Chrystian - Kazimierz Trybulski - ebook

Chrystian ebook

Kazimierz Trybulski

5,0

Opis

Początki trwałej akcji misyjnej w Prusach związane są przede wszystkim z osobą cystersa, a późniejszego biskupa misyjnego, Chrystiana. Jest on głównym bohaterem niniejszej powieści historycznej. Nie mamy wątpliwości, że jego postać jest nie tylko godna przypomnienia, ale może także i naśladowania. To jemu, w znacznym stopniu, zawdzięczamy powodzenie misji chrystianizacyjnej na początku XIII wieku w ziemi chełmińskiej, ziemi lubawskiej, a także i w części Prus. To on także jawi się nam, w perspektywie przebiegu wydarzeń misyjnych, jako człowiek głębokiej wiary i nadziei. Biskup Chrystian wpisał się również w historie konkretnych miejscowości. W powieści przywołano przede wszystkim związki z Grudziądzem. To przecież działalności misyjnej biskupa średniowieczny gród grudziądzki zawdzięcza swój dynamiczny rozwój. Wszystko wskazuje również na to, że to on nadał miejscowości status miasta. Poza tym z Grudziądza uczynił ważny punkt na mapie misyjnej północno-wschodnich obszarów obecnej Polski.

dk prof. Waldemar Rozynkowski

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 217

Rok wydania: 2018

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Chrystian

Kazimierz Trybulski

Konsultacja historyczna: dk prof. dr hab. Waldemar Rozynkowski

Redakcja i skład: Grzegorz Szczepaniak

Korekta: Ewa Kujaszewska

Projekt okładki: Radosław Skowroński

Wersja elektroniczna: Ewa Krefft-Bladoszewska

Na okładce wykorzystano obraz Lidii Kłaczyńskiej

Zdjęcia: Mal-Studio Andrzej Lewandowski Grudziądz; Jarosław Ellwart

© Copyright by Kazimierz Trybulski & Wydawnictwo Region Jarosław Ellwart, Gdynia 2018

Wydawnictwo Region Jarosław Ellwart

81-574 Gdynia, Goska 8

www.wydawnictworegion.pl,

e­-mail: [email protected]

Wydanie I

ISBN 978-83-7591-608-9 [druk]

ISBN 978-83-7591-921-9 [ePub]

ISBN 978-83-7591-922-6 [mobi]

Droga Czytelniczko! Drogi Czytelniku!

Pozwól, że wyjaśnię ci sytuację, w jakiej się znajdziesz, rozpoczynając lekturę tej powieści: Jest rok 1270. Na strzemięcińskim wzgórzu w pobliżu Grudziądza (obecnie Strzemięcin leży w granicach miasta) znajduje się pustelnia, w której od około pięćdziesięciu lat mieszka ociemniały pustelnik, zwany przez wszystkich „Ślepcem”. Pewnego dnia odwiedza go brat kapłan Zakonu Szpitala Najświętszej Marii Panny, który chciałby napisać kronikę mówiącą o życiu i działalności zmarłego w roku 1245 biskupa Chrystiana. Prosi Ślepca, aby opowiedział mu o tym, jak to w młodości, zanim jeszcze źli ludzie wyłupili mu oczy, służył u biskupa i brał udział w jego wyprawach misyjnych do Prus. Narratorem powieści jest więc stary, prawie siedemdziesięcioletni Ślepiec, którego wspomnienia znacznie przybliżą Tobie postać biskupa Chrystiana, czasy, w których żył, a także dzieje i obyczaje Prusów, których potomkowie do dnia dzisiejszego żyją na terenie Warmii, Mazur i Suwalszczyzny.

Chrystian to powieść, a nie książka naukowa albo popularnonaukowa, znajdziesz więc w niej obok biskupa Chrystiana i innych postaci historycznych, wielu bohaterów fikcyjnych, ale zapewniam Cię, że śledząc ich losy, obserwując ich perypetie, poznasz prawdziwe, a nie fikcyjne oblicze tamtych czasów; przede wszystkim jednak poznasz i – mam taką nadzieję – pokochasz wielkiego, świętego wręcz człowieka, którego zalicza się do zaszczytnego grona Apostołów Europy.

Autor

P.s. Zanim rozpoczniesz lekturę powieści, zachęcam Cię do obejrzenia monodramu Ślepiecw wykonaniu Janusza Kamińskiego, który wcielił się w postać narratora powieści, pustelnika zwanego przez wszystkich Ślepcem.

Spektakl można zobaczyć pod adresem:

www.youtube.com/watch?v=rgSpqXt9orI&feature=youtu.be

I

Nazywają mnie „Ślepcem”, ale nie zawsze nim byłem. Nie zawsze też moja zażyłość z Bogiem była taka, jaka jest teraz. Ale to nie była moja wina. Ani w Grudziądzu… nie mówiąc już o Strzemięcinie, z którego pochodzę, ani w żadnej innej pobliskiej miejscowości żadnego kościoła, kaplicy nawet małej, nie było. Najbliższym miejscem, w którym spotkać można było chrześcijańskiego kapłana, był Kałdus… wiesz, gród w pobliżu Chełmna. Nigdy tam nie byłem, chociaż, jak twierdziła moja mama, byłem wyznawcą Boga w Trójcy Jedynego, bo gdy byłem jeszcze bardzo mały, ochrzcił mnie pewien mnich. Wielu wtedy mieszkańców Grudziądza i okolic przyjęło chrzest, ale… czasu minęło wiele i gdyby nie biskup Chrystian, który do nas pewnego dnia zawitał, może nawet zapomnielibyśmy o tym. Wprawdzie matka i wędrowni misjonarze mówili nam o Bogu, który stworzył cały ten świat, o Jego Synu, który dał się ukrzyżować za nasze grzechy, a po trzech dniach zmartwychwstał, o tym, że ci, którzy w Niego wierzą, będą po śmierci razem z Nim w niebie, a ci, którzy czczą innych bogów, będą się w piekle smażyć… ale nie miało to większego wpływu na moje życie. Razem z Tęgomirem, który tak jak i ja stąd, czyli ze Strzemięcina pochodził, z Andrzejem, synem wdowy Bogny z Grudziądza i z Raciborem, wielkim jak dąb synem ubogiego rybaka z Tarpna włóczyliśmy się po okolicy, czasem nawet dość dalekiej, żeby w jak najłatwiejszy sposób trochę dobra zdobyć. Oczywiście nie zawsze był to sposób „łatwy”, często po takiej wyprawie rany trzeba było „lizać”, raz to nawet ledwo z życiem uszliśmy, ale za każdym razem coś tam jednak do chałupy przywlekliśmy. Nie, wówczas nie widzieliśmy w tym nic złego; zresztą, nie byliśmy osamotnieni w tego rodzaju działaniach. Wiedzieliśmy, bo tak nam pewien wędrowny misjonarz powiedział, że chrześcijanin nie powinien – chyba że w obronie własnej – zabijać, unikaliśmy więc takich sytuacji. Ja naprawdę unikałem, bo Tęgomir, chociaż nie przechwalał się tym zbyt często, miał – o ile wiem – jakieś dwa lub trzy istnienia ludzkie na sumieniu. Andrzej i Racibor również nikogo nigdy nie zabili; Andrzej był marzycielem – marzyło mu się coś na owe czasy nieosiągalnego: nauka czytania i pisania. Racibor z kolei był człowiekiem zbyt łagodnym, żeby komukolwiek krzywdę zrobić. Może dlatego, że wychował się nad jeziorem, w bliskim kontakcie z tą całą chwalącą wciąż Boga przyrodą i instynktownie wręcz, całkiem nieświadomie, bo ochrzczony przez nikogo nie był, czynami swoimi świadczył o dobroci i miłości Boga.

Najważniejsze w tych naszych wyprawach było to, żeby nie dać się pokonać, żeby właściwie ocenić sytuację i wybrać przeciwnika, którego można było bez większego wysiłku pokonać i złupić. Oczywiście nie byliśmy żadnymi wytrawnymi wojownikami, byliśmy smarkaczami (ja na przykład miałem szesnaście lat), którzy nie umieli nawet dobrze posługiwać się mieczem! Fakt, że dobrze strzelaliśmy z procy, często więc z tej umiejętności korzystaliśmy. Ostatnio… to znaczy krótko przed tym, jak poznaliśmy biskupa Chrystiana, ćwiczyliśmy też strzelanie z łuku! Tęgomir go w jakiś niewiadomy nam sposób zdobył. Wydaje mi się, że coś bardzo złego musiało się podczas tego „zdobywania” zdarzyć, bo nigdy nie chciał z nami o tym rozmawiać. Może nawet kogoś zabił?

Jak poznałem biskupa Chrystiana? Pamiętam, że było to pod koniec lata, które tamtego roku była wyjątkowo piękne! Który to był rok? Osiemnasty, dziewiętnasty… Nie pamiętam dokładnie. Wyobraź sobie, że chociaż wraz z innymi kolegami dzieciństwo swoje spędziłem na „okrutnych” walkach na drewniane miecze, w mojej duszy tkwiła jakaś łagodność, jakiś zachwyt ptasim śpiewem, szumem wiatru i wielobarwnością kwiatów; wprawdzie nie przejmowałem się tym zbytnio, wprost przeciwnie, zachwyty te sprawiały mi ogromną przyjemność, nie wyjawiałem ich jednak nikomu, nawet Tęgomirowi. Zwłaszcza Tęgomirowi! Teraz wiem, że były darem Bożym i zapowiedzią przyszłego powołania.

Jak poznałem biskupa Chrystiana? Wracaliśmy właśnie… a właściwie to uciekaliśmy wraz z Tęgomirem z nieudanej wyprawy do Prus. Na jednym koniu, bo tylko jednego w ogromnym pośpiechu zdołaliśmy znaleźć, bez łuku, który wzięliśmy z sobą na wyprawę, a który porzuciliśmy, uciekając… Gdyby nie ten koń, już wtedy skończyłoby się moje życie. No i gdyby nie Tęgomir!

Ale od początku. Pewnego dnia Tęgus (tak do niego mówiłem), który zawsze miał jakieś podejrzane kontakty, przybiegł do mnie z wiadomością, że pewien rycerz z okolic Radzynia zbiera ludzi na wyprawę, na której można się dobrze obłowić.

— Ten rycerz — tłumaczył — nie wybiera się sam na Prusy. Jego oddział wejdzie w skład wyprawy organizowanej przez jakichś dwóch rycerzy mazowieckich, którzy namierzyli pewien niewielki, ale ponoć bardzo zasobny w złoto, srebro i inne dobra, lauks pruski*.

— Ponoć! — zareagowałem sceptycznie.

— Daj spokój! — obruszył się. — Nie organizowaliby tej wyprawy, gdyby nie byli pewni, że warto!

— Może! — nadal wątpiłem w zasadność jego entuzjazmu. — Pamiętaj jednak o tym, że udział w takiej wyprawie to nie to samo co zwykłe zbójowanie po drogach i lasach. Tam na pewno dojdzie do bitwy z Prusami! Słyszałem, że są bardzo waleczni! Ja chcę żyć! Mama i siostra potrzebują mnie. Nie chcę nawet myśleć, co by się z nimi stało, gdybym zginął!

Tylko ja im pozostałem. Ojciec od dawna nie żył, mama była bardzo chora, prawie wcale z legowiska nie wstawała, a siostra… opiekowała się mamą, jak mogła, ale też nie była okazem zdrowia. Wyglądała jak roślinka, która od dawna deszczu nie widziała.

Tęgus roześmiał się.

— Zaraz zginął! Po pierwsze, nie spodziewają się nas. Cała wyprawa trzymana jest w wielkiej tajemnicy.

„Acha!” – pomyślałem sobie. – „Ja już widzę tę tajemnicę! Na pewno we wszystkich karczmach księstwa mazowieckiego już przy piwie o tym mówią”.

— Po drugie — kontynuował Tęgus — z tą ich walecznością to gruba przesada. Ten, który poinformował mnie o tej wyprawie, opowiadał, co się działo, gdy po raz pierwszy na rabunku w Prusach był. Wyobraź sobie, żywego ducha w lauksie nie zastali! Prusowie pochowali się gdzieś w lesie, wszystkie swoje dobra w chałupach zostawili.

— I co? — zapytałem z ciekawością. — Tak im na sucho cały ten rabunek uszedł?

— No nie — odpowiedział, krzywiąc usta.

— Nie?

— Nie. Nie uszli daleko, gdy ci tchórze, ze wszystkich stron swoimi pałkami ich zarzucili i gonili tak długo, aż wszyscy zrabowane dobra porzucili i uciekli; albo… razem z tymi dobrami życie swoje w puszczy zostawili.

Rozbawiła mnie ta historia.

— Jacy tchórze! — śmiałem się. — Po prostu sprytnie zbójów załatwili. Właściwie ocenili swoje szanse i doszli do wniosku, że nie warto ryzykować. Zdajesz sobie sprawę z tego, co by było, gdyby w lauksie pozostali?

— Co?

— Nasi wyrżnęliby ich do ostatniego, ot co!

— No i cóż z tego! — wzruszył ramionami Tęgomir. — Przecież to poganie! Słyszałeś, co mówił ten dziwny wędrowiec, który… kilka miesięcy temu w Grudziądzu przemawiał?

— Że?

— No, że ci, co w Chrystusa nie wierzą, są Jego wrogami i służą demonom. A poza tym ci, co mieli z tymi zza Osy do czynienia, mówią, że to nie ludzie, tylko jakieś dzikie bestie są!

— Co ty pleciesz! — żachnąłem się. — Widziałeś przecież Prusów, którzy na nasz targ przyjeżdżają, żeby swoje skóry i futra na materiały lub broń jakąś wymienić! I co? Dzikie bestie są?

— No może i nie, ale…

— Ale co? Że poganie? Przecież to też ludzie! Powołujesz się na słowa jakiegoś włóczęgi! Nie słyszałeś, co ten wędrowny mnich, który w zeszłym miesiącu na grudziądzkim targowisku przemawiał, powiedział?

— Nie, nie słyszałem — odparł Tęgus. — Co powiedział?

„Kłamczuch” – pomyślałem, bo bardzo dobrze pamiętałem, że był ze mną na targu tego dnia i że słyszał, co ten wędrowny mnich mówił. Nie wyjawiłem jednak głośno swoich myśli.

— No, że Prusowie są takimi samymi ludźmi jak my — odpowiedziałem. — Że też są dziećmi Boga, a jeśli są poganami, to tylko dlatego, że nikt im jeszcze o prawdziwym Bogu nie mówił i że na terenie Prus działa niejaki biskup Chrystian, który chce wszystkim poganom zbawienie wieczne zapewnić, namawia ich więc do przyjęcia prawdziwej wiary. — Tęgus patrzył na mnie tak tępym wzrokiem, jakby nic z tego, co mówię, nie rozumiał. — A poza tym — dodałem, nie czekając, aż zrozumie — co z nas za chrześcijanie? Byłeś chociaż raz w życiu na… Mszy? Tak to się chyba, o ile dobrze wiem, nazywa?

Też nigdy nie uczestniczyłem w żadnym chrześcijańskim nabożeństwie, w życiu nie widziałem chrześcijańskiego kapłana, nie słyszałem także o przykazaniu miłości. Miało się to wkrótce zmienić, bo mnich, o którym w rozmowie z Tęgusem wspomniałem, mówił, że biskup Chrystian ma wkrótce do naszego grodu przybyć, bo go wraz z innymi dobrami od księcia mazowieckiego na własność dostał. Wprawdzie nie wiedziałem, kto to „biskup”, domyślałem się jednak, że to jakiś ważny, kto wie czy nie najważniejszy, kapłan chrześcijański. Tak wówczas myślałem. Pamiętam, że odczuwałem z tego powodu… z tego, że ma biskup do Grudziądza przybyć, pewną wewnętrzną radość, czułem bowiem – chociaż wówczas nie zdawałem sobie z tego sprawy – jakiś tajemny głód wiedzy o Bogu, o którym słyszałem co nieco od matki i od wędrujących po świecie kaznodziei. Ale nie tylko ja czekałem na Chrystiana; cały Grudziądz żył tym oczekiwaniem w nadziei, że przybycie biskupa i objęcie przez niego władzy nad grodem zmieni życie mieszkańców i to na lepsze. Tym oczekiwaniom towarzyszyły gorączkowe prace budowlane: spora gromadka przybyłych z zewnątrz budowniczych i miejscowych, zatrudnionych przez głównego budowlańca, robotników uwijała się przez całe dnie, żeby jak najszybciej kaplicę i budynki, w których biskupi jego otoczenie mieszkać będzie, ukończyć. Co dzień zajeżdżały do Grudziądza wozy wypełnione drewnianymi balami, od rana do wieczora rozlegały się po okolicy całej dźwięki pracujących pił i toporów, a wieczorową porą radosne śmiechy i krzyki ucztujących w karczmie rzemieślników. Pamiętam, że też chciałem zatrudnić się przy budowie, ale mnie Tęgus powstrzymał:

— Zgłupiałeś? — zawołał, gdy mu pomysł zatrudnienia się przy budowie podsunąłem. — Narobisz się jak głupi, a zapłacą ci monetami, z którymi nie będziesz wiedział, co zrobić… Blaszkami matki i siostry nie nakarmisz.

Wprawdzie monety pojawiały się już w naszym grodzie, ale były jeszcze rzadkością. Na targowisku nadal kwitł handel wymienny, a pracę, o którą, nawiasem mówiąc, było bardzo trudno, wynagradzano jedzeniem i miejscem do spania. Posłuchałem więc Tęgomira, ale i tak interesowały mnie zmiany, których początek miałem możliwość obserwować. Kilka razy to nawet w karczmie byłem, żeby tego brzuchatego i strojnie ubranego Saksończyka (naszym językiem bardzo słabo mówił), który całą budową kierował, posłuchać. Koślawo wprawdzie, ale bardzo ciekawie mówił o planach, jakie wobec naszego grodu ma biskup Chrystian.

— Ta drewniana kaplica — mówił — te chaty, które stawiamy, to tymczasowa sprawa! Biskup mówił, że w niedalekiej przyszłości, jeśli Bóg pozwoli, powstaną w Grudziądzu budynki murowane! Oj czeka ten wasz gród piękna przyszłość pod skrzydłami tego biskupa, oj czeka! A ty — tu zwrócił się do karczmarza, który również z zaciekawieniem słuchał jego opowieści — powinieneś jak najszybciej poszerzyć tę swoją budę!

— Po co? — zdziwił się karczmarz.

— Po co! — żachnął się budowniczy. — Słyszycie? On mnie pyta: „Po co?” — rozejrzał się wokoło, jakby wszystkich ucztujących na świadków skrajnej głupoty karczmarza brał. — Ty wiesz — zawołał — ilu wkrótce do tego waszego Grudziądza ludzi z zewnątrz przybywać zacznie? Kupcy, rzemieślnicy, fachowcy, którzy tu pracy szukać będą, ludzie, którzy w rozwijającym się grodzie interes życia zwietrzą!

— A szkoła też będzie? — zapytał rzeźnik Bartłomiej, jeden z najmajętniejszych ludzi w grodzie. Zawsze, gdy tylko przy piwie w karczmie siadał, mówił, że syna do szkół – choćby i do samego Płocka – pośle, żeby go na duchownego wykształcić. Wszyscy roześmieli się, słysząc to: „A szkoła też będzie?”, ale strojny brzuchacz z całą powagą oznajmił:

— Będzie! Oczywiście, że będzie! I to może niedługo!

Syn rzeźnika miał dopiero siedem lat, tak więc słowo „niedługo” musiało w uszach Bartłomieja zabrzmieć bardzo optymistycznie. A karczmarz? Wyobraź sobie, że posłuchał grubego architekta i nie minął rok, jak najstarsza grudziądzka karczma powiększyła się co najmniej o połowę, a na piętrze powstało kilkanaście komór, w których wszelkiej maści przybysze mogli przenocować.

Wiem, miałem o tej nieszczęsnej wyprawie mówić; już mówię: pamiętam, że targały mną wtedy jakieś złe przeczucia. Ich źródłem była z pewnością informacja o tragicznym zakończeniu poprzedniej, zorganizowanej przez tych samych ludzi, wyprawy.

— Jedno jest pewne — przekonywał mnie Tęgomir — po raz drugi takiego samego błędu nie popełnią. Tym razem odwrót ma być odpowiednio zabezpieczony. Potrzebują takich, którzy umieją posługiwać się procą i łukiem. Mówię ci, naprawdę warto! Jeśli nie pójdziemy, będziemy żałować!

„Potrzebują takich, którzy będą ich tłuste tyłki podczas ucieczki chronić” – pomyślałem, ale zgodziłem się. Obiecująco to wszystko wyglądało. „Będę zazdrościł Tęgomirowi, gdy z nim nie pójdę” – pomyślałem.

Nastroje podczas marszu były wspaniałe. Jak już mówiłem, lato tego roku było przepiękne. Pogoda sprzyjała nie tylko włóczęgom, pielgrzymom i tym wszystkim, dla których wędrowanie po Bożym świecie było jedynym sposobem na życie, ale też wszelkiej maści rabusiom i zbójom. Postrzępione promienie słońca przeciskały się między liśćmi i zaglądały w oczy, jakby pytały: „A ty tu po co? Jakie masz zamiary?”. A ta bogata, rosnąca z niezwykłą swobodą i pewnością siebie roślinność, zdawała się dziwić, patrząc na tak wielką gromadę obwieszonych żelastwem ludzi; czegoś tak dziwacznego dotychczas nie widziała. „Pięknie w tej pruskiej puszczy – pomyślałem – szkoda, że Racibora nie ma, ten zrozumiałby mnie na pewno”.

Szliśmy gromadnie, bez uformowanego szyku, rozmawiając głośno o tym, czego możemy się po tej wyprawie spodziewać. Obok nas szedł pewien osiłek z Mazowsza, który uczestniczył w poprzedniej eskapadzie, tej, o której wspominał Tęgomir.

— Słyszałem, że gorąco było? — zapytałem.

— Oj było, było! — westchnął osiłek. — Wyobraźcie sobie: idziemy, wozy załadowane, konie juczne ledwo się wloką, worki na plecach tak pełne i ciężkie, że zaczęliśmy się zastanawiać, czy doniesiemy to wszystko bez żadnej szkody, nastroje wspaniałe, bo jak tu się nie radować skoro bez żadnej walki tyle dobra zdobyliśmy… gdy nagle… To jest nie do opowiedzenia! Jakieś wycie, wrzaski, gwizdy… i te fruwające kamienne pałki! Jak dostaniesz taką w głowę, nawet nie zauważysz, kiedy do świata duchów się przeniesiesz. Jeśli w pierś, krwią plujesz dopóty, dopóki masz czym pluć! Jeśli w rękę lub w nogę…

— Dobra, skończ wreszcie! — krzyknąłem, bo mi się słabo zrobiło na samą myśl, że mógłbym taką pałką dostać. — Ale to chyba trudno czymś takim trafić? — zainteresowałem się.

— Gdybyśmy to my próbowali, efekt na pewno byłby mizerny, ale oni?! Od wczesnego dzieciństwa ćwiczą się w rzucaniu tymi pałami! Trafiają w każdy…

— Dobra, mów, co było dalej! — przerwał osiłkowi Tęgomir.

— Co było dalej? — powtórzył jak echo osiłek. — Dalej było coś, czego się w najgorszych snach nikt z nas nie spodziewał. Jeźdźcy – to ich przede wszystkim starali się sięgnąć Prusowie – z jękiem lub wrzaskiem spadali z koni; ci zaś, którzy zdołali utrzymać się w siodłach, w popłochu starali się uciec. Nikt nie dbał o dobra, którymi wypełnione były wozy, nikt też nie próbował organizować obrony! Wprawdzie ktoś krzyknął w naszym kierunku… to znaczy w kierunku pieszych, żebyśmy natychmiast, z łuku czy też z procy, zaczęli strzelać do napastników, ale przerażenie nasze było tak wielkie, że nikt z nas „nie usłyszał” tego rozkazu. Zresztą, trudno było ich dojrzeć w gęstwinie, w której się skryli! Do kogo więc mieliśmy strzelać? Tak na oślep? Szkoda było strzał i pocisków. Biegliśmy co tchu przed siebie, oby jak najdalej od tych dzikusów się znaleźć.

— Dlaczego zaraz dzikusów? — zapytałem. — Bo was przechytrzyli? A poza tym, to wyście chcieli ich złupić, a nie oni was! Nie podoba ci się, że dostaliście lanie?

— A ty myślisz — obruszył się osiłek — że Prusowie to niewiniątka? Że nie napadają na nas? Wyobraź sobie, że jakiś rok temu to nawet kilka plemion razem się złączyło i tak wielką siłą na Mazowsze uderzyli, że wiele naszych grodów i wsi z ziemią zrównali. Przechytrzyli nas, mówisz? Zobaczymy, kto kogo tym razem przechytrzy.

— Zaraz, zaraz! — zdziwiłem się. — To my idziemy do tego samego lauksu? Do tego, który wyście niedawno obrabować próbowali?

— Sprytnie, nie? Nie spodziewają się, że wkrótce po tamtej, kolejną wyprawę zorganizujemy.

Zmroziła mnie ta informacja i to bardzo. Pomyślałem sobie, że jeśli rzeczywiście nie spodziewają się nas i będą kompletnie zaskoczeni naszą „wizytą”, dojdzie do walki i nie unikniemy zabijania; nie mówiąc już o tym, że sami zginąć możemy. Przecież chrześcijanin nie zabija, chyba że w obronie własnej. Nie chciałem zabijać! Nigdy nikogo nie zabiłem i bardzo chciałem, żeby tak pozostało.

Nie wiem, co sobie wyobrażali ci, co konno lub wozami jechali. Szczególnie ostatnie pół dnia drogi parli do przodu tak szybko, że prawie biec musieliśmy i gdy znaleźliśmy się kawek drogi od lauksu, byliśmy tak zmęczeni, że nie zdzierżylibyśmy żadnego, najmniejszego nawet starcia zbrojnego z Prusami. Jeśli o mnie chodzi, to byłem tak skonany, że nie cieszyły mnie już: ani piękna pogoda, ani śpiew ptaków, ani mieniące się w słońcu różnymi kolorami liście. W moim wnętrzu rósł obezwładniający mnie coraz bardziej strach. Przed czym? Nie wiem, miałem jednak jakieś dziwne przeczucie, że za chwile stanie się coś strasznego. Na moment przed tragedią mój strach osiągnął szczyt; wyobraź sobie, przed nami wyrosły nagle jakieś zasieki z konarów drzew i kolczastych gałęzi. W dodatku po lewej stronie ścieżki, którą szliśmy, pojawiły się jakieś cuchnące bagna. Teren ten wyglądał na tak niebezpieczny, że nikomu z nas nie przyszłoby nawet na myśl, żeby zboczyć z drogi w tym właśnie kierunku. Jadący na czele oddziału rycerze przerzucili część idących z tyłu pieszych do przodu i polecili im wykonać w zasiekach dogodne dla koni i wozów przejście.

Że też nikt z dowodzących tą bandycką wyprawą nie pomyślał, że to zasadzka! Ja pomyślałem, ale cóż z tego!

— Boże drogi! — krzyknąłem głośno. — To zasadzka!

— Niemożliwe! — zdążył jeszcze powiedzieć Tęgus, gdy nagle naszych jeźdźców przysłoniła chmura pruskich pałek, oszczepów, a nawet strzał z łuków. Droga odwrotu zablokowana była przez pieszych, którzy tratując się nawzajem, starali się znaleźć jak najdalej od miejsca, w których czekała ich niechybna śmierć. Konni, których nie dosięgły pruskie pociski, próbowali przebić się przez tę ciżbę, tak więc nie dość, że tratowaliśmy się nawzajem, to jeszcze tratowani byliśmy przez próbujących uciec jeźdźców. Mnie powalił na ziemię osiłek, który był niestety o wiele silniejszy ode mnie i gdyby nie potężny jak dąb Tęgomir, pozostali piesi, a może też i konni, doszczętnie by mnie zmasakrowali. Usłyszał mój krzyk, zatrzymał się, z całej siły odepchnął kolejnych, zagrażających mojemu życiu pachołków, chwycił mnie za kaftan i postawił na nogi.

Byłem bardzo zaskoczony tym jego gestem. Zawsze miałem go za człowieka, który tylko czubek własnego nosa potrafi dojrzeć, a tu masz! Pomyślałem też sobie, że będę musiał zapamiętać ten jego uczynek; uratował mi przecież życie! Nie wiedziałem wówczas, że pamięć ta sprawi mi kiedyś wielki kłopot.

Tęgus zrobił wtedy coś jeszcze: chwycił za uzdę uciekającego samotnie rumaka, wskoczył na niego, następnie wciągnął też mnie i we dwójkę pogalopowaliśmy w stronę, z której przybyliśmy. Galop był oczywiście tylko na początku drogi, bo zwierzę bardzo szybko się zmęczyło i trzeba było dać mu odpocząć. Szliśmy i jechaliśmy prawie całe dwa dni. Bez jakiejkolwiek broni, bo pozostała w puszczy (najbardziej szkoda nam było zdobytego przez Tęgusa łuku), bez możliwości obrony przed zbójami i dzikimi zwierzętami… chociaż, prawdę mówiąc, zbóje i tak nie mieliby żadnego pożytku z napaści na nas; a poza tym, jak mawiała moja mama, „swój swego nie skrzywdzi”. Wprawdzie nigdy nie doświadczyłem prawdziwości tego porzekadła, ale zawsze pocieszałem się myślą, że wiedza życiowa mojej matki jest naprawdę duża.

Właśnie wtedy po raz pierwszy zobaczyłem biskupa Chrystiana. Zbliżał się wieczór. Przed nami pojawiło się widmo kolejnego noclegu pod gołym niebem – bez broni, bez jakiegokolwiek sprzętu i bez ognia, którego nie potrafiliśmy rozkrzesać. Poprzednią noc prawie wcale nie spaliśmy; tym razem jednak dobry Bóg ulitował się nad nami, bo gdy zaczęliśmy rozglądać się za w miarę bezpiecznym miejscem na nocleg, usłyszeliśmy dochodzący z pobliskiej polany gwar, a po zrobieniu kilkunastu kroków w tamtą stronę, nadzialiśmy się na dwóch uzbrojonych po zęby wielkoludów.

— Coście za jedni? — warknął jeden z nich, lustrując nas od stóp do głów.

— Uciekliśmy Prusom — odpowiedziałem — i idziemy do domu… to znaczy do Grudziądza. Możemy przenocować w pobliżu waszych ognisk?

Nie tłumaczyłem im, w jakim jesteśmy położeniu, bo przecież obejrzeli nas sobie dokładnie i położenie nasze nie było dla nich tajemnicą.

— Uciekliście Prusom? — zapytał z ironicznym uśmiechem jeden z wojowników. — A coście u nich robili?

— Wiesz, jak to jest — odpowiedział Tęgomir, robiąc minę cwaniaka, który z „niejednego pieca chleb jadł”. — Słyszeliśmy, że tyle bogactw mają, więc poszliśmy im zaproponować, żeby się z nami podzielili! — kończąc tę „dowcipną” wypowiedź, roześmiał się głupkowato, ale uśmiech bardzo szybko znikł z jego twarzy, gdyż wartownicy nie podzielili jego wesołości, czego z pewnością oczekiwał; wprost przeciwnie, przyglądali mu się z dezaprobatą, marszcząc groźnie brwi. Po chwili jeden z nich powiedział:

— Dobrzeście trafili! — położył rękę na ramieniu Tęgusa i prowadził go w kierunku, z którego dochodził gwar biesiadujących przy ogniskach ludzi. Drugi z wartowników zrobił to samo ze mną. Bardzo szybko zrozumiałem, dlaczego „dobrze trafiliśmy”. Poprowadzili nas do ogniska, za którym siedział starszy (mógł mieć jakieś pięćdziesiąt lat), skromnie ubrany człowiek. I chociaż niektórzy mężczyźni ubrani byli lepiej od niego, to jednak on właśnie przykuł moją uwagę. Może dlatego, że był jedynym człowiekiem na polanie, który nie rozprawiał głośno, nie śmiał się, nie gestykulował… siedział spokojnie i w milczeniu wpatrywał się w przygasające ognisko. Od razu domyśliłem się, że jest to ktoś ważny, ale że jest to sam biskup Chrystian, nie pomyślałem. Zawsze wyobrażałem sobie, że biskup chodzi w jakiejś pięknej, obszytej złotymi lamówkami sukni i w błyszczącym (dlaczego w błyszczącym nie wiem), wyłożonym drogimi kamieniami płaszczu, a człowiek za ogniskiem ubrany był w zwykłą, szarą suknię, a na jego płaszczu – tak samo szarym jak suknia – nie było śladu ani złota, ani drogich kamieni.

Gdy stanęliśmy przed ogniskiem, jeden z wartowników (ten starszy) powiedział:

— Biskupie! Ci ludzie brali udział w bandyckim napadzie na Prusów!

„Biskup Chrystian!” – pomyślałem, bo ze słowem „biskup” kojarzyło mi się tylko jedno imię: Chrystian; o innych biskupach nie słyszałem. Jak tylko pomyślałem: „Biskup Chrystian”, pojawiło się w moim wnętrzu jakieś radosne poruszenie; nawet ten skromny szary strój przestał mi przeszkadzać. Zaraz jednak, oprócz tego uczucia radości, poczułem też coś w rodzaju wstydu spowodowanego wspomnieniem słów wędrownego kaznodziei, który mówił, że „Biskup Chrystian wszystkich ludzi, nawet i pogan, którzy jeszcze Chrystusa nie znają, za dzieci Boże uważa i stara się im prawdziwą wiarę nieść, żeby ich od potępienia wiecznego uchronić i zbawienie wieczne zapewnić!”. Jeśli tak – myślałem – to na pewno przeciwny jest bandyckim napadom chrześcijan na tych, którzy mają wkrótce chrzest z jego ręki przyjąć.

Skromnie ubrany, a nazwany biskupem człowiek, gdy usłyszał słowa wartownika, podniósł głowę, wyprostował się i spojrzał mi w oczy. Dlaczego właśnie mnie? Dlaczego nie Tęgomirowi? Wtedy tego nie wiedziałem, dopiero później spostrzegłem, że Bóg obdarzył Chrystiana niesamowitą umiejętnością przenikania ludzkich serc. Przekonałem się o tym nie raz. Wystarczył mu krótki kontakt z człowiekiem, chwila rozmowy, a bywało, że jedno tylko spojrzenie i… wiedział o tym człowieku wszystko; no, może nie wszystko, ale na pewno tyle, żeby go właściwie ocenić. Niektórzy twierdzą, że potrafił nawet dojrzeć przyszłość człowieka, na którego patrzył. Myślę, że przesadzają, chociaż… kto wie? Może gdy tak patrzył mi wtedy w oczy, rzeczywiście widział całą moją przyszłość? Jedno jest pewne: to jego przenikliwe spojrzenie rozpoczęło całkiem nowy, niespodziewany etap mojego życia. Im dłużej na mnie patrzył – chociaż trwało to zaledwie kilka… no może kilkanaście sekund – tym bardziej byłem pewny tego, że od tej chwili to z nim właśnie związane będzie moje życie, że byłbym bardzo nieszczęśliwy, gdyby kazał mi się w tym momencie oddalić. Gdyby ktoś prosił mnie wtedy, żebym opisał wzrok, który zrodził w moim sercu to niezwykłe przywiązanie, zniewolenie wręcz, nie potrafiłbym. Było w nim coś… dziwnego: był bardzo łagodny, a jednocześnie nad wyraz surowy, proszący i nie znoszący sprzeciwu, wręcz rozkazujący.

— Właśnie wracają z wyprawy — dodał wartownik, przerywając milczenie — a właściwie, sądząc po tym, że bez broni i na jednym koniu, to chyba uciekają przed Prusami, którzy porządnego łupnia im zgotowali.

Biskup milczał przez chwilę, za to jeden z jego towarzyszy, podobnie jak on w szary habit ubrany (był to jeden z towarzyszących Chrystianowi braci cystersów), zapytał:

— Wiecie, przed kim stoicie?

— Nie — odpowiedział Tęgus.

— Tak — odpowiedziałem.

— Przed kim? — zapytał mnich z uśmiechem; był przekonany, że taki opryszek jak ja nie może mieć wiedzy na temat takiej osoby, jak biskup.

— Przed biskupem Chrystianem — odpowiedziałem, a to goszczące we mnie przez chwilę uczucie wstydu znikło nagle, pozostała jedynie radość i pragnienie pozostania przy człowieku, który uśmiechał się przyjaźnie do bandziora wracającego z łupieżczej wyprawy… a właściwie to uciekającego przed ludźmi, których zamierzał skrzywdzić. Pragnienie to było tak silne, że zapomniałem na moment o matce i siostrze; o tym, że przecież, gdybym odszedł z domu na służbę do… kogokolwiek, pozostawiłbym je bez jakiekolwiek pomocy. Wkrótce przekonałem się, że biskup Chrystian nie jest „kimkolwiek” i że ma tak wielkie serce, że nie tylko Prusowie, ale też i moja mama i siostra swobodnie się w nim zmieszczą.

— To jest biskup? — zapytał mnie zdziwiony Tęgomir, wywołując tym śmiech znajdujących się najbliżej ludzi, bo chociaż starał się mówić szeptem i tak był słyszany w promieniu kilku metrów.

Znad przygasającego ogniska pachołkowie zdjęli kociołek i rozniecili na nowo ogień, wrzucając gałązki i przygotowane wcześniej polana. Języki ognia wystrzeliły w górę, mieszając się z czerwonymi promieniami zachodzącego słońca, które mimo okalającego polanę od zachodniej strony lasu i tak znalazło do nas dojście. Biskup znikł mi na jakiś czas za tą ruchomą ścianą dymu i ognia, usłyszałem jednak jego spokojny, ale brzmiący prawie jak rozkaz głos:

— Opowiedz nam o tej nieszczęsnej wyprawie.

Podszedłem bliżej. Chwilami płomienie ogniska rozchylały się i mogłem dokładnie przyjrzeć się twarzy Chrystiana, która mimo nie tak jeszcze podeszłego wieku, pocięta już była licznymi zmarszczkami świadczącymi o tym, że życie tego człowieka pełne jest przeszkód, których pokonywanie wymaga niezwykłej odwagi i nadludzkiego wręcz wysiłku.

— W Grudziądzu wszyscy czekają na biskupa! — zawołałem; nie wiem dlaczego, może chciałem mu zrobić przyjemność?

Natychmiast po tych słowach zawstydziłem się, ale niesłusznie, bo biskup Chrystian uśmiechnął się ponownie i powtórzył polecenie.

Gdy skończyłem opowiadać, a nie ukrywałem niczego, towarzyszący biskupowi ludzie, szczególnie ci zbrojni, zaczęli się śmiać.

— Henryk dostał to, na co zasłużył! — powiedział głośno jeden z nich. — A mówiłem mu, żeby odpuścił, że to niegodne chrześcijańskiego rycerza. Dostał za swoje i tyle! — dokończył, śmiejąc się.

„Wiedzieli o wszystkim – pomyślałem zdziwiony – znają nawet imię rycerza, który tę nieszczęsną wyprawę zorganizował!”

Biskup nie podzielał wesołości towarzyszących mu zbrojnych.

— Wybaczcie panowie — powiedział — ale nie widzę w tym nic śmiesznego! Ja rozumiem, że Prusowie również napadają na chrześcijańskie wsie i grody, ale to często w rewanżu za napaści mazowieckich rycerzy. Wzajemna niechęć wciąż rośnie, rośnie też agresja. Wyprawy, zarówno z jednej, jak i z drugiej strony przynoszą coraz więcej szkód nie tylko w dobrach materialnych, ale też i w ludziach! Jak w takich warunkach Ewangelię Chrystusową wśród Prusów głosić? Jak im o przykazaniu miłości mówić? Daremne nasze wysiłki, jeśli rycerze mazowieccy takie im „świadectwa wiary” dawać będą! Gdzie te czasy, gdy Surwabuno i Warpoda chrzest od papieża przyjmowali!

Wtedy nie wiedziałem jeszcze, kim byli ci Surwabuno i Warpoda. Dopiero później dowiedziałem się, że byli to jedni z pierwszych nawróconych przez Chrystiana wielmożów pruskich i że na chrzcie imiona: Paweł i Filip otrzymali. Surwabuno, który imię Paweł na cześć Pawła z Tarsu otrzymał, będąc wdzięczny Chrystianowi, że zarówno jego, jak i wszystkich jego ludzi na drogę do zbawienia wprowadził, dużą mu część ziemi lubawskiej darował! To samo koło Elbląga Filip uczynił. Zresztą, co ja ci tu o sprawach, które dobrze znasz, mówię! To, że Warpoda imię Filip na pamiątkę męczeńskiej śmierci jednego z braci Chrystiana otrzymał, również wiesz?

No właśnie! No więc gdy biskup Chrystian westchnął głośno: „Gdzie te czasy, gdy Surwabuno i Warpoda chrzest od papieża przyjmowali!”, jeden z wartowników zapytał:

— Co z nimi? — mając oczywiście nas na myśli.

— Jak to co? — zdziwił się biskup. — Jeść im dajcie! Nie widzicie, że są głodni?

— Przecież to opryszkowie! — zdziwił się wartownik.

— Opryszkowie! — powtórzył jak echo biskup, a nas, których nie trzeba było drugi raz do ogniska zapraszać, bo rzeczywiście głodni byliśmy, zapytał:

— Gdy się zaciągaliście, wiedzieliście, że to łupieżcza wyprawa?

— Skąd! — krzyknął Tęgomir, wyciągając rękę po miskę z polewką. Czeladna, która mu ją podawała, roześmiała się. Nawet ona domyśliła się, że Tęgus kłamie.

— Wiedzieliśmy — odpowiedziałem i z obawą zerknąłem na biskupa Chrystiana, który spojrzał na mnie z uśmiechem i nie zwracając uwagi na Tęgusa, który szturchnął mnie łokciem, powiedział:

— Jedz, bo ci ostygnie. Jak się najesz, opowiesz mi swoją historię. — Kolejne słowa skierował do swoich towarzyszy:

— Z tego, co ten młodzieniec mówi, wynika, że Henryk napadł na lauks, który podlega naczelnikowi Dorge. Przecież myśmy ich niedawno nawrócili! Prawie wszyscy chrzest przyjęli! Nawet kaplicę na środku lauksu ­postawili! — Tu biskup zrobił małą przerwę, pokiwał głową i z wielkim smutkiem dodał — A ja im obiecałem, że po chrzcie chrześcijanie nie będą już na nich napadać! Dorge obiecał mi to samo… czyli że już nie weźmie udziału w żadnej wyprawie na Mazowszan. Teraz ich kapłani i wróżbici – a oni przecież nie dali się ochrzcić – mają doskonały pretekst, żeby ludzi przeciw nam buntować. — W tym miejscu zamilkł na moment, zamyślił się, potem powiedział: — Gdy tylko zajedziemy do Grudziądza, natychmiast musimy się tam wybrać. Bez zbrojnych! — dodał — Bez zbrojnych! — powtórzył jeszcze głośniej, widząc, że dowódca oddziału otwiera usta, żeby zaprotestować przeciwko tak „lekkomyślnej” decyzji. — Jadę do swoich, do tych, których osobiście chrzciłem; nic mi nie grozi.

— Ale… — próbował bronić swojego stanowiska rycerz, o którym niedługo później dowiedziałem się, że nosi imię Mateusz.

— Powiedziałem! — przerwał mu biskup Chrystian.

Mateusz zerwał się z miejsca, zrobił dwa kroki w kierunku biskupa i padł przed nim na kolana.

— Ojcze! — zawołał — Pozwól mi być przy sobie! Moim obowiązkiem jest cię chronić; jeśli coś ci się stanie… błagam, nie rób mi tego!

Z wyrazu jego twarzy, z tonu, w jaki wypowiadał te słowa, wywnioskować można było, że jego troska o bezpieczeństwo biskupa jest naprawdę szczera. „Chyba ma za sobą jakieś złe doświadczenia” – pomyślałem. Jeszcze tego samego dnia, a właściwie tej samej nocy, dowiedziałem się, że rzeczywiście kilka razy życie biskupa wisiało dosłownie na włosku. Raz na przykład, gdy przemawiał do mieszkańców jednego z lauksów, kapłani pogańscy tak podburzyli kilku Prusów, że ci zaczęli krzyczeć i rzucać różnymi przedmiotami; jeden z nich trafił biskupa jakimś konarem w głowę, tak że ten padł na ziemię, tracąc przytomność. Gdy ją odzyskał, zabronił naczelnikowi karać porywczego Prusa. „Wybaczam mu” – powiedział – „bo nie wie, co czyni”.

Gdy Mateusz runął przed nim na kolana, zawołał:

— Przestań! Wstawaj natychmiast! — A gdy ten klęczał dalej, dodał po chwili namysłu: — Dobrze, będziesz przy mnie, ale swoich ludzi pozostawisz w obozie w pobliżu lauksu.

Rycerzowi nie podobała się ta decyzja, no bo przecież, gdy jego pan znajdzie się w niebezpieczeństwie, i tak nic bez swoich zbrojnych nie będzie mógł zrobić. Nie skomentował jednak słów biskupa Chrystiana. Usiadł na swoim pieńku i zamyślił się; wyglądał na zmartwionego. Biskup, widząc jego minę, powiedział:

— Nie przejmuj się na zapas! Będzie, co Bóg da. Dobrze wiesz, że bez Jego woli włos mi z głowy nie spadnie. Wiesz o tym prawda? — Mateusz kiwnął powściągliwie głową. — Jeśli mam, tak jak mój brat Filip, życie za Ewangelię oddać, oddam bez wahania; to tylko zysk dla mnie. Chociaż nie ukrywam, że chciałbym pożyć jeszcze trochę na tej ziemi, żeby jak najwięcej pogan na drogę do zbawienia wprowadzić.

Pamiętam, że wtedy nie do końca rozumiałem, o jakim „zysku” mowa, chociaż domyślałem się, że na pewno nie o żaden zysk materialny chodzi; dopiero potem dowiedziałem się, że biskup nawiązał do znanych ci z pewnością słów świętego Pawła, który powiedział: „Dla mnie bowiem żyć – to Chrystus, a umrzeć – to zysk”**.

— Ty! O czym on mówi? — zapytał mnie wtedy szeptem zdziwiony Tęgus. — Jaki zysk? Przecież jak zginie, to już po zysku, no nie?

Myślałem, że nic nie widzi i nic nie słyszy, tak był zajęty pochłanianiem drugiej już miski polewki, ale nie! Słuchał uważnie, a słowo „zysk” zrobiło na nim, jak widać, szczególne wrażenie.

— Cicho bądź! — powiedziałem, nie chcąc, żeby ktokolwiek go usłyszał.

— No co! — obruszył się, ale nic już więcej nie powiedział. Jak się potem okazało, chociaż nic nie mówił, jego umysł był cały czas bardzo czynny – snuł dalekosiężne zbójeckie plany związane z wyprawami biskupa Chrystiana. Już wtedy zadecydował, że wkręci się do biskupiego orszaku, żeby wykorzystać najbliższą nadarzającą się okazję na obłowienie się.

Gdy skończyłem jeść – nawiasem mówiąc, polewka była bardzo smaczna i syta, bo było w niej dużo mięsa – biskup przypomniał mi, że miałem mu opowiedzieć „swoją historię”. Ciekawe, ale do Tęgomira nie zwrócił się z taką prośbą. Może dlatego, że na pytanie dotyczące naszej wiedzy o wyprawie, w której wzięliśmy udział, odpowiedział kłamliwie? Gdyby mi ktoś wcześniej powiedział, że będę wywnętrzał się do samego dna przed człowiekiem, którego widziałem po raz pierwszy w życiu, nie uwierzyłbym. A jednak! Opowiedziałem mu dosłownie wszystko; i to nie jak na spowiedzi świętej: cichutko, na ucho, ale głośno; tak głośno, że wszyscy, którzy siedzieli blisko niego, ­słyszeli. A nawet ci, którzy siedzieli dalej, gdy zorientowali się, że pachołek, który przy ognisku wraz z biskupem siedzi, jakąś ciekawą historię opowiada, zamilkli, podeszli bliżej i słuchali. W tym człowieku było coś, co rodziło zaufanie i sympatię; a przede wszystkim odwagę do czynienia rzeczy, które wydawały się dotąd niemożliwe. A oto moja historia:

Urodziłem się w biednej rodzinie folwarcznej w Strzemięcinie. Rodzice ciężko pracowali dla pana… przysiągłem sobie, że nigdy nie wspomnę jego imienia, bo to on przecież był główną przyczyną naszych nieszczęść. Wszystko toczyło się własnym, wyboistym może trochę, ale zgodnym z prawem Bożym torem do momentu, gdy zachorowała moja matka. Nie wiem, co jej było, ale nie była w stanie pracować. Otrzymywaliśmy więc mniej jedzenia, które nie starczało dla całej rodziny; oprócz rodziców i mnie była jeszcze siostra, która, gdy mama zachorowała, miała cztery latka; ja niecałe dziesięć. W miarę swoich możliwości starałem się pomóc ojcu: wypasałem świnie w pobliskim lesie. Mama czuła się coraz gorzej, nie mogła, a raczej nie chciała jeść, bo bała się, że dla dzieci nie starczy. Pewna znachorka, która mieszkała w pobliżu, obejrzała mamę, coś tam nad nią pomruczała i powiedziała, że mama musi jeść, bo inaczej umrze; najlepiej mięso, bo tylko mięso może ją postawić na nogi! Skąd ojciec miał wziąć mięso? Nasz pan robotnikom folwarcznym nawet na drobną zwierzynę polować nie pozwalał. Jeden z kompanów ojca wybrał się raz do lasu, żeby jakieś biegające mięso złapać i gdzieś poza lasem w piecu ziemnym upiec, ale go pachołkowie pańscy złapali i srodze ukarali. Ojciec wpadł na pomysł, że jednego warchlaka… z tych, które pod lasem pasłem, weźmie, upiecze, swoją żonę a moją matkę nakarmi i zdrowie jej uratuje. O swoim zamiarze poinformował tylko mnie. Matka, gdyby wiedziała, na pewno by mu na to nie pozwoliła. Ja? Byłem przerażony! „Nie rób tego, tato! – prosiłem – Pan cię zabije!” „Nie bój się synku – pocieszał mnie ojciec – on nawet nie zauważy, że mu jedna świnka zginęła! Myślisz, że on wie, ile świń w swoim folwarku ma? Ty nic nie będziesz musiał robić. Gdy mnie zobaczysz, odwrócisz się do mnie plecami, udając, że nic nie widzisz. Rozumiesz?” Może i pan nasz nie wiedział, ile ma świnek w folwarku, ale jego sługa, który pracę robotników folwarcznych dozorował, wiedział. Gdy wróciłem z wypasu i zamknąłem stado w zagrodzie, chwycił mnie za ramię i wrzasnął: „Coś zrobił z jedną świnią!?”. „Nie mam pojęcia! – jąkałem się wystraszony – może się gdzieś zgubiła?” Pech chciał, że przejeżdżał akurat tamtędy pan i gdy dowiedział się, że zgubiłem jedną świnię, kazał mnie „porządnie wybatożyć”. Ojciec, nie namyślając się długo, przyznał się do kradzieży i oddał warchlaka. Pan kazał więc jego „porządnie wybatożyć”, żeby zapamiętał raz na zawsze, że kraść nie wolno! Ojciec przeżył chłostę, ale zmarł jakieś dwa dni po niej. Pan czuł chyba jakieś wyrzuty sumienia, bo ilości jedzenia, mimo śmierci taty, nie zmniejszył. Przysłał nawet swojego znachora, czy też medyka, żeby obejrzał mamę. Ten obejrzał i powiedział, że to chyba jakaś „choroba krwi” i że tu nic nie pomoże, chociaż odżywiać się dobrze z pewnością powinna. Miałem trzynaście lat, gdy razem z Tęgusem wstąpiliśmy do niewielkiej zbójeckiej bandy, żeby trochę jakiegoś dobra zdobyć, na jedzenie zamienić i zdrowie matki podreperować. Pan oczywiście nic o tym nie wiedział, bo za dnia pracowałem, a nocami (najczęściej nocami) zbójowaliśmy. Nie we wszystkich wyprawach bandy brałem udział, ale we wielu. Gdy pewnego dnia, a raczej nocy, większość opryszków straciła życie (mnie na tej wyprawie nie było, a Tęgus zdołał uciec), namówiliśmy Andrzeja i Racibora i razem z nimi, jako samodzielna grupa opryszków, „zbójowaliśmy”. Choroba mamy nie ustępowała, chociaż były momenty, że czuła się lepiej. Wstawała wtedy ze swego legowiska i wyręczała siostrę w rozniecaniu paleniska, które w rogu niewielkiego pomieszczenia się znajdowało i krzątała się przy nim, żebyśmy – gdy z pracy wrócimy – mieli coś dobrego, a przede wszystkim gorącego do zjedzenia. Nie trwało to jednak długo. Po kilku dniach znów się kładła i mówiła: „To nic, to nic, poleżę trochę; wkrótce mi przejdzie”. Czy cierpiała? Nie wiem, nigdy się nie skarżyła, ale chwilami chyba tak, bo zdarzał się jej grymas bólu na twarzy. Najczęściej jednak była pogodna. Byłem przekonany, że to w dużej mierze moja zasługa, gdyż starałem się, żeby nigdy nie była głodna, żeby… może nie zawsze, ale często miała coś dobrego do zjedzenia. Oczywiście korzystała też przy tym moja mała siostrzyczka, która wciąż była cienka i przezroczysta jak trzyletnia dziewczynka. Z tym naszym zbójowaniem było coraz gorzej; często dostawaliśmy solidne lanie, a zysku było coraz mniej. Raz to nawet zostałem porządnie zraniony mieczem; wyleczyła mnie wiedźma, która na bagnach mieszkała. Wiele wysiłku musiałem włożyć w to, żeby ranę przed matką ukryć.

Swoją opowieść zakończyłem słowami:

— Wziąłem udział w tej wyprawie, bo… słyszałem, że Prusowie mają trochę srebra, złota, bursztynów… i że kosztowności te nie mają dla nich tak dużego znaczenia jak dla nas; chciałem zabezpieczyć się na dłuższy czas, żeby więcej nie zbójować. Naprawdę chciałem z tym zerwać! — dodałem, widząc niedowierzanie w oczach słuchających mojej opowieści osób.

— Ja też! — zawołał Tęgus, czym wywołał salwę śmiechu wśród zbrojnych. Chrystian spojrzał na nich z dezaprobatą, a potem zamyślił się. Po chwili podniósł głowę i patrząc na mnie, zapytał:

— Byłeś chrzczony?

— Tak — odpowiedziałem. — Gdy byłem mały, przebywał w Grudziądzu jakiś wędrowny mnich, który przez kilka dni o prawdziwym Bogu opowiadał, a potem ochrzcił wszystkich, którzy wiarę w Jezusa Chrystusa przyjąć chcieli. Wtedy to właśnie rodzice moi siebie i mnie ochrzcić dali. Moja siostra przyszła na świat później, nie jest więc ochrzczona, ale w Boga wierzy.

— Jak masz na imię? — zadał kolejne pytanie biskup.

— Radosław — odpowiedziałem — ale na chrzcie dali mi Mikołaj.

— Piękne imię — ożywił się biskup, mając oczywiście imię chrzcielne na myśli — wspaniały patron! Kochał Boga i ludzi, biednymi się opiekował, całe życie dobro czynił. A ty wiesz, że chrześcijanin, żeby dostać się po śmierci do nieba, powinien miłować wszystkich ludzi i nie powinien nikogo krzywdzić? To co wyście robili… — tu pokiwał przecząco głową, a po chwili, wracając do kwestii mojego imienia, zapytał:

— I co? Jak na ciebie wołają?

Zawstydziłem się trochę, bo tak naprawdę wszyscy wołali na mnie Radosław, a nie Mikołaj.

— Szkoda, naprawdę szkoda! — powiedział, widząc moją głupkowatą minę. — Uszanuj swojego patrona, a zobaczysz, że będzie dla ciebie i twojej rodziny upraszał u Boga wiele łask. Powiem ci coś: kościół, który w Grudziądzu wybuduję… właściwie to już się buduje, będzie pod wezwaniem twojego patrona – świętego Mikołaja!

Nie bardzo wiedziałem, jak zareagować na tę informację; przecież moja chrześcijańska świadomość dopiero się rodziła. Chrystian, jakby nie widząc moich rozterek, zadał mi pytanie, które wprowadziło mnie w jeszcze większe zakłopotanie:

— Niełatwe masz życie, to prawda; modlisz się czasami?

Myślę, że biskup Chrystian dobrze wiedział, iż zadaje mi pytanie, na które nie udzielę odpowiedzi twierdzącej. Przecież ja, tak naprawdę, nie wiedziałem wtedy, co znaczy „modlić się”! Znałem, owszem, „Ojcze nasz…”, ale… nie odmawiałem! Jakiej więc miałem udzielić odpowiedzi? Że się nie modlę? Biskup milczał przez chwilę, wpatrując się w tańczące wesoło płomyki ognia, jakby myślał nad komentarzem, jaki powinien w tej sytuacji wygłosić. Nie wygłosił jednak żadnej przemowy, powiedział tylko:

— Ciężka nas czeka praca w Grudziądzu. — Mówiąc to, nie był ani smutny, ani przygnębiony; powiedział to tonem świadczącym o pełnej determinacji; o przekonaniu, że pracę tę wykonać musi i że po to (między innymi oczywiście) do Grudziądza jedzie.

Powiedziawszy to, natychmiast zmienił temat i zwracając się ponownie do mnie, zapytał:

— Chciałbyś mi służyć? Chciałbyś jeździć ze mną po ziemi pruskiej i pogan na wiarę chrześcijańską nawracać?

— Ja? — krzyknąłem, a w moim wnętrzu zawrzało! Szok, strach, przerażenie wręcz, ale też jakaś radość wewnętrzna – wszystko to w jednym kotle się znalazło. Wprawdzie jak tylko tego człowieka ujrzałem, od razu zapragnąłem być przy nim, ale jakże to?! Miałem razem z biskupem pogan na wiarę chrześcijańską nawracać? Co miałbym konkretnie robić? A moja matka… i siostra? Co z nimi będzie, gdy w świat pójdę? Przed oczyma stanęła mi cierpiąca twarz matki i usłyszałem jej słowa: „To nic, to nic synku, trochę poleżę i mi przejdzie. Jedź z biskupem do Prus, my sobie jakoś poradzimy”.

— Nie! — krzyknąłem głośno. Jeden z towarzyszących biskupowi braci zapytał zdziwiony:

— Co nie?

Biskup Chrystian uśmiechnął się (często to robił, nawet wtedy, gdy był z jakiegoś powodu smutny) i powiedział:

— O matce i siostrze pomyślałeś; to dobrze, to bardzo dobrze! Chrześcijańską masz duszę. Ale się nie przejmuj! Zaopiekuję się nimi. A i medyka do twojej matki poślę, może coś poradzi. I co? Zgadzasz się?

Odrobina rozsądku, która czuwała nad tym, abym z powodu radości nie utracił kontaktu z rzeczywistością, kazała mi zapytać:

— A co będę robił?