Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Autorka bestselleru A jeśli jesteśmy złoczyńcami powraca z opowieścią o osobach, które pracują nocami i spotykają się na miejscowym cmentarzu, żeby ujawnić tajemnicę otwartego grobu.
Barman, dziewczyna pracująca jako kierowca, hotelowa recepcjonistka, samozwańczy opiekun pobliskiego zrujnowanego kościoła i redaktor naczelna uczelnianej gazety, wiecznie w pogoni za nowym tematem – pewnej październikowej nocy ta grupa przypadkowych osób znajduje na starym cmentarzu otwarty grób, którego nie powinno tam być. Kto go wykopał i dla kogo?
Pełna tajemnic historia w klimacie dark academia.
Tworząc splątany kłębek zależności pomiędzy bohaterami (od uroczo ekscentrycznych do poważnie zaburzonych), Rio przedstawia świat nihilistycznej makabry, po czym go z niej odziera i maluje na nowo delikatniejszym pędzlem, korzystając ze swojego wyjątkowego daru portrecistki.
Olivie Blake
autorka bestselleru The Atlas Six
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 139
Bezsenność towarzyszy mi od dzieciństwa. Już jako maluch doświadczałam koszmarów. Gdy poszłam do szkoły, przez większość nocy przesiadywałam w szafie, czytając, a w gimnazjum pisałam powieści przy nocnej lampce. Lwią część z dwunastu lat dalszej nauki spędziłam na zarywaniu nocy, więc można mnie nazwać specjalistką od nocnej strony życia, gdzie granice między rzeczywistością a iluzją się zacierają. Książka Ci, którzy nie śpią chodziła mi po głowie na długo przed tym, zanim wydawnictwo zaproponowało mi jej napisanie. Spodobał mi się pomysł na historię o bezsenności i śnie, trwającą tylko jedną noc jak dziwna, niespokojna mara. Przerażająco łatwo jest się zagubić we własnej podświadomości. Każde z pozoru znajome miejsce po zmroku dramatycznie się zmienia.
Zawsze fascynowały mnie punkty styczne sztuki i nauki, a w szczególności wpływ niedoboru snu na funkcje poznawcze oraz na ich zanik. Znamienne jest to, że najniezwyklejsze ody do snu padają z ust tych, którzy cierpią na jego brak. Weźmy choćby skazanego na bezsenność Makbeta. Sen jest dla niego „ożywczym balsamem utrapionej myśli”, „ciężkiej pracy kąpielą”, czułą krawcową, która „rozplata trosk zwikłany motek”[1]. Bezsenność potrafi bezlitośnie obnażyć człowieka. Tajemnica skryta w sercu niniejszej historii dotyczy w jednakowym stopniu tego, co nie pozwala nam zasnąć nocą, jak i tego, co pochowano na cmentarzu. Naturalnie, wiele czasu spędziłam na przykościelnych cmentarzach. Bliskość miejsca spoczynku innych bywa dziwnie krzepiąca, kiedy samemu nie można liczyć na chwilę wytchnienia. Gdy studiowałam, maleńki cmentarz za akademikiem stał się moim ulubionym zakątkiem, którym rzadko musiałam się dzielić. Zdarzało mi się jednak spotykać tam innych cierpiących na bezsenność, którzy przez długie mroczne godziny czekali na nadejście poranka.
Nadając kształt historii Ci, którzy nie śpią, czerpałam z rozmaitych literackich tradycji, a także z własnego życiowego doświadczenia. Moje akademickie badania mocno się opierają na naukach medyczno-humanistycznych, więc trudno się dziwić, że przeniknęły również do literatury, którą tworzę. W tym miejscu muszę zaznaczyć, że choć czuję się badaczką, podobnie jak Tamar nie jestem naukowcem, więc proszę wybaczyć mi błędy, których dopuściłam się na poniższych stronicach. Jakkolwiek by patrzeć, fikcja literacka to nie próby kliniczne, niemniej wynikające z nich ustalenia miewają znaczenie w statystyce. Kiedy jako doktorantka prowadziłam ze studentami kurs o science fiction, przekonałam się na własne oczy, że Kocia kołyska, Gdzie dawniej śpiewał ptak, a nawet Park Jurajski skłoniły ich do zastanowienia się, jaki wpływ na ludzi i na naszą planetę mogą potencjalnie mieć nowe technologie – i nie chodziło tu o marżę zysku. Pisanie powieści nigdy nie jest czystą dydaktyką, mam jednak nadzieję, że kartki tej książki skrywają nie tylko ciekawą historię na długie, posępne godziny między północą a świtem, ale też zachętę do zadawania dociekliwych pytań i zgłębiania tego, co można znaleźć pod powierzchnią.
Słodkich snów.
Spotykali się na cmentarzu codziennie o północy. Nie celowo, w każdym razie nie do końca, ale i nie zupełnym przypadkiem. Regulamin uniwersytetu zabraniał palenia w odległości mniejszej niż trzydzieści metrów od któregokolwiek z budynków na kampusie, a po zachodniej stronie, tam, gdzie granice między szkołą medyczną i resztą świata najbardziej się zacierały, jedynym miejscem, w którym mógł przystanąć marzący o papierosie człowiek, był zapuszczony cmentarz za kościołem Świętego Antoniego Anachorety.
Czas i nastoletni wandale rozprawili się z nazwiskami na większości nagrobków. Sam kościół był zabity deskami i tak zarośnięty bluszczem, mchem oraz pleśnią, że zdecydowanie mógłby się obyć bez przytwierdzonej do drzwi tablicy z napisem UWAGA, NIEBEZPIECZEŃSTWO. Odkąd trafił do miejscowego rejestru zabytków, nie groziły mu kule wyburzeniowe ani buldożery, które zrównały z ziemią wszystko na południe od Azalea Street, żeby zrobić miejsce dla jeszcze większej liczby pacjentów, parkingów, sklepów z upominkami i stołówek. Podczas gdy szkoła medyczna się rozrastała, kościół Świętego Antoniego się kurczył, cegła po cegle, belka po belce. Nikt przy zdrowych zmysłach nie pętałby się w jego długim cieniu w środku nocy, ale też w obecnych czasach nikt przy zdrowych zmysłach nie palił.
Tak powtarzała sobie Edie Wu, wlekąc się przez kampus po wyjściu z redakcji „Belltower Times”. Zawsze ostatnia kończyła pracę – jako naczelna czuła się niczym kapitan gotów przywiązać się do masztu statku i pójść na dno razem z nim – a od niedawna właściwie nie tyle kończyła, ile robiła sobie pięć minut wolnego. Szła na krótką przerwę. Na spacer. Powtarzała sobie, że jeden papieros nocą to nie nałóg, lecz sposób na opanowanie zdenerwowania, kiedy była, powiedzmy, zdenerwowana. A kiedy nie była? Owszem, pracowała w studenckiej gazecie, ale takiej, którą sześć razy nagrodzono The National Pacemaker Award i która docierała do dziesięciu tysięcy czytelników. Poprzednik Edie zrobił dyplom i przeszedł do „Nation”, jednak nadal rzucał długi cień na jej biurko. Czasem nocami marzyła o nagłej katastrofie, żeby mieć szansę się wybić na dobrym temacie, przez co rano czuła się jeszcze gorzej, bo dobrego tematu jak nie było, tak nie było, za to jej sumienie otrzymywało kolejny cios.
Guz stanowił większy problem. Odkąd się objawił dwa tygodnie temu, wszystko wydawało się straszliwie, przerażająco pilne. Edie owinęła się szczelniej płaszczem i pośpieszyła w kierunku zrujnowanego cienia kościoła Świętego Antoniego Anachorety, kamienistej czerni arogancko zasłaniającej chorobliwie blady sierp księżyca.
Dyszała i sapała, kiedy w końcu się wspięła na wzgórze i wśliznęła przez furtkę, której już nie dało się porządnie zamknąć. Podobnie jak tablica UWAGA, NIEBEZPIECZEŃSTWO była zbędna. Nikt nie chciał się kulić po północy na zapuszczonym cmentarzu, jedynym dostępnym miejscu, w którym można zapalić. A mimo to się kulili. Łatwiej cierpieć w towarzystwie – i przy okazji zawierać nietypowe znajomości.
Dwoje pozostałych już tam było, rozpoznała ich po cieniach. Tuck, przygarbiony, z rękami w kieszeniach, zawsze przychodził przed innymi. Obok stała Hannah, która przy pierwszym szeleście jesieni wkładała kaptur i nie ściągała go aż do maja. O dziwo, nie rozmawiali ze sobą, tylko patrzyli na ziemię niczym imitacje cmentarnych kamiennych aniołów. Brakowało im jedynie pustych, nieruchomych oczu i płatów porostów. Słysząc odgłos kroków Edie w pobliżu obelisku Drewalta, oboje podnieśli wzrok, ona zaś go opuściła i dostrzegła, że wcześniej gapili się na dół w ziemi.
Teraz Edie też się na niego gapiła.
– Co to, kurwa, jest?
Hannah zaciągnęła się głęboko.
– A jak, kurwa, myślisz?
Kaptur rzucał cień na jej wąską twarz i zaciemniał oczy. Edie lubiła Hannah najmniej ze wszystkich anachoretów. Odwróciła się do Tucka, który już szukał następnego papierosa.
– Na mnie nie patrz – powiedział. – Nic nie wiem.
– Wczorajszej nocy go tu nie było – zauważyła Edie.
– Co ty powiesz! – Dym wypływał przez otwarte usta Hannah. Uniosła stopę i trąciła czubek niewielkiego kopca usypanego obok dołu.
Edie zajrzała w ciemność. Omszałe, sękate korzenie wystawały z wilgotnej ziemi, zasnutej białymi nitkami grzybni.
– Kto wyszedł stąd ostatni?
– Zapytaj proboszcza. – Hannah szyderczo złożyła dłonie jak do modlitwy i ukłoniła się Tuckowi.
Ścisnął papierosa wargami.
– Ja – odparł.
Tak naprawdę nie był proboszczem, ale jak najbardziej mógłby nim być. Zawsze pojawiał się tu pierwszy i odchodził ostatni. Edie zastanawiała się czasem, czego próbował uniknąć. Ostatnio miała problemy z zapanowaniem nad wścibstwem. Guz pulsował, jakby za karę, tak jak teraz, kiedy dziennikarska ambicja przysłoniła jej wszystko inne. Edie wiedziała, że pewnie to sobie wmawia, ale – podobnie jak statystyki, według których istniało spore prawdopodobieństwo, że Guz nie jest złośliwy – wcale jej to nie pocieszało.
– Widziałeś coś dziwnego?
– Jesteś tu pierwszy raz? – zapytała Hannah. – Wszystko tutaj jest dziwne.
Przypisy