Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Swoją kolejną powieść historyczną, autor Kazimierz Trybulski zadedykował księdzu dyrektorowi i wszystkim pracownikom i wolontariuszom Grudziądzkiego Centrum Caritas im. bł. Juty. Jej akcja toczy się w Chełmży i sąsiadujących miejscowościach: Bielczynach i Głuchowie w latach 1257-1260, w okresie działalności, szerzącej dzieło miłosierdzia, błogosławionej Juty von Sangerhausen. Idea miłosierdzia, niesienia pomocy chorym i pokrzywdzonym to oś powieści koncentrująca wątki. Powieści, która przybliża średniowieczną historię miejscowości i przeplata wątki prawdziwe z fikcyjnymi, gdzie obok pierwszego biskupa Diecezji Chełmińskiej Heidenryka - człowieka bardzo zasłużonego dla Ojczyzny, występuje bohater o imieniu Adam - wrażliwy i poszukujący sensu życia. Jak napisał konsultant historyczny prof. Waldemar Rozynkowski, książka ta zaspokoi gusta wszystkich czytelników, których pasjonuje odkrywanie historii.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 253
Rok wydania: 2015
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Wzgórze nad jeziorem
Kazimierz Trybulski
Konsultacja historyczna: prof. dr hab. Waldemar Rozynkowski
Redakcja: Ewa Kujaszewska
Korekta: Anna Duczak
Skład: Grzegorz Szczepaniak
Wersja elektroniczna: Ewa Krefft-Bladoszewska
Projekt okładki: Radosław Skowroński
Ilustracje pochodzą z Codexu Manesse znajdującego się w Bibliotece Uniwersyteckiej w Heidelbergu
Na okładce wykorzystano obraz Lidii Kłaczyńskiej.
© Copyright by Kazimierz Trybulski & Wydawnictwo Region, Gdynia 2016
Wydawnictwo Region Jarosław Ellwart
81-574 Gdynia, Goska 8
www.wydawnictworegion.pl,
e-mail: [email protected]
Wydanie publikacji finansowo wsparły:
ISBN 978-83-7591-465-8
ISBN 978-83-7591-925-7
ISBN 978-83-7591-926-4
Trzymasz w ręku powieść, której akcja toczy się w Chełmży i sąsiadujących z nią miejscowościach: Bielczynach i Głuchowie w latach 1257–1260, kiedy to na ziemi chełmżyńskiej, szerząc dzieło miłosierdzia, przebywała błogosławiona Juta von Sangerhausen, a biskup Heidenryk tworzy miasto, które na kilkaset lat stanie się stolicą Diecezji Chełmińskiej i jednym z głównych ośrodków życia kulturalnego regionu.
Pisząc tę powieść, starałem się przybliżyć Ci średniowieczną historię miejscowości, które odegrały w dziejach ziemi chełmińskiej rolę znaczącą i trwałą. Chciałem też, abyś poznał ludzi, którzy tę historię tworzyli, których działalność wpłynęła na losy tej ziemi i stała się bardzo ważnym elementem dziedzictwa kulturowego tej małej Ojczyzny. Mówię tu o Błogosławionej Jucie z Bielczyn, która niosąc pomoc chorym i pokrzywdzonym przez los, stała się wzorem do naśladowania nie tylko dla ludzi sobie współczesnych, ale też i dla nas, żyjących w świecie niezbyt łaskawym dla tych, którzy nie osiągnęli sukcesu materialnego. Działania Błogosławionej Juty wypływały oczywiście z jej duchowości, z jej chrześcijańskiej filozofii życia, którą również starałem się w powieści pokazać.
Drugą postacią, którą chciałem Ci przedstawić, jest pierwszy biskup Diecezji Chełmińskiej Heidenryk – postać nietuzinkowa, człowiek o wielkiej kulturze religijnej i politycznej, którego działania znalazły uznanie zarówno u papieży i wielkich mistrzów Zakonu Krzyżackiego, jak i u przeciwników tegoż Zakonu oraz pogan; polityk, któremu powierzano najtrudniejsze misje pokojowe i rozjemcze.
„Wzgórze nad jeziorem” to oczywiście powieść, a nie dzieło naukowe czy choćby popularnonaukowe. Oprócz postaci autentycznych, takich jak Błogosławiona Juta czy biskup Heidenryk, występują w niej bohaterowie fikcyjni, a jej fabuła powinna Cię zainteresować. Rzeczywistość widziana jest w niej oczyma głównego bohatera – wrażliwego i poszukującego sensu życia młodzieńca Adama, który, przeżywając swoją skomplikowaną historię, pisze kronikę, opisującą zarówno jego życie osobiste, jak i realia tamtych lat. I chociaż powieść ma swoje prawa (z których skwapliwie skorzystałem), to mimo wszystko starałem się rzeczywistość przedstawioną swojego dzieła oprzeć na literaturze fachowej, abyś miał w miarę rzetelny obraz zarówno ówczesnych wydarzeń, jak i mentalności ludzi, którzy wtedy żyli.
Życzę Ci przyjemnej lektury i głębokiej zadumy nad tym, co pozostawili nam tacy ludzie, jak Juta von Sangerhausen czy biskup Heidenryk; zadumy nad tym, co, mimo wielu zakrętów historii, pozostanie na zawsze prawdziwe, wielkie i nieprzemijające.
Autor
21 dzień sierpnia Roku Pańskiego 1260
To, co się dzisiaj wydarzyło na polach pod Chełmżą*, znacznie przerosło moje wyobrażenia o okrucieństwie naszych wrogów. Do końca życia prześladował mnie będzie obraz rozwścieczonych, uzbrojonych w topory i włócznie wojowników, którzy, wrzeszcząc coś w niezrozumiałym dla mnie języku, wybiegają z pobliskiego lasu i z iście diabelską furią rzucają się na przerażonych i próbujących ratować się ucieczką mieszczan. Bezradni patrzyliśmy z murów, jak doganiają uciekających mężczyzn, przebijają ich włóczniami lub silnymi uderzeniami toporów rozcinają im czaszki aż do samej szyi. Nie wszystkim niestety było dane pożegnać się z życiem w tak nagły i pozbawiony dłuższych cierpień sposób. Niektórym zaślepieni nienawiścią i opętani przez demony Prusowie podrzynali wolnym ruchem gardła lub rozcinali brzuchy tak, że wnętrzności wypływały na ziemię. Wówczas, patrząc na nas z triumfem, wołali: „Wszyscy tak skończycie! Wasz Jezus nas nie powstrzyma!”. Kobietom i dzieciom zakładali grube pęta i zaciągali je do lasu, aby, z pewnością, potem do domostw swoich zaprowadzić i w niecny sposób wykorzystać.
Trzem młodym żniwiarzom udało się dobiec do zamkniętej bramy. Uderzając w nią z całej siły pięściami, krzyczeli: „Otwórzcie! Na Rany Chrystusa, otwórzcie!”. Nikt z nas nie ruszył się jednak z miejsca, bo krok w krok za uciekającymi biegło kilkunastu pruskich wojowników. Mieli najwidoczniej nadzieję, iż otworzymy bramę, bo zwolnili nieco, jakby dając nam szansę na uratowanie błagających nas o pomoc uciekinierów. Nie pozwalał nam jednak na to zarówno potworny strach, jak i bezlitosny „zdrowy rozsądek”, który podpowiadał nam, że próba uratowania trzech mieszkańców miasta pociągnie za sobą śmierć wszystkich pozostałych. Patrzyliśmy więc bezradni, pełni złości i rozpaczy na to, jak rozwścieczeni Prusowie, prześcigając się wzajemnie w nieludzkim wprost okrucieństwie, mordują naszych braci.
Ileż nienawiści do uczniów Twoich Panie w sercach tych, którzy ledwo Cię poznali, a już przeciwko Tobie powstali i krwią chrześcijańską pola nasze barwią!? Czy naprawdę winy nasze są aż tak wielkie?
Gdy skończyło się polowanie na uciekających z krzykiem żniwiarzy, a stratowane zboże przybrało kolor czerwony, z murów miejskich wzniósł się do nieba płacz i błaganie o litość: „Zmiłuj się nad nami Panie!” – wołali ci, którzy w tym zbożu stracili swoich bliskich. Wierzcie mi! Nie było wśród nas nikogo, kto by, jeśli nie członka rodziny, to choćby przyjaciela lub dobrego sąsiada nie stracił.
Nie mogę zasnąć. Nie wiem, czy w ogóle będę dzisiaj spał. Wciąż widzę przerażone twarze trzech młodych mężczyzn, którzy krzyczą pod bramą: „Na rany Chrystusa, otwórzcie!”, a potem umierają powoli, patrząc nam prosto w oczy; nam, którzy nie zrobiliśmy nic, żeby ich uratować.
Mam też przed oczyma młodą, piękną dziewczynę, która, próbując uniknąć losu niewolnicy, wyjmuje z kosza sztylet i wbija go w brzuch chwytającego ją za ramię wojownika. Niestety, czyn swój okupiła śmiercią, której widoku nie mogłem znieść spokojnie; pobiegłem co tchu do biskupa Heidenryka. Gdy zdyszany wpadłem do jego komnaty, klęczał przed dużym krucyfiksem i modlił się, a po policzkach spływały mu, jedna za drugą, duże łzy.
Już postanowiłem: napiszę kronikę! Opowiem w niej, jak doszło do tych tragicznych wydarzeń. Opowiem o tym, co działo się w Chełmży podczas mojego niespełna trzyletniego pobytu w tym grodzie. Może ktoś kiedyś zapragnie zanurzyć się w przeszłości, przeczyta moje zapiski i zamyśli się nad tym, jak doskonałym i niedoskonałym jednocześnie obrazem Boga jest stworzenie zwane człowiekiem.
Zacznę od opowieści o moim dzieciństwie i młodości oraz od wyjaśnienia, dlaczego przybyłem na ziemię chełmińską i dlaczego zamieszkałem właśnie tu – w tym niewielkim, dopiero co powołanym do życia mieście.
* W średniowieczu nazwa miasta brzmiała: Culmense, co w wolnym tłumaczeniu znaczy: „wzgórze nad jeziorem”.
O moim dzieciństwie i młodości, pobycie w Padwie oraz o tym, jak wyruszyłem w podróż z Padwy do Chełmży w ziemi chełmińskiej
Mam na imię Adam, urodziłem się w roku 1237 w Płocku jako pierworodny syn bogatego kupca i członka Rady Miejskiej – Mikołaja Walecznego. Ten, pasujący bardziej do rycerza niż mieszczanina, przydomek nadał ojcu książę Konrad* jeszcze podczas krucjaty, którą w roku 1230 zorganizowali dominikanie, żeby pomóc braciom Zakonu Najświętszej Maryi Panny usunąć pogan z ziemi chełmińskiej. I chociaż ojciec mój nigdy nie otrzymał rycerskiego pasa, przez wszystkich traktowany był nie jak syn kupca, którego przeznaczeniem było pójść w ślady ojca, lecz jak wielki wojownik chrześcijański, jak rycerz Chrystusa, który w obronie wiary świętej gotów był w każdej chwili oddać swoje życie. Przez pięć lat przemierzał pruską krainę, walcząc ze sługami pogańskich bożków u boku innych krzyżowców i braci Zakonu Najświętszej Maryi Panny, a dobry Bóg osłaniał go „tarczą swej opieki”, mając z pewnością na uwadze zarówno jego przyszłe zasługi, jak i zasługi jego dzieci, które nigdy nie przyszłyby na świat, gdyby zasilił szeregi świętych w niebie. Dziwne, ale dziadek, w przeciwieństwie do babci, nigdy nie bał się o życie „walecznego” syna. „Bóg kocha szaleńców!” – mawiał. Babcia machała wtedy ręką i szła do komory modlić się, no bo przecież – „Kocha, nie kocha, modlitw nigdy za wiele!”. Co do tego, że syn jest szaleńcem, nie miała żadnych wątpliwości: „Któż przy zdrowych zmysłach gania po puszczy, udając rycerza, gdy w domu czeka na niego uczciwe kupieckie zajęcie, z którego nie tylko rodzinę wyżywić, ale i bliźnich wspomóc można?”. Po pięciu latach takiego „ganiania” modlitwy babci zostały wysłuchane, bo pewnej zimy dziadek rozchorował się i zmarł, co zmusiło Mikołaja Walecznego do powrotu, ożenku z przyrzeczoną mu już od dawna panną i zajęcia się rodzinnym interesem. Nie znaczy to jednak, że ze swego serca usunął ideę krucjat. Całe moje dzieciństwo upłynęło w jej cieniu. Nie było wieczoru, szczególnie zimowego, podczas którego ojciec nie snułby opowieści o wojennych trudach i krwawych bitwach, o zwycięstwach i klęskach, o wielkiej radości, która, mimo odniesionych ran i cierpień nie do zniesienia, zawsze w sercu krzyżowca gościła. No bo jak się tu nie radować, gdy się krew za Ukrzyżowanego przelewa i należnej nagrody w raju oczekuje?
Najbardziej jednak lubiłem słuchać o tym, jak ojciec mój bohaterskich czynów dokonywał i wojowników pruskich w pole wyprowadzał. Oceniając te opowieści z perspektywy czasu, myślę, że Mikołaj Waleczny popuszczał nieco wodze fantazji i nie wszystkie historie, którymi nas wtedy raczył, były w pełni prawdziwe. Wówczas jednak z zapartym tchem ich słuchałem, chociaż, prawdę mówiąc, im byłem starszy, tym bardziej wydawały mi się nieprawdopodobne. Jedna z nich szczególnie godna jest uwagi, tym bardziej, że, mimo pewnych zastrzeżeń, wydaje się całkiem prawdziwa. Oto ona:
Mój ojciec wraz z pewnym bratem Zakonu Najświętszej Maryi Panny wysłani zostali przez dowodzącego oddziałem komtura radzyńskiego na zwiad. Mieli dowiedzieć się, jak daleko jest armia Prusów i ilu ludzi sobie liczy. Ojciec bał się bardzo, bo legendy o okrucieństwie wojowników pogańskich krążyły w obozie liczne, ale nie wspomniał o tym bratu, z którym jechał, bo wstydził się przyznać do swojej słabości przed doświadczonym i zaprawionym w bojach rycerzem. Ten jednak, po dłuższej chwili jazdy, zapytał:
— Boisz się?
Ojciec, mimo dość dużego mrozu poczuł, jak policzki zaczynają go piec, jakby blisko przy ognisku usiadł.
— Trochę — odpowiedział nieśmiało.
Brat rycerz spojrzał na niego i uśmiechnął się nieznacznie.
— Wydaje mi się, że bardziej niż trochę — zauważył, a po chwili dodał: — Najważniejsze, żeby nie dać się wziąć żywcem.
— Dlaczego? — zapytał ojciec, któremu już włosy na całym ciele dęba zaczęły stawać.
— Oni nie biorą mężczyzn do niewoli.
— Tylko co?
— Torturują, a potem zabijają. Dlatego lepiej zginąć z mieczem w dłoni.
— A słyszałem — powiedział po chwili milczenia ojciec — że już od kilku lat biskupa Chrystiana w niewoli trzymają**.
Brat rycerz roześmiał się głośno:
— A ty co?! Biskupem jesteś?! — A gdy mój ojciec zaczerwienił się po raz kolejny, wyjaśnił: — Za biskupa czy jakiegoś innego wysoko postawionego dostojnika duży okup dostać mogą. A za nas? Nie łudź się! Nas nie będą po próżnicy w niewoli trzymać. Na miejscu nas oprawią.
Mikołaj dobrze wiedział, co znaczy słowo „oprawią”, dlatego też postanowił, że za nic nie da się wziąć żywcem.
— Może się pomodlimy? — zaproponował.
Gdy skończyła się leśna droga, zaczęło się pokryte grubą warstwą śniegu pustkowie, po którym krążyli co najmniej dwie godziny. Że „krążyli”, a nie posuwali się do przodu, zauważyli dopiero po upływie tych dwóch godzin, kiedy to stanęli dokładnie w tym samym miejscu, w którym rozpoczęli swoją wędrówkę po nieprzyjaznym pustkowiu. Co więcej, okazało się, że na skraju lasu czeka na nich trzech uzbrojonych Prusów. Pierwszy do ataku ruszył brat rycerz, który bez zastanowienia, z ogromnym impetem, uderzył na pierwszego z brzegu poganina, przebijając mu mieczem szyję. Drugi z nich, gdy zorientował się, że nie ma na co czekać, bo śmierć zwlekać nie ma zamiaru, chwycił za włócznię i cisnął nią w brata, który zrobił unik, zsunął się na ziemię, chwycił poganina za kaftan i zrzucił z konia. Trzeci z kolei, z podniesionym w górę toporem, ruszył w kierunku ojca. Ten jednak zdążył chwycić za włócznię i z całej siły ugodził nią poganina w pierś. Żelazne ostrze rozerwało kolczugę i wbiło się głęboko w okolice serca. Poganin zachwiał się, upuścił topór i spadł na śnieg z pędzącego wciąż przed siebie pięknego, białego jak ten śnieg rumaka. Brat w tym czasie związał zrzuconego z konia wojownika, zamierzał go bowiem wypytać o pruską armię i drogę do chrześcijańskiego obozu. Poganin bardzo chętnie udzielił wyjaśnień. Był tak usłużny, że zmylił zarówno brata, jak i ojca; droga, jaką wskazał, prowadziła prosto do pruskiego obozu. Gdy się zorientowali, natychmiast poderżnęli mu gardło i pośpiesznie ruszyli w drogę powrotną. Nie zauważyli, że ich śladem ruszyło pięciu Prusów, którzy po pewnym czasie dogonili ich i pojmali. Trzech ruszyło potem w pogoń za koniem, który im uciekł, dwóch natomiast pozostało. Kazali bratu i ojcu klęknąć, gdyż postanowili im ściąć głowy. Ojciec zapytał wtedy tego, który miał mu życie odebrać:
— Czy nie lepiej by było, żebym najpierw zdjął odzienie? Szkoda by je było krwią pochlapać. Jest całkiem nowe! Może ci się jeszcze przydać.
Prus zamyślił się najpierw głęboko, potem przyznał ojcu rację. Gdy go rozwiązał, ten odebrał mu miecz i obydwu zaskoczonych pogan zabił. Następnie przeciął bratu rycerzowi więzy i obydwaj szybko udali się do swojego obozu***.
Oprócz barwnych opowieści z wypraw krzyżowych do Prus było jeszcze coś, co towarzyszyło mi przez wiele lat mojego dzieciństwa: wojna Zakonu Najświętszej Maryi Panny ze zbuntowanymi Prusami i księciem pomorskim Świętopełkiem, który Kościół Chrystusowy zdradził i z powracającymi do pogańskich wierzeń się sprzymierzył. Gdy wojna ta wybuchła, miałem pięć lat; gdy się skończyła, dwanaście****. Przez siedem lat słuchałem relacji z toczących się na ziemi chełmińskiej (która przecież nie tak dawno jeszcze do Polski należała) walk. Wiedziałem wszystko o dokonanym przez wrogie oddziały spustoszeniu tej ziemi, o strasznej klęsce pod Rządzem*****, gdzie nie tylko wielka liczba braci, ale też prawie wszyscy mieszkańcy Chełmna zginęli, o prawie całkowitym zniszczeniu Chełmna przez Prusów******, o zmierzających do zawarcia pokoju staraniach biskupa chełmińskiego Heidenryka i o klątwie, którą biskup ten na Świętopełka rzucił, aby lud chrześcijański przed całkowitą zagładą ratować. Wielu wojowników z Mazowsza i Kujaw brało udział w tej wojnie, świeża bowiem była jeszcze na tych ziemiach pamięć o spustoszeniach i zbrodniach przed przybyciem Zakonu Najświętszej Maryi Panny przez pogan dokonanych. Ojciec bardzo bolał nad tym, że nie może uczestniczyć osobiście w tak ważnych wydarzeniach historycznych; w wydarzeniach, które – jak tłumaczył nam nasz pleban – „są istotnym elementem odwiecznych rozgrywek między dobrem a złem, między Bogiem a szatanem”. Ojciec mój nie wiedział jeszcze wtedy (i chyba nigdy się tego nie dowiedział), że nie wszystko jest zawsze takie, jakie się na pozór wydaje; że nawet zło nie zawsze jest idealnie czarne, a dobro idealnie białe. Też tego nie wiedziałem; miałem się o tym dowiedzieć o wiele, wiele później…
Gdy słuchałem tych opowieści, zazdrość mnie straszna zżerała, gdyż dobrze wiedziałem, że nigdy w żadnej krucjacie udziału nie wezmę i z wrogami Chrystusa walczyć nie będę. Zdrowie miałem mizerne, a i pokraka była ze mnie (jak twierdził ojciec) straszna.
— Nie wiem — mówił — w kogo ty się wdałeś, bo w naszej rodzinie same chłopy na schwał, a i matka twoja pokraczna wcale nie jest i gdybym nie wiedział, że świątobliwa z niej niewiasta, pomyślałbym, że to nie ja, lecz pokurcz jakiś cię spłodził.
Zawsze tak „żartował”, gdy gości w domu było wielu i gdy wszyscy byli już porządnie pijani, bo „żarty” te wywoływały ogólną wesołość wśród biesiadników i tylko mnie i mojej matce nie było do śmiechu. Dwanaście lat już chyba miałem, gdy po raz pierwszy postanowiłem czynnie zaprotestować przeciwko tym „żartom”. Energicznie podniosłem się z miejsca i ruszyłem w kierunku drzwi.
— Dokąd to?! — usłyszałem ostry, nie znoszący sprzeciwu głos ojca. — Chodź tu do mnie!
Wprawdzie odwrócony byłem do biesiadujących tyłem, ale dobrze wiedziałem, że to do mnie skierowany był ten rozkaz. Zatrzymałem się posłusznie i wolnym krokiem podszedłem do ojca. Było mi wszystko jedno, co będzie dalej; sprzeciw swój, tak jak chciałem, wyraziłem i byłem z tego dumny. Okazało się, że nie tylko ja. Ojciec, obejmując mnie w pół i wodząc oczyma po biesiadnikach, zapytał:
— Widzicie? Czyż to nie jest mój syn? — A gdy wszyscy zaczęli kiwać głowami z uznaniem, dodał: — A jaki mądry! Zobaczycie, że jeszcze kiedyś biskupem zostanie! Do szkoły katedralnej go poślę… a potem na studium generale*******! Do Bolonii, Padwy, lub Paryża… A jakże! Będę jeszcze z niego dumny! Cały Płock będzie z niego dumny!
Wtedy to po raz pierwszy usłyszałem, jakie zamiary ma wobec mnie ojciec. Dość szybko też przekonałem się, że nie była to czcza gadanina. Rzeczywiście zostałem wkrótce uczniem płockiej, najlepszej w Polsce szkoły katedralnej, rzeczywiście wyruszyłem potem do Włoch, żeby studiować, i rzeczywiście ojciec mój był dumny ze swego syna „pokraki”, który „ma łeb nie od parady” i który jako „jedyny z rodziny w grupie literati********się znalazł”. Niestety, niespełna rok po moim wyjeździe do Padwy ojca jakaś zbójecka banda życia pozbawiła, a brat, który rodzinny interes przejął, powiedział:
— Dumą z osiągnięć Adama rodziny nie wykarmię, nie mówiąc już o tym, że siostry odpowiednio wyposażyć muszę. Niech mój brat do kraju wraca, plebanem lub mnichem zostanie, albo też innej jakiej roboty szuka.
Prawdę mówiąc, w chwili, gdy ojciec mój umierał, ja i tak już uczniem studium generale w Padwie nie byłem. Co więcej, znajdowałem się już, wraz z dwoma jeszcze kompanami i oddziałem braci Zakonu Najświętszej Maryi Panny, w drodze do Danhsdorfu w Turyngii********. Co się stało? Dlaczego porzuciłem studia i wyruszyłem w tak daleką podróż? I dlaczego akurat do Turyngii? Otóż w Padwie, gdzie była jedna z komend Zakonu Niemieckiego, poznałem brata, który miał na imię Zyghard. Gdy dowiedział się, że jestem z Polski i że rodzina moja w pobliżu ziemi chełmińskiej mieszka, wybałuszył szeroko oczy i potrząsając mną nerwowo, zawołał:
— To co ty tu jeszcze robisz? Tam takie wielkie rzeczy się dzieją, a ty tu w książkach jak mol jaki siedzisz?
Nie od razu zrozumiałem, o co mu chodzi, zapytałem więc nieśmiało:
— Jakie wielkie rzeczy?
Zapowietrzył się.
— Jakie wielkie rzeczy?! — wrzasnął. — Nie słyszałeś, że Zakon nasz Królestwo Boże na ziemi buduje? Że państwo, które własnością Świętego Piotra będzie, tworzy?! A wszystko to właśnie na ziemi chełmińskiej i w Prusach się dzieje! Wszyscy rycerze chrześcijańscy i ludzie dobrej woli tam właśnie zdążają, żeby z wrogami Chrystusa walczyć i do Jego ostatecznego zwycięstwa nad szatanem się przyczynić!
Z opowieści ojca inny nieco obraz „dzieł” czynionych przez braci wyzierał. Były w nich, co prawda, fascynująca przygoda, odwaga, honor, poświęcenie, pragnienie zwycięstwa, radość z pokonania wrogów Chrystusa i radość z odniesionych dla Niego ran, a także nadzieja na nagrodę w raju, ale o budowaniu „Królestwa Bożego” na ziemi ojciec nie wspominał. Może jako człowiek świecki nie rozumiał istoty zmian, których był świadkiem, a może po prostu szeregowemu, „ganiającemu po puszczy” wojownikowi ciężko było ogarnąć i właściwe zrozumieć całość dzieła?
— Królestwo Boże na ziemi… — powtórzyłem jak echo zaskoczony i zdumiony tym, co usłyszałem.
— Oczywiście!
Ucieszył się moim zdumieniem Zyghard i zaczął roztaczać przede mną wizję wspaniałego, potężnego państwa opartego na ewangelicznej zasadzie miłości bliźniego; wizję kraju szczęśliwych, pracujących na chwałę Boga i Kościoła Chrystusowego chrześcijan, nad którymi pieczę sprawują nie żądni władzy i bogactw książęta, lecz ubodzy i pobożni bracia Zakonu Szpitala Najświętszej Maryi Panny Domu Niemieckiego w Jerozolimie. Porzuciwszy zaszczyty, majątki, rodziny, Bogu swe życie ofiarowali, do Prus, gdzie niebezpieczeństwa same, cierpienia i śmierć na nich czekały, wyjechali, aby naród niewierny nawrócić i Królestwo Boże na ziemi zbudować. Próbowałem sprowadzić brata Zygharda na ziemię: opowiedziałem mu o ojcu, który w wyprawach krzyżowych do Prus brał udział i o tym, co na własne oczy widział i że wszystko to, nie powiem, fascynujące było, ale „Królestwa Bożego” za nic nie przypominało. Wytłumaczył mi wtedy:
— Dobro i piękno często w bólach się rodzi. Nie namawiam cię, żebyś w wyprawie krzyżowej wziął udział, bo… — tu zmierzył mnie wzrokiem tak krytycznym, że po raz nie wiadomo który poczułem się jak ostatnia pokraka (ulubione słowo mojego ojca), prawdziwego mężczyzny za nic nie przypominająca — …bo na wojownika absolutnie się nie nadajesz, ale jedź tam, gdzie nie ma już pogan, gdzie zakwita nowe życie, gdzie budowane są nowe miasta, zamki, katedry, kościoły, szkoły, warsztaty… Gdzie całe rzesze osadników z krajów ościennych przybywają. Tam potrzebni są tacy ludzie jak ty!
— To znaczy jacy? — zapytałem, chociaż domyślałem się, o co mu chodzi.
— Ojej! — obruszył się. — Dobrze wiesz, o co mi chodzi. Tacy, którzy duszpasterstwem się zajmą i tego, aby ludzie wierni Ewangelii byli, dopilnują.
— Kapłanem i tak nie będę — burknąłem, spuszczając wstydliwie oczy.
Wprawdzie ojcu marzyło się, że biskupem zostanę, ale im byłem starszy, tym większego nabierałem przekonania, że do stanu duchownego wstępować nie powinienem. Dlaczego? Wstyd mi o tym mówić, ale obok niewiasty, którą Bóg urodą obdarzył, przejść spokojnie nie potrafiłem. Serce moje szybciej i głośniej bić zaczynało, wzburzenie jakieś dziwne całe moje jestestwo ogarniało, myśleć o niczym innym nie potrafiłem, jak tylko o tym, by blisko się niej znaleźć i ciepło jej ciała poczuć. Nie chciałem, jak inni duchowni, którzy zamiast Bogu życie swe poświęcić, żądzom cielesnym folgują, z nałożnicami mieszkają, a nawet dzieci z nimi mają. Znałem pewnego, podeszłego wiekiem, plebana, który do objęcia probostwa syna swego przysposabiał!
Brat Zyghard domyślił się chyba, z jakim problemem się borykam, bo powiedział, uśmiechając się nieznacznie:
— Nie musisz być ani rycerzem, ani kapłanem, żeby do Prus jechać. Na księgach się znasz, czytać, pisać i liczyć umiesz, mądry, jak zauważyłem, jesteś… Przydasz się, i to jeszcze jak! Kancelistą jakimś, sekretarzem lub pisarzem zostać możesz. A poza tym, wielu rycerzy, a nawet bogatych mieszczan wychowawców dla swoich dzieci poszukuje. Mówię ci Adaś, jedź do Prus, najlepiej na ziemię chełmińską, a w centrum bardzo ciekawych wydarzeń się znajdziesz. Życie sobie ułożysz, pannę jakąś sobie przygruchasz, rodzinę założysz i chrześcijan płodzić będziesz.
Nie chciałem mu mówić, że lepiej wiem od niego, co na ziemi chełmińskiej się dzieje. Najpierw ojciec, potem magister w szkole katedralnej dużo mówili o tym, jak to najpierw poganie ziemię chełmińską doszczętnie spustoszyli i kościoły, wcześniej przez biskupa Chrystiana zbudowane, spalili. O tym, jak potem bracia Zakonu Najświętszej Maryi Panny razem z polskim rycerstwem pogan z tej ziemi przegnali, oraz o tym, jak to biskup Heidenryk, który pierwszym ordynariuszem nowo powstałej diecezji chełmińskiej został, prawie od podstaw życie religijne w niej zorganizował, miasto o nazwie Chełmża do życia powołał i katedrę (zresztą nie tylko) w mieście tym budować zaczął. Nawet na uniwersytecie w Padwie dużo się o tym biskupie mówiło. No bo, jak by nie patrzeć, wielki to był człowiek! Podobno sami papieże, najpierw Innocenty iv, potem Aleksander iv, bardzo mu ufali, a wielki mistrz Zakonu, Anno von Sangerhausen, nawet za swojego przyjaciela go uważał.
Co do tej panny, którą to niby sobie w Chełmży przygruchać miałem… no cóż! Nie spotkałem jeszcze takiej, która by moje ukryte talenty doceniła i na pokraczność mojej postury uwagi nie zwracała. Nieraz zastanawiałem się nad tym, dlaczego Pan Bóg z takich skrajnych sprzeczności mnie ulepił: z jednej strony skłonność do niewiast wielka, z drugiej wygląd tak paskudny, że…
— Mówię ci Adaś, na ziemię chełmińską jedź! — przerwał moje rozmyślania Zyghard. — Do Chełmży! Słyszałeś o Chełmży? Biskup Heidenryk…
— Słyszałem, słyszałem! — powiedziałem szybko, bo bałem się, że znów jakiś długi wykład usłyszę. — To raczej ja powinienem cię zapytać, skąd to wszystko wiesz, skoro w Padwie, czyli tak daleko od Prus, mieszkasz?
— Po pierwsze — odpowiedział Zyghard — częściej w Turyngii niż w Padwie bywam, a po drugie, biskupa Heidenryka znam, kilka razy z nim rozmawiałem.
Spojrzałem na niego z niedowierzaniem, przecież dostojnikiem żadnym nie był; dziwnym mi się wydawało, że tak wielki człowiek jak biskup Heidenryk z tak prostym bratem rycerzem ma czas i ochotę rozmawiać.
— Nie znasz księdza biskupa — zauważył „prosty brat rycerz” — i dlatego mi nie wierzysz. To wbrew pozorom bardzo skromny człowiek. A poza tym, uwielbia rozmawiać z prostymi, chociaż ja do takich się nie zaliczam, ludźmi, bo, jak mówi: „Pan osłonił wiele spraw przed mądrymi i roztropnymi, a wyjawił je prostaczkom”.
— To Pan Jezus powiedział — wtrąciłem.
— Wiem — obruszył się. — W każdym razie ksiądz biskup lubi te słowa cytować, a raz to nawet po słowach tych dodał: „Wiesz co Zyghardzie? Ja to bym chciał bardzo wiedzieć, co też nasz Pan tym prostaczkom wyjawił”.
— Ma poczucie humoru — zauważyłem.
— Oj ma, ma! — przyznał i spojrzał na mnie tak, jakby miał mi zamiar jakąś niezwykłą nowinę wyjawić, po czym uderzył mnie otwartą dłonią w ramię i krzyknął: — A ja mam dla ciebie propozycję życia!
— Już się boję — burknąłem, rozcierając bolące miejsce.
— Nie masz czego! To propozycja nie do odrzucenia! — krzyczał brat Zyghard i śmiał się, patrząc na moje, zmierzające do uśmierzenia bólu, zabiegi.
— Mów! — powiedziałem krótko, będąc święcie przekonanym o tym, że to, co usłyszę, na pewno mnie nie zainteresuje.
Myliłem się i to bardzo! To, co zaproponował mi Zyghard, było rzeczywiście „propozycją życia”, było czymś w rodzaju „nowego otwarcia”, zapowiedzią zmian, jakich się w najśmielszych nawet snach nie spodziewałem.
— Za dwa tygodnie — powiedział — wyruszam wraz z kilkoma braćmi i grupą giermków do naszej komendy w Danhsdorf w Turyngii. Nie przerywaj, aż skończę! — zauważył chyba moje zniecierpliwienie z powodu zapowiadającej się dość długiej wypowiedzi. — Danhsdorf nie jest ostatecznym celem mojej podróży. Niedaleko tego miasta znajduje się gród zwany Magdeburg********, gdzie działa grupa pobożnych niewiast zwanych beginkami. Nie należą do żadnego zakonu, żyją jednak we wspólnocie; w czystości i ubóstwie, poświęcając się modlitwie i dziełu miłosierdzia. Niektóre z nich pochodzą za znamienitych rodów, jak na przykład Juta von Sangerhausen********.
— Sangerhausen? — zapytałem zdziwiony. „Czyżby niewiasta ta miała coś wspólnego z nowym wielkim mistrzem Zakonu?” — pomyślałem.
— Dobrze kojarzysz! — pochwalił mnie Zyghard, odgadując moje myśli. — Juta von Sangerhausen jest wdową po starszym bracie wielkiego mistrza. Mąż jej zginął kilkanaście lat temu, biorąc udział, wraz z obecnym wielkim mistrzem Zakonu i innymi członkami rodziny, w krucjacie przeciwko Prusom. Anno von Sangerhausen wyjechał właśnie do Ziemi Świętej, mnie natomiast zlecił dostarczenie listów: do swojej bratowej Juty i biskupa Heidenryka. Biskup przebywa w tej chwili w Niemczech, poszukując środków na zorganizowanie kolejnej, ogłoszonej przez Aleksandra iv krucjaty przeciwko poganom w Prusach********. Wyobraź sobie – nie jest to żadna tajemnica, więc mogę ci o tym powiedzieć – wielki mistrz w liście, który do Magdeburga zawiozę, prosi Jutę, aby z kilkoma jeszcze niewiastami udała się do Chełmży, tam się osiedliła i swoją modlitwą oraz dziełami miłosierdzia wspomogła wysiłki Zakonu Najświętszej Maryi Panny zmierzające do nawrócenia Prusów i utworzenia wielkiego, słynącego z wiary i dobrobytu poddanych, państwa zakonnego. Dlaczego akurat do Chełmży? — wyprzedził moje pytanie Zyghard. — Bo Chełmża jest siedzibą biskupa Heidenryka, który również dobrze zna i ceni Jutę von Sangerhausen. Na pewno się nią tam w Chełmży należycie zaopiekuje i udzieli jej duchowego (i nie tylko) wsparcia. Właśnie tej sprawy dotyczy list, który mam biskupowi Heidenrykowi dostarczyć. Jestem przekonany, że po otrzymaniu listu od wielkiego mistrza, Juta uda się, i to bez zwłoki, do Chełmży. Przekonany jestem również co do tego, że to ja właśnie będę ją podczas tej podróży eskortował.
Gdy skończył mówić, wiedziałem już, jaką przygotował dla mnie propozycję.
— Już wiem! — krzyknąłem uradowany. — Mogę się z tobą do Chełmży zabrać!
— No widzisz? — roześmiał się Zyghard. — I czy nie jest to propozycja życia?
— Oj jest, jest!
Cieszyłem się jak dziecko. Radość tak rozpierała moją duszę, że tańczyć i śpiewać mi się chciało. Moje nieśmiałe i skrywane dotąd skrzętnie marzenia za sprawą tego zapaleńca z czarnym krzyżem na piersiach realnych kształtów nagle nabrały. I chociaż nie będę, jak ojciec, „ganiał” z mieczem po puszczy, będę robił coś więcej: wezmę czynny udział w tworzeniu nowego, lepszego świata.
— Kocham Cię Panie! — krzyknąłem na cały głos do Boga. — Jesteś moim pasterzem, niczego mi nie braknie!
Po padewskim rynku snuło się o tej porze dnia wielu przybyszów i miejscowych mieszczan, nieliczni jednak zwrócili uwagę na zwariowanego pokrakę, który w tak żywiołowy sposób okazywał swą miłość do Wszechobecnego Stwórcy. Kilku przechodniów uśmiechnęło się do mnie przyjaźnie, a pewien obdarty i brudny jak nieboskie stworzenie pielgrzym zawtórował mi radośnie:
— Też Go kocham! Też niczego mi nie braknie!
Uśmiech nie schodził mi z twarzy, gdy patrzyłem za oddalającym się włóczęgą, który, podskakując śmiesznie, skręcił w uliczkę prowadzącą do miejskiego szpitala********.
* Książę Konrad zwany Mazowieckim (1187/88–1247) [przyp. red.].
** Biskup Chrystian – cysters, uczestnik rozpoczętej w 1206 roku misji w Prusach, od 1212 roku opat klasztoru w Zantyrze, od 1216 roku pierwszy biskup Prus, w latach 1233–1239 przebywał w niewoli pruskiej, umarł w roku 1245.
*** Powyższa historia znajduje się w: Piotr z Dusburga, Kronika ziemi pruskiej, tłum. Sł. Wyszomirski, oprac. J. Wenta, Wydawnictwo Naukowe Uniwersytetu Mikołaja Kopernika, Toruń 2011.
**** Wojna, zwana i powstaniem pruskim, rozpoczęła się w roku 1242, zakończyła się pokojem dzierzgońskim w 1249 roku.
***** W roku 1243.
****** W roku 1244.
******* Pierwotna nazwa uniwersytetu.
******** W średniowieczu umiejących czytać i pisać nazywano literati, natomiast nieposiadających tych umiejętności: idiotae.
******** Kraj związkowy Niemiec [przyp. red.].
******** Jedno z największych miast ówczesnej Hanzy, dziś stolica Saksonii-Anhalt [przyp.red.].
******** Beginki były laickim stowarzyszeniem religijnym kobiet, którego początki sięgają xii wieku. Beginki zajmowały się głównie dziełami miłosierdzia. Jako wspólnota rządziły się swoimi prawami. Największy rozkwit nastąpił jednak dopiero w xiv wieku [przyp.red.].
******** Rok 1256 – Aleksander iv wznawia Bullę Innocentego iv z roku 1243 wzywającą dominikanów i franciszkanów do głoszenia krucjaty przeciw Prusom. Biskup Heidenryk był dominikaninem.
******** W średniowiecznych szpitalach nie tylko leczono, ale też udzielano schronienia i pomocy pielgrzymom, nędzarzom, sierotom.
O mojej podróży do Danhsdorfu i o tym, co mnie tam spotkało
Brat Zyghard skutecznie ożywił moje marzenia. Myślałem, że obumarły, że pożegnałem się z nimi na zawsze, jednak słowa zafascynowanego tym, co dzieje się w Prusach, braciszka roznieciły ledwo tlący się płomień i spowodowały, że zapragnąłem jak najszybciej znaleźć się w Chełmży, w tej „ziemi obiecanej”, w której (byłem o tym święcie przekonany) znajdę sens i cel swojego „pokracznego” życia. Pomyślałem też, że dobrze by było zapałem swym zarazić innych jeszcze studentów padewskiego studium generale. Miałem na myśli szczególnie dwóch moich dobrych kompanów, którzy, nie zwracając uwagi na moje fizyczne niedoskonałości, chętnie spędzali ze mną czas na teologicznych dysputach i wędrówkach po padewskich karczmach. Byli to: gadatliwy, wesoły i skłonny do psot Wacław z Czech oraz milczący, na pozór ponury, ale w rzeczywistości „szalony” jak nieokiełznany rumak, Henryk z Saksonii. O dziwo, nie musiałem ich długo namawiać do udziału w wyprawie. Siedzieliśmy właśnie w gospodzie na obrzeżach miasta, gdzie wielu obcych, czasem nawet dość podejrzanych typów, przy stołach siedziało, gdy przedstawiłem im tę fascynującą propozycję. Wacław, bez najmniejszego nawet zastanowienia, krzyknął tak głośno, że prawie wszyscy obecni w karczmie goście przerwali rozmowę i spojrzeli na niego zarówno z zaciekawieniem, jak i wyraźną dezaprobatą:
— Chłopie! To najciekawsza propozycja, jaką w życiu słyszałem! Jadę! A ty? — z pytaniem tym zwrócił się do Henryka, który z twarzą pozbawioną jakiegokolwiek wyrazu wpatrywał się w stojący przed nim dzban wina. — Co o tym myślisz? — zapytał jeszcze raz, tym razem jednak o wiele ciszej.
Henryk milczał jeszcze przez chwilę, potem oznajmił w sposób, który sugerował, że o innej odpowiedzi nie mogło być mowy:
— Oczywiście, że jadę. Nad czym innym się zastanawiam.
Spojrzeliśmy po sobie zdziwieni.
— Nad czym to? — zapytałem.
— A to nad tym — oznajmił — skąd fundusze na tę wyprawę życia weźmiemy.
Spojrzeliśmy na siebie po raz drugi. Rzeczywiście, nie pomyśleliśmy o tym „drobiazgu”. Wprawdzie nie skończyły mi się jeszcze pieniądze, które mi ojciec przed wyjazdem wręczył, ale po pierwsze: nie wiedziałem, że ojciec nie żyje i żadnych mi już pieniędzy więcej nie dostarczy, a po drugie, choćby i żył, kontakt z nim mogłem mieć dopiero po przybyciu do Chełmży i to też nie od razu. Jeśli chodzi o Wacława i Henryka, to wiedziałem, że zarówno jednemu, jak i drugiemu pieniądze, które z sobą do Padwy przywieźli, właśnie się skończyły. Milczeliśmy wszyscy przez chwilę. Ciszę (przynajmniej przy naszym stoliku, bo w karczmie był harmider większy niż na jarmarku) przerwał Henryk, wrzeszcząc:
— Mam!!!
Obecni w karczmie goście po raz drugi spojrzeli na nasz stolik i to z jeszcze większą dezaprobatą niż poprzednio. Henryk nie zwrócił jednak uwagi na niezadowolenie gości. Nie czekając na naszą dociekliwość i zaczynając, jak zwykle, od „pytań pomocniczych”, wyjaśnił:
— Widzieliście tych igrców* lub innych aktorów, którzy na ulicach różne scenki przedstawiają?
— Widzieliśmy, i co z tego? — zapytaliśmy.
— A widzieliście, ile im monet gapie rzucają?
— No… — Wacław zawahał się przez moment. — Widzieliśmy.
— Pod warunkiem, że przedstawienie było dobre — uzupełniłem. — Widziałem też, jak takich „aktorów” kijem przeganiano.
— Ma się rozumieć, że przedstawienie musi być dobre — przyznał Henryk. — I będzie! Adam scenariusz ułoży.
— Ja? — krzyknąłem zdziwiony i wystraszony zarazem, bo pojęcia nie miałem, o czym też przedstawienie to miałoby traktować.
— Spokojnie! — wyjaśnił pomysłodawca tego dziwacznego (jak nam się początkowo wydawało) pomysłu. — Poradzisz sobie jak nikt inny! Przedstawienie dotyczyć będzie krucjat przeciwko poganom w Prusach. Na czasie to temat, bo wiecie, że papież nową krucjatę ogłosił i zainteresowanie tematem jest duże. Twój ojciec w wyprawach takich brał udział, o różnych zdarzeniach ci opowiadał. Wymyślisz ciekawy, trochę śmieszny, a jednocześnie do udziału w krucjacie zachęcający tekst… Przećwiczymy, próbę generalną przed katedrą padewską zrobimy… Jak się uda, we wszystkich miastach po drodze do Danhsdorf wystąpimy. Wiecie, jaką fortunę zbijemy?
Pomysł był rzeczywiście dobry. Układanie scenariusza trwało kilka dni, próby przy winie w karczmie kolejne kilka i już po tygodniu (najwyżej po dziesięciu dniach) postanowiliśmy dać przedstawienie pod padewską katedrą. W całe to przedsięwzięcie wtajemniczyliśmy brata Zygharda, któremu (o dziwo) również pomysł ten bardzo się spodobał, i to do tego stopnia, że postarał się nam o potrzebne rekwizyty, czyli tarcze, białą tunikę z krzyżem, kolczugi, hełmy, miecze, drewniane wprawdzie, ale zawsze… W warsztacie snycerskim, wydając ostatnie pieniądze, kupiłem dwa piękne łby końskie osadzone na kijach; takie same, jakie dzieci używają do zabawy, ale większe i znacznie strojniejsze.
Pierwsze przedstawienie, zgodnie z powziętym wcześniej zamiarem, odbyło się na placu przed katedrą. Dzień, mimo wczesnej wiosny, był w miarę ciepły, ludzi zebrało się dużo. Z pewnością dlatego, że wcześniej zadbaliśmy o frekwencję; trzy razy obeszliśmy miasto, krzycząc:
— Słuchajcie chrześcijanie! W samo południe na placu przed katedrą pokażemy wam, jak bracia Zakonu Najświętszej Maryi Panny, wraz z kochającym Chrystusa i Kościół Święty rycerstwem, walczą z armią pogańską w Prusach, chrzcząc wszystkich tych, którzy na jedyną prawdziwą wiarę nawrócić się pragną i posyłając do piekła każdego, kto przeciw Bogu w Trójcy Jedynemu występuje!
W samo południe przybywajcie,
nasze theatrum oglądajcie,
mieszki szeroko otwierajcie,
biednych żaków wspomagajcie!
Przedstawienie zaczęło się tak, że jeden z giermków brata Zygharda, przebrany za franciszkańskiego mnicha, wyszedł na środek placu, rozwinął niewielki, niezapisany zwój i zaczął głośno i wyraźnie „czytać”:
— Ogłaszamy wszem i wobec, że następca Świętego Piotra, papież Aleksander iv, zapowiada krucjatę przeciw pogańskim Prusom i wzywa wszystkich tych, którym drogie są losy chrześcijaństwa w Europie, do udziału w tejże krucjacie.
Tu przerwał na chwilę, zwinął papirus i przysłaniając oczy dłonią, zaczął „wypatrywać”, czy aby jakichś krzyżowców do Prus jadących nie zobaczy. Zebrani na placu widzowie też zaczęli w tę samą stronę spoglądać, a gdy nagle zza jednego z budynków dwóch jeźdźców na drewnianych koniach wyjechało, zaczęli klaskać i krzyczeć:
— Brawo! Brawo krzyżowcy! Brawo!
Jednym z „krzyżowców” był Henryk w strój brata Zakonu Najświętszej Maryi Panny ubrany, drugim natomiast Wacław, który świeckiego rycerza udawał. Dwa razy plac wokół objechali, pokrzykując na swoje leniwe rumaki, żeby przyspieszyły nieco, bo bracia w Prusach pomocy potrzebują! Ludzie śmiali się, klaskali, coś tam krzyczeli jeden przez drugiego, a dwóch chłopców, którzy takie same, tylko znacznie mniejsze konie drewniane mieli, dołączyło do „wyprawy”, wzbudzając tym jeszcze większą wesołość gawiedzi. Wacław, gdy zobaczył „jadące” z tyłu dzieci, przyśpieszył trochę i krzyknął:
— Nadążaj! Nadążaj! Co tak wolno?! Prusowie nam uciekną!
Nie wiadomo, jakby się te wyścigi skończyły, gdyby nie dwa, zdenerwowane tą całą sytuacją psy, które starały się ugryźć chłopców w pięty i w ten sposób zmusiły ich do wycofania się z „wyprawy”.
— I tak to przez głupie, niczego nie rozumiejące stworzenia nasi mali bohaterowie możliwości udziału w krucjacie pozbawieni zostali – zawołał prowadzący cały ten spektakl giermek. Wesołość widzów osiągnęła szczyt.
— No i dobrze! Niech najpierw dorosną! — krzyczeli, a niektórzy zaczęli domagać się, aby jadący na krucjatę rycerze do Prus wreszcie dojechali i z pogaństwem walczyć zaczęli.
— Daleko jeszcze do tych Prus? — pytali jedni, a drudzy ze śmiechem krzyczeli:
— Chyba zabłądzili!
Po trzecim okrążeniu Wacław i Henryk zwolnili nieco i zaczęli rozglądać się ostrożnie wkoło, jakby na obcym terenie się znajdowali i wrogów z niepokojem wypatrywali. Giermek, a głos miał bardzo donośny, uspokoił widzów i oznajmił:
— Nasi dwaj rycerze na zwiad zostali przez komtura wysłani, żeby dowiedzieć się, jak liczebna jest armia wroga i jak się daleko od obozu krzyżowców znajduje! Ale co to? — zapytał nagle z trwogą. — Pięciu rosłych pogan w ukryciu na nich czyha! Czy nasi rycerze poradzą sobie z nimi?
Gawiedź zamilkła i zaczęła szukać wzrokiem „rosłych pogan”, którzy za rogiem katedry się ukryli i żeby ich lud dojrzał, łby co chwilę spoza muru wystawiali. Wśród tych pogan ja oczywiście byłem (według moich kompanów tylko na „diabelskiego pachołka” się nadawałem) oraz czterech giermków zakonnych, którzy również towarzyszyć nam w podróży do Danhsdorfu mieli.
— Tam są! — pisnęła jakaś dziewczynka, wyciągając rączkę w kierunku „pogan”.
Ludzie spojrzeli we wskazanym kierunku i zaczęli wołać:
— Tam są! Uważajcie! Nie jedźcie tam!
Dwaj rycerze, jakby nie słysząc ostrzeżeń, „jechali” wprost na ukrywających się pogan. Nagle ci wyskoczyli z wrzaskiem na jeźdźców, powalili ich na ziemię i związali. Ludzie wydali głośne i przeciągłe:
— Oooooo…! — i milcząc, z wyraźnym niepokojem, oczekiwali kolejnych wydarzeń.
— Dlaczego pozwoliłeś Panie na to, aby pogańskie psy pojmały chrześcijańskich rycerzy?! — lamentował giermek, pełniący funkcję narratora. — Pomóż im wybrnąć z tej okropnej sytuacji!
Niektórzy widzowie zaczęli wtórować giermkowi, wołając:
— Pomóż im! Pomóż!
Po chwili sytuacja zaczęła się błyskawicznie zmieniać.
— Co to?! — komentował dalszy przebieg wydarzeń narrator. — Trzech pogan biegnie w kierunku, w którym uciekły rumaki rycerzy? Pewnikiem chcą je schwytać. Wiadomo! Dobry koń bojowy, to wspaniała zdobycz. Cicho! — krzyknął nagle. — Posłuchajmy, co się tam dzieje!
Gdy na placu zapadła cisza, podnieśliśmy związanych rycerzy (my, to znaczy ja i giermek, który ze mną pozostał) i kazaliśmy im klęknąć. Następnie wyjęliśmy miecze, a ja powiedziałem tak głośno, jak tylko umiałem:
— Teraz, za to, że wtargnęliście na naszą ziemię, obetniemy wam głowy!
Gawiedź wydała okrzyk oburzenia, a my podnieśliśmy miecze w górę, gotowi spełnić wygłoszoną przed chwilą groźbę. Na placu zrobiło się bardzo cicho, tylko mała dziewczynka, ta sama, która pierwsza nas wypatrzyła, piszczała cichutko w przekonaniu, że to, co widzi, jest rzeczywistością. Korzystając z panującej ciszy, Wacław (czyli rycerz zakonny) zaczął mówić:
— Możecie nam ściąć głowy! Tylko przysługę nam tym wyrządzicie, bo pójdziemy prosto do nieba i odbierzemy obiecaną nam nagrodę. Mamy jednak dla was propozycję: nawróćcie się na prawdziwą wiarę, przyjmijcie chrzest, a też będziecie mieli szansę być zbawieni.
Oklaski, jakie rozległy się na placu świadczyły o tym, że gawiedź pochwala złożoną przez brata rycerza propozycję. Na poganinie (czyli na mnie) nie zrobiła jednak wrażenia. Wykonałem zamach świadczący o tym, że mimo wszystko postanowił wprowadzić w życie powzięty przed chwilą zamiar.
— Poczekaj! — krzyknął wtedy Wacław.
Poganin opuścił miecz i mocno już poirytowany, zapytał:
— Co znowu?
— Rozumiem, że nie chcecie przyjąć naszej wiary, nie rozumiem jednak tego, że nie chcecie przyjąć naszego nowego i ciepłego odzienia, które mniemam, że z pewnością bardzo by się wam przydało.
— Jak to nie chcemy? — zdziwił się poganin.
— No bo jak zetniecie nam głowy, krew odzienie zaleje i do niczego nadawać się nie będzie. Pozwól więc, że je zdejmę i w ten sposób przed zanieczyszczeniem krwią ochronię.
Poskrobałem się po głowie, udając głębokie zamyślenie. Gawiedź milczała, czekając na moją odpowiedź. Myślę, że domyślali się podstępu, ale milczeli, bo nie chcieli żadnym słowem, żadnym dźwiękiem nawet, zdradzić prawdziwych intencji krzyżowca.
— Dobrze mówisz — powiedziałem i odłożyłem miecz. Następnie rozwiązałem krzyżowca, ten zaś chwycił mój miecz, obu nas „zabił”, rozwiązał swego kompana, podniósł wysoko ręce i krzyknął:
— Któż jak Bóg!
— Któż jak Bóg! — rozległo się na placu.
Publica szalała z radości. Leżąc „martwy”, usłyszałem:
— Nie dość, że pokraka, to jeszcze głupi!
Znów mi się dostało, ale co tam! Cieszyłem się, że nasze theatrum odniosło sukces. Brat Zyghard też był zadowolony.
– Możecie z tym śmiało we wszystkich miastach po drodze do Dahnsdorfu występować – powiedział.
A ile pieniędzy zebraliśmy! Chcieliśmy jakąś ich część dać Zyghardowi, ale odmówił:
— Ubóstwo ślubowałem, nic od was przyjąć nie mogę, ale moi giermkowie, ci którzy z wami występowali, mogą.
Po każdym przedstawieniu dzieliliśmy zebraną kwotę na osiem równych części chociaż czterej giermkowie, którzy pogan udawali, bardzo mały wkład do spektaklu wnieśli. Wzięliśmy jednak pod uwagę fakt, że to przecież pod ich ochroną podróż się odbywała i że bez ich udziału żadne przedstawienie nijak odbyć by się nie mogło. A mieliśmy tych przedstawień po drodze aż dwadzieścia trzy! Wszystkie według tego samego scenariusza, ale każde z nich miało swój indywidualny rys, który różnił je od pozostałych. Szczególnie jedno głęboko utkwiło mi w pamięci: w pewnym mieście gawiedź tak się zaangażowała w odbiór naszego spektaklu, że gdy „poganie” (wśród nich oczywiście ja) pojawili się za rogiem ratusza, bo na głównym Rynku występowaliśmy, kilku podrostków rzuciło się na nas z kijami i tylko szybka interwencja miejscowej straży oraz braci rycerzy uratowała nam tyłki, a może też i inne części naszego ciała. Najważniejsze jednak w tym wszystkim było to, że (jak powiedział brat Zyghard) „dobrą robotę swoimi przedstawieniami zrobiliśmy”, i że naprawdę dużo pieniędzy zarobiliśmy. Cieszyliśmy się z tego bardzo, no bo nie tylko na podróż były nam te pieniądze potrzebne, ale przede wszystkim na początek naszego pobytu w Chełmży; jakoś przecież musieliśmy się tam urządzić. Nie wiedzieliśmy wtedy, że diabeł solidnie pokrzyżuje nasze plany i że…, ale o tym potem!
W Dahnsdorf brat Zyghard wraz z giermkami odłączyli się od nas i pojechali do Magdeburga z listami do biskupa Heidenryka i Juty von Sangerhausen.
— Jedźcie z nami! — namawiał nas Zyghard. — Bez sensu, żebyście tu na nasz powrót tyle czasu czekali. Poza tym, niebezpiecznie tak w dużym mieście bez ochrony siedzieć, tym bardziej, że dużo pieniędzy przy sobie macie.
— A kto o tym wie? — zapytałem.
Zyghard roześmiał się.
— Widać, że życia nie znasz — powiedział. — Niejeden przyuważył, ile pieniędzy po przedstawieniu zebraliście, a o tym, że w wielu miastach występowaliście, wszystkim w karczmie opowiadaliście.
— To może opuścimy miasto i idąc w kierunku ziemi chełmińskiej, zatrzymamy się w jakiejś gospodzie i tam na was poczekamy? — zaproponowałem.
— Jak chcecie — odpowiedział wyraźnie niezadowolony z takiego rozwiązania Zyghard — ale nie podoba mi się to. Tak sami, we trójkę chcecie iść?
— No to zabierzemy się z kimś, kto w tamtą stronę się wybiera — wtrącił Wacław.
Dlaczego tak się wtedy uparliśmy? Dlaczego nie zawierzyliśmy intuicji brata Zygharda?! Chyba sam diabeł nas do tego namawiał.
Po dokonaniu niezbędnych zakupów, zabraliśmy się z pewnym jadącym na wschód kupcem. Gospoda, w której zatrzymaliśmy się, była bardzo okazała, a poza tym znajdowała się w przepięknej okolicy, po której chcieliśmy się trochę rozejrzeć. W odległości jakichś dwóch kilometrów od gospody był niewielki wprawdzie, ale solidny, z kamienia zbudowany zamek. Henryk zaproponował nam, żebyśmy dali tam jakieś przedstawienie, albo też jakąś rycerską opowieść wygłosili. Nasłuchaliśmy się takich opowieści w padewskich karczmach, a i wymyślić niejedną na poczekaniu mogliśmy. Wiedzieliśmy, że nie dorównamy wędrownym wagantom, którzy instrumentów podczas recytacji używają, byliśmy jednak przekonani, że tak ciekawych historii jak my nikt wymyślić nie potrafi.
Przez cztery dni pracowaliśmy nad scenariuszem. Efekt był niesamowity! I to nie tylko moim zdaniem.
— Mieszkańcy tej ponurej warowni powinni być zachwyceni — powiedział Henryk.
Zadowoleni i podnieceni wizją uczty, którą nas gospodarz zamku po występie uraczyć powinien, postanowiliśmy się solidnie i na trzeźwo wyspać, żeby następnego dnia żadnego szumu w głowie nie mieć i żeby języki nasze (jak powiedział Wacław) „sprawne niczym młode dziewki były”.
Nigdy nie zapomnę tej nocy. Nie wiem, która to była godzina, gdy obudziłem się i usłyszałem jakieś dziwne szmery. Otworzyłem oczy i we wpadającym przez niewielkie okienko świetle księżyca dojrzałem zakapturzonego i pochylonego nad moimi rzeczami człowieka. Najwyraźniej szukał czegoś. „Moje pieniądze!” – pomyślałem z trwogą i nie zastanawiając się nad tym, co robię, zacząłem wrzeszczeć. Nie wiem, co krzyczałem, wiem tylko, że za wszelką cenę chciałem uratować swoje ciężko zarobione pieniążki. Bandzior, no bo jakże inaczej nazwać amatora czyjegoś dobra, chwycił coś (zapewne mój mieszek) i szybko skierował się w stronę drzwi. Nagle odwrócił się i wtedy właśnie poczułem straszny ból w piersiach i… nic więcej nie pamiętam, bo straciłem przytomność. Jak się potem okazało, na bardzo długo.
* Wędrowni artyści różnych profesji grający w igrcach, czyli widowiskach średniowiecznych mających charakter zabawny, bliski codzienności [przyp. red.].
O mojej podróży do Chełmży i o tym, jak wielkie miała ona dla mnie znaczenie
Pierwsze, co zobaczyłem po przebudzeniu to twarz Anny, pięknej córki karczmarza. Pochylona nade mną, patrzyła mi prosto w oczy.
— Obudził się! — krzyknęła chwilę po tym, jak je otworzyłem. „Jaka ona piękna!” – zdążyłem pomyśleć i przypomniał mi się bandzior, który próbował ukraść (a może i ukradł?) moje pieniądze. Chciałem zerwać się z miejsca i zajrzeć do moich rzeczy, ale poczułem ból, który mi nawet drgnąć nie pozwolił. Dziewczyna roześmiała się i ustąpiła miejsca ojcu. Ten podszedł do mnie i burknął:
— Nareszcie!
— Co się stało? — zapytałem. Nie rozumiałem tego „nareszcie”, nie miałem pojęcia, co wydarzyło się po tym, jak poczułem ten potworny ból i straciłem przytomność.
Opowiedział mi o wszystkim: tamtej nocy obrabowali nas i zabili dwóch moich kompanów nocujący w gospodzie „pielgrzymi”. Ja przeżyłem, bo byli święcie przekonani, że nie żyję. Zrobili to tak sprawnie i cicho, że nikt się nie obudził i nie zapobiegł nieszczęściu. Wczesnym rankiem zeszli na dół i tak się „spieszyli”, że nawet jeść nie chcieli; podziękowali tylko uprzejmie, zapłacili, wsiedli na konie i odjechali.
— Gdy po jakimś czasie wszedłem na górę — mówił karczmarz — żeby sprawdzić, dlaczego na dół nie schodzicie, zobaczyłem, że twoi kompani nie żyją, ale ty oddychasz. Moja córka zajęła się tobą. Będziesz żył, ale musisz jeszcze poleżeć. Trochę to potrwa, zanim całkiem do siebie dojdziesz i w dalszą drogę wyruszysz. Tylko że…