowiedzią pozostaje milczenie. Milczy Darshan Singh… Milczy singapurskie Ministerstwo Sprawiedliwości… Milczą singapurskie media…
Czy nigdy nie miał skrupułów? Czy świat stał się lepszym miejscem po tysiącu wykonanych przez niego wyroków?
— Nigdy nie mówił, że żałuje tego, co robił — tłumaczy Dżeleha Hadżi Said. — Dopóki był świadomy, powtarzał, że taka była jego praca. Konsekwentnie od czterdziestu lat.
Dziś ma osiemdziesiąt osiem lat. Rocznik 1932. Katem był przez czterdzieści lat. Jego życie naznaczyła kara śmierci. Tożsamość jego ujawniono w 2004 roku, gdy udzielił wywiadu dziennikowi „The Australian” w związku z wydaniem wyroku śmierci na obywatela Australii za handel narkotykami.
— To była naiwność z mojej strony — przyznał Darshan Singh rok po publikacji. — Mogłem pozostać anonimowy dla opinii publicznej.
Ostatni wyrok wykonał w 2005 roku. Oficjalnie odszedł ze służby więziennej rok wcześniej, a powodem była publikacja wywiadu. Po jego odejściu nie znalazł się nikt chętny do zabijania.
— Próbowałem wyszkolić dwóch kandydatów — opowiadał — Malezyjczyka i Chińczyka, którzy pracowali w więzieniu. Obaj uciekli, kiedy trzeba było pociągnąć dźwignię.
Nie wiadomo, kto od 2005 roku wykonuje kary śmierci w Singapurze. Podobno w 2006 roku były cztery egzekucje. Dane z lat następnych są tajne.
Darshan Singh przeszedł na zasłużoną emeryturę. Od tego czasu nie lubi opuszczać swojego czynszowego mieszkania w wieżowcu na dziesiątym piętrze w dzielnicy Woodlands. Ostatnie lata spędził przykuty do łóżka. Nad łóżkiem wisi jego portret. Na nim widnieje twarz pięćdziesięciolatka o krótko ostrzyżonych srebrnych włosach, w okularach. Z tego zdjęcia bije chłód i królewska godność.
— Często dziadek mnie pyta, kto jest na tym obrazku — opowiada wnuczka Pooja. — I śmieje się swoim bezzębnym uśmiechem.
Nadal chętnie przyjmuje gości, coraz częściej jednak nie jest świadomy, kim oni są. Na jego twarzy rzadko ukazuje się błysk zrozumienia. Gdy pojawia się świadomość, opowiada chaotycznie o sobie. Najczęściej o swoich pasjach, o futbolu i o piątkach, kiedy grywał w krykieta.
— Jakoś nie może zapomnieć tego, co robił w piątki — podkreśla małżonka.
Większość czasu spędza z pilotem w ręku. Świadczy o tym pokaźny brzuch. Siedzący tryb życia sprawił, że zaczął chorować na cukrzycę, nadciśnienie i choroby serca.
W 2010 roku zaczęła mu dokuczać demencja. Coraz trudniej jest mu zachować trzeźwość umysłu. Często się wzrusza. Często też nie poznaje żony i ciągle pyta ją o imię. Kilkanaście razy w ciągu godziny. Małżonka, kilka lat młodsza, jest jego opiekunką. Traktuje go jak jedno ze swoich trojga wnucząt. Wspólnie z mężem wychowali pięcioro dzieci, w tym troje adoptowanych.
— Czasami mąż zachowuje się jak dziecko — zwierza się Dżeleha Hadżi Said. — Nie chce jeść, brać leków ani się wykąpać. Pije tylko coca-colę.
Darshan Singh bardzo lubi sobie nucić swoją ulubioną melodię. Tę samą, którą nucił, wracając do domu po wykonaniu każdego wyroku. Nie jest to żaden religijny hymn, ale refren znany z angielskich piłkarskich stadionów: „Na, na, na, na, hey, hey, say goodbye”. Obiecywał sobie, że po ostatniej egzekucji zanucił ją po raz ostatni. Nie dotrzymał jednak danego sobie słowa. Nie może się rozstać ze swoją pieśnią kata…
* Autor Spowiedź polskiego kata — Wydawnictwo Aktywa, Frampol 2018.
Nigdy nie przyszło mi na myśl, że pewnego dnia polecę do Singapuru, napiszę książkę o jego budzącym trwogę głównym kacie i wymiarze sprawiedliwości; że potem trafię do więzienia z wyrokiem za obrazę sądownictwa, z zarzutem o „przestępcze zniesławienie” oraz o wykroczenia objęte Ustawą o ochronie tajemnic urzędowych. Aresztowano mnie o wpół do siódmej rano w niedzielę 18 lipca 2010 roku. Czterech funkcjonariuszy Wydziału Dochodzeń Karnych, ubranych po cywilnemu, wpadło o świcie do hotelu, w którym mieszkałem. Nastąpiło to po tym, jak wieczorem poprzedniego dnia ogłoszona została publikacja niniejszej książki. Zostałem wpakowany na dwa dni do aresztu policyjnego, w którym spać można było tylko na betonowej posadzce. Później przez pięć dni z rzędu poddawano mnie przesłuchaniom w osławionej „zimnej sali”, trwającym do dziesięciu godzin. Władze zgodziły się na wpłatę kaucji, ale nie mogłem opuścić Singapuru, ponieważ zabrano mi paszport. W listopadzie 2010 roku skazany zostałem na sześć tygodni więzienia oraz zapłacenie grzywny w wysokości dwudziestu tysięcy dolarów singapurskich i kosztów sądowych, które wyniosły pięćdziesiąt pięć tysięcy dolarów.
W drugim wydaniu książki opisuję kulisy tamtych wydarzeń oraz sposób, w jaki usiłowano dławić moją wolność wyrażania poglądów. Władze Singapuru potraktowały mnie po barbarzyńsku, co spotkało się z powszechnym potępieniem na całym świecie i o dziwo sprawiło, że ja, nieznany dotąd podróżnik, stałem się sławny, a książka Był sobie wesoły kat została bestsellerem! Historia zaczyna się w marcu 2002 roku, kiedy to Singapurska Rada Turystyki zaprosiła mnie, abym napisał parę artykułów mających zachęcić Amerykanów do odwiedzania tego państwa-miasta. Singapurski ptasi park, ogród orchidei, legenda Merliona, historyczne hotele Raffles i Fullerton — wszystko to nie były tematy, które zwykle podejmowałem. Wycieczka trwała zaledwie tydzień, lecz w moim dociekliwym umyśle, znacznie przekraczającym wyobrażenie mojego „opiekuna”, wnet pojawiło się przeczucie, że tak krótki objazd nie pozwoli mi odkryć prawdziwej natury tego bezbarwnego, autorytarnego kraju. Uderzyło mnie, że władze Singapuru kontrolują poddanych w sposób graniczący z perfekcją, którą opisywał w swoich książkach George Orwell. Wszystko było jak na mój gust zbyt sterylne, zbyt efektywne i po prostu za doskonałe. Trochę kojarzyło mi się to z hollywoodzkim filmem Żony ze Stepford, którego akcja toczy się w miasteczku w stanie Nowy Jork, gdzie wszyscy i wszystko podlega tajemniczej kontroli. Albo z wykwintnym posiłkiem przyrządzonym przez kucharza, który zapomniał o podstawowym składniku.
Przerzucałem kartki największego singapurskiego dziennika „The Straits Times”, który — o czym rychło się dowiedziałem — nazywany był drwiąco „Straits Jacket” („Kaftan Bezpieczeństwa”) ze względu na to, że skutecznie dławił każdą opinię, która nie uzyskała aprobaty rządzącej Partii Akcji Ludowej. Nagle zacząłem podążać tropem złowrogiego ciągu morderstw, handlu narkotykami i korupcji policyjnej, który brał początek w państwie-mieście i który niczym wąż wił się przez Holandię, Wielką Brytanię, Australię, Niemcy, Tunezję oraz Pakistan. Także i ja wpadłem w sieć powiązanych z nim dramatycznych wydarzeń. Zaczęło się od tak zwanych morderstw w Orchard Towers. Podejrzanych było dwoje: brytyjski milioner, doradca finansowy, oraz jego chińska dziewczyna; oboje uciekli najpierw do Anglii, a potem do Australii. Mniej więcej w tym samym czasie pewien obywatel australijski nazwiskiem Nguyen Van Tuong miał stanąć przed sądem za handel heroiną i wydawało się nieuniknione, że czeka go kara śmierci. Jego egzekucja wywołała kampanię przeciwko karze głównej w Australii i wielu innych krajach świata. Zagroziła Singapurowi poważnym kryzysem w stosunkach zagranicznych.
Wiele miesięcy później postanowiłem opuścić moje rodzinne Las Vegas, żeby być na bieżąco z obiema tymi sprawami. Chodziło mi również po głowie, by przeprowadzić pierwszy od czasów kolonialnych wywiad z głównym katem Singapuru. Stanowiło to nie lada wyzwanie, ale po miesiącach wytrwałych poszukiwań zdołałem odnaleźć Darshana Singha, człowieka, który ponoć powiesił około tysiąca mężczyzn i kobiet, głównie za zabójstwa i handel narkotykami. Co jeszcze bardziej zaskakujące, skłoniłem go do mówienia. Doprowadziło mnie to do drobiazgowej kwerendy akt i protokołów sądowych, sięgającej wstecz aż do 1963 roku. Jednocześnie przeprowadzałem wywiady ze zwolennikami zniesienia kary śmierci oraz prawnikami biorącymi udział w sensacyjnych procesach, o których media donosiły mało albo wcale. Pozwoliło mi to stworzyć unikatowy szkic makabrycznej kariery człowieka, który jest przypuszczalnie najbardziej wydajnym katem wszech czasów, wierzącym, że Singapur jest jednym z najbezpieczniejszych krajów świata i że w dużej mierze właśnie on — kat — się do tego przyczynił. Przy okazji odkryłem pewien złowieszczy element: otóż wymiar sprawiedliwości Singapuru działa częstokroć potajemnie, o tym zaś, kto będzie żył, a kto zawiśnie na szubienicy, zadecydować może polityka, biznes i handel międzynarodowy.
Ludzie często zadają mi pytanie — a i ja się nad nim zastanawiam — w jaki sposób i dlaczego się w to wszystko zaangażowałem. Chwilami miałem wrażenie, że napędza mnie tajemnicza, niewidzialna siła. Jednak z drugiej strony, choć wielu może to uznać za absurd, nie wykluczam, że przyczyną mogła być klątwa. Wypowiedziała ją jedna z ofiar budzącej trwogę singapurskiej szubienicy, młody Malezyjczyk Vignes Mourthi, tuż przed tym, jak powiesił go Darshan Singh. Vignes rzucił ją, kiedy brutalnie wyprowadzano go z sali sądowej. Jego obrońca, M. Ravi, podjął ostatnią próbę ocalenia go, a przewodniczący składu sędziowskiego, Yong Pung How, skwitował ją zimno słowami: „Lepiej niech pan się z nim pożegna. Tylko tyle może pan zdziałać”. Ravi powiedział mi: „Ostatni raz widziałem twarz Vignesa, kiedy wyprowadzali go z sali sądowej. W drzwiach odwrócił się do mnie i rzekł: »Rzuciłem klątwę na Singapur. Nigdy nie zapomną, co mi zrobili«”. Rzadko miewam dręczące koszmary, ale w okresie, kiedy zbierałem kluczowe materiały, zaczęły mnie nawiedzać wizje tajemniczych twarzy, pełnych bólu i nierozpoznawalnych. Napierały na mnie, wirowały, osaczały mnie ze wszystkich stron, jakby chciały mnie zadusić, a potem odpływały. Było to coś niepokojącego, czego nigdy wcześniej nie zaznałem. Pewnej nocy rozpaczliwie usiłowałem wybudzić się z takiego snu. Miałem wrażenie, że wsysa mnie wir. Nagle otworzyłem szeroko oczy i trzęsąc się ze strachu, próbowałem odgadnąć, co to wszystko znaczy. Uspokoiłem się, zamknąłem oczy i usnąłem, ale wtedy udręczone twarze znów mnie obległy i przeraziły. Czy to był „znaczący sen”, podobny do tych, które miewałem czasami w dzieciństwie i które się sprawdzały? Jeśli tak, to jaki był jego sens?
Odpowiedź na moje pytania przyszła nagle. Być może nawiedzające mnie twarze należały do licznych narkotykowych „mrówek” oraz innych nieszczęśników — zdjęcia niektórych zamieszczone są w tej książce — skazanych na karę śmierci. Zawsze miałem ich w pamięci podczas gromadzenia materiałów i mojego procesu. Byli to: Flor Contemplacion — służąca-niewolnica, Amara Tochi — nigeryjski chłopak marzący o tym, by zostać gwiazdą piłki nożnej, Shanmugam Murugesu, Angel Mou Pui-Peng, Cheuk Mei Mei, Tsang Kai Mong Elke, Lam Hoi-ka z Hongkongu oraz wielu innych, zwabionych na drogę śmierci przez obrotnych dorosłych cwaniaków, którzy wraz z szefami karteli narkotykowych zawsze unikali kary. Czy były to te same twarze, które przewijały się w moich niepokojących koszmarach? Czy były to wizje ze świata duchów, ponaglające mnie, bym kontynuował walkę o sprawiedliwość dla nich? A może kryło się za tym coś, co swoim ogromem przekraczało wyobraźnię? Tego nigdy się nie dowiemy.
Książka ta nie powstałaby bez nieocenionej pomocy wielu osób. Może najważniejszymi z nich są singapurscy aktywiści praw człowieka i przeciwnicy kary śmierci. Nie jest ich wielu, lecz ich grono stale rośnie. Ci odważni mężczyźni i kobiety częstokroć udzielali mi kluczowych informacji pozwalających odkryć zatajone skandale wymiaru sprawiedliwości związane z egzekucjami wielu osób. Pomogli wyciągać na wierzch to, czego ujawnienia bały się władze, i w ten sposób burzyli starannie pielęgnowany, a zarazem fałszywy wizerunek Singapuru jako kraju nieskazitelnie czystego. Przyrzekłem, że uszanuję ich anonimowość, nie mogę więc wymienić ich wszystkich z nazwiska. Wyjawienie źródeł naraziłoby ich w przyszłości na odwet singapurskich władz, które nie tolerują żadnego sprzeciwu ani krytyki. Mogliby stracić pracę lub nawet trafić do więzienia, co przytrafiło się już wielu i nadal przytrafia. Niektórzy mają małe dzieci, a ja nie chciałbym, by stracili swoje źródła utrzymania, wolność czy marzenia. Los taki stał się bowiem udziałem licznych dysydentów, krytyków i przeciwników władz tego kraju. Ci, którzy z obawy przed odwetem domagali się, abym nigdy nie ujawnił ich nazwisk, mogą spać spokojnie. Pewien wybitny adwokat, chwilę przed wyjściem z ważnego sekretnego spotkania, uścisnął mi dłoń, spojrzał mi w oczy i powiedział: „Nie znam pana. Pan nie zna mnie. Nigdy więcej nie wolno panu się ze mną kontaktować!”. Po czym odszedł. Od tej pory już się nie spotkaliśmy i nie rozmawialiśmy. Są inni, których nazwisk nie mogę podać, choć bardzo bym chciał, w tym byli funkcjonariusze Centralnego Biura Antynarkotykowego (Central Narcotics Bureau). Także i oni, zgodnie z moim przyrzeczeniem, muszą pozostać w tej książce anonimowi. Miejmy jednak nadzieję, że kiedyś, w niezbyt dalekiej przyszłości, będzie można ich ujawnić i uhonorować. Niektórych mogę wymienić po nazwisku. W pierwszym rzędzie chciałbym podziękować jednemu z niewielu naprawdę dzielnych młodych ludzi: adwokatowi M. Raviemu, nieustraszonemu bojownikowi o prawa człowieka i abolicjoniście, który stoczył długotrwałe batalie o ocalenie życia trzech młodych mężczyzn z Singapuru, Malezji i Nigerii. Ulica biegnąca wzdłuż Sądu Najwyższego powinna kiedyś zostać przemianowana na aleję M. Raviego. Chciałbym wyrazić wdzięczność najwybitniejszej postaci ruchu praw człowieka w Singapurze, mimo że spotkałem ją tylko raz, krótko przed śmiercią. Był nią znakomity prawnik Joshua Benjamin Jeyaretnam, którego przyjaciele i zwolennicy nazywali czule JBJ. Lektura relacji o jego walce o sprawiedliwość i uczciwość, którą toczył przez całe życie, zainspirowała mnie do kontynuowania moich poszukiwań. Dzielną postawą i animuszem, a także przejrzystymi opiniami prawnymi i politycznymi zasłużył na to, by zaliczyć go do prawdziwych bohaterów Singapuru i nadać jego imię którejś z głównych arterii miasta. Na Alexa Au natknąłem się w Internecie dzięki jego blogowi o nazwie „Yawning Bread”, później zaś spotkałem się z nim osobiście i przeprowadziłem szereg ważkich wywiadów. Jemu również pragnę wyrazić moją wdzięczność. To kolejny weteran walki o prawa człowieka i godność, a jego komentarze zawsze były dla mnie wstrząsającymi rewelacjami. Młody aktywista Seelan Palay, któremu także zdarzyło się siedzieć w więzieniu, wydobył mnie o północy z policyjnego aresztu; później objaśnił mi, w jaki sposób władze zastraszają obywateli, zmuszając ich tym samym do milczenia. Filmowiec Martyn See, inny nieulękły aktywista, także zasługuje na wzmiankę. Wielokrotnie usiłował przedstawiać historię z punktu widzenia opozycji i jakże często spadała nań za to żelazna pięść Lee Kuan Yewa. John Tan, były wykładowca psychologii na Uniwersytecie Johna Cooke’a, został zwolniony przez australijskiego dziekana za to, że poza godzinami pracy wziął udział w pokojowej demonstracji. Dziekan spełnił tajemnicze polecenie figuranta działającego na polecenie władz, jeszcze zanim Tana skazano. To złowrogie wydarzenie obala mit, jakoby w Singapurze istniała na wyższych uczelniach swoboda wypowiedzi, nawet wśród akademików zagranicznego pochodzenia.
Członkowie dwóch kochających rodzin osób skazanych i powieszonych po procesach, w których dowody budziły wątpliwości — w jednej z tych spraw brał udział skorumpowany funkcjonariusz policji — zgodzili się ze mną współpracować i dostarczyli mi porażających informacji. Vasu Mourthi, jego żona i trzy córki zaprosili mnie do swojego domu w Ipoh w Malezji, by pomówić o Vignesie Mourthim, swoim ukochanym synu i bracie. Życie tych porządnych, pracowitych ludzi legło w gruzach po tym, co go spotkało; nigdy nie przestaną opłakiwać jego straty. Obywatele Singapuru zwiesiliby głowy ze wstydu, gdyby mieli pełną wiedzę o tym, w jak brutalny sposób, w ich imieniu, przerwano życie tego człowieka. To samo można powiedzieć o rodzinie Shanmugama Murugesu, jego matce, pani Letchumi Amah, oraz o jego synach bliźniakach, których pomagała wychowywać w Jurong w Singapurze. Pani Letchumi i ci dwaj dzielni młodzi ludzie po tym, jak dotknęła ich żałoba, odważnie przyłączali się do protestów upamiętniających rzesze ofiar, które także zginęły na szubienicy.
Holenderski społecznik Guus van Bladel, który w czasie aresztowania Marii Krol-Hmelak mieszkał na stałe w Singapurze, został wyznaczony jako jej obrońca; uczestniczył w rozprawach i wolno mu było regularnie odwiedzać ją w areszcie. Prowadził dziennik, zapraszał mnie do swojego domu w Melace, a nawet pozwalał mi nagrywać to, co działo się na sali sądowej i podczas odwiedzin w celi. Był to nadzwyczajny przywilej dla kogoś, kto mógł dostać karę śmierci. Margaret John z Amnesty International Canada udzieliła mi mnóstwa nader pożytecznych informacji, które potwierdzały wiele innych, zdobytych w toku moich własnych poszukiwań. Czuję się zobowiązany oddać hołd wszystkim wspaniałym ludziom, którzy przyszli mi w sukurs po moim brutalnym aresztowaniu 18 lipca 2010 roku. Byli to przedstawiciele Amnesty International: Louise Vischer, Lance Lattig, Margaret John (wymieniam ją po raz drugi); aktywista praw człowieka Mickey Spiegel z Nowego Jorku; Heather Blake i Vincent Brossel z organizacji Reporterzy bez Granic w Londynie i Paryżu; Jonathan Heawood, dyrektor angielskiego PEN Clubu; pisarka i członkini PEN Clubu Victoria Glendinning, która odwiedziła mnie w Singapurze, przywożąc wyrazy wsparcia; lord Anthony Lester, który wraz z Heather Blake włączył moją sprawę do debaty o karze śmierci w brytyjskiej Izbie Lordów. Pragnę również wspomnieć prawnika i międzynarodowego działacza praw człowieka Boba Amsterdama oraz innych, którzy wspaniałomyślnie i bezinteresownie wspierali na odległość M. Raviego, dostarczając ważnych argumentów prawnych świadczących na moją korzyść: Bena Silverstone’a, Parvaisa Jabbara i Saula Lehfreunda. Saul i Parvais, współzałożyciele i główni dyrektorzy Death Penalty Project, stowarzyszenia działającego przy kancelarii Simons Muirhead & Burton Solicitors w Londynie, są zarazem czołowymi ekspertami w dziedzinie przestrzegania praw człowieka i stosowania kary śmierci. Pragnę podziękować setkom Singapurczyków i Brytyjczyków, którzy przysyłali mi wyrazy wsparcia; szczególnie jestem wdzięczny za dobroć i gościnność, której udzielili mi Justine Burley i jej mąż Alan oraz dwóm innym ofiarom represji politycznych: Teo Soh Lung, autorce książki Beyond the Blue Gate, oraz jej przyjaciółce, drugiej „marksistowskiej konspiratorce”, Wong Souk Yee; obie były torturowane w więzieniu. Jestem również wdzięczny za niestrudzoną kampanię w mojej obronie po moim aresztowaniu, prowadzoną przez Kristinę Stockwood na forum organizacji International Freedom of Expression Exchange (IFEX). Muszę także wspomnieć o nieugiętym prawniku Gopalanie Nairze, którego także miałem zaszczyt poznać, a który jest obecnie obywatelem amerykańskim. Zamieszkały w San Francisco Nair na swoim blogu „Singapore Dissident” regularnie atakuje Lee Kuan Yewa, a kiedy w 2008 roku wrócił na krótko do ojczyzny, został aresztowany; postawiono mu zarzuty i uwięziono za to, że w jednym z artykułów „obraził” sędziego okręgowego.
Na samym końcu wypada mi wymienić „gwiazdora” niniejszej książki, Darshana Singha, być może najniezwyklejszego kata urzędowego w historii, któremu — choć zabrzmi to dziwnie — będę na zawsze wdzięczny. Tym, którzy go nie znają, wyjaśniam, że nie jest on posępnym żniwiarzem ze świata baśni, lecz sympatycznym, twardo stąpającym po ziemi mężczyzną, dobrym ojcem i dziadkiem jakich wielu. Mimo że jego powołanie zawodowe polegało na tym, że w imieniu państwa zabijał ludzi, nie czynił tego w sposób okrutny, lecz z łagodnością i troską. Bardzo go polubiłem, choć nie za to, co robił, kiedy był mistrzem szubienicy.
Alan Shadrake
Wyroki śmierci w Singapurze budzą ogromną i wciąż rosnącą odrazę wśród obrońców praw człowieka na całym świecie i właśnie to spowodowało, że książka Był sobie wesoły kat doczekała się wznowienia. Jej przykład pokazuje również, jak wiele trudu rządząca partia tego kraju zadaje sobie, by trwać przy stosowaniu tej skompromitowanej kary wbrew powszechnym dążeniom innych krajów, pragnącym uwolnić świat od egzekucji. Zaczęło się tuż po starcie kampanii promującej książkę w Singapurze: autora aresztowano kilka godzin później, postawiono mu zarzuty i skazano za obrazę sądu („skandaliczna obraza sądownictwa”) na sześć tygodni więzienia i grzywnę w wysokości dwudziestu tysięcy dolarów singapurskich. Aktywiści działający w tym kraju na rzecz zniesienia kary śmierci także byli później nękani i oskarżani. Sytuację pogarsza to, że siedemdziesięciosześcioletni Alan Shadrake cierpi na poważne schorzenia. Organizacja Amnesty International twierdzi, że władze Singapuru odpowiadają na krytykę, wsadzając jej autorów do więzienia, to zaś sprawia, że mające tam miejsce lekceważenie wolności słowa zwraca jeszcze większą uwagę obserwatorów na całym świecie.
Książka Był sobie wesoły kat stanowi bardzo aktualny wkład w narastające potępienie haniebnego procederu, jakim jest wykorzystywanie w Singapurze kary śmierci. „The Economist” określił kiedyś Singapur mianem światowej stolicy egzekucji, bo uważa się, że kraj ten wciąż ma jeden z najwyższych na świecie wskaźników wykonywania kary śmierci. Tym samym rażąco rozmija się z regionalnymi i międzynarodowymi tendencjami zmierzającymi do powszechnego zniesienia tej sankcji. Wahadło historii się rozpędza, Singapur natomiast chce dążyć w przeciwną stronę.
Egzekucje nie są już wewnętrzną sprawą wymiaru sprawiedliwości w danym kraju. Z całą pewnością stanowią obecnie kwestię międzynarodową. Głos nielicznych, lecz wciąż rosnących szeregów przeciwników kary śmierci w Singapurze, współbrzmiący z opiniami organizacji międzynarodowych, staje się coraz skuteczniejszy. Standardy ustanowiła Organizacja Narodów Zjednoczonych. Wydana w 2008 roku rezolucja, wzywająca do ogólnoświatowego moratorium na wykonywanie wyroków śmierci, które zmierza ku całkowitemu ich zniesieniu, jest brana pod uwagę przez coraz więcej państw. Ale nie przez Singapur. Od 1991 roku stracono w tym kraju czterysta dwadzieścia osób, przeważnie za handel narkotykami, który ustawowo jest tam karany śmiercią. Wiele krajów oponowało przeciwko wykonywaniu wyroków śmierci na ich obywatelach w Singapurze, a procesy tych osób omawiane były na najwyższym szczeblu. Światowej kampanii abolicyjnej nie da się powstrzymać. Walka z karą główną w Singapurze każe zwrócić również uwagę na inne zagadnienia związane z prawami człowieka: na trudności, z jakimi borykają się wszyscy, którzy wyrażają sprzeciw wobec polityki rządzącej Partii Akcji Ludowej, sprawującej tam władzę od ponad pół wieku; na rządową kontrolę mediów i organizacji społecznych, stanowiącą kaganiec dla debaty publicznej i ograniczającą niezależną kontrolę stosowania praw człowieka; na restrykcje, jakim podlegają uczestnicy manifestacji społecznych.
Autor niniejszej książki ujawnia informacje nowe i mało znane. W sposób przekonujący dowodzi, że egzekucjom cudzoziemców udało się zapobiec tylko wtedy, gdy ich sprawy mogły wywrzeć negatywne dla władz skutki polityczne bądź gospodarcze. Wydobywa na światło dzienne tragiczną sytuację ludzi ubogich, niepiśmiennych lub zdesperowanych narkotykowych „mrówek”, które nie mogą się powoływać na koneksje z ważnymi osobistościami. Zwraca też uwagę na straszliwą i szyderczą wymowę faktu, że Singapur nie ma sobie równych w pomocy gospodarczej dla bezwzględnych władz Mjanmy, kraju będącego źródłem pochodzenia znacznej części przemytu narkotyków. Wywiady Alana Shadrake’a z Darshanem Singhem, urzędowym katem Singapuru, dostarczają unikatowych opisów prawdziwych egzekucji. Autor ukazuje również wysiłki niewielkiej grupy aktywistów działających w Singapurze na rzecz zniesienia kary śmierci, do której to grupy należy bohaterski adwokat i bojownik praw człowieka M. Ravi. Nasza organizacja jest dumna, że może z nim współpracować. A co najważniejsze, czytelnik ma okazję dostrzec sedno sprawy: cierpienie i ból ofiar.
Amnesty International widzi w karze śmierci najwyższą torturę, okrutną, niehumanitarną i poniżającą, zakazaną z punktu widzenia międzynarodowych standardów praw człowieka. Opinię tę podziela coraz więcej rządów państw, nabierając przekonania, że kara ta jest daremna, nie rozwiązuje problemu przestępczości i nie ma wartości odstraszającej; jest natomiast więcej niż prawdopodobne, że stosuje się ją w nieproporcjonalnie szerokim zakresie wobec osób zmarginalizowanych przez społeczeństwo. A ponieważ ma charakter nieodwracalny, może skutkować pozbawianiem życia niewinnych ludzi. Poza tym egzekucje szerzą kulturę przemocy, co czyni z nich akceptowany sposób radzenia sobie z problemami. Przywódcy Singapuru kurczowo trzymają się przestarzałych argumentów, zgodnie z którymi w sprawie kary śmierci nie istnieje międzynarodowy konsensus; powtarzają, że ma ona wartość prewencyjną, że stosuje się ją wyłącznie w przypadku najcięższych przestępstw; twierdzą, że kwestia ta nie ma związku z prawami człowieka, że system prawny Singapuru działa transparentnie i jest sprawiedliwy oraz że Amnesty International myli fakty. Argumenty te coraz trudniej jest utrzymywać w zderzeniu ze światowymi standardami i trendami.
Margaret John
Koordynatorka ds. Singapuru i Malezji
Amnesty International Canada
Podstawowym argumentem za karą śmierci, podnoszonym w Singapurze i wszędzie indziej, gdzie się ją stosuje, jest to, że pomaga ona utrzymać prawo i porządek, zapobiega przestępczości i eliminuje zjawisko recydywy. Poza tym stanowi rzekomo sprawiedliwą i adekwatną sankcję za odrażające przestępstwa. Oponenci twierdzą, że nie spełnia takich funkcji, że nie odstrasza i nigdy nie odstraszała przestępców bardziej niż kara dożywotniego więzienia. Przekonują również, że kara główna stanowi pogwałcenie praw człowieka, skutkuje egzekucjami osób niewinnie skazanych oraz dyskryminacją mniejszości i ubogich. W książce opisane są liczne przykłady młodych, bezbronnych ludzi, którzy znaleźli się w rozpaczliwej sytuacji i popełniali przestępstwa ze strachu przed grożącymi im śmiercią kartelami narkotykowymi; wcześniej te same kartele zwabiły ich w orbitę swoich wpływów i uczyniły przewoźnikami narkotyków. Bossowie karteli rzadko — jeśli w ogóle — wpadają w ręce policji i stają przed sądem. Dysponują natomiast pieniędzmi i niejednokrotnie wykorzystywali je do wywinięcia się z tarapatów. W Singapurze przeprowadziłem wiele śledztw dziennikarskich dotyczących takich spraw i okazywało się, że policja antynarkotykowa, korzystając z usług dobrze opłacanych informatorów, organizowała pułapki na drobnych przemytników marihuany. Zebranymi w ten sposób dowodami obarczano właśnie ich, dążąc do tego, by trafili na szubienicę. Pewnego dwudziestojednolatka powieszono po procesie, w którym wykorzystane zostały wątpliwe dowody przedstawione przez funkcjonariusza Centralnego Biura Antynarkotykowego (CNB). Ów funkcjonariusz dostał później wyrok piętnastu miesięcy więzienia po procesie za korupcję w związku z inną sprawą. Choćby ta jedna tragedia stanowi dostateczny i niepodważalny powód przemawiający za zniesieniem kary śmierci w Singapurze.
Najwyższy wymiar kary od dawna wywołuje kontrowersje w wielu częściach świata. Jej zwolennicy nie biorą pod uwagę pomyłek i zdarzających się co jakiś czas matactw prokuratorskich; twierdzą, że do nieprawidłowości w praktyce sądowniczej dochodzi rzadko. W Singapurze zdaje się obowiązywać podejście, według którego lepiej jest powiesić wszystkich przestępców, niż puścić wolno jednego niewinnego. Spór, w którym przytaczane są argumenty za dobrymi i złymi stronami kary śmierci, wrze od setek lat — od czasu, gdy upaństwowione zabijanie przestępców i przeciwników politycznych stało się przedmiotem debaty publicznej. W niemal wszystkich krajach wykorzystywano je do tego, by karać za zbrodnie i dławić opozycję polityczną. Jednakże od trzydziestu lat istnieje ogólnoświatowy trend zmierzający ku zniesieniu najwyższego wymiaru kary. Obecnie we wszystkich państwach europejskich (z wyjątkiem Białorusi), w większości państw Ameryki Środkowej i Południowej oraz w mniej więcej połowie państw Afryki karę główną albo usunięto z kodeksów, albo jej się nie stosuje. Ze wszystkich regionów świata to Azja najmocniej opiera się fali abolicjonizmu. Od Środkowego Wschodu po Japonię egzekucje są realiami społecznymi, chociaż w Japonii zaczyna się dyskutować o efektywności kary śmierci. Ale nawet na tym kontynencie część państw nie oparła się całkowicie dążeniom abolicyjnym: na przykład w Azji Południowo-Wschodniej, w Kambodży, na Filipinach i w Timorze Wschodnim kara śmierci nie grozi już za żadne przestępstwo.
Około pięćdziesięciu ośmiu krajów wciąż jeszcze ją stosuje. Zwykle zagrożone nią są poważne przestępstwa takie jak zabójstwo z premedytacją, szpiegostwo i zdrada stanu; występuje także w kodeksach wojskowych. Jednakże w niektórych państwach kara główna stanowi sankcję za przestępstwa o charakterze seksualnym: gwałt, cudzołóstwo i sodomię. W Chinach na śmierć skazuje się także za korupcję na dużą skalę oraz za handel ludźmi. W reżimach wojskowych na całym świecie sądy wojskowe wydawały wyroki śmierci za takie wykroczenia jak tchórzostwo, niesubordynacja i bunt.
Przeprowadzone przez ONZ w 2001 roku badania pozwoliły stwierdzić, że Singapur ma zdecydowanie najwyższy wskaźnik egzekucji na świecie, trzykrotnie większy niż druga w kolejności Arabia Saudyjska. W ciągu następnej dekady sytuacja ta nie uległa poprawie, Singapur zaś cieszy się ponurą sławą wynikającą z surowości swoich przepisów. Ci, którym stawia się zarzuty popełnienia przestępstw związanych z użyciem broni lub handlem narkotykami, skazywani są na śmierć. Ustawa o nadużywaniu narkotyków przewiduje karę śmierci za co najmniej dwadzieścia wykroczeń. Już posiadanie więcej niż pięciuset gramów haszyszu bądź marihuany karane jest śmiercią. To samo dotyczy posiadania więcej niż piętnastu gramów twardych narkotyków, takich jak heroina lub amfetamina.
Skala i zakres stosowania kary głównej wywołują sprzeciwy. Prawo to było ostro krytykowane przez organizacje praw człowieka za to, że ich zdaniem zawiera przepisy gwałcące zasadę domniemania niewinności. Stało się tak w przypadku młodej nadziei nigeryjskiej piłki nożnej, którą pewien sprytny mężczyzna podstępnie nakłonił, by wstąpiła do singapurskiego klubu. Nawet sędzia skazujący tego młodego człowieka na śmierć stwierdził całkowity brak dowodów świadczących o tym, że był on świadom tego, iż przewozi narkotyki. Z powodu obligatoryjności kary śmierci wykonano wyroki na wielu osobach uzależnionych, za to że znaleziono przy nich stosunkowo małą ilość narkotyku. Pod koniec 2005 roku młodego Australijczyka pochodzenia wietnamskiego Nguyena Van Tuonga złapano z paczką heroiny ważącą prawie czterysta gramów, kiedy był w drodze powrotnej do rodzinnego Melbourne. Mimo wieców protestacyjnych i prośby australijskiego rządu o ułaskawienie go — którą wystosowano w ostatniej chwili, za co ówczesny premier John Howard był oskarżany o ociąganie się w staraniach o ocalenie skazańcowi życia — dwudziestopięciolatek zawisł na szubienicy. Krótko przedtem młoda Niemka Julia Bohl, o której wiedziano, że jest zamieszana w lukratywny handel narkotykami w Singapurze, skazana została tylko na pięć lat; odsiedziała trzy i zwolniono ją za dobre sprawowanie. Było to niczym lekki klaps w porównaniu z losem wielu innych nieszczęśników. Wyrok na Bohl ustalono zakulisowo, gdyż rząd Singapuru bał się kosztownych reperkusji gospodarczych i politycznych, takich samych, jakie nastąpiły po straceniu na szubienicy w 1995 roku filipińskiej służącej Flor Contemplacion. Władze Singapuru usłyszały, że podobnego odwetu będą się domagały Niemcy po straceniu ich obywatelki; wcześniej bowiem pewien tabloid wszczął kampanię w jej obronie. Dla porównania uboga trzydziestosześcioletnia singapurska narkomanka Yen May Woen, handlująca po to, by zarabiać na swój nałóg, została stracona za posiadanie trzydziestu gramów heroiny.
Większość spraw traktowana jest przez wymiar sprawiedliwości Singapuru bardzo surowo, a mimo to w ciągu minionych czterech lat wskaźniki zażywania heroiny wykazywały tendencję wzrostową. Fakt ten stoi w jawnej sprzeczności z twierdzeniami władz, wedle których dzięki zagrożeniu karą śmierci kraj jest sterylnie „czysty”. Kiedy piszę te słowa, trzydzieści sześć młodocianych narkotykowych „mrówek” czeka w celach śmierci na odwiedziny kata. Ze statystyk podawanych przez Centralne Biuro Antynarkotykowe wynika, że spośród tysiąca ośmiuset siedemdziesięciu sześciu osób aresztowanych w 2009 roku około sześćdziesięciu procent stanowili heroiniści; w 2008 roku czterdzieści sześć procent z tysiąca dziewięciuset dwudziestu pięciu było uzależnionych od tego narkotyku. Dyrektor Biura sądzi, że jedną z przyczyn tego wzrostu jest bliskość jednego z największych obszarów produkcji opium, tak zwanego Złotego Trójkąta, który zajmuje pięćset czterdzieści cztery tysiące kilometrów kwadratowych górskich terenów należących do Mjanmy, Wietnamu, Laosu i Tajlandii.
Wiele zbadanych przeze mnie spraw — co zostało potwierdzone przez Amnesty International — świadczy o tym, że system sądowniczy Singapuru wykazuje rażące uprzedzenia wobec osób słabych i bezbronnych, faworyzuje natomiast zamożnych i uprzywilejowanych. Szczególnie dotyczy to cudzoziemców przybywających z bogatych i wpływowych państw, które są skore do wykorzystania swojej potęgi ekonomicznej po to, by chronić swoich obywateli przed wyrokami śmierci. Biznes jest dla Singapuru niesłychanie ważny, toteż władze nie chcą, aby utrudniały go takie drobne lokalne kwestie jak pozbawienie kogoś życia.
Główne argumenty przemawiające za zniesieniem najwyższego wymiaru kary są właściwie niepodważalne. Hugo Adam Bedau, emerytowany profesor filozofii na Uniwersytecie Tufts, który jest również znamienitym członkiem Amerykańskiej Unii Wolności Obywatelskich oraz nestorem ruchu abolicyjnego w Stanach Zjednoczonych, w rozprawie The Case Against the Death Penalty pisze tak: „Wyrok śmierci jest arbitralny i nieodwołalny. Na zawsze pozbawia jednostkę szansy skorzystania z nowych dowodów i nowych przepisów, które mogłyby spowodować zmianę werdyktu lub zniesienie kary głównej”. Doskonałym tego przykładem w Singapurze jest sprawa funkcjonariusza policji, który — wiele na to wskazuje — podrasował dowody przeciwko dwudziestojednolatkowi, tak aby ten zawisł na szubienicy. Dwa lata po wykonaniu wyroku ten sam funkcjonariusz poszedł do więzienia na piętnaście miesięcy za korupcję, która wyszła na jaw przy okazji innej sprawy. Sędzia sądu okręgowego Sia Aik Kor orzekł, że poczynania jego „nosiły znamiona wypaczania sprawiedliwości”. Wszyscy wyżsi rangą funkcjonariusze wymiaru sprawiedliwości, mający styczność ze sprawą, zapewne byli świadomi tego, co się dzieje za kulisami. Ale jeśli o tym wiedzieli, to nie zrobili nic, by zakwestionować uczciwość funkcjonariusza policji ani przed procesem, ani po jego zakończeniu. Gdyby osądzono go najpierw — obie sprawy rozpoczęły się praktycznie jednocześnie — wątpliwości mogły zostać rozstrzygnięte na korzyść młodego człowieka i być może dano by wiarę jego zeznaniom. Specjalny sprawozdawca ONZ, zajmujący się egzekucjami pozaprawnymi i arbitralnymi, Philip G. Alston, zakwestionował inny proces sądowy w Singapurze, w którym zapadł wyrok śmierci. Doszedł bowiem do wniosku, że proces ten nie spełniał warunku, jakim jest stosowanie zasady domniemania niewinności: „Zasada domniemania niewinności, będąca jednym z podstawowych praw człowieka, stanowi, że każdy jest niewinny, dopóki nie udowodni mu się winy”. I dodał: „Władze Singapuru nie mogą jej odwracać i domagać się, by podsądny zrzucił z siebie ciężar winy, udowadniając ponad wszelką wątpliwość, że nie był świadom faktu, iż przewozi narkotyki”.
Abolicjoniści twierdzą, że ekstremalne sankcje takie jak kara śmierci nigdy nie odstraszały obywateli od popełniania czynów przestępnych. Nie uwzględnia się także faktu, że przestępczość z przypadku, stanowiąca siedemdziesiąt procent ogółu przestępstw w krajach rozwijających się, bierze się w dużej mierze z instynktu przetrwania, a nie z tego, że sprawcy folgują swoim żądzom. „Kara śmierci gwałci konstytucyjną gwarancję równej ochrony prawnej. Stanowi pozostałość pierwocin systemu karnego, czasów niewolnictwa, kiedy to piętnowanie oraz inne kary fizyczne występowały na porządku dziennym. W cywilizowanym społeczeństwie nie ma miejsca dla egzekucji, tak samo jak nie ma go dla tych barbarzyńskich praktyk”, mówi Bedau.
Poleganie na karze śmierci, twierdzą jej przeciwnicy, zaciemnia również prawdziwe źródła przestępczości i odwraca uwagę od metod społecznego oddziaływania, które pozwalają ją skutecznie kontrolować. „Politycy głoszący potrzebę stosowania egzekucji jako środka kontroli przestępczości wprowadzają opinię publiczną w błąd, a zarazem wykorzystują ten argument jako pretekst usprawiedliwiający ich z tego, że nie wspierają metod przeciwdziałania przestępczości, które naprawdę przynoszą skutek”, przekonuje Bedau. Kara główna to także marnotrawstwo nakładów. Powoduje, że trwonione są czas i energia sędziów, prokuratorów, obrońców, przysięgłych, personelu sądów oraz zakładów penitencjarnych. Niepotrzebnie obciąża segment karny wymiaru sprawiedliwości, jest zatem przeciwskutecznym instrumentem kontroli ciężkich przestępstw. Jak w soczewce skupia się w niej tragiczna niewydolność systemu oraz gotowość sięgania po brutalne środki, zastępująca dążność do rozwiązywania nabrzmiałych problemów społecznych. „Społeczeństwo kierujące się poczuciem przyzwoitości i zasadami humanizmu nie zabija świadomie istot ludzkich” — twierdzi Bedau. „Egzekucja to dramatyczne, publiczne widowisko, jakim czyni się zabicie skazańca w okrutny sposób. Uczy, że wolno jest odbierać ludziom życie po to, by rozwiązywać problemy społeczne, i stanowi dla społeczeństwa najgorszy przykład”.
Przez większą część minionego stulecia rządy państw nazbyt często usprawiedliwiały swoją furię zabijania rzekomymi dobrodziejstwami, jakie społeczeństwom mają przynosić egzekucje. Władze Singapuru również podnoszą je jako pierwszorzędny argument przemawiający na korzyść kary głównej. Obecny minister prawa i spraw wewnętrznych K. Shanmugam stwierdził w wywiadzie dla „Today”, darmowej gazety kontrolowanej przez rząd, że kara śmierci za wykroczenia narkotykowe to cena, jaką władze muszą płacić za ochronę życia tysięcy ludzi, którzy byliby zagrożeni po legalizacji dostępu do narkotyków. Dodał, że gdyby w kwietniu 2011 roku nie odrzucono apelacji Yong Vui Konga, niewiele znaczącej narkotykowej „mrówki” skazanej na śmierć, baronowie narkotykowi uznaliby to za sygnał świadczący o tym, że młodociani handlarze będą oszczędzani, a zatem można ich częściej wykorzystywać do transportu narkotyków. „Oszczędza się życie jednego człowieka, a dziesięciu innych je traci. Jaki jest wybór?”, zakończył pytaniem minister. Pozwolę sobie zasugerować, że jeśli ktoś powinien być powieszony, to należałoby dołożyć więcej starań, by chwytać bossów wielkich karteli. Teraz bowiem często się ich wypuszcza, tak jak to się stało w przypadku jednego z największych znanych baronów narkotykowych w Singapurze Guigi Lyesa Ben Laroussiego, który zaopatrywał socjetę kraju aż do 2004 roku. Wtedy go aresztowano, a potem pozwolono „zbiec” do ojczystej Tunezji.
Kara śmierci dotkliwie szkodzi wrażliwości społecznej, a płynące z niej korzyści są iluzoryczne. Poza tym stosowana jest w sposób bardzo dyskryminujący. Działający lokalnie aktywiści społeczni są zaniepokojeni tym, że imigranci zarobkowi pracują i żyją w złych warunkach, co sprawia, iż są bardziej od innych grup społecznych narażeni na konflikty z prawem.
Władze państwowe Singapuru od dawna opierają się naciskom, płynącym głównie z krajów Zachodu oraz ze strony organizacji międzynarodowych, by znieść karę śmierci. Twierdzą, że odgrywa kluczową rolę w walce z przestępczością. Internetowe badanie opinii społecznej wykazało, że większość Singapurczyków popiera karę główną. Pięćdziesiąt pięć procent spośród dwóch tysięcy ośmiuset dziewięćdziesięciu dziewięciu respondentów opowiedziało się za jej utrzymaniem, jako argument podając to, że „pomaga ograniczać wskaźnik przestępczości”. Dwadzieścia siedem procent poparło karę śmierci, lecz dodało, że jej stosowanie powinno być ograniczone. Zaledwie czternaście procent opowiedziało się przeciw, a dwa procent osób nie miało określonego zdania. Aktywista działający na rzecz zniesienia kary śmierci, Alex Au, neguje wyniki ankiety. Twierdzi, że kwestia ta całkowicie wykracza poza obszar wiedzy obywateli kraju. „Nigdy oficjalnie się o niej nie dyskutuje i nikt naprawdę nie wie, co się dzieje, kiedy ktoś jest wieszany”, mówi i dodaje, że jego zdaniem w krótkiej perspektywie nie można się spodziewać żadnych poważnych zmian w prawie:
Nastąpi to dopiero wtedy, gdy karę śmierci zniosą najwięksi partnerzy handlowi Singapuru, czyli Stany Zjednoczone i Chiny. To zaś może się w tych krajach dokonać jedynie w sferze świadomości społecznej, a nie na poziomie rządowym. Nasze społeczeństwo ma charakter naśladowczy, nie ma w nim ani krzty innowacyjności, więc ludzie mogą pójść za przykładem tych wielkich, wiodących potęg. O karze śmierci nie mówi się nawet na platformach internetowych, to zaś świadczy o charakterze tego społeczeństwa i o tym, czy dostrzega jakąś kwestię, czy nie. Kiedy z powodu egzekucji wszczęto w Singapurze protest — co zdarza się rzadko — władze zrobiły wszystko, by storpedować kampanię. Szybko zdławiono spotkanie zorganizowane przez protestujących, którzy wynajęli w tym celu salę w hotelu. Po prostu zastraszono dyrektora, a jednocześnie przysłano policję, by zastraszyć tych obywateli, którzy przyszli wyrazić sprzeciw wobec wykonania wyroku. Rząd nie zamierza dopuścić do tego, by powstało publiczne forum, takie jak kiedyś w Zjednoczonym Królestwie, które to forum ostatecznie doprowadziło do zniesienia w tym kraju kary śmierci. Władze nie chcą, by ktoś usłyszał relacje kata lub wisielcze żarty zamieszczane w gazetach bądź na stronach internetowych, z których można się dowiedzieć o ścinaniu głowy albo o tym, że „skazaniec podrygiwał na końcu sznura jak ryba na haczyku”.
Tak wyraziste obrazy działają na korzyść kampanii abolicyjnej, ale władze Singapuru wolą, by szczegóły tego rodzaju nie przedostawały się na bieżąco do opinii publicznej. Pisze dalej Au:
Rządzący nie lubią społecznego oporu i uczynią wszystko, by nie zaczął żyć własnym życiem. Wysłano policję, żeby przerwała zebranie przeciwników kary śmierci. Był to typowy postępek tej władzy, która stara się zablokować każdy niewygodny dla niej argument. Tego rodzaju działania prewencyjne, mające zdławić opór, mogą się odbywać swobodnie, ponieważ prasa ma nałożony kaganiec, a społeczeństwo obywatelskie jest potulne i uległe. Nikt nie rzuca wyzwania represjom, wszyscy się na nie godzą i dzięki temu kampania rządowa jest jeszcze skuteczniejsza. Zachęca to rządzących do wzmożonej surowości, a czasami nawet do działań niezgodnych z prawem. Nikt jednak nie sprzeciwia się dławieniu swobody myślenia, nikt otwarcie nie protestuje. Przerwanie zgromadzenia abolicjonistów było bardzo charakterystyczne. Głoszenie poglądów niewygodnych dla władz jest z ich perspektywy równoznaczne z propagowaniem owych poglądów. Zastraszają więc wszystkich, zawsze w ten sposób postępowały.
Władze Singapuru były krytykowane przez Organizację Narodów Zjednoczonych i Unię Europejską, która wyraziła szczególne zaniepokojenie obligatoryjnym orzekaniem kary śmierci oraz wysokim wskaźnikiem jej wykonywania. Jednak rząd ustawicznie podnosi argument, że stosowanie kary głównej nie wchodzi w zakres praw człowieka. Zapalczywie broni stanowiska, zgodnie z którym egzekucje skutecznie odstraszają od przestępczości, zwłaszcza w odniesieniu do handlu narkotykami. Czyni tak w obliczu dowodów świadczących o tym, że wskaźnik używania narkotyków w ostatnich latach rośnie i że handel nimi trwa na przekór straszliwym konsekwencjom. W liście skierowanym do specjalnego obserwatora ONZ ds. egzekucji pozaprawnych, zbiorczych i samowolnych, rozprowadzanym wśród uczestników pięćdziesiątej siódmej sesji Komisji Praw Człowieka, stały przedstawiciel Singapuru przy ONZ Kishore Mahbubani napisał:
Kara śmierci należy do sfery karnego wymiaru sprawiedliwości, podlega więc suwerennej jurysdykcji każdego kraju. Prawo do życia nie jest jedynym prawem, obowiązkiem społeczeństw i rządów jest zatem równoważenie różnych kolidujących praw.
W roku 2002 Mahbubani ostro zaatakował ówczesną specjalną obserwatorkę, uznaną obrończynię praw człowieka, pochodzącą z Pakistanu Asmę Jahangir, twierdząc, że „wielokrotnie wykraczała poza swój mandat i osłabiła wiarygodność sprawowanego urzędu”; stało się to po tym, jak obserwatorka wyraziła zaniepokojenie z powodu skazania dwóch mężczyzn na śmierć za handel narkotykami. Singapur podpisał oświadczenie, w którym odciął się od przyjętej w kwietniu 2003 roku rezolucji ONZ, zawierającej wezwanie do ogłoszenia moratorium na wykonywanie wyroków śmierci aż do czasu całkowitego ich zniesienia. Napisano w niej także, że zniesienie kary śmierci przyczynia się do postępu w dziedzinie praw człowieka. Władze Singapuru podają, że w latach 1994–2001 ogólna liczba osób zażywających narkotyki spadła; twierdzą przy tym, że kara śmierci pozwoliła skutecznie ograniczyć handel nimi. Jednakże uzależnienie od narkotyków nadal stanowi problem, zwłaszcza wśród osób słabo wykształconych i ubogich, bezrobotnych oraz młodocianych, które pochodzą z rozbitych rodzin.
W miesiącach poprzedzających stracenie skazanego za przewóz narkotyków Nguyena Van Tuonga w Australii i na całym świecie rozgorzała debata, w której przytaczano argumenty za karą śmierci i przeciwko niej. Władze Singapuru były zdeterminowane, by nie ulec międzynarodowej presji i powiesić młodego człowieka bez względu na wszystko. Sięgały po wszelkie środki, żeby dowieść swoich racji. Sugerowano, że kontrolowane przez nie osoby spreparowały list opublikowany w gazecie „The Straits Times”, który został rzekomo napisany przez Australijczyka. Autorzy wyrażali w nim poparcie dla egzekucji Nguyena i twierdzili, że ich zdanie podziela wielu współobywateli!