Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Marzenie Charlotte się spełniło: ona i jej ukochany rumak Won Da Pie, są niepokonani i nierozłączni. W trzecim tomie opowieści o młodej miłośniczce koni dziewczynka dostaje z Francji wiadomość, która przyprawia ją o zawrót głowy: na szkolną wymianę do Niemiec przyjeżdża nastoletni Thierry, który tak jej się podobał.
Charlotte zostaje też wybrana do młodzieżowego zarządu stadniny. Wkrótce okazuje się, że miasto zamierza zrównać stadninę z ziemią. Młodzi ludzie będą musieli wykazać się odwagą cywilną i pomysłowością w walce o nowe miejsce dla koni. Charlotte będzie także musiała odpowiedzieć szczerze przed sobą, czy darzy uczuciem Thierry’ego, czy może kogoś całkiem innego?..
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 248
Tytuł oryginału CHARLOTTES TRAUMPFERD – EIN UNERWARTETER BESUCHER
Copyright © 2014 by Planet Girl in Thienemann-Esslinger Verlag GmbH, Stuttgart Copyright © 2016 for the Polish edition by Media Rodzina Sp. z o.o.
Zdjęcie na okładce © Oliwia Chmielewska
Projekt okładki Lucyna Talejko-Kwiatkowska
Wszelkie prawa zastrzeżone. Przedruk lub kopiowanie całości albo fragmentów książki – z wyjątkiem cytatów w artykułach i przeglądach krytycznych – możliwe jest tylko na podstawie pisemnej zgody wydawcy.
ISBN 978-83-8008-179-6
Media Rodzina Sp. z o.o. ul. Pasieka 24, 61-657 Poznań tel. 61 827 08 [email protected]
Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w systemie Zecer firmy Elibri.
Dla AleksaSpoczywaj w pokoju
Charlotte, musisz już powoli kończyć. – Pan Kessler, trener jazdy konnej, pojawił się na trybunach. – Zaraz wchodzi następna grupa.
– Ale Won Da Pie jest jeszcze całkiem mokry! – zaprotestowałam. – Nie mogę go w takim stanie odprowadzić do boksu!
– Masz pięć minut. Potem zaczynam lekcję. – Trener otworzył przejście w bandzie, żeby kolejna grupa mogła wprowadzić konie.
Mój gniady wałach Won Da Pie ciężko pracował w czasie indywidualnych zajęć i jego gruba, zimowa sierść była mokra od potu. Parował w chłodnym, styczniowym powietrzu jak świeżo odcedzony makaron. Pięć minut to za mało, żeby występować go do sucha, więc zatrzymałam go i zeskoczyłam na ziemię. Od jesieni zarósł sierścią i wyglądał jak pluszowy miś, ale uważałam, że jest mu to potrzebne, bo przecież mieszkał w zewnętrznym boksie, w którym przez cały dzień miał otwartą górną połowę drzwi. Won Da Pie uwielbiał wyglądać na zewnątrz i obserwować, co się dzieje na podwórzu. Jednak przede wszystkim wyczekiwał, kiedy pojawię się w stadninie, a gdy widział, że zbliżam się do głównej bramy, rżał jak szalony. I choć byłam szczęśliwa, że może cieszyć się widokiem i świeżym powietrzem, martwiłam się, kiedy musiałam odstawić go z mokrą sierścią do boksu. Zdążyłam już zgromadzić pokaźną kolekcję derek do osuszania, a jednak zdarzało się, że musiało minąć kilka godzin, zanim Wondy wysechł po zajęciach. I każdego dnia spodziewałam się, że w końcu się przeziębi i zacznie kasłać.
Podciągnęłam strzemiona i poluzowałam popręg. Stadnina w Bad Soden była dość archaiczna. Powstała ponad pięćdziesiąt lat temu i daleko jej było do praktyczności i przestronności. Mimo że miejsce, w którym przed trzema laty rozpoczęłam swoją przygodę z jeździectwem, darzyłam ciepłym uczuciem i przywiązaniem, szczególnie zimą dostrzegałam jego braki i to, jak wiele brakowało mu do nowoczesności. W innych stadninach funkcjonowały zazwyczaj dwie kryte ujeżdżalnie, a stajnie wyposażone były w solaria dla koni i duże suszarki, gdzie można było odstawić nadmiernie spocone zwierzęta. U nas brakowało na to miejsca. Jedynym rozwiązaniem było unikanie sytuacji, w których Won Da Pie by się pocił, lecz to z kolei oznaczałoby, że właściwie powinnam przestać na nim jeździć. Tymczasem mój koń potrzebował ciężkiej pracy, bo w przeciwnym razie obżerałby się tylko owsem, narowił i tracił formę.
– Uwaga! – krzyknęłam w stronę wyjścia i nie słysząc odpowiedzi, wyprowadziłam Won Da Piego na zewnątrz, gdzie skręciliśmy w lewo i weszliśmy do stajni.
Być może mogłabym go przywiązać gdzieś w głównej alejce. W środku było znacznie cieplej niż w jego zewnętrznym boksie, a wczesnym popołudniem niewiele się tu jeszcze działo. Z doświadczenia wiedziałam, że prawdziwy ruch zacznie się około siedemnastej. Okryłam gniadego wałacha derką i przywiązałam przed boksem Hanko. Zdjęłam mu siodło, ganasze i ogłowie i odniosłam do siodlarni. Później usiadłam na kostce słomy, żeby poczekać, aż mój koń wyschnie.
Nagle zaskrzypiała główna brama do stajni i ktoś wszedł do środka. Że też akurat teraz musiałam trafić na Aleksa, syna wiceprzewodniczącego zarządu. W zeszłym roku chłopak przez jakiś czas zastępował pana Kesslera, kiedy naszego trenera w czasie zajęć kopnęła Farina i złamała mu nogę. Alex wielkimi krokami szedł środkiem stajni, lecz zatrzymał się przy Wondym i skrzyżował ramiona na piersi.
– Oj, Steinberg, nieźle dałaś mu popalić – stwierdził, unosząc brew. – Pojechałaś na wycieczkę po okolicznych szczytach?
– Nie! Miałam z nim indywidualne zajęcia na ujeżdżalni – starałam się bronić. – Ale Won Da Pie już po dziesięciu minutach zaczyna się pocić.
– A co w tym dziwnego? Ty byś się nie pociła, gdybyś biegała w takim futrze? – Alex potrząsnął głową. – Dlaczego go nie ogolisz?
– Dlatego, że stoi w zewnętrznym boksie – wyjaśniłam. – Bez sierści się przeziębi.
– To rozbij świnkę skarbonkę i kup mu w końcu przyzwoitą derkę – poradził. – W razie czego załóż mu dwie, jedna na drugą. Ale tylko w duże mrozy.
Już nie raz rozmawiałam na ten temat z moją przyjaciółką Dorothee i razem zastanawiałyśmy się nad tym, czy golić Won Da Piego, czy nie. W naszej stadninie bardzo niewiele osób zdecydowało się na taki krok, ale z drugiej strony mało który koń wyhodował tak grube futro jak mój gniadosz. W Internecie i w czasopismach hippicznych można było znaleźć tyle samo argumentów za goleniem koni zimą, co przeciw.
– Ale jeśli… – zaczęłam.
– Lepsza gruba derka niż przeziębiony i kaszlący koń. – Alex nie dał mi dokończyć. – To przecież nie jest kucyk do nauki jazdy, tylko koń do skoków!
Po tych słowach fuknął zniecierpliwiony i nie czekając na moją odpowiedź, ruszył dalej.
Wraz z upływem czasu w stajni pojawiało się coraz więcej osób. Won Da Pie stał w przejściu, ale wciąż jeszcze był mokry od potu. W końcu wprowadziłam go do jego boksu, otuliłam świeżą derką do osuszania i zapięłam ją starannie pod brzuchem, żeby nie mógł jej zrzucić.
O piątej weszłam do Kasyna, jak nazywaliśmy świetlicę dla jeźdźców, z której przez duże okna można było obserwować krytą ujeżdżalnię. Dziś odbywało się w niej nadzwyczajne spotkanie członków zarządu młodzieżowego, do którego od zeszłej jesieni miałyśmy zaszczyt należeć również ja i moja najlepsza przyjaciółka Dorothee. Jedynym punktem dzisiejszych obrad była organizacja uroczystości pożegnalnej dla naszego trenera, pana Kesslera, który po czterech latach pracy dla stadniny podjął decyzję o zmianie pracodawcy i od pierwszego stycznia przenosił się gdzie indziej.
Pożegnanie dotychczasowego trenera miało się stać jednocześnie uroczystością powitalną nowego, którego nikt z nas nie znał. Mieliśmy jednak dość czasu, żeby poszukać jakichś informacji na jego temat. Oliver i Karsten przed kilkoma tygodniami z zamkniętej szuflady biurka pana Kesslera wykradli list motywacyjny i życiorys Michaela Weyera. W biurze trenera stało biurko, w którym wystarczyło unieść blat, by dobrać się do zawartości najwyższej szuflady, a my od lat wykorzystywaliśmy ten trik. Pan Kessler często się dziwił, jak to możliwe, że wiedzieliśmy, które konie nam przydzielił, jeszcze zanim wywiesił rozpiskę na tablicy. Na szczęście nigdy nie wpadł na trop tajemnicy luźnego blatu. Ponieważ informacje o nowym trenerze zdobyliśmy w nielegalny sposób, musieliśmy udawać, że wciąż nie mamy pojęcia, kto nim będzie.
Piętnaście minut później siedzieliśmy przy okrągłym stole w Kasynie. Gunter, szef zarządu młodzieżowego, poinformował nas oficjalnie, kto będzie nowym trenerem i jakie ma kwalifikacje, na co ja i Doro wymieniłyśmy porozumiewawcze spojrzenia. Poza moją przyjaciółką i mną do zarządu należeli również brat Karstena Simon, który był rzecznikiem, Cordula pełniąca funkcję skarbniczki i Merle, której zadaniem było protokołowanie naszych zebrań.
– Zaprosiłem was dzisiaj, żeby ustalić formę i przebieg uroczystości – ciągnął Gunter. – Zostały nam już tylko dwa tygodnie, a to trochę mało czasu, więc może sięgnęlibyśmy po program pokazu sprawdzony w czasie świąt?
– Świetny pomysł – zgodziła się Cordula. – Bo rzeczywiście mamy za mało czasu, żeby wypracować coś zupełnie nowego.
– Ale przecież pan Kessler zna to wszystko na pamięć – zaprotestował Simon. – Rozmawiałem z kolegą, którego znajomy ćwiczy western riding. Powiedział, że mogliby przyjechać i dać pokaz jazdy westernowej. To jest naprawdę niezłe!
Doro, Merle i ja natychmiast zapaliłyśmy się do tego pomysłu, lecz Gunter zdecydowanie potrząsnął głową.
– Western riding? A co to ma wspólnego z naszą stadniną? – spytał. – Równie dobrze moglibyśmy ściągnąć zaprzęg z Sulzbach i zawodnika dresażu z Liederbach. Ale przecież chcemy pokazać nowemu trenerowi, czym my się tu zajmujemy i na jakim poziomie.
– Co racja, to racja. – Cordula potaknęła. – Dokładnie tak samo to widzę. Dlatego rozszerzyłabym ten świąteczny program o pokaz dorosłych uczestników kursu jeździeckiego. Ich się zawsze jakoś pomija. Tak samo jak zarząd.
– Świetny pomysł! – pochwalił Gunter i coś zanotował.
– To może zapakujemy ten dom spokojnej starości do bryczki i zrobimy kilka kółek po ujeżdżalni – mruknął Simon ponuro. Ubodło go, że jego pomysł nie znalazł poklasku.
– Trochę szacunku, co? – warknął Gunter.
– Czy mam zapisać w protokole propozycję Simona? – zapytała Merle, unosząc głowę znad papierów.
– W żadnym razie! – Gunter nie krył nerwów.
– Ale to wcale nie taki zły pomysł – zauważyłam i szybko, żeby szef młodzieżowego zarządu nie zdążył mi przerwać, tłumaczyłam, o co mi chodzi. – Zastanówcie się, jak by to było, gdybyśmy po części praktycznej pokazu wprowadzili wszystkich piechotą na ujeżdżalnię, i to razem z zarządem. Każdy dostanie białą chustkę do machania i zaśpiewamy razem jakąś piosenkę.
– Tobie naprawdę odbiło. Lecz się dziewczyno. – Simon popukał się w czoło. – Z przedszkola uciekłaś czy jak?
– Nie, widziałam to w Akwizgranie! – odpowiedziałam ostro. – W zeszłym roku oglądałam w telewizji galę pożegnalną międzynarodowego święta sportów jeździeckich ”Abschied der Nationen” i mówię wam, dostałam gęsiej skórki!
– O rany, to naprawdę świetny pomysł! – wykrzyknęła Cordula.
– Też tak myślę – dodały chórem Dorothee i Merle.
– Moglibyśmy napisać własny tekst piosenki i zaśpiewać ją na melodię Ogniska już dogasa blask!
Podekscytowana własnym pomysłem zaczęłam śpiewać oryginalny tekst:
– Ogniska już dogasa blask, braterski splećmy krąg, w wieczornej ciszy, w świetle gwiazd, ostatni uścisk rąk. Kto raz przyjaźni poznał moc…
Przerwałam, widząc zaskoczenie na twarzach pozostałych i momentalnie zrobiłam się czerwona. Pan Boshof, najemca Kasyna, zaczął bić mi brawo.
– Eee… tak mi się zebrało… – mruknęłam zawstydzona.
– Wolałbym chyba popełnić samobójstwo, niż wyjść i śpiewać ten chłam – zaprotestował Simon.
– Ja za to uważam, że to świetny pomysł! – Gunter zapalił się do mojej propozycji. – Naprawdę! Nasz klub miałby w końcu własny hymn! No i chyba nie dałoby się wymarzyć bardziej nastrojowego pożegnania!
Moja propozycja została przyjęta tylko przy jednym głosie wstrzymującym się – Simona oczywiście. Wszyscy byli zachwyceni, a ja otrzymałam zadanie przygotowania odpowiedniego tekstu, który mógłby posłużyć zarówno jako pożegnanie starego, jak i powitanie nowego trenera.
Ostatniego dnia zimowej przerwy śnieg padał jak szalony i kiedy obudziłam się w sobotni poranek i wyjrzałam przez okno, świat był całkowicie biały. Słońce świeciło niczym różowa piłka zawieszona nad czubkami dębów pobliskiego lasu, a niebo było zupełnie czyste. Idealna pogoda na wycieczkę w teren! Sięgnęłam po komórkę i napisałam SMS-a do Doro: ”Już na nogach? Jedziemy w teren?”.
”Pewnie!” – odpowiedziała Doro po kilku sekundach. ”Daj mi pięć minut!”
”Wpadnę po ciebie po drodze” – napisałam jeszcze, wyskoczyłam z łóżka i poszłam do łazienki. Nie musiałam czekać, aż się zwolni, bo w weekend o tej porze moje rodzeństwo jeszcze smacznie spało. Philipp, mój starszy brat, opuszczał łóżko dopiero około południa. Ja jako jedyna odziedziczyłam po tacie gen wczesnego wstawania i uwielbiałam rozpoczynać dzień wraz z pierwszymi promieniami słońca – przynajmniej w czasie wakacji i w wolne dni.
Po pospiesznej toalecie wróciłam do pokoju, włożyłam legginsy i dopiero na nie wciągnęłam bryczesy. Potem ubrałam po kolei podkoszulkę, koszulkę z długim rękawem i bluzę polarową. Na zimową przejażdżkę niełatwo było ubrać się dostatecznie ciepło.
Tata i mama siedzieli już w salonie przy stole, pili kawę i czytali gazety. Rzadko miewali czas na spokojną chwilę we dwoje.
– Dzień dobry! – powitałam ich radośnie, po czym pogłaskałam szybko naszego psa, który siedział obok stołu i z nadzieją w oczach wpatrywał się w pusty kubeczek po jogurcie, stojący obok talerza taty. – Jedziemy z Dorothee w teren!
– Dzień dobry – odpowiedziała mama. – Nie masz ochoty na śniadanie?
– Nie mam czasu na śniadanie! Musimy się pospieszyć, żeby zdążyć przed inwazją wariatów z psami i biegaczy! – odpowiedziałam.
– Serdeczne dzięki. – Tata spochmurniał. – Bo właśnie miałem zamiar wyprowadzić psa.
– Oj, przecież dobrze wiesz, o czym mówię – zaprotestowałam i cmoknęłam tatę w policzek. – Miałam na myśli tylko tych, którzy nie pilnują swoich psów.
Trzy minuty później biegłyśmy z Doro główną alejką stadniny, tuż obok ujeżdżalni. Miałyśmy szczęście, że mieszkałyśmy tak blisko – Dorothee nawet jeszcze bliżej niż ja. Jak zawsze, kiedy szłam pojeździć, już z daleka z lubością wciągałam do płuc zapach świeżego siana i dawałam się unieść fali szczęścia. Gnój wywożony z boksów parował w zimnym powietrzu, a Won Da Pie wyglądał z zaciekawieniem przez uchyloną połówkę drzwi swojego boksu. Zarżał na mój widok. To powitanie za każdym przepełniało mnie zachwytem.
– Kim są ci ludzie przy twoim koniu? – zapytała Doro.
– Nie mam pojęcia. Pierwszy raz ich tu widzę. – Potrząsnęłam głową.
– Mam nadzieję, że tym razem Nado nie przespał nocy z głową w mierzwie – powiedziała i skręciła w stronę wejścia do stajni. – Dobra, to zaraz się widzimy!
Przed boksem Wondy’ego stał jakiś mężczyzna z kobietą i dziewczynką mniej więcej w moim wieku.
– Dzień dobry – przywitałam się grzecznie.
– Dzień dobry – odpowiedziała nieznajoma, a mężczyzna skinął przyjaźnie głową.
Dziewczynka miała na sobie grubą wełnianą czapkę i białe miękkie buty firmy Ugg. Ani na chwilę nie wyjęła dłoni z kieszeni kurtki puchowej – również w białym kolorze. Wyjątkowo niedopasowany strój jak na wizytę w stadninie! Nie przerywając żucia gumy, rzuciła mi ponure spojrzenie.
Won Da Pie zarżał zniecierpliwiony. Sięgnęłam po jego kantar i skrobak do kopyt, które wisiały obok drzwi, i weszłam do środka. Kiedy skończyłam czyścić nogi, wyprowadziłam go z boksu i wąskim przejściem obok gnojownika podeszliśmy do stanowiska kowalskiego, gdzie go przywiązałam.
– To miejsce to jakaś bieda z nędzą – powiedziała dziewczynka. – Ujeżdżalnia jest mikroskopijna i ciemna, a stajnia to już w ogóle dramat!
– Ależ, Katie, to przecież ty koniecznie chciałaś trenować u pana Weyera! Skoro tak, to musisz się zgodzić na jakieś kompromisy – odpowiedziała matka. – Poza tym sama przecież wiesz, że to nie na zawsze.
– Zresztą nie miałaś żadnej alternatywy. – Do rozmowy włączył się jej ojciec. – Nie muszę ci chyba przypominać, że w jakimś stopniu sama przyczyniłaś się do tego, co się stało.
– Akurat! – Dziewczynka, do której rodzice zwracali się Katie, parsknęła lekceważąco.
– Jak uważasz – mruknął ojciec. – Ale mnie się tutaj podoba. To miejsce przypomina mi stadninę, w której stał mój koń, kiedy byłem chłopcem.
– Poza tym nie będę musiała już tyle jeździć po okolicy, co też jest dużym plusem – dodała matka. – Szkoła, pianino, siatkówka – teraz wszystko będziemy mieli pod nosem.
Zdjęłam derkę z grzbietu Won Da Piego, otworzyłam skrzynkę ze szczotkami i czyszcząc mu sierść, uważnie nasłuchiwałam dalszej części rozmowy. Z tego, co dotychczas do mnie dotarło, wynikało, że Katie zamierza przenieść do nas swojego konia.
– Nie mogę zrozumieć, dlaczego Weyer musiał wybrać sobie tak tragiczne miejsce! – zrzędziła dalej nadęta Katie. – Tylko jedna kryta ujeżdżalnia! Wyobrażacie sobie coś takiego? Jak to ma w ogóle działać, jeszcze ze szkółką jeździecką? Sven chyba umrze ze śmiechu, kiedy to usłyszy. A jak niby człowiek ma skakać na tak mikroskopijnej ujeżdżalni? Przecież tu za diabła nie wciśnie się więcej niż dwie przeszkody!
Miałam wielką ochotę podejść do niej i wyjaśnić, że od lat wszystko działa tu idealnie i nie mamy problemu ani z lekcjami skoków, ani z organizacją zawodów, Hubertusa czy egzaminów na odznaki jeździeckie, ale stwierdziłam, że nie warto strzępić sobie języka. Rzadko się zdarzało, żeby ktoś już przy pierwszym spotkaniu wydawał się aż tak antypatyczny jak Katie! Co ona sobie w ogóle wyobrażała? Kim była, żeby tak źle mówić o naszym klubie? Zgoda, stadnina nie była nowoczesna. Ale za to oferowała bardzo przestronne boksy, zwłaszcza gdy się je porówna z innymi ośrodkami jeździeckimi w okolicy. Konie były zadbane, dostawały dobre jedzenie, a stajenni nigdy nie oszczędzali na sianie i słomie, co było regułą w innych stadninach – przynajmniej tak słyszałam.
Głosy Katie i jej rodziców stawały się coraz cichsze, bo ruszyli w stronę wejścia do stajni.
– O fuj! Wszędzie brudno! – słyszałam jeszcze narzekanie dziewczyny.
– Co za głupia krowa! – warknęłam, po czym z powrotem założyłam Wondy’emu derkę i ruszyłam do stajni po siodło i ogłowie.
O tak wczesnej porze w środku panował jeszcze spokój. Na ujeżdżalni trenowała Isa na Natimo, a stajenni skończyli czyszczenie boksów i zamiatali podłogę w głównym przejściu.
– W tej chwili mamy jeszcze dwa wolne boksy – powiedział pan Kessler, który siedział w swoim biurze i rozmawiał z nadętą Katie i jej rodzicami.
Zdjęłam wodze z wieszaka i sięgnęłam po siodło.
– Dzień dobry – przywitałam się, a trener skinął w odpowiedzi głową.
– A które konkretnie? – zapytała Katie.
– Trzeci i czwarty boks zaraz tutaj, od frontu – wyjaśnił pan Kessler. – Właściwie to boksy przeznaczone dla koni ze szkółki, ale w najbliższym czasie nie planujemy zakupu nowych.
Celowo ociągałam się z sięganiem po rzeczy Wondy’ego, żeby choć trochę jeszcze podsłuchać, o czym będą rozmawiali.
– Jeśli w ogóle Asset miałby się tu przenieść, to w grę wchodzi tylko któryś z zewnętrznych boksów. Chciałabym dostać ten pierwszy, wie pan, ten, w którym teraz stoi włochaty Yeti.
Nie mogłam uwierzyć własnym uszom. Ona miała na myśli boks Won Da Piego! I na dodatek nazwała mojego konia Yeti!
– No cóż, wszystkie zewnętrzne boksy są już zajęte. Ze względu na swoje położenie to bardzo pożądane kwatery i jest na nie cała lista oczekujących – wyjaśnił trener.
Z pełnym rozmysłem wyrżnęłam Katie siodłem w plecy i udałam, że się zataczam, żeby przydepnąć jej stopę.
– Auć! Uważaj może, co?! – wrzasnęła wściekła.
– Ups, sorry – odpowiedziałam ze słodkim uśmiechem. – W ogóle cię nie zauważyłam!
Na śnieżnobiałej skórze jej uggsów wyraźnie było widać ciemny odcisk mojego buta.
Doro stała już w alejce z osiodłanym koniem, więc na dwór wyszłyśmy razem. Nie mogłam się doczekać, żeby jej opowiedzieć, co podsłuchałam, więc pospieszyłam się z siodłaniem Wondy’ego. Pięć minut później przecięłyśmy podwórze i wyjechałyśmy za bramę, w stronę lasu. Świeży śnieg skrzypiał pod końskimi kopytami. Pogardliwa uwaga Katie bardzo mnie dotknęła.
– Ta głupia krowa naprawdę nazwała go Yeti! Rozumiesz to?! – krzyczałam, nie posiadając się ze złości. – Jeszcze dzisiaj pożyczę sobie maszynkę do golenia i zgolę mu sierść.
– Ale czekaj, o co właściwie chodzi? – Doro spojrzała na mnie, nic nie rozumiejąc.
Słowo w słowo opowiedziałam jej, czego się dowiedziałam.
– O zewnętrznym boksie może tylko pomarzyć – powiedziała przyjaciółka i poklepała swojego siwka po szyi. – Nado jest pierwszy na liście!
Po tym jak Corsario musiał zostać uśpiony krótko przed świętami ze względu na naderwanie ścięgna w nodze, rodzice Doro kupili jej siwego wałacha. Taka kontuzja sama w sobie nie jest śmiertelna, jednak Corsario był starym koniem sportowym, który niejedno już przeszedł i dręczyło go więcej dolegliwości. Dlatego postawienie go na wybiegu byłoby dla niego męczarnią, bo przy każdym kroku odczuwałby ból.
Doro bardzo dzielnie zniosła jego stratę, która nie była dla niej wielkim zaskoczeniem, bo czuła, że piętnastoletni wałach ma poważne problemy ze zdrowiem. W dodatku moja przyjaciółka nie była zachwycona decyzją o jego kupnie, bo niemalże zmusiła ją do tego Inga, nasza była koleżanka, kiedy ja wyjechałam na cztery tygodnie do Francji. Dopiero po jakimś czasie Doro się zorientowała, że Inga chciała w ten sposób wbić między nas klin – Inga od zawsze była zazdrosna o naszą przyjaźń. W czasie kadryla z przeszkodami, w którym brałyśmy udział w ramach świątecznego pokazu, Doro dosiadała Cornada, nowego konia ze szkółki, siwka o śnieżnobiałej grzywie i białym ogonie i ogromnym temperamencie. Podobnie jak mój Won Da Pie, Cornado miał sześć lat i w gruncie rzeczy nie nadawał się do nauki jazdy, gdzie miał stać się zastępstwem dla spokojnej i posłusznej Arabelli. W ten sposób Doro stała się właścicielką Cornada, młodego i zdrowego konia, który nie był tak wyeksploatowany jak stary biedny Corsario.
Goliłaś już kiedyś konia? – zapytała Isa, kiedy po powrocie ze wspaniałej przejażdżki w zaśnieżonym terenie poprosiłam ją o pożyczenie maszynki do golenia.
– Nie – przyznałam uczciwie.
– W takim razie poczekaj, pomogę ci – zaproponowała. – Bo to nie jest takie proste, nawet jeśli koń będzie stał spokojnie. Przede wszystkim trzeba pamiętać, żeby zawsze prowadzić maszynkę pod włos, również tam, gdzie sierść układa się w gniazdo. – Uśmiechnęła się. – Poza tym obawiam się, że Won Da Pie nie będzie chciał stać spokojnie.
Prawdę mówiąc, ja również się tego bałam. Mój koń w wielu miejscach na ciele miał straszne łaskotki – szczególnie pod brzuchem. Od czasu egzaminu na odznakę zeszłej jesieni Isa, bez dwóch zdań najlepsza amazonka spośród wszystkich członków i członkiń klubu, miała bardzo specjalne podejście do mojego konia. Przystąpiła wówczas do egzaminu na najwyższy stopień, lecz akurat tamtego dnia jej koń Heide, na którym miała skakać przeszkody w klasie P, zaczął kuleć. Bez zastanowienia zaproponowałam jej, żeby dosiadła Won Da Piego, a ona z wdzięcznością przyjęła propozycję. Błyskawicznie się dogadali, choć nigdy wcześniej Isa nie dosiadała mojego konia, a na dodatek trenowała ujeżdżenie, a nie skoki. Mimo to dostała fantastyczne noty za przejazd. Jednak już wcześniej, jeszcze przed tamtym wydarzeniem, dawała mi rady, jak uporać się z wybuchami temperamentu u konia.
Zaprowadziłam Won Da Piego na stanowisko kowalskie, a chwilę później przyszła Isa. Odstawiła na ławkę karton, który ze sobą przyniosła. Doro i ja patrzyłyśmy z zaciekawieniem, jak wyjmuje maszynkę do golenia, zakłada noże, blokuje je i naciera kroplą oleju.
– To żeby się nie grzały – wyjaśniła. – Gdyby się zrobiły gorące, mogłyby drażnić konia.
Potem włączyła maszynkę, a Won Da Pie nadstawił czujnie uszu. Mimo że był bardzo temperamentnym i żywym koniem, miał w sobie ogromne pokłady dobroduszności i rozwagi. Mogłam być pewna, że nie będzie gryzł, kopał ani nie wpadnie w histerię.
– Rany, on naprawdę wygląda trochę jak Yeti – zauważyła Doro. – Niesamowite, jak mu to futro urosło!
– I przez to właśnie nie chce wyschnąć, kiedy się spoci – odpowiedziałam. – Trzeba go ogolić i koniec.
Przede wszystkim zależało mi na tym, żeby mój koń dobrze wyglądał, kiedy Thierry Juneau przyjedzie w odwiedziny, a byłam świadoma, że nie zostało już wiele czasu. Thierry miał cudnie błękitne oczy i najsłodszy uśmiech świata. Był bratankiem Nicolasa, od którego rodzice kupili Won Da Piego, kiedy byliśmy na wakacjach we Francji. Najpierw przez cztery tygodnie nie mogliśmy się dogadać, a Thierry stał się synonimem wszystkiego, co złe, zwłaszcza gdy zwyciężyłam w wyścigu po plaży. Nie mógł przeżyć tego, że przegrał, i co gorsza, w dodatku nie utrzymał się w siodle. Jednak pod sam koniec moich wakacji na wyspie Thierry bardzo się zmienił, a krótko przed świętami przysłał mi cudownego mejla! Mało brakowało, a czytając, dostałabym zawału, tak dziko waliło mi serce, kiedy czytałam wiadomość o jego przyjeździe do Niemiec na wymianę szkolną. Najbliższe pół roku miał spędzić u niemieckiej rodziny w Oberursel i zapowiedział, że chce mnie odwiedzić. Już na samą myśl, że w końcu się zobaczymy, serce zabiło mi szybciej.
– Lotte? Halo, tu ziemia! – Isa pomachała mi dłonią przed oczyma, wyrywając mnie z zamyślenia. – Odwiąż go na trochę i przytrzymaj – poprosiła z uśmiechem.
– Kogo? – zapytałam zmieszana.
– Twojego konia? – Isa z rozbawieniem potrząsnęła głową, a Doro wyszczerzyła zęby w szerokim uśmiechu.
– Thierry’ego! – Poruszyła ustami, jakby wypowiadała jego imię, i uśmiechnęła się jeszcze szerzej. Była jedyną osobą, której opowiedziałam o Thierrym, i wiedziała też, że byłam w nim trochę zakochana.
Wykonałam polecenie Isy, przygotowana na histerie i szaleństwa Won Da Piego, kiedy tylko bucząca maszynka zbliży się do jego ciała. Jednak ku mojemu zaskoczeniu nic takiego się nie stało! Wondy stał spokojnie i chyba nawet z zadowoleniem poddawał się naszym zabiegom, bo wibrująca maszynka sprawiała mu przyjemność, jakby to był masaż!
– No proszę, tego nigdy bym się nie spodziewała! – Isa była zachwycona. – Popatrzcie tylko, jemu się to podoba!
Pierwotnie Isa planowała ogolić mu jedynie korpus, lecz skoro Won Da Pie okazał się tak wspaniale spokojny, odważyła się również zająć głową i nogami. Lśniące jak kasztan futro mojego konia już po chwili ścieliło się miękkim kobiercem na wykładzinie stanowiska kowalskiego, a mój bezkształtny pluszowy miś zmienił się w eleganckiego rumaka! Ogolona sierść miała dziwną szarobrązową barwę, którą już wcześniej widywałam u koni startujących w halowych zawodach w skokach.
– Na wiosnę jego sierść wróci do naturalnego koloru – pocieszyła mnie Isa. – A teraz, Lotte, chodź, twoja kolej.
Wcisnęła mi w dłoń maszynkę do golenia, a ja ostrożnie zajęłam się prawym bokiem Wondy’ego. Oczywiście nie byłam tak wprawna jak Isa, jednak już po kilku minutach nabrałam pewności siebie i zaczęło mi to naprawdę dobrze wychodzić! Zostawiłyśmy mu trochę sierści w miejscu, gdzie przypina się siodło, żeby go nie uwierało. Musiałyśmy też bardzo uważać, żeby goląc nasadę grzywy, nie naruszyć jej włosów. Maszynka buczała, a ja zaczęłam się pocić. Drobne włoski wpadały mi do nosa i w oczy, lecz Wondy był odprężony; stał zadowolony, z opuszczoną dolną wargą i spuszczonymi uszami. Na sam koniec Isa odebrała mi maszynkę i przystąpiła do delikatnego wykańczania głowy, uszu i okolic podstawy ogona. Półtorej godziny później po Yeti nie było już śladu. Miałam przed sobą zupełnie nowego konia! Natychmiast zrobiłam kilka zdjęć.
– Przy takim zimnie powinnaś założyć mu od razu dwie derki, jedna na drugą – poradziła Isa. – I nie denerwuj się na niego, kiedy w czasie jazdy na początku zacznie reagować nieco przesadnie, bo będzie mocniej odczuwał zimno bez tego futra.
Nałożyłam Won Da Piemu dwa pokrowce i odprowadziłam do boksu, a potem wróciłam, pomogłam wyczyścić maszynkę i bardzo podziękowałam Isie. Na koniec razem z Doro zmiotłyśmy góry zgolonej sierści na kupkę i wyrzuciłyśmy ją do pojemnika na śmieci, który stał obok gnojownika. Przez cały czas po głowie chodziła mi Katie.
”Poza tym sama przecież wiesz, że to nie na zawsze”. Tak powiedziała jej mama. Ciekawe, co miała na myśli? Czyżby nowy trener, jeszcze zanim pojawił się w stadninie, już planował rzucenie tej pracy?
– Muszę iść pod prysznic – powiedziałam do przyjaciółki. – Całe ciało mnie swędzi. Idę o zakład, że mam jego włosy nawet w majtkach!
– Świetny pomysł, bo chyba odmroziłam sobie nogi – przytaknęła Doro. – Dzisiaj wieczorem spotykamy się na pisanie tekstu hymnu naszej stadniny!
– I koniecznie musimy wyguglować tę całą Katie! – dodałam. – No dobra, nie ma na co czekać! Lecimy!
Śmierdzisz jak stara chabeta! – Phil zmarszczył nos, ledwie przestąpiłam próg domu. Był zaspany i wyglądał, jakby dopiero co wyszedł z łóżka.
– A ty jak stary trampek! – odparłam z refleksem.
Przepchnął się obok mnie niedelikatnie, wszedł do kuchni i zajrzał do lodówki. Smakowita woń jedzenia natychmiast przypomniała mi o tym, że rano zrezygnowałam ze śniadania.
– Zaraz podaję do stołu – skarciła Phila mama. – Jak chcesz, żeby było szybciej, możesz rozstawić talerze.
– Dlaczego ja? – mruknął i wsunął do ust kawałek żółtego sera. – Panienka Dżokejka też mogłaby czasem coś zrobić w domu.
Mama przeniosła na mnie wzrok.
– Jak ty wyglądasz? – jęknęła przerażona.
Obejrzałam się i stwierdziłam, że całe ubranie mam oblepione końskim włosiem.
– Ale za to Wondy wygląda wystrzałowo! – Uśmiechnęłam się szeroko i pokazałam zdjęcia mojego konia. – Ogoliłyśmy go! Był supergrzeczny i nie protestował, jak jeździłyśmy mu maszynką po głowie i nogach!
– Zgoliłaś sobie przy okazji sierść z nóg? – zakpił brat.
– Ty to jednak jesteś głupi! – warknęłam. – Nie mam żadnej sierści na nogach!
– Koniec! Spokój! – Mama zdecydowanym ruchem wypchnęła mnie z kuchni. – Lotte, marsz pod prysznic! Tylko się pospiesz, bo za dziesięć minut jemy!
– Jeszcze dziesięć minut?! – jęknął mój brat. – Przecież do tego czasu umrę z głodu!
– Philipp, albo zaczniesz nakrywać do stołu, albo będziesz sprzątać kuchnię po posiłku! – usłyszałam jeszcze mamę.
Wizja sprzątania brudnych naczyń sprawiła, że mój brat rzucił się do szafki wyjmować talerze, choć nie przestał narzekać, że nawet w weekendy człowiek jest zmuszany do pracy. Strasznie przesadzał. Oczywiście, że rodzice oczekiwali od naszej czwórki, żebyśmy utrzymywali w czystości swoje pokoje, wynosili śmieci czy sprzątali kuchnię, a w tygodniu, kiedy tata nie mógł, wychodzili z psem na spacer, jednak nie było to dla nas szczególnym obciążeniem. Wbiegłam schodami na piętro, wyjęłam z szafki czyste ubranie i chwilę później stanęłam przed zamkniętymi drzwiami łazienki.
– Zajęte! – odkrzyknęła Cathrin, moja młodsza siostra, kiedy zapukałam.
– No to wyłaź w końcu! – odpowiedziałam.
– To jest też moja łazienka! – wrzasnęła Cathrin.
– Wpuść mnie! Muszę wziąć prysznic! – Załomotałam pięścią w drzwi. – Wiem, co tam robisz! Znowu czytasz na sedesie! Dostaniesz od tego hemoroibów!
Kilka sekund później drzwi stanęły otworem.
– Czego dostanę?! – Cathrin w paniczny wręcz sposób bała się wszystkich chorób. – Co to jest?
– Nie wiem dokładnie. – Przepchnęłam się obok niej. – Ale to coś okropnego, mówię ci.
– Serio? – Siostra wpatrywała się we mnie rozszerzonymi z przerażenia oczyma. – Skąd o tym wiesz?
– Gdzieś czytałam – wyjaśniłam.
Cathrin wyszła z łazienki z książką pod pachą, a ja w końcu mogłam wskoczyć pod prysznic i spłukać z siebie włosy Wondy’ego.
Nieco później siedzieliśmy przy obiedzie. Byłam głodna jak wilk, więc z zapałem pochłaniałam ogromną porcję gulaszu z makaronem. Moi bracia również pałaszowali ze smakiem i tylko Cathrin bez entuzjazmu spoglądała na jedzenie. Wyglądała jak kupka nieszczęścia. Była blada i bez apetytu.
– Coś się stało? – zapytała mama. – Nie jesteś głodna?
– Chyba jestem chora – wyszeptała Cathrin drżącym głosem.
– Nie rozumiem? Przecież rano wszystko było w porządku. – Mama spojrzała na nią uważnie.
Cathrin spuściła głowę, a jej oczy wypełniły się łzami.
– Lotte powiedziała, że od czytania na sedesie dostaje się hemoroibów! – wyrzuciła z siebie, na co tata i mama z wrażenia opuścili sztućce.
– Charlotte, skąd ci to przyszło do głowy? – zapytał tata.
– Gdzieś o tym przeczytałam – broniłam się. – A Cathrin zawsze blokuje łazienkę i siedzi tam w nieskończoność!
– Co to są hemoroiby? – zapytał Florian ciekawsko.
– Hemoroidy to… – Phil ochoczo zaczął wyjaśniać, ale mama nie dała mu skończyć i przerwała dyskusję, zanim doszedł do nieapetycznych fragmentów.
– Niezależnie od tego, czym są hemoroidy, to nie jest temat, który powinniśmy roztrząsać przy jedzeniu! – powiedziała zdecydowanie i spojrzała na mnie karcąco. Schyliłam głowę i zaczęłam jeść szybciej.
– To co ja mam teraz zrobić? Tam się tak fajnie czyta! – Cathrin nie potrafiła już dłużej się powstrzymywać i zalała się łzami, na co Phil zaniósł się szyderczym śmiechem.
Mama odłożyła nóż i widelec, po czym odsunęła krzesło i wstała.
– Chodź, proszę, ze mną. – Dała znak Cathrin i wyprowadziła chlipiącą córkę z jadalni.
– Ja też chcę wiedzieć, co to jest! – wrzasnął Florian z pełną buzią i zerwał się z krzesła. Czuł się rozerwany między ciekawością a obawą, że jeśli wstanie od stołu, nic dla niego nie zostanie. – Tylko nie zjedzcie mi wszystkiego!
– Ty zostajesz tutaj! – powiedział tata tonem nieznoszącym sprzeciwu. – Wracaj na miejsce.
Zauważyłam, że z trudem powstrzymuje śmiech.
– Oj, Lotte, Lotte… – Potrząsnął głową i wrócił do jedzenia.
– Skąd miałam wiedzieć, że jej aż tak odbije? – próbowałam się bronić, choć czułam się trochę winna.
– Przemoc psychologiczna i zastraszanie – wyjaśnił Phil, robiąc przemądrzałą minę. – Wykorzystanie nadrzędnej pozycji do wywierania presji.
– Ale chrzanisz – warknęłam. – Ja tylko chciałam wejść do łazienki!
Po chwili wróciła mama i Cathrin.
– No i? Teraz już wszystko jasne? – Phil poczekał, aż usiądą, i uśmiechnął się szeroko.
Cathrin nie była już tak blada i ochoczo zajęła się jedzeniem.
– Tego się dostaje najczęściej w starszym wieku – oznajmiła. – Ale na wszelki wypadek nie będę czytała na sedesie.
– Widzicie? – Mój starszy brat potoczył dookoła zadowolonym wzrokiem. – Wychowanie przez zastraszanie. Zawsze się sprawdza.
Po obiedzie posprzątałam kuchnię i swój pokój, a kiedy skończyłam, poszłam do Doro. Jej brat Lars pozwolił nam skorzystać ze swojego komputera, więc Doro szybko wpisała w Google: ”Katie” i ”jazda konna”.
– O rany – stęknęła. – Ponad milion trafień!
– Musisz zawęzić kryteria wyszukiwania – doradził Lars, który był równie przemądrzały jak mój brat Phil.
– Damy sobie radę – burknęła Doro. – A jak ci się nie podoba, to możesz wyjść.
– Odbiło ci? To przecież mój pokój! – przypomniał swojej siostrze. – Możecie korzystać z komputera, ale będziecie musiały znosić moją obecność.
Doro przewróciła oczyma.
Przez chwilę zastanawiałyśmy się, co wpisać w Google, żeby znaleźć tę całą Katie.
– Wspomniała coś o swoim koniu! – przypomniałam sobie. – Czekaj! Jak on się nazwał… Esset albo jakoś tak.
– Co za idiotyczne imię! – jęknęła przyjaciółka.
– Bo to może być po angielsku. ”Asset”. Czyli po naszemu mógłby się nazywać Atut– wtrącił się brat Dorothee.
– Mądrala! – mruknęła przyjaciółka, ale wprowadziła to imię do okna wyszukiwarki.
I rzeczywiście! Połączenie imion Asset i Katie dało wynik w postaci sporej liczby odnośników do stron o zawodach w skokach.
– Kliknij na to – szepnęłam i wskazałam na jeden z linków. – ”Katie von Richter, klub jeździecki z Bad Homburg, na koniu Asset! Trzecie miejsce na eliminacjach pucharowych w klasie P”.
Wymieniłyśmy z Doro pospieszne spojrzenia. Ta nadęta Katie w zeszłym roku odnosiła spore sukcesy w skokach w klasach P i N. Poza tym w zawodach brał również udział niejaki Sven von Richter.
– Wyszukaj go szybko na Facebooku – szepnęłam przyjaciółce na ucho.
Tam również ją znalazłyśmy. Miała profil, i to jaki! Nie mogłyśmy co prawda oglądać wszystkich publikowanych treści, bo te były widoczne jedynie dla znajomych – do których notabene zaliczała osiemset dwadzieścia dwie osoby – lecz na szczęście część fotografii udostępniała publicznie.
– Ale z niej próżna laska – uznała Doro, przeglądając profil Katie. – Patrz na to! Zamieściła tylko swoje zdjęcia! Co za żenada!
– Uuu, a to kto? – Lars stanął za naszymi plecami i z ciekawością przyglądał się fotografiom na ekranie. W końcu zagwizdał z uznaniem. – Niezła jest! To jakaś wasza koleżanka?
– Raczej nie – odparła Doro lodowatym tonem.
Owszem, była bardzo ładna i tutaj nie dało się jej niczego zarzucić: długie ciemnoblond włosy, wielkie zielone oczy, kilka piegów na nosie, pełne usta i śnieżnobiałe zęby.
Doro kliknęła fotografię, która przedstawiała Katie w ubraniu turniejowym na pięknym kasztanie z gwiazdą na czole, którego uzda została ozdobiona złotą szarfą. ”Ja i Asset. Kolejne wygrane zawody w klasie N, tym razem w Seitzenhahn!” – głosił podpis obok. Czterdzieści dwie osoby polubiły to zdjęcie.
W końcu udało nam się pozbyć Larsa. Zabrałyśmy się ochoczo do pracy i szybko trafiłyśmy na stronę klubu, w którym dotychczas trenowała Katie i jej brat Sven. Dowiedziałyśmy się tam, że Michael Weyer, nasz nowy trener, raz w tygodniu dawał tam lekcje jazdy.
– Tutaj! Popatrz! – zawołałam. – ”Niestety, od lutego pan Weyer nie będzie udzielał lekcji skoków przez przeszkody!” To dlatego ta królewna przeniosła się do naszej stadniny!
– Lotte, popatrz na to z innej strony – zauważyła Doro. – To oznacza, że już niedługo będziemy mieli w klubie lekcje skoków z prawdziwego zdarzenia. A na tym możemy tylko skorzystać.
– W sumie racja. – Skinęłam głową.
– No dobra, dziewczyny, wasze pół godziny minęło. – Lars wrócił do pokoju. – Potrzebuję już komputera.
Bez słowa sprzeciwu ustąpiłyśmy mu miejsca i poszłyśmy do pokoju Doro, gdzie przez godzinę łamałyśmy sobie głowę nad tekstem piosenki pożegnalnej. Zadanie okazało się trudniejsze, niż zakładałyśmy, bo nie mogłyśmy znaleźć odpowiednich rymów. I o ile na początku bardzo poważnie podchodziłyśmy do pracy, tak z czasem humory dopisywały nam coraz bardziej.
– Ogniska już dogasa blask, pan Kessler ma nas dość! Nadciąga Katie i pan Weyer, by robić nam na złość! – zaśpiewałam z przejęciem. – Za nami konnych przeżyć moc i moc jeździeckich snów, innego konia, inny klub pokocha Kessler znów!
Przyjaciółka dostała napadu śmiechu. Stoczyła się z łóżka na ziemię i zanosiła chichotem, aż łzy pociekły jej po policzkach.
– A podła Katie chce mój boks, niedoczekanie jej! Okrutny czeka ją tu los, dostanie, ale pięścią w nos!
– Przestań! Błagam, przestań! – wysapała. – Bo jutro będę miała zakwasy ze śmiechu!
Nagle odezwała się moja komórka. Wyjęłam ją z bocznej kieszeni kurtki, którą rzuciłam na podłogę przy drzwiach. Spojrzałam na ekran i natychmiast serce zabiło mi mocniej. SMS od Thierry’ego! Musiałam przeczytać go kilka razy, zanim dotarło do mnie, co napisał.
– O nie…! – wyjęczałam.
– Co się stało? – Doro usiadła prosto. – O co chodzi?
– Thierry nie przyjedzie do Niemiec! – odpowiedziałam głuchym głosem. – Rodzina, która miała go gościć, w ostatniej chwili wycofała się z programu.
– Jak to się wycofała? – Doro potrząsnęła głową. – Przecież już od miesięcy wszystko było ustalone!
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki