Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Heinz Adolf Oster miał 5 lat, gdy w 1933 roku Hitler doszedł do władzy.
Mieszkał w Kolonii, skąd został deportowany najpierw do getta w Łodzi, a następnie do Auschwitz-Birkenau. Tam pracował w stajniach, wiedząc, że musi zwierzętom oddawać owies i marchewki, a jeśli sam spróbuje je zjeść, zginie. Opisuje, jak unikał wysłania do komory gazowej, przeżył próbę zastrzelenia go oraz marsz śmierci, ale Auschwitz jest tylko częścią tej opowieści.
To również historia tego, jak próbował odnaleźć się po wojnie we Francji i jak wrócił do Niemiec.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 238
Książka ta poczęła się w gabinecie optometrycznym dr. Henry’ego Ostera w Beverly Hills. Byłem jednym z jego pacjentów, na dodatek dość uciążliwym.
Doktor przygotowywał mi kolejne pary okularów, a ja zawsze znajdowałem powód do narzekania. Jeśli ustaliliśmy, że prawe oko wymaga korekty astygmatyzmu pod pewnym kątem, nim zamówienie było gotowe, już chciałem dokonywać drobnej zmiany. W końcu, zdesperowany, dał mi stare próbne oprawki – staroświeckie okulary z regulacją, i od tej pory mogłem sobie ustawiać soczewki, jak mi serce dyktowało.
Zaczynałem jako pacjent, ale rychło staliśmy się przyjaciółmi. Ciekaw byłem, jak działają różne rzeczy, a Henry, nauczyciel z powołania, uwielbiał tłumaczyć. Wizyty, które u innego specjalisty trwałyby dziesięć minut, ciągnęły się czasem godzinami; my sobie gawędziliśmy, a tymczasem personel usiłował przesuwać terminy innych pacjentów.
Wreszcie zacząłem bywać na słynnych lunchach na dole, w Nibblers Restaurant na Wilshire Boulevard, gdzie ucztował we wciąż zmieniającym się gronie przyjaciół i pacjentów. Henry jest o 25 lat ode mnie starszy, ale fascynowała mnie jego energia i zaraźliwa radość z tego, że żyje.
Każdy nowy dzień traktował jak niespodziewany dar; był zdecydowany cieszyć się nim i nakłaniać innych do tego samego. Jego towarzystwo było – i jest – źródłem niezwykłej frajdy.
Któregoś dnia, kiedy próbowaliśmy – z umiarkowanym sukcesem – dopasować mi kolejne soczewki kontaktowe, zauważyłem na jego przedramieniu wyblakły, nieco koślawy, niebiesko-czarny tatuaż.
B7648
– Skąd to masz, Henry? – spytałem.
To jest opowieść właśnie o tym. A także o tym, jak wbrew wszelkim przeciwnościom, w niepojęty sposób, utraciwszy niemal wszystko, co człowiek może stracić, Henry Oster przeżył, by opowiedzieć tę historię.
Dexter Ford Manhattan Beach, Kalifornia Lipiec 2014
Rozdział pierwszy
Mały Niemiec
Dawno, dawno temu byłem pięcioletnim niemieckim chłopcem. Heinzem Adolfem Osterem.
Wścibskim, żywym, małym mądralą z szopą czarnych włosów, ciekawskim ponad miarę i niezdolnym ustać spokojnie choćby przez chwilę.
W jednym z najwcześniejszych wspomnień idziemy z ojcem zadrzewionymi ulicami Kolonii, majestatycznego, zabytkowego niemieckiego miasta, mojego miasta rodzinnego – oddać głos w wyborach krajowych 1933 roku. Właśnie tych, które pozwoliły Adolfowi Hitlerowi i jego partii narodowosocjalistycznej – nazistom – przejąć władzę w Niemczech.
Nie miałem pojęcia, jak ważny to dzień ani do czego doprowadzą te wybory. Nikt zresztą tego nie wiedział, zapewne nawet sam Hitler. Pamiętam za to, że ojciec – Hans Isidor Oster – trzymał mnie za rękę, kiedy wychodziliśmy z domu, a potem na ulicy, w drodze do lokalu wyborczego.
Ojciec był wysoki, szczupły, poważny i szanowany. Ludzie na ulicy poznawali go, uśmiechali się, uchylali kapelusza. Przyjaciele zatrzymywali się, żeby przyjrzeć się mnie, jego synkowi, ubranemu na wyjście jak mały lord Fauntleroy. Pamiętam, że ojciec bez przerwy palił papierosy – może miało mu to dodawać dostojeństwa, dojrzałości, znaczenia.
Wyjść z tatą, tylko we dwóch, to była rzadkość. Prowadził kilka niewielkich domów handlowych, co go bardzo absorbowało, więcej czasu spędzałem więc z matką niż z nim.
Pamiętam, że kiedy wyszliśmy z lokalu wyborczego, zabrał mnie do cukierni na Schlagsahne – bitą śmietanę o smaku waniliowym – trochę tak, jakbyśmy dziś poszli na lody. Rozpierało mnie poczucie szczęścia. Miałem swój wielki dzień.
Byłem tylko dzieckiem. Mieszkałem z mamą i ojcem w kosmopolitycznym, reprezentacyjnym mieście w zachodnich Niemczech. Kolonia słynie z zabytkowej gotyckiej katedry o dwóch wieżach z kamiennej koronki, strzelających w niebo wysoko ponad miastem.
Nie bywaliśmy na nabożeństwach w katedrze, ale przede wszystkim stanowiliśmy porządną niemiecką rodzinę. W żadnym wypadku nie czuliśmy się ani odrobinę mniej niemieccy od innych. Ojciec, weteran Wehrmachtu, walczył w wielkiej wojnie – I wojnie światowej – tak samo jak miliony innych Niemców. Został ranny, miał bliznę na policzku od uderzenia odłamkiem podczas ostrzału artyleryjskiego. Otrzymał medal za męstwo. Nie widział powodu, dla którego nie miałby walczyć w obronie swojego kraju, słusznej czy nie – za ojczyznę. Jak każdy dobry Niemiec.
Różniło nas jedynie to, że byliśmy Żydami. Wtedy nie miało to dla mnie większego znaczenia. Cała rzecz sprowadzała się do tego, że chodziliśmy do synagogi w piątek, a nie do kościoła w niedzielę, jak inne znajome dzieci. Poza tym uczyłem się w niemieckiej szkole żydowskiej, gdzie oprócz zwykłych przedmiotów mieliśmy lekcje hebrajskiego. Nie odnosiłem jednak wrażenia, że jesteśmy odmienni, lepsi albo gorsi od pierwszej lepszej niemieckiej familii.
Prowadziliśmy zwyczajne, przyjemne życie. Byłem ruchliwym niemieckim dzieciakiem z miłej rodziny w rojnym niemieckim mieście. Jednak kiedy do władzy doszedł Hitler i naziści – właśnie w czasie, kiedy z grubsza już pojmowałem, co się toczy wokół mnie – wszystko zaczęło się psuć.
Pierwszy sygnał, że dzieje się coś złego, odebrałem pierwszego dnia szkoły w 1934 roku. Odczułem wtedy, też po raz pierwszy, co to znaczy odróżniać się, być innym, doznać prześladowania.
Jak każde dziecko, byłem pełen obaw i lekko zaniepokojony. Skończyłem już sześć lat i chcąc nie chcąc, wyruszałem, jak nigdy dotąd, w nieznany świat, daleko od mamy i taty.
Rodzice odprowadzili mnie do szkoły; bardzo uroczyście niosłem mały skórzany tornister z niewielką tabliczką w środku, kawałkiem kredy na sznurku i gąbką służącą do ścierania. Miałem na sobie spodenki do kolan, pończochy i coś w rodzaju beretu przynależnego uczniowi pierwszej klasy.
Jak wszystkie dzieci, trzymałem wielką tekturową tytę, którą dali mi rodzice. Wyglądała trochę jak tuba albo „ośle uszy” i pełna była wszelkiego rodzaju cudowności – słodyczy i zabaweczek. Zgodnie z niemiecką tradycją dzieci idące po raz pierwszy do szkoły dostawały takie Zuckertüte czy, jak mówiliśmy, rożki cukrowe, na pociechę i dla lepszego samopoczucia w nowym, obcym świecie. Związane były na górze czerwonym celofanem, żebyśmy nie mogli dostać się do środka, bo otworzyć je wolno było dopiero w domu, po powrocie ze szkoły, nie wcześniej. Jakby w nagrodę, na którą trzeba było cierpliwie poczekać. Moja tyta niemal dorównywała mi wysokością, przynajmniej tak mi się wtedy wydawało.
Ale kiedy tamtego dnia wyszliśmy ze szkoły, dzierżąc mocno swoje cenne rożki, zaatakowała nas banda z Hitlerjugend – Deutsches Jungvolk i Jungmädel. Wielki, jazgotliwy tłum niewiele od nas starszych chłopców i dziewcząt czekał na chodniku. Wszyscy umundurowani i bardzo z siebie dumni.
Wpadliśmy w śmiertelne przerażenie. Niektórzy chłopcy z mojej klasy płakali. Byliśmy tylko małymi, sześcioletnimi dziećmi. I teraz, po pierwszym, pełnym napięcia dniu w szkole, nie wiadomo dlaczego rzuciła się na nas wrzeszcząca nazistowska hałastra.
Mama i ojciec razem z innymi rodzicami żydowskich dzieci czekali pod szkołą, żeby zabrać nas do domów. W żaden sposób nie mogli nam pomóc. Odepchnęli ich przywódcy Hitlerjugend, młode, nasto- i dwudziestoparoletnie byczki.
Podniosłem wzrok i zobaczyłem morze mundurów i wściekłych twarzy. Rozjuszone dzieciaki w nazistowskich chustach, wszyscy z takimi samymi swastykami na suwakach pod szyją. Chłopcy ze sztylecikami u paska. Dziesięcio-, może czternastolatki, każdy z nożem.
Za młodymi stali ze skrzyżowanymi ramionami organizatorzy i zadowoleni rodzice. Z wyraźną uciechą przyglądali się, jak ich dzieci pokazują małym Żydkom, gdzie ich miejsce.
A tamci rzucali w nas kamieniami. Tłukli nas kijami. Musieliśmy wszyscy, uciekając, przebiec tę ścieżkę zdrowia, by przedostać się w bezpieczne miejsce, do rodziców.
Ci z Hitlerjugend szczególną uwagę poświęcali naszym tytkom. Próbowali wytrącić nam je z rąk. A kiedy któraś pękła, rzucali się na ziemię i kradli słodycze i zabawki.
Wreszcie pojawiło się dwóch funkcjonariuszy miejskiej policji, która wtedy jeszcze nie była do końca znazyfikowana. Przerwali napaść, mogliśmy więc całą grupą puścić się pędem do rodziców.
Nikt z nas nie odniósł poważniejszych ran, skończyło się na drobnych zadrapaniach, skaleczeniach i paru kroplach krwi. Ale szok był powszechny.
Szedłem do szkoły tego dnia podekscytowany, pełen oczekiwań, trochę niespokojny, jak sobie poradzę w klasie. Kiedy wróciłem po południu do domu, świat jawił mi się mroczny i groźny. Życie odmieniło się raz na zawsze.
Rozdział drugi
Naród w poszukiwaniu przywódcy
W wieku lat sześciu nie miałem oczywiście pojęcia o wydarzeniach politycznych. Ale w Niemczech w tym czasie wrzało. Po przegranej wojnie światowej państwa zwycięskie – przede wszystkim Francja i Anglia – ściągały reparacje wojenne, przejmując terytorium i ogromne sumy, których Niemcy rzeczywiście nie miały.
Był to podobnie jak w Ameryce okres problemów finansowych, wielkiego kryzysu. W latach 20. i na początku 30. XX wieku znacznie wzrosło bezrobocie. Po ulicach krążyły tysiące obszarpanych ludzi, wśród nich wielu weteranów wojennych, rannych i cierpiących na nerwicę frontową. Roboty nie mieli, pozostawało im tylko narzekać i knuć.
Wielka wojna była dla żołnierzy koszmarem, niezależnie od tego, po której stronie walczyli; zwłaszcza wojna pozycyjna, w której tysiące żołnierzy ginęły po to, by zdobyć – lub stracić – kilka jardów błota i zasieków z drutu kolczastego. We wszystkich armiach szerzyły się choroby. Karabiny maszynowe, artyleria, czołgi, gazy trujące i bomby zrzucane przez samoloty i zeppeliny zabijały miliony ludzi. Ci, co przeżyli, tak jak i żołnierze dziś, wychodzili okaleczeni już na zawsze. Miliony doznały urazu psychicznego. Prawie każdy odniósł ranę na sercu i duszy.
Europa miała już nigdy nie być taka sama.
Gospodarkę Niemiec dotknęła szalejąca inflacja; wartość pieniądza spadała z dnia na dzień. Bochenek chleba kosztował milion marek, całą taczkę niemal nic niewartych banknotów.
Kiedy po wyborach 1933 roku i późniejszych zakulisowych manewrach Hitler przejął władzę, Niemcy skłonni byli pójść za każdym przywódcą, który zdołałby ich przekonać, że ma pomysł, jak wyjść z tej sytuacji, jak przywrócić krajowi potęgę i bogactwo.
Zwerbował wszystkich wykorzenionych i bezrobotnych, byłych żołnierzy i weteranów, i dał im strukturę, w której mogli zaistnieć. Dał im cel. Dostali grupę, do której mogli wejść, i coś, w co mogli wierzyć, jakkolwiek obłąkane i nieludzkie miało się to ostatecznie okazać. Hitler zagospodarowywał każdego, kto chciał go słuchać. Wypuszczał z więzień zatwardziałych przestępców i niedouczonych włóczęgów, ludzi z marginesu – i nawracał ich na nazizm. Dawał im wiarę, że mogą stanowić część czegoś, co sprawi, że Niemcy znów będą wielkie.
O niemal wszystkie problemy Niemiec obwiniał Żydów.
Dyktatorzy i inni przywódcy często wyolbrzymiają swój status i władzę, wmawiając społeczeństwom, że są atakowane przez „innych” – dowolną grupę, która wygląda, zachowuje się lub praktykuje wiarę w odmienny sposób.
Tak jest na Bliskim Wschodzie. W Rosji i w Darfurze. Tak było w Bośni, Korei Północnej i Syrii. W Rwandzie, gdzie miliony ludzi zarąbali ich sąsiedzi, podjudzeni przez swoich liderów.
Łatwo zobaczyć ich w akcji, wystarczy posłuchać w amerykańskiej telewizji prawicowych mędrców. – Wszystko szłoby wspaniale – sugerują – gdyby nie „oni”. „Oni” mogą oznaczać każdego. Czarnych. Żydów. Latynosów. Irlandczyków. Włochów. Muzułmanów. Imigrantów. Tych, co uczą się w college’ach. Tych, co nie uczą się w college’ach. Elitarystów. Beneficjentów opieki społecznej. Gejów. Związkowców. Nawet kobiety. Wszystkich, którzy nie są „nami”.
Hermann Göring, członek nazistowskiej hierarchii i dowódca niemieckiego lotnictwa wojskowego, Luftwaffe, powiedział w Norymberdze w 1946 roku, podczas procesu zbrodniarzy wojennych, w którym był sądzony:
Ludzi zawsze da się podporządkować życzeniom przywódców. To nic trudnego. Trzeba tylko powiedzieć im, że ktoś ich atakuje i oskarżyć pacyfistów o brak patriotyzmu i narażanie kraju na niebezpieczeństwo. To działa identycznie w każdym kraju.
Przez kilkaset lat tliła się podejrzliwość i nienawiść wobec Żydów, aż wyraźnie nasiliła się na początku XX wieku.
Wielu ludzi, wśród nich nawet bohaterski pilot Charles Lindbergh i amerykański przemysłowiec Henry Ford, wierzyło, że Żydzi zawiązali międzynarodowy spisek. Podobnego zdania był Hitler. Roił sobie, że sprzymierzeni z komunistami, którzy przejęli władzę w Rosji, w tajemnicy planują opanowanie największych instytucji politycznych i finansowych, a w końcu samego świata. A także, że jacyś Żydzi powiązani z komunistami przyczynili się do klęski Niemiec w ostatniej wojnie, podburzając do strajków, politycznej dywersji i rewolucji na tyłach – mit znany pod nazwą Dolchstosslegende (legenda o ciosie w plecy).
Rozpowszechniali ją bezpośrednio po wielkiej wojnie niemieccy politycy, by zrzucić z siebie winę za przegraną. W 1918 roku sojusznicy Niemiec szybko kapitulowali, a wojsko, któremu brakowało pieniędzy, zaopatrzenia i rezerw, stawało w obliczu wciąż rosnących sił Francji, Imperium Brytyjskiego, Belgii i Stanów Zjednoczonych. Klęska była nieunikniona. Teoria o ciosie w plecy pozwoliła jednak wielu Niemcom, wśród nich samemu Hitlerowi, wówczas rannemu i oślepionemu kapralowi, uwierzyć, że ich kraj w rzeczywistości nie uległ; że to tylko ich wysiłek wojenny został osłabiony od środka. Przez „innych” – Żydów i komunistów.
Tak jak nacjonaliści w różnych miejscach globu, tak i Hitler uważał narody swoich dwóch ojczystych krajów – w tym przypadku Austrii i Niemiec – za największe na świecie.
To dość powszechne przekonanie. Niezbyt sensowne, ale powszechne. Logika jest następująca: „W zasadzie jestem wielki. Kto jest do mnie podobny, też jest wielki.
Wygląda wręcz na to, że im do mnie bardziej podobni, tym więksi. Teraz, jak o tym myślę, ci, którzy nie są tacy jak ja, już nie wydają mi się wielcy. Jak to wytłumaczyć? Najoczywiściej są gorsi”.
Hitler formułował swoją ideologię w czasach, kiedy w białych środowiskach akademickich i wśród przywódców na całym świecie popularność zdobywała eugenika – pseudonauka zakładająca, że na niemal wszystkie ludzkie zachowania wpływ mają czynniki genetyczne. W wielu krajach, w tym w Wielkiej Brytanii i Stanach Zjednoczonych, ruch eugeniczny głosił, że rządy mają prawo i obowiązek zapobiegać rozrodczości osób „niezdatnych”.
Społeczeństwo można „oczyścić”, uniemożliwiając – w razie potrzeby siłą – „niezdatnym” posiadanie potomstwa, które, gdyby dane mu było żyć, przypuszczalnie okazałoby się równie „niezdatne”. Hitler nie był jedyną osobą na świecie, która zastanawiała się, czy aby uniknąć skażenia konkretnego społeczeństwa przez „gorszych”, nie należałoby zastosować wspaniałego pomysłu, czyli uniemożliwić takim osobom płodzenie dzieci. Albo i gorzej.
Nie była to tylko ot, taka sobie, skrajna koncepcja odosobnionych świrów, tylko prawo obowiązujące w Stanach Zjednoczonych Ameryki. Wydając w 1927 roku przerażającą decyzję w sprawie Buck vs Bell, Sąd Najwyższy utrzymał w mocy prawo stanu Wirginia dopuszczające sterylizację osób – nawet wbrew ich woli – przebywających w stanowych zakładach psychiatrycznych, a uznanych za „upośledzone umysłowo”, co mogło znaczyć wszystko.
Carrie Buck, siedemnastoletnia adoptowana dziewczyna, została zgwałcona przez siostrzeńca przybranej matki i zaszła w ciążę. W obawie przed hańbą, jaką sprowadziłaby na dom niezamężna, ciężarna córka, rodzina adopcyjna oddała ją do stanowego zakładu psychiatrycznego. Stan Wirginia dążył do poddania jej przymusowej sterylizacji.
Decyzję, podjętą większością głosów 8 do 1, przedstawił na piśmie sędzia Sądu Najwyższego Oliver Wendell Holmes jr, jeden z najbardziej poważanych sędziów w historii Ameryki. Brzmi jak cytat z manifestu Hitlera Mein Kampf.
Który to manifest rzeczywiście był po części zainspirowany hasłami amerykańskiego ruchu eugenicznego.
Pisał sędzia Holmes:
Niejeden raz widzieliśmy, że dobro publiczne wymaga od najlepszych obywateli poświęcenia mu życia. Byłoby dziwne, gdyby od tych, którzy już i tak uszczuplają siły państwa, nie mogło ono oczekiwać mniejszych poświęceń. Lepiej jest dla całego świata, gdy zamiast czekać, aż zdegenerowane potomstwo popełni zbrodnię i zostanie stracone albo pozwolić mu przymierać głodem z powodu imbecylizmu, społeczeństwo może tym, którzy są w oczywisty sposób niezdatni, uniemożliwić przedłużanie gatunku. Prawo odnoszące się do obowiązkowych szczepień jest wystarczająco pojemne, by objąć także przecinanie jajowodów. Trzy pokolenia imbecyli to wystarczy.
W decyzji sędziego Holmesa mowa jest o „trzech pokoleniach imbecyli”, to jest Carrie Buck, jej niedawno urodzonej córce Vivian i matce Carrie, Emmie.
W następstwie decyzji Sądu Najwyższego Carrie Buck, a także jej siostra Doris zostały wbrew ich woli poddane sterylizacji. Na mocy podobnych przepisów taki sam los spotkał co najmniej 60 000 Amerykanów; samo prawo stało się później, w nazistowskich Niemczech, wzorem dla zbliżonych ustaw Erbgesundheistgericht, na których mocy nazistowskie państwo przeprowadziło sterylizację 375 000 osób, w tym wielu tylko głuchych albo niewidomych.
W Niemczech niewiele trzeba było czasu, by ktoś, kto był Romem, homoseksualistą czy Żydem, już tym samym okazywał się „niezdatny”, by być Niemcem. A metody „oczyszczania” niemieckiego społeczeństwa z takich ludzi szybko eskalowały.
W latach 1933–1939 Niemcy przeszli od sterylizacji do zwykłego mordowania „niezdatnych” setkami tysięcy. W tym czasie liderzy amerykańskiej eugeniki wspierali – nawet finansowo – ten ruch w Niemczech.
Aż do 1939 roku Fundacja Rockefellera – do dziś jedna z najważniejszych amerykańskich organizacji filantropijnych – udzielała finansowego wsparcia inspirowanym przez nazistów badaniom nad wyższością rasową, prowadzonym w Kaiser Wilhelm Institute of Anthropology, Human Heredity and Eugenics (Instytut Antropologii, Genetyki Człowieka i Eugeniki im. Cesarza Wilhelma), nawet wtedy, kiedy było już jasne, że tę pseudonaukę wykorzystuje się do legitymizowania prześladowań Żydów i innych wrażliwych grup społecznych. Jednym z naukowców, których prace opłacała Fundacja Rockefellera, był dr Josef Mengele. Obłąkane eksperymenty i rola, jaką odgrywał w Auschwitz przy selekcjonowaniu więźniów przeznaczonych na śmierć w komorach gazowych, przyniosły mu miano anioła śmierci.
Na długo przedtem, nim pierwsi Żydzi zostali zabici w obozach koncentracyjnych, program Aktion T4, opracowany w nazistowskich Niemczech i realizowany w latach 1939–1941, nakazał niemieckim i austriackim lekarzom zamordowanie 70 273 osób upośledzonych fizycznie lub umysłowo. Dokonywano tego za pomocą śmiercionośnych leków, gazów trujących lub przez zagłodzenie. Program kontynuowano nieoficjalnie przez wszystkie lata wojny; do 1945 roku liczba jego ofiar przekroczyła 200 000.
A jak ułożyły się losy Carrie Buck? Kiedy 56 lat później Carrie i jej siostra Doris udzielały wywiadu prasowego, było jasne, że obie są normalnie rozwinięte intelektualnie. Córeczka Carrie, Vivian, której narodziny tak rozwścieczyły stan Wirginia, a także ośmiu sędziów Sądu Najwyższego USA, w drugiej klasie znalazła się w czołówce uczniów.
Hitler, zainspirowany eugenicznymi ustawami Stanów Zjednoczonych Ameryki, szczerze wierzył, że wszystkie inne narody i rasy są gorsze od Niemców. Szczególnie obawiał się komunizmu; był przekonany, nie mając po temu żadnych dowodów, że to produkt zarówno gorszych genów, jak i ruchu politycznego, którego biologiczną bazę stanowią Żydzi.
Wprawdzie kilku najwcześniejszych, czołowych sowieckich komunistów było Żydami – czemu trudno się dziwić, zważywszy na zajadły antysemityzm poprzedniego, carskiego rządu w Rosji – Józef Stalin, odpowiednik Hitlera i równie jak on okrutny przywódca Związku Sowieckiego, usunął ich z szeregów partii komunistycznej na długo przed dojściem Führera do władzy w latach 30. XX wieku.
Największa zmora Hitlera, żydowsko-komunistyczna zmowa nacelowana na opanowanie Europy, a potem całego świata, nigdy nie istniała. Dla przywódcy Niemiec najważniejszym natarciem w II wojnie światowej, zresztą pomysłem chybionym, który przyniósł upadek „Tysiącletniej Rzeszy”, była samobójcza napaść na Związek Sowiecki. Napędzana, w zasadzie bez żadnych rzeczywistych podstaw, jego nieuzasadnioną nienawiścią do Żydów, skądinąd niewinnych zbrodni, o które Hitler i jego narodowosocjalistyczni kumple ich oskarżali.
W ciągu miesiąca od przejęcia władzy w roku 1933, na obrzeżach Monachium, kolebki rewolucji nazistowskiej, Hitler założył Dachau, pierwszy obóz koncentracyjny. Zamierzał tam zamykać każdego, kto odważy się mu sprzeciwić.
Wiedział, że by zbudować silne, niezwyciężone Niemcy, musi zacząć od najmłodszych członków społeczeństwa. Dlatego powołał Hitlerjugend i inne organizacje wpajające wszystkim nieżydowskim dzieciom niemieckim jego szaleńczy – jednak dość powszechnie uznawany – światopogląd.
W czasie, gdy dzieci rosły, w latach 1933–1939 zdołał cały kraj przepoić tym, czego najmłodszych uczył już od początku. Ten kraj poszedł za nim ślepo. I zrobił rzeczy potworne, nie do opisania. O jakie wyobraźnia ludzka nigdy nie posądzała człowieka.
Rzeczy niepojęte.
A jednak się zdarzyły. Moim sąsiadom. Mojej rodzinie. I mnie.
Rozdział trzeci
Żydzi w Niemczech
Zdaniem historyków pierwsi Żydzi, którzy osiedlili się w Niemczech, byli przypuszczalnie emigrantami z Rzymu. Pierwsza udokumentowana gmina żydowska w Niemczech sięga roku 321 i powstała w Kolonii.
Tak się składa, że w moim rodzinnym mieście. Kiedy więc Adolf Hitler (urodzony zresztą w Austrii) i jego nazistowscy przyjaciele podejmowali decyzję, że Żydzi, tacy jak ja, jak moja matka i ojciec, są „niezdatni” do życia w „jego” Niemczech, żyliśmy tam już od 1600 lat.
Niechęć do Żydów była w Europie powszechna od wieków. „Getto” to słowo włoskie, skrót od „borghetto”, czyli „małe miasteczko”, „wioska”. Getto było odgrodzoną murami częścią miasta, przeznaczoną dla Żydów; kazano im osiedlać się tam i tylko tam, oddzielając ich od chrześcijan i innych grup. Pierwsze getta powstały w Wenecji i Rzymie, później w innych rzymskich miastach.
Fale prześladowań – pogromów – nadchodziły i odpływały przez wieki. Bywały okresy ataków, segregacji i oczerniania. Kiedy indziej wahadło szło w drugą stronę i europejska społeczność była bardziej skłonna nas zaakceptować.
W Europie i poza nią Żydów, wygodne kozły ofiarne, prześladowano przez blisko tysiąc lat. W czasach pierwszej wyprawy krzyżowej, która rozpoczęła się w 1096 roku, chrześcijan w Niemczech zachęcano, by atakowali i zabijali wszystkich niewierzących. Ofiarą eksterminacji padały wtedy całe niemieckie gminy żydowskie. Muzułmanie, wcale nie bardziej lubiani od Żydów, siedzieli gdzieś daleko, w Ziemi Świętej. Za to my, Żydzi, byliśmy pod ręką, w mieście, i tylko czekaliśmy, by nas wyrżnąć.
W XIV wieku winą za roznoszoną przez szczury czarną śmierć, która zabiła blisko połowę mieszkańców wielu dużych miast w środkowej Europie, obciążono Żydów. Jak głosiły plotki, zaczęło się od tego, że zatruli studnie chrześcijan. Wzburzona i ogarnięta paniką ludność rozprawiała się z gminami żydowskimi okrutnie.
W gettach, odizolowanych od reszty miasta, zaraza nie szerzyła się tak gwałtownie, poza tym Żydzi ówcześni utrzymywali na ogół wyższy niż inne społeczności standard higieny, dlatego zwykle znacznie mniej było wśród nich przypadków chorób. Budziło to podejrzenia katolików i innych mieszkańców, którzy w odpowiedzi niejednokroć wyrzynali żydowskie społeczności, puszczali z dymem ludzi, domy i synagogi.
W 1349 roku nastąpiła zagłada żydowskiej ludności Kolonii. Mężczyznom, kobietom i dzieciom ucinano głowy, katowano ich i palono żywcem. Ukradziono im domy, rozgrabiono dobytek. Do 1351 roku, a więc w ciągu dwóch lat, zniszczono 60 dużych gmin i 150 mniejszych.
Zdarzało się, że gminy wolały same spalić swe domy, z rodzinami w środku, byle tylko nie wyciągnęła ich stamtąd i nie zlinczowała tłuszcza.
Karol IV, cesarz rzymski, postanowił, że własność Żydów w takich przypadkach ulega konfiskacie, co siłą rzeczy spowodowało, że władze lokalne straciły motywacje, by zapobiegać masowej eksterminacji.
W końcu Jezus z Nazaretu był Żydem, którego prześladowali i zamordowali Rzymianie.
Wreszcie, w latach 60. XIX wieku, niemieccy Żydzi, a także wyznawcy innych niechrześcijańskich religii, otrzymali pełne prawa. Po blisko 1500 latach separacji i represji, kiedy w 1867 roku powstał Związek Północnoniemiecki, Żydom przyznano wszelkie przywileje należne niemieckim obywatelom.
Mogliśmy iść do niemieckich szkół publicznych i na uniwersytety. Zostawać prawnikami, a w końcu nawet sędziami. A z racji po części dziwnej zasady obowiązującej w chrześcijaństwie, Żydzi od dawna odnosili sukcesy w dziedzinie, która po upływie wieków stała się bankowością.
Podobnie jak to u dzisiejszych muzułmanów, wcześni chrześcijanie, pożyczając pieniądze współwyznawcom, nie naliczali odsetek. Powstrzymywały ich od tego przekonania, a także sami przywódcy religijni. Żydzi natomiast mogli udzielać chrześcijanom pożyczek na procent. W rezultacie byli poszukiwani, ale i piętnowani, bo bogacili się czasem bardziej niż ich chrześcijańscy sąsiedzi.
Ceniliśmy wiedzę i edukację, dlatego osiągaliśmy sukcesy w niemieckim społeczeństwie i daliśmy się zauważyć jako liderzy w sferze biznesu, prawa i w innych zawodach. W pewnych nieco zacofanych środowiskach budziło to zazdrość, zajadłość i niechęć.
Przed rokiem 1930 niektóre firmy przekształciły się w wielkie koncerny, w całkowicie legalny sposób zdominowane przez Żydów; dotyczyło to banków, przemysłu filmowego, nauk ścisłych, medycyny i prawa. Żydami było bardzo wielu niemieckich sędziów.
Jako widoczna, prześladowana w przeszłości mniejszość – w kraju liczącym 60 milionów mieszkańców było około 600 000 Żydów, czyli raptem stanowili jeden procent ludności – Żydzi uznali, że będą akceptowani i tolerowani jedynie pod warunkiem, że zasymilują się, wtopią w społeczeństwo i wniosą w nie swój wkład. Dlatego kiedy tylko uzyskaliśmy swobodny dostęp do uniwersytetów, kształciliśmy się i ciężko pracując, stawaliśmy się na różne sposoby coraz bardziej niemieccy i coraz mniej żydowscy. Z kolei jednak, odnosząc sukcesy na wszystkich tych ważnych polach, wyróżnialiśmy się nieco ponad miarę.
Od lat 60. XIX wieku aż po lata 30. XX większość miejscowych Żydów w ogromnym stopniu wpasowała się w życie w Niemczech. Dla niemal wszystkich, tak jak i dla mnie, pierwszym językiem był niemiecki, nie jidysz, inaczej niż w społecznościach żydowskich w Europie Wschodniej. Wielu Żydów w ogóle nie czuło żadnych związków z religią. Odgrywali natomiast zasadniczą rolę w niemieckim społeczeństwie, nawet w wojsku. W czasie I wojny światowej udział procentowy Żydów walczących za swój kraj był większy niż przedstawicieli jakiejkolwiek innej grupy politycznej, religijnej czy etnicznej. Zginęło wtedy około 12 000 niemieckich żołnierzy pochodzenia żydowskiego; wśród licznych rannych był i mój ojciec, który otrzymał odznaczenie za bohaterstwo.
Niemieckim oficerem, który w tamtych dniach przedstawił kaprala Adolfa Hitlera do odznaczenia Krzyżem Żelaznym I klasy, był porucznik Hugo Gutmann. Tak się złożyło, że Żyd.
Rozdział czwarty
Naziści rosną w siłę
W 1934 roku miałem zaledwie sześć lat, ale wiedziałem, że byliśmy dość zamożną rodziną. Skąd ta wiedza? Otóż w przeciwieństwie do wielu naszych znajomych mieliśmy radio. Czuliśmy się bardzo szczęśliwi, nowocześni, wręcz awangardowi.
Pamiętam, jak siedziałem u mamy na kolanach i w ciemności słuchałem transmisji z pogrzebu prezydenta Niemiec von Hindenburga. Było to wydarzenie smutne i poważne, z trzeszczącego radia płynęła muzyka ciężka jak ołów. Hitler przejął rządy już rok wcześniej, po wyborach z 1933. A kiedy Hindenburg, bardzo sędziwy i zmęczony, ostatecznie odszedł, Hitler mógł swobodnie umocnić swoją władzę i ogłosić się „wodzem i kanclerzem Rzeszy”, niekwestionowaną głową państwa.
Nie tracąc też czasu, przekształcił Niemcy w zdobne we flagi i swastyki, nienawidzące Żydów państwo policyjne.
Mieliśmy radio, mogliśmy więc słuchać licznych jego przemówień. Jako dobry mały Niemiec, który oczywiście nie wiedział nic o toczących się rozgrywkach, siedziałem jak urzeczony. Czy się komu podobał, czy nie, mówcą był niezwykłym. Pamiętam, jaki dreszcz przeszywał mnie na dźwięk jego wrzasków płynących z głośnika i gdzieś w tle tłumu ryczącego na jego wezwanie: „Heil!”. Widzieliśmy ten zapał rozlewający się po całym mieście jak fala krwi. „Heil Hitler” stało się powszechnym pozdrowieniem, na dzień dobry i na do widzenia. Naziści rozdawali za darmo flagi – wielkie, krwistoczerwone, ze swastyką. Zachęcali wszystkie rodziny, by wywieszać je przed domami, w specjalny sposób, pod właściwym kątem.
Jeśli ktoś tego nie zrobił, zaczynały się sąsiedzkie komentarze: – Widzieliście tych tam na naszej ulicy? Nie mają flagi.
– Może komuniści? Może Żydzi?
Ulice czerwieniły się od flag. Gdzie okiem sięgnąć, ocean szkarłatu. Mnie, żydowskiemu dziecku, nieświadomemu niczego, wydawało się to piękne. Inspirujące. Jakbym zanurzał się w tym morzu niemieckiej dumy, gniewu i emocji.
Nie trzeba było wiele czasu, by sprawy zaczęły dla naszych przyjaciół, krewnych i dla naszej rodziny przyjmować zły obrót. Na początku – wolniutko. A potem coraz szybciej, niczym głaz toczący się po zboczu góry.
Na frontowym oknie firmy będącej własnością goja, nie-Żyda, nagle pojawiała się ogromna namalowana swastyka. Żydowski kupiec, który przychodził rano do swojego sklepu, natykał się na nakreśloną wielką gwiazdę Dawida i napis obok: „Jesteśmy Niemcami. Jesteśmy dumni. Nie kupuj u Żyda!”.
Kilka miesięcy później nazistowskie władze zabroniły Żydom korzystać z transportu publicznego. W dużych miastach, takich jak Kolonia, coraz bardziej ograniczano nas w tym, co możemy robić, jaką pracę podejmować czy jaki zakład posiadać.
Hitler i jego pachołki, Himmler, Goebbels i Göring, wspierani autorytetem i wizerunkiem państwa, używali wszelkich swoich talentów showmanów i propagandzistów, by wmówić całym Niemcom, że Żydzi to podludzie. Że jesteśmy jak szczury. Pasożyty. Że jeśli nie wierzysz swoim przywódcom, jesteś podejrzany. Nielojalny. Nie jesteś prawdziwym Niemcem. Jesteś zdrajcą.
Z przykrością trzeba powiedzieć, że większość Niemców chętnie na to przystała. Nauczono ich, że problemem są „oni”, nie „my”. A więc zaatakujmy „ich”. Oszkalujmy. Nawet zabijmy.
W 1935 roku ogłoszone zostały ustawy norymberskie.
Rozdział piąty
Szykany
Na zjeździe partii nazistowskiej w Norymberdze w 1935 roku uchwalono szeroko zakrojoną serię ustaw wprowadzających do niemieckiego prawa wiele zasad, które zaczynały niszczyć nam życie.
Naziści kazali nam oddać wszystko, co posiadaliśmy i co miało jakąkolwiek wartość. Zabrali biżuterię matki, srebra – cały dobytek. Któregoś dnia przyszli po radio. I tak nasz najcenniejszy skarb opuścił dom w rękach bojówkarza ze Sturmabteilung, SA, czyli „brunatnych koszul”.
Ustawy pozbawiały Żydów obywatelstwa niemieckiego. Zabraniały „Aryjczykom” – Niemcom „czystej” krwi niemieckiej – seksu z Żydami. Żydom zamykały dostęp do wszelkich zawodów, co oznaczało, że pracę straci wielu urzędników, prawników, lekarzy i sędziów.
Żydom mającym za sobą służbę wojskową, takim jak mój ojciec, nagle odebrano świadczenia dla weteranów. Nazwiska Żydów poległych w wielkiej wojnie, w walkach za Niemcy, wydrapywano z granitowych tablic na pomnikach wojennych w miastach całego kraju.
Żydowi nie wolno było mieć na własność domu ani samochodu, prenumerować gazety ani czasopisma, wchodzić do tramwaju, kina czy teatru, nawet siadać na ławce w parku. Napisy „Juden Verboten” – „Nie dla Żydów” – pojawiały się w całym mieście.
Co najgorsze, nie wolno było mieć własnego przedsiębiorstwa, w wielu przypadkach firmy utworzonej kiedyś od zera i przekazywanej z pokolenia na pokolenie.
Pewnego dnia ojciec wszedł do swojego biura i zastał przy własnym biurku nazistowskiego funkcjonariusza. Ojca wyrzucono, zamrożono jego konto, a firmę zabrano bez odszkodowania.
Nie było sędziego ani ławy przysięgłych. Niczego. Odebrano mu całe życie i nie mógł z tym nic zrobić. Sędziowie – nieżydowscy oczywiście – nagle zaczęli wpinać w klapy nazistowskie znaczki. Wszyscy wstąpili do NSDAP. Nie było wątpliwości, kto rządzi i jak niesprawiedliwy stał się niemiecki wymiar sprawiedliwości.
Żydom nie wolno było się spotykać ani zbierać w grupach liczniejszych niż trzy lub cztery osoby. Nie mogliśmy nawet chodzić do siedziby gminy żydowskiej.
Straciliśmy, oczywiście, mieszkanie. Jako że ojcu odebrano też firmę, nie mieliśmy dochodów. Nie wolno nam było posiadać domu ani wynająć mieszkania od goja.
Z trudem, po wielu staraniach, udało się rodzicom znaleźć jednopokojowy lokal w znacznie biedniejszej dzielnicy Kolonii. Nasz właściwy, pierwotny dom miał adres Brabanterstrasse 12. Musieliśmy przenieść się na Blumenthalstrasse pod numer 15. Z prestiżowej ulicy i pięknego mieszkania do ciasnego, nędznego pomieszczenia, składającego się z pokoju i kuchni.
Nie byliśmy w stanie przewidzieć, jak straszne rzeczy jeszcze nas czekają. Ale w tamtych dniach to, co nas spotkało, wydawało się koszmarem. W ciągu kilku tygodni nasze życie legło w gruzach.
Cios był potężny. Wyobraźcie sobie, że któregoś dnia ktoś nagle wali w drzwi, że wpadają żołdacy i urzędnicy i zabierają człowiekowi pracę, obywatelstwo, dobytek, a nawet dom.
Zwaliło się to na nas wszystkich jak lawina. Najbardziej jednak dotknęło ojca. Popadł w ciężką depresję. Był człowiekiem sukcesu, dumnym Niemcem, bohaterem wojennym, szanowanym członkiem społeczności. Teraz we własnych oczach stał się nikim.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki