Coraz więcej marzeń - Ewa Mielczarek - ebook

Coraz więcej marzeń ebook

Mielczarek Ewa

4,3

Opis

Spełnianie marzeń wymaga odwagi...

Czasami możesz ją w sobie odkryć tylko w towarzystwie drugiej osoby.

 

Świat introwertycznej Leny wywraca się do góry nogami, kiedy zostaje zmuszona zamieszkać w Warszawie u dawno niewidzianego ojca.

Przez przypadek trafia na spotkanie dyskusyjnego klubu książki w bibliotece. Tam poznaje Bartka. Chłopak proponuje jej zabawę na wakacje – ponad trzydzieści randek w celu poznania siebie i stolicy.

Po raz pierwszy w życiu Lena zdobywa się na odwagę.

„Coraz więcej marzeń” Ewy Mielczarek to pachnąca latem w wielkim mieście powieść o pierwszej miłości, skomplikowanych relacjach z najbliższymi i przyjaźniach zawieranych wśród książek w bibliotece.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 224

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (11 ocen)
7
1
2
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
fiolka88

Nie oderwiesz się od lektury

Lena, siedemnastolatka, woląca spędzać czas z bohaterami książek niż z prawdziwymi ludźmi, jest zmuszona zamieszkać na czas wakacji ze swoim ojcem. Właściwie nie wie jak ma się do niego zwracać skoro ostatnio widzieli dawno temu. Jedno wyjście do biblioteki sprawia, że przed Leną otwiera się nowy świat, tylko czy ona się w nim odnajdzie? Jakie to było dobre. Spędziłam z książką miłe chwile, a i należy wspomnieć, że nieco zarwałam dla niej noc🙈 ale cóż, było warto. Główna bohaterka, to osoba zgadzająca się na wszystko co zaplanowała dla niej mama, spędzająca dni z nosem w książkach, zamknięta na nowe kontakty, wycofana i pragnąca ukryć się w cieniu. Jednak, zmuszona do spędzenia wakacji w Warszawie musi jakoś zająć głowę, a nie ma nic lepszego niż biblioteka. I tak oto, po przekroczeniu jej progu powoli zacznie się przed nią otwierać nowy świat. Jest to opowieść o budowaniu relacji: z ojcem - właściwie od zera, z rówieśnikami - którzy, jak się okazuje nie są tacy straszni jakby s...
00
alabomba

Nie oderwiesz się od lektury

Fajne
00
Asia266

Całkiem niezła

Bardzo fajna i komfortowa, przyjemnie się czytało <3
00
Majra_91

Nie oderwiesz się od lektury

cudownie ciepelkowa powieść która potrafi zaskoczyć, która jest czymś więcej niż książka o nastoletniej miłości
00
KasiaSzyszko
(edytowany)

Nie oderwiesz się od lektury

Jaka to jest ciepła i przyjemna opowieść! Idealna na jeden, dwa wieczory - po lekturze zostaje w serduszku sama pozytywna energia i ciepełko ❤️
01

Popularność




Copyright © 2024 by Wydawnictwo Ciepełkowe

Wszelkie prawa zastrzeżone

Wydanie I, Lachowice 2024

Projekt okładki i ilustracje: Aleksandra „pampkean” GrzanekRedakcja: Monika Wachowska | monikawachowska.plKorekta: Sylwia Chojecka | Od Słowa do Słowa | www.odslowado.plSkład i łamanie: Tomasz Chojecki | Od Słowa do Słowa | www.odslowado.plGrafika w książce: © Creatus, stock.adobe.com,© Tomasz Chojecki

ISBN ePub: 978-83-970417-5-2ISBN Mobi: 978-83-970417-6-9

Żaden z fragmentów tej książki nie może być publikowany w jakiejkolwiek formie bez wcześniejszej pisemnej zgody Wydawcy. Dotyczy to także fotokopii i mikrofilmów oraz rozpowszechniania za pośrednictwem nośników elektronicznych.

Wydawnictwo zezwala na udostępnianie okładki i opisu książki w Internecie.

Wszelkie podobieństwo do osób prawdziwych jest całkowicie przypadkowe i niezamierzone.

Wydawnictwo Ciepełkowe34-232 Lachowice [email protected]

W powieści bohaterowie rozmawiają o innych książkach – nieuniknione było użycie niewielkich spoilerów, za co Wydawnictwo i Autorka szczerze przepraszają.

Tym, którzy tworzą biblioteki – czytelnikom, książkom i pracownikom bibliotek

Rozdział pierwszy: Jedna z szarego tłumu

– Może wybierzesz się do biblioteki?

Wpatrywałam się w pustą filiżankę, kiedy niezręczną ciszę przerwał jego głos. Kanapa uwierała mnie w pośladki, choć podejrzewałam, że w dużej mierze było to spowodowane napiętą atmosferą, a nie wygodą mebla. Spojrzałam na Adama, który w końcu się odezwał. Zastanawiałam się, czy miało to związek z moją miłością do książek, czy po prostu chciał mnie spławić. Pewnie nie pamiętał o tym, ile czytałam. Gdy przypominał sobie o moim istnieniu, wysyłał kartę podarunkową do księgarni internetowej. Do tego właściwie ograniczał się nasz kontakt. Nieznacznie kiwnęłam głową.

– Na ulicy Maczka, kilka przecznic stąd, znajduje się taka nowoczesna biblioteka. Mogłaby ci się spodobać – kontynuował, a ja odniosłam wrażenie, że może faktycznie chciałby oszczędzić nam katuszy i choć na chwilę pozbyć się mnie z domu. Nie mogłam go za to winić, sama marzyłam o tym, żeby stamtąd zniknąć.

Bez słowa sięgnęłam po moją brezentową torbę i wyszłam na ulice Warszawy. Myśl, że mogła to być moja druga w życiu wizyta w stolicy, była niewiarygodna. Zatrzymałam się przed blokiem i wyjęłam smartfon z torby. Wpisałam w wyszukiwarkę słowo „biblioteka” i po chwili wyświetliła się mapa z zaznaczonym obiektem. Adam Dąbrowski był moim ojcem i tym razem mnie nie okłamał. Cóż za miła odmiana. Przez ostatnią godzinę próbowałam sobie przypomnieć, czy w ogóle widziałam go na pogrzebie, ale prawdę powiedziawszy, nawet nie byłam w stanie stwierdzić, kiedy ostatni raz z nim rozmawiałam. Dzieci rozwodników łatwo przyzwyczajają się, że kolejne „na pewno przyjadę” okazuje się obietnicą bez pokrycia.

Na najbliższe dwa miesiące musiałam z nim zamieszkać i nie mogłam nawet zaprotestować. Miałam siedemnaście lat, a dorośli wyznaczali mi plany bez mojej zgody. Przynajmniej na chwilę mogłam wziąć sprawy w swoje ręce i wybrać się na samotny spacer do biblioteki publicznej. Biblioteki wszędzie były jednocześnie takie same i jedyne w swoim rodzaju. Spotykałam w nich swoich przyjaciół – książkowych bohaterów, dzięki którym przeżywałam prawdziwe przygody. Nie należałam do zbyt towarzyskich osób, nie miałam w zwyczaju podróżować, unikałam imprez. Poznawałam świat dzięki postaciom literackim. Takiego schematu trzymałam się od pierwszej klasy podstawówki i żyłam dzięki niemu w miarę spokojnie i szczęśliwie. Każdy radzi sobie jak umie, prawda?

Gdy znalazłam się przed budynkiem książnicy, zwątpiłam. Prawdopodobnie nie pozwolą mi na założenie karty, byłam zameldowana w innym województwie. Mogli też wymagać obecności rodzica, ale nie mogłam tak po prostu poprosić Adama o pomoc – nie byłam nawet pewna, czy mam jego aktualny numer telefonu. Gdy zdarzało mu się dzwonić, co było rzadkością, łączył się z mamą.

Czerwcowe niebo zaczynało przebarwiać się na pomarańczowo. Pracownicy z pewnością szykowali się już do zamknięcia, może udałoby mi się wejść niepostrzeżenie, rozejrzeć się i wrócić nazajutrz z sensownym planem. Odważyłam się popchnąć drzwi i przekroczyć próg. Korytarz prowadził do oszklonego pomieszczenia wypchanego od podłogi do sufitu regałami. Na każdym z nich znajdowały się setki książek. Gdybym korzystała z mediów społecznościowych, od razu musiałabym zrobić zdjęcie na Instagram. Teza o wyjątkowości bibliotek sama się potwierdziła. ­Miałam wrażenie, że znajduję się w atrakcyjnej księgarni, z działami ułożonymi według zróżnicowanych kategorii, pełnej dodatkowych sektorów wszelakich rozmiarów. Wystarczyło zerknąć na gigantyczną ścianę z książkami fantasy, by zobaczyć, że są wydzielone półki dla fantastyki przygodowej, humorystycznej, horrorów, zjawisk paranormalnych i wielu, wielu innych. Każdy czytelnik błyskawicznie mógł odnaleźć to, czego potrzebował. Zachwyciłam się pomysłem i nie mogłam się doczekać, kiedy sama pobuszuję między regałami.

Rozejrzałam się ponownie po sali i wypatrzyłam olbrzymią literę „i” zawieszoną na środku pomieszczenia. Podeszłam bliżej. Natrafiłam na ladę, za którą spodziewałam się ujrzeć bibliotekarza. Dopiero po chwili dostrzegłam, że na podłodze siedzi kobieta w okularach zaczytana w książce o pastelowych kolorach. Takie okładki kojarzyły mi się dotychczas z dobrymi książkami i miłymi ludźmi, dlatego ze spokojem zrobiłam dodatkowy krok.

– Dzień dobry. Chciałabym założyć kartę – odezwałam się cicho, ale wystraszona bibliotekarka i tak zerwała się z miejsca. Uśmiechnęła się szeroko, prezentując śliczny aparat na zęby z różowymi ozdobnikami.

– Cudowny pomysł! Masz przy sobie dokument tożsamości?

Wyjęłam z torby legitymację krakowskiego liceum i położyłam obok monitora.

– Dowód będę mieć dopiero w grudniu – wyjaśniłam.

– Och, to twój adres? Według regulaminu nasi czytelnicy powinni mieszkać w Warszawie, chociaż czasowo. Nieco absurdalny punkt, jeśliby mnie ktoś spytał, ale wiesz, nikt mnie nie pyta – odparła i znowu się uśmiechnęła.

– Dzisiaj się przeprowadziłam.

Bibliotekarka aż klasnęła w dłonie.

– I pierwsze kroki skierowałaś do nas? Co za wspaniały dzień! Bardzo się cieszę. Wiesz co, zrobimy tak. Ja mam bujną wyobraźnię, możemy się umówić, że pokazujesz mi dokument, który potwierdza, że mieszkasz w Warszawie.

– Nie chciałabym sprawić pani kłopotu… – Już zaczęłam się denerwować, ale bibliotekarka machnęła dłonią.

– Daj spokój. Podaj mi tylko warszawski adres i wszystko będzie dobrze.

Sięgnęłam do torby, by wyjąć z niej notatnik.

– Ulica Antoniego Magiera sto pięćdziesiąt cztery przez osiemdziesiąt dziewięć – przeczytałam. – Kod pocztowy też?

Kobieta zatrzymała się przy wpisywaniu danych i sięgnęła po moją legitymację. Zerknęła na zapisane tam informacje, a potem utkwiła we mnie spojrzenie. Szybko jednak potrząsnęła głową i odezwała się:

– Kod znam doskonale, masz blisko do biblioteki. Podaj mi tylko maila i numer telefonu i będzie gotowe.

Uzupełniłam pozostałe informacje i już czekałyśmy, aż dokument, który miałam podpisać, wyskoczy z hałaśliwej drukarki.

– Mam na imię Kasia. Forma „Katarzyno” źle mi się kojarzy, więc wolę, żeby wszyscy używali zdrobnienia – odezwała się bibliotekarka.

Kiwnęłam głową. Urządzenie wyrzuciło z siebie kartkę, złożyłam autograf i po chwili trzymałam świeżutką, ciemno­zieloną kartę biblioteczną.

– Maksymalnie możesz wypożyczyć pięć książek na miesiąc. Jeżeli nie są zamówione, to możesz przedłużyć online lub ewentualnie zadzwonić, ale wy, młodzi, rzadko to robicie. Masz pomysł, co chcesz wypożyczyć na początek?

Nagle trzasnęły drzwi wejściowe i aż podskoczyłam. Odwróciłam się, by poznać źródło hałasu. Do biblioteki weszła śliczna nastolatka o czekoladowej cerze i długich czarnych włosach. Nos miała wlepiony w telefon komórkowy, ale bez żadnego problemu omijała wszystkie szafki i oznaczenia. Doskonale wiedziała, dokąd idzie.

– Dzień dobry, pani Kasiu – powiedziała i podniosła głowę – O, cześć. Mamy kogoś nowego? – zadała pytanie bibliotekarce.

– Jeszcze nie wiem – odezwała się pani Kasia, a ja miałam ochotę pomachać im kartą, żeby powiedzieć, że owszem, jestem nowa, ale też nieśmiała. – Spotykamy się w małym gronie raz w tygodniu i rozmawiamy o książkach. Może chciałabyś dołączyć?

– Jest całkiem spoko – dodała dziewczyna. – Nieformalnie, w gronie przyjaciół. Tak w ogóle to cześć. Zuza jestem.

– Lena.

– Cudowne imię. Mam nadzieję, że wiąże się z nim jakaś ciekawa historia. U mnie mama po prostu uwielbiała piosenkę Susanna z czasów jej wczesnej młodości. W ogóle mnóstwo imion jest w tytułach piosenek. Muszę o tym napisać artykuł na stronę biblioteki, jak wymyślę, jak to dobrze połączyć z książkami. Co sądzicie? O rany, namówimy Bartka, żeby zrobił koncert i grał tylko takie utwory. W końcu wróciłby do grania. Jestem geniuszem, wiem. Dziękuję!

Zuza dygnęła teatralnie, a bibliotekarka się roześmiała. Zamknęła mój dokument rejestracyjny w szafce.

– Dobrze, Zuziu. Gadulstwo cię upiększa, ale może opowiedzmy Lenie o naszym kółku.

– Kiedyś będę zarabiać na mówieniu, zobaczy pani. Jeszcze nie wiem jak, ale będę. A co do kółka, spotykamy się w czwartki i rozmawiamy. W roku szkolnym zwykle wybieramy sobie taki TBR i go realizujemy, ale w wakacje wolność. Każdy mówi o tym, o czym chce.

– Staramy się mieć motyw przewodni – dodała pani Kasia, nieznacznie przypominając o swojej funkcji.

– TI-BI-AR? – powtórzyłam, zdezorientowana.

– To be read, z angielskiego: do przeczytania. Tak określa się stosiki, które planuje się przeczytać.

– No tak. – Pokiwałam głową, znałam przecież angielski. Dopiero po chwili dotarły do mnie wcześniejsze słowa nowej koleżanki i się przeraziłam.

– Widzisz tamte poduchy pod ścianą? Tam mamy książki young adult i tam właśnie siedzimy i gadamy. Jest spoko. Zostań.

– A ile to kosztuje?

– Najlepsze rzeczy w życiu są za darmo – roześmiała się Zuza. – Zróbmy tak. Zostań na pierwszym spotkaniu. Jak ci się nie spodoba, to trudno. Nawet nie musisz nam rzucać „hejka” na ulicy. Chodź.

Posłusznie poszłam za nową koleżanką. Wydawało mi się, że i tak nie przyjęłaby odmowy. Czułam się onieśmielona jej energią, ale równocześnie zaciekawiła mnie na tyle, że chciałam zobaczyć to, co miało się dziać, i posłuchać.

– Zrób sobie herbatę. – Zuza wskazała na czajnik znajdujący się w rogu sali.

– W bibliotece?

– A co to za problem? Czuj się tu jak u siebie w domu.

Uśmiechnęłam się delikatnie. Usłyszałam, że drzwi biblioteczne ponownie się otwarły, a w nich pojawiła się dwójka nastolatków. Niska dziewczyna w czarnej sukience i kolorowych rajstopach i chłopak w okularach, którego włosy były niebieskie. Nastolatka opowiadała o czymś z pasją, a jej kolega tylko kiwał głową.

– Cześć – rzuciła, kiedy się do nas przysiadła. – Jezu, nareszcie wolne. Już nie dawałam rady z tym Baryłą. Dwa miesiące bez fizyki, chwała bogom i innym istotom mitycznym. Cześć, nie znamy się. Lidka, ale znajomi zwykle mówią mi Lili. Lidia Lizak.

– Lena – przedstawiłam się.

– To jest Konrad, ale odezwie się do ciebie dopiero, jak przestanie się wstydzić – dodała Zuza, wskazując na chłopaka, i się roześmiała. Wymieniłam spojrzenie z ­Konradem i uśmiechnęłam się, czując w nim ­pokrewną duszę.

– Baryła to koleś od fizyki z mojej szkoły. – Lidka prawdopodobnie chciała wprowadzić mnie w temat. – Nie znoszę fizyki.

– To jedyny przedmiot, z którego ma tylko czwórkę – wyjaśniła Zuzka.

– Dokładnie. Wiesz, jak to mi zaniża średnią? Nie dostanę się do liceum i co będzie? Jak mam zmieniać świat, jak nie dostanę się do najlepszej szkoły w Warszawie?

– Masz jeszcze rok na poprawę, możesz poświęcić wakacje na nadrabianie fizyki.

– Kobieto, czy ty chcesz mnie zamordować? – oburzyła się teatralnie Lidka, ale po chwili wybuchła śmiechem.

– Lili jest od nas młodsza, pójdzie dopiero do ósmej klasy w naszej starej szkole – wytłumaczyła mi Zuzka, bo najwidoczniej sprawiałam wrażenie oszołomionej.

– Bartek powinien już kończyć brzdękanie w sali muzycznej – odezwała się Lidka i wsypała kawę do dwóch kubków. – Ostrzegam was, trochę pożarł się z rodzicami o świadectwo, więc od tygodnia chodzi naburmuszony.

– On ostatnio często łazi naburmuszony – wyrwało się Konradowi i zerknął na nową, czyli na mnie. – Skąd się dowiedziałaś o naszym sekretnym stowarzyszeniu?

– Sekretnym? – przeraziłam się.

– Pani Kasia jej zaproponowała. Dopiero się zapisała do biblio. I jest ono nie tyle sekretne, co raczej nie reklamujemy go szerzej, bo dobrze nam w takim gronie – wyjaśniła Zuza – O, idzie Bartolinio. Nie wygląda na takiego zdenerwowanego. Może faktycznie muzyka łagodzi obyczaje.

Między regałami szedł wysoki chłopak w czarnym T-shircie. Pod nosem nucił melodię, której prawdopodobnie właśnie słuchał. Gdy mnie zauważył, przystanął. Wyjął z ucha jedną słuchawkę, jakby miało to poprawić jego wzrok. W takich momentach w filmach rozbrzmiewają właśnie patetyczne dźwięki, a w romantycznych książkach pada zatrzęsienie metafor przywołujących strzały Amora czy gromy z jasnego nieba.

Jedno spojrzenie i już wiedziałam, że to lato może być wyjątkowe.

Rozdział drugi: Klub powieściowy

Zwykle unikałam kontaktu wzrokowego, ale nie mogłam się powstrzymać i tym razem wytrzymałam o kilka sekund za długo. Spuściłam szybko głowę, mając nadzieję, że chłopak nie zwróci na mnie uwagi. Za późno. Usiadł naprzeciwko mnie i czułam na sobie jego spojrzenie.

– Krępujesz ją, zboku – usłyszałam głos Lidki i ukradkiem zobaczyłam, że brat dostaje od niej kuksańca w ­ramię.

Na szczęście obok pojawiła się bibliotekarka, pani Kasia. Rozsiadła się wygodnie w fotelu i wyciągnęła plik kartek z notatkami.

– Zaczekajmy jeszcze na Oliwię i Sebastiana i możemy zaczynać. Leno, chciałabyś, żebyśmy zrobili rundkę, w której każdy powie coś o sobie?

Moje zielone oczy zrobiły się jeszcze większe z przerażenia. Delikatnie pokręciłam głową, na co bibliotekarka odpowiedziała sympatycznym uśmiechem.

– Nie ma żadnego problemu. Do niczego nie zmuszamy.

Bibliotekarka może nie chciała mnie do niczego zmuszać, ale pozostałe osoby wyczekująco wlepiały we mnie wzrok. Co im miałam opowiedzieć? Zostałam uratowana przez kolejną parę, która weszła do biblioteki i zmierzała w naszą stronę. Dziewczyna w sukience boho, z wiankiem na głowie i wysoki, wychudzony chłopak. Kolor ich włosów był intensywnie pomarańczowy, w niemal identycznym odcieniu.

– Coś ty sobie zrobił? – rzuciła Zuza, podnosząc głowę znad telefonu.

– Wakacje są od tego, żeby eksperymentować, nie? Konrad farbi na niebiesko i nikt się nie czepia.

– Do jego pomysłów zdążyliśmy się przyzwyczaić…

– Po prostu tak mnie kocha, że chce być w każdym calu do mnie podobny – odezwała się towarzyszka chłopaka i położyła na stole ciasto z truskawkami. – Ojciec, odkąd przeszedł na emeryturę, szuka nowego hobby – wyjaśniła.

– Podziękuj mu serdecznie. Dobra, zacznijmy, bo zastanie nas noc. Zgodnie z ustaleniami powinniśmy dzisiaj mówić o…

Rozejrzałam się po towarzystwie. Byli dość specyficzną mieszanką różnych stylów, ale w ich mowie ciała można było wyczuć bliskość, której im pozazdrościłam. Nigdy czegoś takiego nie miałam. Dojeżdżałam do Krakowa z mniejszej miejscowości i kiedy moje koleżanki budowały więzi, sama musiałam się spieszyć na powrotny autobus. Nie przeszkadzało mi to – miałam swoich przyjaciół na papierze i w domu – ale teraz po raz pierwszy złapałam się na myśli, że może mogłabym spróbować czegoś innego.

– Właściwie kim ty jesteś? – Z zamyślenia wyrwał mnie głos Oliwii, zupełnie jakby dopiero teraz zauważyła moją obecność.

Dziewczyna zmierzyła mnie wzrokiem, a później przesunęła spojrzeniem po twarzach pozostałych w grupie, jakby chciała znaleźć osobę, która jest odpowiedzialna za moją obecność. Może zakłócałam jej porządek. Odezwałam się cicho, nie ruszając się z miejsca:

– Lena, Lena Dąbrowska. Mogę wyjść, jeżeli wam to przeszkadza.

– Daj spokój. Siedź – powiedział Sebastian i obdarzył mnie szerokim, zachęcającym uśmiechem.

– Możemy zacząć czy dzisiaj tylko pogaduszki? – odezwała się w końcu bibliotekarka.

– Czy nasze spotkania nie są właściwie tylko pogaduszkami? – zdziwiła się Zuza.

– Tak, ale na temat. – Pani Kasia przywołała ich do porządku. – Pozwólcie, że jednak wyjaśnię Lenie, jak to działa. W trakcie roku szkolnego ustalamy sobie listę lektur i spotykamy się co dwa tygodnie, by porozmawiać o konkretnym tytule.

– Oczywiście czasami zdarzało się nam modyfikować ­listę, jeśli akurat pojawiła się książka, którą wszyscy musieli przeczytać – dodała Lili.

– Dokładnie tak. Dzięki harmonogramowi mogliśmy się przygotować do tego, o czym właściwie będziemy mówić. W wakacje urządzamy sobie hyde park, spotkania odbywają się co tydzień. Na początku każdego rzucam temat dyskusji, a potem dzieje się magia.

– Chyba że nie mamy nic ciekawego do powiedzenia – wtrącił chłopak w czarnej koszulce, a pozostali wybuchnęli śmiechem.

Podniosłam kąciki ust. W przeciwieństwie do mnie nie wyglądali na osoby, którym brakowało pomysłów na rozmowy.

– Dobrze, noc się zbliża. Zaczynamy od takiego tematu: KSIĄŻKOWE ZAKOŃCZENIA. Znacie zadanie: ulubione motywy, najlepsze zdania, znienawidzone fragmenty. Podłoga jest wasza.

– Wiecie, że muszę zacząć? – znów odezwał się chłopak w czarnej koszulce. – Kocham zdanie: „Wszystko było dobrze”, ale ten epilog to paranoja w groszki. Jak mogła zepsuć taką genialną historię popłuczynami w stylu komedii romantycznej?

– Albusie Severusie – wzdrygnęła się jego siostra.

– Dokładnie. Całkowicie się zgadzam – dodała Zuza, a reszta znacząco pokiwała głowami.

Jedyną osobą, która milczała, byłam ja, dlatego chwilę później wszystkie spojrzenia zwróciły się w moją stronę. Wzięłam głęboki oddech.

– Właściwie nie wiem, o jakiej książce mówicie – przyznałam się.

– Nie czytałaś Harry’ego Pottera?

– Nie przepadam za fantastyką.

Chłopak w czarnej koszulce udał, że łapie się za serce.

– Najpiękniejsza kobieta na świecie mówi takie okrutne słowa – odrzekł teatralnie, ale szybko dostał kolejnego kuksańca od siostry.

– Nie przejmuj się, on ma hopla na tym punkcie. To nawet mało powiedziane, dlatego zanim wpadnie w wir roztrząsania na drobne każdego wątku w tych książkach, wracam do tematu. Ta sama sprawa mnie irytuje w Igrzyskach śmierci. Genialne ostatnie zdanie, ale epilog pozostawia wiele do życzenia. Bez tych dwóch stron książka byłaby o wiele lepsza.

– Tak, kończy się wojna, nie chcę czytać o szczęściu i sielance. Chcę jeszcze czuć stratę i poświęcenie, na które się zdobyli.

– Urwane zakończenia też nie są dobre – odezwał się ten o niebieskich włosach, chyba Konrad. – Czytaliście to Ponad wszystko? O dziewczynie, która chorowała i nie mog­ła nawet wychodzić z domu, bo miała tak silną alergię? Gdy czytałem, miałem wrażenie, że autorka po prostu spławiła nas jednym mailem w rozwiązaniu akcji.

– Tak, ale wydaje mi się, że to był celowy zabieg. To nie była historia matki, to była historia miłości między dziewczyną i chłopakiem. Zupełnie nie przeszkadzało mi takie zakończenie.

– Było przesłodzone, ale w porządku – skomentował Sebastian. – Czasami tego właśnie potrzebujemy.

– Czytałem z kolei książkę męża tej autorki – zaczął Bartek. – Nie pamiętam tytułu, ale okładka była żółta. Ten to umie w zakończenia. Nie dość, że po, mimo wszystko, zabawnej książce wypłakujesz hektolitry łez, to jeszcze dostajesz otwarte zakończenie. Takie, które możesz interpretować według własnego sumienia i nastroju.

– O tak, to było też cudne w Eleonorze i Parku Rainbow Rowell! – Oliwia napiła się herbaty. – Musiałam sprawdzić później w angielskim tłumaczeniu i na stronie autorki, co oznaczają te dwa słowa.

– I co oznaczają?

– Wszystko. Parafrazując słowa pisarki, siedemnastolatkowie nie mają szczęśliwych zakończeń, my mamy dopiero początki.

Dziewczyna przyłożyła dłoń do serca i westchnęła z wdziękiem, zamyślona nad tym cytatem. Przeczytałam w swoim życiu setki, może nawet tysiące powieści dla młodzieży, a po zamknięciu książki nawet nie przyszło mi do głowy, że dla bohatera życie dopiero się rozpoczyna. W ilu takich opowieściach zakochani licealiści zostaną ze sobą do grobowej deski? W ilu będzie miejsce na dom, rodzinę, konflikty, podróże dookoła świata? Popatrzyłam na Oliwię z wdzięcznością za tak wspaniałą inspirację.

– Ale wiecie, że to jest też trochę zła historia? – odezwała się w końcu Zuza. Zdziwiłam się i zauważyłam, że podobna emocja maluje się na twarzach pozostałych.

– Dlaczego? Dwójka dziwaków zaprzyjaźnia się ze sobą i rodzi się uczucie. Typowy romansik dla nastolatków – odpowiedziała Lidka.

– Tak, pod względem fabuły faktycznie typowe, nawet sympatyczne. Polubiłam zwłaszcza rodziców Parka. Mam jednak problem z tym, że to niezwykle rasistowska książka.

– Rasistowska?

– Tak. To, że Park jest Koreańczykiem, czasami wydaje się jego jedyną cechą. Mam wrażenie, że na co drugiej stronie autorka podkreślała jego narodowość. Zobaczcie, gdyby o mnie napisali kiedyś książkę, chcielibyście czytać tylko o tym, że jestem czarna?

– No nie.

– Faktycznie, to byłoby słabe.

– Wiadomo, nie zawsze zwróci się na to uwagę przy pierwszym czytaniu, ale szkoda, że biali autorzy czy autorki nie poświęcają trochę więcej czasu na zgłębienie tematu. Reprezentacja jest ważna. Wiecie, jaka byłabym szczęśliwa, gdybym przeczytała dobrą historię czarnoskórej dziewczyny mieszkającej w Warszawie? Ale to też nie mogłaby być jedyna cecha, która mnie określa. Jestem kimś więcej niż mój czy twój kolor skóry.

Przyznali jej rację. Następną godzinę spędzili na porównywaniu różnych zakończeń książkowych. Czasami podbiegali do odpowiedniej półki i sięgali po niektóre pozycje, by na głos przeczytać zdanie i udowodnić swój punkt widzenia. Rozmawiali tak żywiołowo, że nawet nie zwrócili uwagi na ciszę z mojej strony – nowej dziewczyny, która niemal wprosiła się na ich spotkanie, a i tak nic z tym nie zrobiła. W kilku przypadkach naprawdę chciałam się odezwać, ale czułam, że mam w żołądku węzeł, który mi to uniemożliwia. Miałam o wiele więcej do powiedzenia, ale udało mi się wykrztusić tylko nieszczęsne zdanie o fantastyce.

Gdy skończyliśmy, nie spieszyłam się ze wstawaniem, wolałam uniknąć zderzenia się z pozostałymi na korytarzu. Wiedziałam, że ta paraliżująca nieśmiałość w moim przypadku jest całkowicie normalna, że czasami na początku znajomości jestem zablokowana i nie potrafię wykrztusić z siebie słowa. Tu nagle poznałam siedem osób i nie zdziwiłam się zupełnie, że moje ciało zatrzymało pewne elementy funkcjonowania. To minie. Zawsze mijało.

Zobaczyłam, że chłopak w czarnej koszulce zawrócił i podchodzi w moim kierunku. Przeklęłam w duchu, nie udało mi się ukryć. Gdy się zbliżył, wyciągnął rękę i odezwał się:

– Cześć, nie przedstawiłem się na spotkaniu. Bartek.

– Lena – odpowiedziałam cicho. Wstydziłam się podać mu dłoń, spuściłam wzrok.

– Wiem.

– No tak.

– Może wyskoczymy gdzieś razem? Kawa, piwo, drinki?

– Mam siedemnaście lat – powiedziałam, wpatrując się w swoje trampki. Wszystko, byle uniknąć ponownej wymiany spojrzeń z przystojnym chłopakiem. To zwykle owocowało zmianą koloru na moich policzkach, a nie chciałam sobie na to pozwolić.

– A może chcesz coś zjeść?

– Powinnam już wracać.

– To jutro?

– Nie, dziękuję.

– Czyli zobaczymy się dopiero w przyszłym tygodniu? – spytał, przeczesując palcami włosy.

– Może.

Na ratunek przybyła mi Zuza, która jeszcze porządkowała kącik z kawą i herbatą.

– Weź już, stary, jej nie męcz – wtrąciła. – Bo powiem twoim rodzicom, dlaczego masz takie świadectwo.

– Stajesz na drodze prawdziwej miłości – rzucił, roześmiany, ale pożegnał się i opuścił bibliotekę.

Zuza również się roześmiała i pokręciła głową.

– Uwierz, mimo wszystko zyskuje przy bliższym poznaniu – wyjaśniła. – W którą stronę idziesz?

Wyjęłam telefon z torby, zobaczyłam kilka nieodebranych połączeń, ale je zignorowałam. Włączyłam aplikację mapy i pokazałam nowej koleżance.

– Ulica Magiery.

– Magiera – poprawiła mnie.

– To mój pierwszy dzień.

– Nieźle, mam po drodze, więc jak chcesz, mogę cię odprowadzić – zaproponowała.

– Byłoby mi bardzo miło. Jeszcze nie znam dobrze waszego miasta. Poczekasz na mnie sekundę?

Wróciłam do lady, przy której pani Kasia kończyła dzień pracy. Na kartce zatytułowanej „PIĄTEK” zapisywała zadania na następny dzień: odpisanie na maile, znalezienie dostawcy, podziękowania dla sponsora okularów VR, organizacja konkursu, reklama imprezy, posty w mediach społecznościowych i wiele, wiele innych spraw, które zupełnie nie pasowały do stereotypowej biblioteki z zakurzonymi książkami i nieuprzejmymi staruszkami w okularach pijącymi kawkę. Nie chciałam jej przeszkadzać, ale zobaczyła mnie i się szeroko uśmiechnęła.

– Co jest, skarbie? – zapytała uprzejmie.

– Przepraszam, mogę coś wypożyczyć?

– To nawet wskazane. Co byś chciała?

– Ma pani ten Kamień filozoficzny? – zapytałam, modląc się w duchu, żeby się nie zaczerwienić.

Jeżeli to była ulubiona seria ciekawego chłopaka, nie zaszkodziło jej poznać. Może jego słowa o prawdziwej miłości były tylko żartem, ale przeczytanie książki mieściło się w moim zakresie odważnych, nawet romantycznych gestów. Po chwili schowałam do torby rozczytany na wszystkie strony tom i ruszyłam za Zuzką.

– Jaki masz nick na insta? – odezwała się dziewczyna, znów z nosem w telefonie.

– Nie mam.

– To powiedz, jak cię znaleźć na fejsie. Dodałabym cię do naszej grupy.

– Tam też nie mam konta.

– Nieźle, retro. Ale telefon chyba masz? W sobotę siostra Konrada organizuje urodziny. Chcemy wpaść, żeby go wesprzeć na duchu. Wiesz, sprosi mu setkę ludzi, dlatego miło się ukryć ze znajomymi w kącie przy planszówkach. Może poznasz kogoś nowego.

– Nie wiem, czy chcę – powiedziałam cicho, ale na mojej twarzy mimowolnie pojawił się delikatny uśmiech.

– To nas poznasz lepiej. Swobodniej będziesz się czuła na naszych bibliospotkaniach.

– To tak bardzo widać? – zaniepokoiłam się.

– Spokojnie, każdy by tak miał. – Zuza oderwała się na minutę od telefonu, żeby na mnie spojrzeć lub uniknąć potknięcia na nierównym chodniku. – My wszyscy razem chodziliśmy do podstawówki czy szkoły muzycznej, a tutaj przychodzimy regularnie od trzech lat. Niektórzy znają się jeszcze dłużej. Poza Lidką, ona jest od nas ciut młodsza. Pewnego dnia Bartolinio przyprowadził ją na spotkanie i miała o wiele więcej do powiedzenia niż on, więc została.

– On też dzisiaj czasami mówił coś ciekawego – odezwałam się.

Zuza popatrzyła na mnie i zmrużyła oczy. Byłam wdzięczna, że zaczynało zmierzchać i nie mogła dostrzec na moich policzkach zaróżowionego wstydu.

– To moi przyjaciele, więc muszę mówić, że są wspaniali – odezwała się dziewczyna. – Naprawdę są. Mam nadzieję, że nas polubisz. Jesteśmy na twojej ulicy. W którą stronę teraz?

– To blok mojego ojca. Tutaj mieszkam.

– Bliziutko masz. Codziennie siedziałabym w biblio.

– Tak się pewnie skończy. Nie mam żadnych planów na wakacje.

– Dołącz do nas, spodoba ci się – powiedziała Zuzka. – Należysz do osób przytulających się na do widzenia i dzień dobry?

Pokręciłam głową. Zanim roześmiana dziewczyna tylko mi pomachała i poszła przed siebie, wymieniłyśmy się numerami. Uśmiechnęłam się pod nosem. Spodobało mi się, że nowa znajoma jest tak wyczulona na niektóre sprawy. Wydawało się, że Zuza nie zwraca uwagi na otaczający ją świat, bo bez przerwy wpatrywała się w ekran swojego telefonu, a jednak od razu wiedziała, jak się zachować. To imponowało.

Sprawdziłam w papierowym notatniku kody wejścia do bloku i po chwili znalazłam się w mieszkaniu Adama.

– Gdzie ty byłaś? – usłyszałam oburzony głos dobiegający z salonu.

– W bibliotece.

– Tak długo?

– Sam kazałeś.

– Nie odbierałaś telefonu – zarzucił mi zdenerwowany ojciec.

Zmierzyłam go wzrokiem.

– W bibliotece trzeba być cicho – odpowiedziałam, choć podejrzewałam, że w bibliotece na Maczka nikt by mnie nie upomniał za hałasowanie.

– Do twojej mamy też nie mogłem się dodzwonić, bo jeszcze leci. Nie możesz się tak zachowywać.

– Przecież nic się nie stało.

– Ale mogło! Tak nie może być. Musimy ustalić jakieś zasady – gorączkował się Adam.

– Mam jedną zasadę – powiedziałam twardo, niemal podnosząc głos. – Schodzić sobie z drogi.

– Lena!

– Słuchaj. Nie chcę tutaj być, ty nie chcesz, żebym tutaj była. Musimy przetrzymać i tyle. Nie jestem dzieckiem.

– Odpowiadam za ciebie – powiedział twardo.

– Spokojnie, nie zepsuję ci reputacji, panie doktorze. Żyj, jakby mnie tu nie było.

Schowałam się w małym pokoju, który został specjalnie dla mnie uporządkowany. Mieszkanie ojca mieściło się na czwartym piętrze bloku na Bielanach i było dość spore jak dla samotnego kawalera, który większość doby spędzał na dyżurach w szpitalu lub w przychodni. Pokój, który zajęłam, służył wcześniej jako gabinet, z którego Adam podobno i tak nie korzystał.

Położyłam się na rozkładanej sofie. Przez chwilę wpatrywałam się w sufit i myślałam o minionym dniu. Rano obudziłyśmy się z mamą w hotelu, pojechałyśmy na lotnisko i tam odebrał mnie Adam. Szczegóły wakacji ustalili za moimi plecami, o co nadal byłam zła, ale obiecałam, że nie będę grymasić. Wytrzymam dwa miesiące. Mogło być gorzej. Przypomniałam sobie też wizytę w bibliotece i osobistości z kółka dyskusyjnego. Każdy i każda z nich mnie zaciekawili, niektórzy nawet bardziej. Mogłam się poświęcić i spędzać z nimi czas. Może wtedy wakacje stałyby się całkiem znośne. Wyjęłam z torby wypożyczoną książkę, żeby mieć pretekst do rozmów z chłopakiem w czarnej koszulce. Nawet nie zauważyłam, kiedy minęło pięć godzin.

Rozdział trzeci: Najdziwniejszy dom pod słońcem

Obudziłam się w piątkowy poranek z kacem moralnym. Nie potrafiłam sobie nawet wytłumaczyć, dlaczego całą złość skupiłam na ojcu. Powinnam być wdzięczna, że przygarnął mnie na te dwa miesiące wakacji. Poczułam wibracje i wygrzebałam z dna torby telefon komórkowy. Na ekranie wyświetlił się nieznany numer z kierunkowym +1 213. Odebrałam w ciągu kilku sekund.

– Słucham?

– Dlaczego kłócisz się z Adamem? – usłyszałam po drugiej stronie głos mamy. Widziałyśmy się zaledwie wczoraj, ale świadomość, że znajduje się tyle kilometrów ode mnie, sprawiła, że ukłuła mnie maleńka tęsknota.

– Przepraszam.

– Robi nam przysługę, a zachowujesz się jak nastolatka.

– Jestem nastolatką.

– Kochanie, wiesz, co mam na myśli. Będę musiała kończyć. Drogo wyjdzie to połączenie. Musisz w końcu zainstalować chociaż Messengera, jeśli chcesz, żebym do ciebie dzwoniła.

– Nathana nie stać na telefon?

– Nathan załatwia wszystko przez internet, nawet nie zna swojego numeru. Powiedział, że nie chce być boomerem, cokolwiek to znaczy. Muszę iść. Kocham cię. Bądź grzeczna.

Pożegnałam się z moją szaloną mamą. Szaloną w dobrym tego słowa znaczeniu, mimo wszystko. Sylwia Dąbrowska marzyła o aktorstwie, odkąd w przedszkolu wystąpiła w roli drzewa, a nie księżniczki. Postanowiła wtedy, że udowodni coś światu i zostanie największą gwiazdą w historii. Jej marzenia i postanowienia nie doprowadziły dokładnie do tego, czego chciała. Dostała się do szkoły teatralnej, ale wytrzymała tam kilka miesięcy. Nie poddawała się i ukończyła prywatny kurs. Może nie zaowocował on nowym wachlarzem umiejętności, ale poznała ludzi, dzięki którym zaczepiła się w krakowskich teatrach i zagrała kilka epizodycznych ról lub pracowała jako zakulisowa pomoc. W zeszłym roku nastąpił przełom, choć nie do końca zawodowy. Przypadkiem poznała Nathana Wildera, amerykańskiego reżysera kina klasy B, który odkrywał swoje korzenie. Od razu się zaprzyjaźnili – według słów Sylwii, ale doskonale wiedziałam, co znaczy ten eufemizm. Ku zaskoczeniu mamy Nathan został w Polsce dłużej, niż planował, i kontynuowali znajomość. Gdy zaproponował ukochanej rolę w filmie, podjęła decyzję o wyjeździe do krainy snów. Wiedziała, że w końcu dostała swoją szansę, i musiała ją wykorzystać. Tak mi to tłumaczyła.

Byłam jeszcze niepełnoletnia, a najłatwiejszym rozwiązaniem – wbrew pozorom – okazało się zamieszkanie z ojcem, którego nie widziałam od lat.

Z trudem podniosłam się z łóżka i poszłam do łazienki. W planach na dzisiaj miałam przeproszenie Adama i pójście do biblioteki. Chciałam wypożyczyć pozostałe tomy serii, którą wczoraj zaczęłam czytać. Obcy ludzie mnie ­onieśmielali. Obcy przystojni ludzie tym bardziej. Miałam nadzieję, że gdy poznam losy bohaterów ulubionej książki chłopaka, odważę się z nim porozmawiać. Może nawet udałoby mi się zgodzić na to wyjście na kawę. Uśmiechnęłam się pod nosem. To byłyby dobre wakacje, gdybym nagle zmieniła się w bardziej śmiałą osobę.

Zjadłam szybkie śniadanie i ruszyłam na ulicę Maczka. Droga do biblioteki była już oswojona i sprawiała, że Warszawa nie wydawała się taka straszna. Skręciłam w stronę działu dla dzieci i młodzieży i aż oniemiałam. Wszędzie byli ludzie. W kąciku, w którym wczoraj siedzieliśmy, grupka młodych nastolatków grała w planszówki. W innym miejscu zauważyłam rodziców z małymi dziećmi, którzy rozłożeni na wygodnych kanapach oddawali się rozmowie. Gdzieniegdzie przechodzili miłośnicy książek i wyszukiwali między regałami swoje następne lektury. Podeszłam do lady, za którą stała uśmiechnięta pani Kasia. Widok znajomej twarzy jeszcze bardziej poprawił mi humor.

– Dzień dobry – odezwałam się, zadowolona, że nie skończyło się na kiwnięciu głową.

– Cześć! Dzień dobry, cieszę się, że do nas wróciłaś. Chcesz coś wypożyczyć?

– Zastanawiałam się, czy ma pani następne części – powiedziałam, wyjmując z torby pierwszy tom przygód nastoletniego czarodzieja.

Bibliotekarka aż klasnęła w dłonie.

– Uwielbiam to uczucie, kiedy przychodzicie tak szybko po następne tomy. To jest prawdziwa magia! Już przyniosę. Wszystkie?

– Może trzy?

– To dobrze się składa, bo wszystkie egzemplarze Zakonu Feniksa mamy wypożyczone.

Zniknęła, by po chwili pojawić się znowu za ladą z naręczem sfatygowanych książek.

– Mam nadzieję, że to nie zdominuje teraz naszych spotkań. Lubię Pottera, ale bez przesady – rzuciła z uśmiechem. – Zobaczymy się w czwartek?

– Myślę, że tak.

– To cudownie!

Entuzjazm pani Kasi był zaraźliwy. Wracałam do mieszkania z wielkim uśmiechem na twarzy. Myśl o spędzeniu tych wakacji z codziennymi wizytami w bibliotece była przyjemna. Wiedziałam, że Adam dzisiaj pracuje – na lodówce wisiał terminarz. Obiecałam mamie, że postaram się dogadywać z ojcem. Postanowiłam, że pierwszym krokiem będzie ugotowanie obiadu. Nie byłam mistrzynią sztuki kulinarnej, ale nigdy nie pochorowaliśmy się po moim gotowaniu, co już uznawałam za sukces. Zadowolona, zabrałam się do obierania cebuli i oczywiście chwilę później zalewałam się łzami. Musiałam zrobić sobie przerwę, a chwila, w której stałam bezczynnie, sprawiła, że zaczęłam się zastanawiać nad tym, co mi przyniesie ta tymczasowa przeprowadzka do Warszawy. O dziwo, nie chciałam, żeby wakacje zamknęły się tylko w książkach i obiadkach. Drżącą ręką wyjęłam komórkę z torby i odszukałam numer Zuzy.

LENA

Hej. Chętnie wybiorę się jutro na te urodziny. Podasz adres?

ZUZA Z BIBLIOTEKI

Wpadniemy po Ciebie. 14.30. Ekstra! ^^

Nie miałam pewności, co oznaczają symbole na końcu wiadomości. Potrafiłam korzystać z emotikonek, ale wtedy, gdy podpowiadała je klawiatura, i zwykle i tak ich nie używałam. Pozostałe znaczki wyglądały dla mnie jak hieroglify, a ja sama czułam się nieprzygotowaną do życia badaczką. W głowie zapisałam sobie kolejne postanowienie wakacyjne: nauczyć się wszystkiego, co dotyczy moich rówieśników. Po chwili dodałam na tej niewidzialnej liście słowo „prawie”, żeby mieć czyste sumienie zarówno przy realizowaniu postanowienia, jak i szanowaniu swoich barier i pozostaniu w strefie komfortu.

Gdy Adam wrócił z pracy i zastał mnie w kuchni, miałam wrażenie, że przypomniał sobie o moim istnieniu. Może liczył na to, że zniknę po pierwszej kłótni?

– Dzień dobry – powiedziałam. – Mam nadzieję, że się nie gniewasz.

Wskazałam na obiad. Przygotowałam wegetariańskie kotlety mielone, ziemniaki z koperkiem i surówkę z sałatą lodową, pomidorkami koktajlowymi i ogórkiem.

– Skąd! Świetny pomysł z tym obiadem. Dziękuję.

Byłam niepasującym elementem układanki w uporządkowanym życiu ojca i to mi przeszkadzało. Chwilowo nie mieliśmy innego wyjścia i musieliśmy ze sobą współpracować. Pozwoliłam sobie na głęboki oddech i odezwałam się:

– Zgadzam się z tym, że powinniśmy ustalić jakieś zasady. Co powiesz na to, że zjemy i spiszemy je na kartce?

– Jasne. Możemy przywiesić na lodówce, żeby zawsze o nich pamiętać.

– Dobry pomysł.

Tym sposobem usiedliśmy wspólnie przy stole po raz pierwszy w moim świadomym życiu i zaczęliśmy jeść. Adam przyznał, że od dawna nie jadł domowego posiłku – zwykle kupował coś w stołówce w szpitalu lub zamawiał na wynos, dlatego zachwycał się każdym kęsem. Jest wiele prawdy w stwierdzeniu, że wspólne jedzenie buduje więzi. W ciągu tych kilkunastu minut zdążył się dowiedzieć, że jestem wegetarianką, że właśnie jadł mielone z zielonej soczewicy i że zakończyłam rok ze świadectwem z paskiem. On z kolei mógł się pożalić na biurokrację w swoim zawodzie i na to, że ludzie wolą słuchać celebrytów niż lekarzy i na ich opiniach opierać medyczną wiedzę.

Po skończonym posiłku przyniosłam kartkę i kolorowe pisaki.

– Dostałam kiedyś książkę o brush letteringu – powiedziałam, a na widok zdziwionej miny ojca dodałam szybko: – Nowoczesnej kaligrafii. Dobra. Moja pierwsza zasada brzmi: nie donosimy mamie na problemy między nami.

Miałam nadzieję, że zrobiło mu się choć trochę głupio, że skontaktował się z nią, gdy ta dotarła do Los Angeles.

– Jasne. Dodajmy też, że o późnym wracaniu do domu trzeba informować.

– Dobrze, ale pamiętaj, że mam siedemnaście lat. Nie mam godziny policyjnej i jutro idę na imprezę.

– Tak szybko?

– Zaprosili mnie znajomi z biblioteki – wyjaśniłam. – To może zrobisz dla mnie miejsce i dopiszę swoje wyjścia na twoim terminarzu? Dzięki temu wystarczy, że zerkniemy na lodówkę, i będziemy wiedzieć, gdzie jest druga osoba.

– Sprytne. Zapisuj. Co dalej?

– Mogę gotować, ale niedługo skończy mi się kieszonkowe na zakupy.

– Będę robić zakupy i ustawię przelew, żebyś co tydzień dostawała dodatkową, drobną sumę.

– Może być.

Milczeliśmy, wpatrując się w kartkę. Zdołaliśmy zapisać na liście tylko kilka punktów.

– Nie wiem, co możemy tu jeszcze dodać – zastanowił się Adam głośno.

– Może zostawimy kartkę i będziemy przez całe wakacje dopisywać, co nam przyjdzie do głowy?

– Bardzo dobry pomysł.

Zasady przyczepiliśmy magnesem i nastała niezręczna cisza. W końcu rzuciłam, że muszę czytać, i schowałam się w swoim pokoiku.

W sobotni poranek opuściłam mieszkanie uzbrojona w telefon z mapą. Dowiedziałam się, że kilkanaście minut dzieli mnie od sklepu papierniczego, i tam właśnie próbowałam się udać. Poza biblioteką i parkiem to było moje ulubione miejsce w każdym mieście. Uwielbiałam oglądać kolorowe karteczki, pastelowe długopisy, notesiki z milionem wzorów. Uznałam, że skoro wybieram się na urodziny, muszę przyjść z prezentem, a elegancki zestaw do origami wydał mi się najlepszym pomysłem – było to nie tylko ładne, ale zawsze mogło się przydać.

Po powrocie zaczęłam się szykować. W kwestiach mody pozostawałam wierna swojemu stylowi. Wąskie jeansy i koszula w kratę mogłyby się stać moimi znakami rozpoznawczymi, gdyby były rozpoznawalne. Z premedytacją wybierałam taki strój, bo nie lubiłam się wyróżniać. Przy okazjach – a za taką uznałam urodziny – robiłam sobie delikatny makijaż. Kolejną zaletą takiego wyglądu była oszczędność czasu. Wystarczyło rozczesać krótkie jasne włosy i już byłam gotowa.

Spakowałam prezent i czekałam pod blokiem. W końcu podjechał samochód, a za kierownicą siedział TEN chłopak. Miałam nadzieję, że znów go zobaczę. Wiedziałam, że w czwartek prawdopodobnie spotkamy się w bibliotece, ale ucieszyłam się na myśl, że spędzimy razem też sobotnie popołudnie. Oczywiście otwarcie bym się do tego nigdy nie przyznała. Na siedzeniu obok kierowcy siedziała jego siostra, a Zuza i Oliwia zajęły miejsca z tyłu. Otworzyłam drzwi i przysiadłam się do nich.

– Hej – przywitałam się.

– Cześć. Co sądzisz o smokach i jednorożcach? – odezwała się Lili z przedniego siedzenia.

– Lubię, ale jeszcze nie widziałam na żywo – odpowiedziałam z uśmiechem.

Zuza wyszczerzyła zęby.

– Och, bo właśnie rozmawialiśmy i zdałam sobie sprawę, że nie powiedziałam ci o jednym szczególe. Siostra Konrada, Amelka, kończy sześć lat.

– O.

Spodziewałam się stereotypowej imprezy, wypełnionej alkoholem i warszawskimi dzieciakami zadzierającymi nosa. Odetchnęłam z ulgą. Zgodnie z nowym, wakacyjnym postanowieniem miałam lepiej dostosować się do osób w moim wieku, ale myśl o szalonej imprezie rodem z serialu działała na mnie trochę przerażająco. Mama oglądała namiętnie takie programy, zachwycona blichtrem nastoletniego życia, a ja miałam ochotę jedynie krzyknąć do telewizora, żeby w końcu poszli odrabiać zadania domowe, zamiast rozbijać mafię, otwierać bary czy łazić wszędzie w negliżu.

– Zdziwiła mnie właśnie godzina – powiedziałam, zadowolona, że origami pasuje i dla dwudziestolatki, i sześciolatki.

– Nie wycofujesz się? – zapytał chłopak, patrząc na moje odbicie w lusterku.

Spojrzałam na niego i aż mnie przeszedł drobny dreszcz.

– Bartek, daj spokój, oczywiście, że nie – wtrąciła Zuza. – Jedziemy.

Uśmiechnęłam się pod nosem i spuściłam wzrok. Zapowiadał się ciekawy dzień.

– Zazwyczaj przemieszczamy się zbiorkomem lub na rowerach, ale Konrad mieszka na obrzeżach miasta i jesteśmy dziś paskudnie leniwi – dodała.

– Nie możemy dać się zwariować – wyjaśniła ­Lidka. – Ekologia jest ważna i codziennie trzeba brać ją pod uwagę przy naszych wyborach, ale główna odpowiedzialność ­powinna spaść na korporacje, nie sumienie szarego ­obywatela.

– Dobra, młoda, przynudzasz – uspokoił ją brat.

– Nie można pozwolić jej się rozgadać – szepnęła do mnie Oliwia.

– Słyszałam to! – usłyszałyśmy oburzenie z przedniego siedzenia i wybuchnęłyśmy śmiechem.

W końcu podjechaliśmy pod zdobioną bramę prawie w środku lasu. Bartek wystawił rękę przez szybę i nacisnął przycisk wideofonu.

– Dzień dobry – odezwał się mężczyzna z głośników.

– Dzień dobry, Bercik – powiedział chłopak i pomachał do kamery. – Przyjechaliśmy na urodziny Amelki. Bartek, Lidka, Oliwia, Zuzka i nasza nowa koleżanka, Lena.

– Dobrze, dobrze. Nie musisz się meldować za każdym razem – usłyszeliśmy piknięcie i po chwili brama zaczęła się otwierać.

– Bercik jest pomocą domową u Szulców – wyjaśniła Zuza, widząc moją zaskoczoną minę.

Tylko kiwnęłam głową i obserwowałam półdziki ogród, przez który przejeżdżaliśmy. Do tej pory takie sceny widziałam tylko w ekranizacjach powieści mojej ukochanej Austen. Podjechaliśmy pod odnowiony dworek i wysiedliśmy z samochodu. Od razu wybiegła do nas mała dziewczynka i wskoczyła Bartkowi na ręce.

– Cześć, smarkulo – powiedział i poczochrał ją po włosach. – Wszystkiego najlepszego.

– Masz dla mnie LEGO? – zapytała, delikatnie się odsuwając i zakładając na siebie ręce.

– A kto jest twoim najlepszym przyjacielem?

– Tata! – odparła od razu dziewczynka i zeskoczyła na ziemię.

– Ech! Wybaczam, bo sam go uwielbiam. Gdzie Kondzio?

– Lata gdzieś. – Mała wzruszyła ramionami i rozejrzała się po przyjezdnych. Zmrużyła oczy, zauważywszy mnie.

– Proszę – powiedziałam zdenerwowana, wręczając jej upominek. Nie przypuszczałam, że nawet sześciolatka mog­ła mnie stresować, ale biorąc pod uwagę okoliczności i wystawną rezydencję, która mnie onieśmielała, wybaczyłam sobie te nerwy.

– Ooo! – ucieszyła się małolata. – Wiesz, że to jest z Japonii? To taki kraj w Chinach, gdzie mieszka Mulan.

Nie udało nam się powstrzymać wybuchu śmiechu, dlatego Amelka zmierzyła nas wzrokiem. Utkwiła we mnie zaintrygowane spojrzenie i bałam się, że zacznę się pocić ze stresu.

– Jesteś narzeczoną Konrada?

– Nie, nie, nie, nie – powiedziałam szybko.

– Szkoda. Chciałam, żeby był ślub. Nigdy nie byłam na ślubie.

– Dzidku, są przereklamowane – wtrąciła się Zuzka.

– Co to znaczy?

– Hej – uspokoił je Bartek, bo zauważył, że Lidka już chce zacząć pogadankę. – Może o równości małżeńskiej nieco później. Młoda, w bagażniku masz zestaw od naszej czwórki. To łódź piracka.

Dziewczynka pisnęła i pobiegła otworzyć samochód. Równocześnie otworzyły się drzwi dworku i pojawiła się w nich korpulentna, ale przepiękna kobieta, której uśmiech widoczny był z daleka. Zbiegła po schodach i od razu wyściskała wszystkich, nawet mnie.

– Przepraszam – powiedziała. – Przyjaciele Konrada są moimi przyjaciółmi. Anna Szulc.

– Lena Dąbrowska – przedstawiłam się cicho. Mama kolegi wydawała się dziwnie znajoma.

– Piękne imię – skomentowała.

Pomyślałam, że kobieta jest taką osobą, która musi powiedzieć coś miłego, nawet jeśli to tak właściwie nieistotny szczegół jak imię, które nadano po urodzeniu.

– Konrad mówił, że od niedawna mieszkasz w Warszawie – zagaiła pani Szulc.

Miałam wrażenie, że moje ciało kłuje setka lodowatych szpilek. Nie byłam gotowa na pogaduszki z dorosłymi, przełknęłam ślinę.

– Od czwartku – powiedziałam prawdopodobnie jeszcze ciszej i zerknęłam bezradnie na Zuzkę. Na szczęście domyśliła się, że czułam dyskomfort. Znała mnie dwa dni, a już… mnie znała.

– Kiedy przyjadą dzieci? Mogę pokazać Lenie ogród? Gdzie pani zgubiła Konrada? – zasypała ją pytaniami, na które pani Szulc musiała odpowiedzieć.

Po chwili pojawił się brat solenizantki i cała uwaga skupiła się na nim.

– A gdzie Sebastian? – spytał Konrad, szukając drugiej rudowłosej głowy wśród nas.

– Musiał zostać z dzieciakami – odezwała się Oliwia.

– Ma czwórkę młodszego rodzeństwa – wyjaśniła mi Zuzka.

– Coś wymyślę – powiedział Konrad i popatrzył na mamę, prawdopodobnie licząc, że to właściwie ona coś wymyśli.

Pani Szulc od razu podjęła decyzję, że całą rodzinę Stefanowskich trzeba przywieźć na imprezę córki, więc wysłała jednego człowieka z obsługi, by to załatwił.

Przyjęcie urodzinowe rozpoczęło się punktualnie. Konrad zdradził nam, że dzieci z grupy Amelki zostały przywiezione mikrobusikiem z dwoma opiekunkami – stażystkami z przedszkola. Zazwyczaj na takie wydarzenia zapraszano też rodziców, ale większość z nich odmówiła pani Szulc udziału, tłumacząc się obowiązkami zawodowymi. Kobieta nie chciała rozczarować córki, a ta marzyła, żeby wszyscy jej najlepsi przyjaciele (dwadzieścioro dzieci) pojawili się na urodzinach. Gdy pani Szulc zaproponowała przejęcie opieki nad pociechami na całe sobotnie popołudnie, nawet rodzice z innych grup chcieli skorzystać z zaproszenia.

Wkrótce po przybyciu całej przedszkolnej ekipy pojawił się również samochód z Sebastianem i jego rodzeństwem. Dzieci od razu ruszyły do szalonej zabawy z innymi dziećmi. Mama Konrada sama organizowała wszystkie aktywności i wygibasy dla najmłodszych. Zawsze wydawało mi się, że tacy ludzie zatrudniają animatorów, a tu pani Szulc mnie zaskoczyła. Dla sześciolatków wszystkie atrakcje były wspaniałe, nawet ja byłabym zachwycona – zawody, na których koniec każde dziecko wygrało dyplom i słodycze, gigantyczna zabawa w ciepło-zimno prowadzona w rozległym ogrodzie czy pieczenie pianek przy ognisku – pomysł zaczerpnięty z ulubionej bajki małej Amelki.

W końcu zarządzono przerwę na koncert. Oliwia usiadła z gitarą pod wierzbą i zaczęła przygrywać piosenki uwielbiane przez najmłodszych. Doskonale wiedziała, jak dobrać repertuar. Przedszkolaki słuchały z zainteresowaniem i śpiewały razem z nią. Kawałek Mam tę moc wciąż był hitem i zaklinaczem młodych dziewczynek.

Trzymałam się na uboczu. Z jednej strony obawiałam się, że moja obecność przeszkadza, z drugiej wiedziałam, że prawdopodobnie nikt nie zwraca na mnie uwagi.

– Uwierzyłabyś, że grupa sześciolatków potrafi zrobić taki hałas? – zagadała Zuzka, zbliżając się. – Pomyśleć, że jeszcze niedawno sami tacy byliśmy.

– Nigdy taka nie byłam – odezwałam się.

– Jak to?

Gdybyśmy znały się nieco lepiej, opowiedziałabym jej historię o tym, jak nauczyłam się czytać. Miałam pięć lat i długo przebywałam w szpitalu na kompleksowych badaniach. Z pomocą wolontariuszy od biblioterapii nauczyłam się składać litery, sylabizować, a potem czytać całymi zdaniami. Po planowym zabiegu i powrocie do domu przeczytałam wszystkie pozycje z biblioteczki dziadków. Wielu z nich nie rozumiałam, większość nie miała żadnych ilustracji, ale tak nauczyłam się spędzać czas z nosem w książkach. Przedszkole i towarzystwo innych dzieci stały się dla mnie nudne.

– Należę raczej do cichych osób – powiedziałam zamiast tego, choć wciąż zgodnie z prawdą.

– Zdążyłam zauważyć.

– Czym zajmują się rodzice Konrada? – odważyłam się zapytać.

– Ojciec jest szefem mafii, a matka prowadzi dom publiczny.

– Serio? – Na mojej twarzy odmalowało się przerażenie.

W warszawskim świecie wszystko było według mnie możliwe, w tym takie sytuacje. Zuzka na szczęście wybuch­nęła przyjemnym śmiechem.

– No weź, to tylko żart. Spokojnie. Jego tata pochodzi z Szulców, więc podejrzewam, że część kasy odziedziczył. Prowadzi fundację i właściwie wszystko, co się tutaj w okolicy dzieje, jest w pewnym sensie zasługą jego wsparcia. Ale to tutaj… – Zuza pomachała palcem wokół ogrodu – …to zasługa jego mamy. Jest twórczynią takiej restauracji na Starych Bielanach. „Śniadaniówka”.

– Gdzieś to już chyba słyszałam – zastanowiłam się ­głośno.

– Każdy chyba słyszał. To prawdziwy warszawski hit. Od rana do wieczora możesz zjeść tam najlepsze śniadania na świecie. Czasami nawet zapraszają panią Szulc do telewizji.

– Śniadaniowej? – zapytałam i roześmiałam się, rozbawiona własnym żartem.

– Dokładnie tak. To trochę tacy nasi przybrani rodzice, wiesz? Są wspaniali dla Konrada i Amelki, ale dla naszej paczki też są dużym oparciem. Jeżeli masz problem, idziesz do nich i od razu pomogą wymyślić rozwiązanie. Co innego u Lizaków…

– Rodziców Lidki? Są złymi ludźmi?

– Gorzej. Lili i Bartolinio mają najsłodszych rodziców na świecie, takich do rany przyłóż. Dosłownie. Ciągle by tylko przytulali, pocieszali i karmili czekoladą.

– To chyba też miłe.

– I pyszne, ale czasami potrzebuje się czegoś innego. Oczywiście uwielbiam ich szalenie. Są tak zgranym małżeństwem, że można pozazdrościć. Patrzysz na ich relację i myślisz, że to przesłodzona komedia romantyczna. Wiesz, kiedyś myślałam, że są tacy tylko wtedy, kiedy mają gości, ale Lizaki mówią, że oni tak zawsze. Miłość dwadzieścia cztery na siedem. Miłe i przytłaczające równocześnie. Z kolei rodzice Sebastiana cały czas pracują. Zresztą dziwisz się im? Piątka dzieciaków na karku. Nie myśl, że są jakąś patologią. Mieli nieco pod górkę, ale już jest dobrze.

– A twoi rodzice?

– Mieszkam tylko z mamą.

– Też całe życie mieszkałam z mamą – powiedziałam. – I dziadkami.

– Wyczuwam czas przeszły?

– Wyjechała na dwa miesiące.

– I to wyjaśnia twoją obecność w Warszawie – dopowiedziała Zuzka.

Konrad wychylił się z altanki znajdującej się nieopodal basenu i nas zawołał. Towarzystwo po długich naradach wybrało grę planszową. Na stole rozłożono planszę z narysowaną mapą fikcyjnego świata, a dookoła rozstawionych było kilkaset elementów w różnych kolorach. Wskazali mi jej miejsce, wzięłam kilka kart do ręki.

– Dostaniesz smoki – powiedziała uśmiechnięta Lidka.

– Znam to z telewizji – odezwałam się, patrząc na wizerunek Daenerys. – Serial, nie grę. Moja babcia uwielbiała to oglądać.

– Musisz mieć zajebistą babcię – skomentował Bartek, wybierając krzesło naprzeciwko.

Uśmiechnęłam się delikatnie. Konrad machnął ręką w stronę przyjaciela.

– Kończcie z gadaniem, tłumaczę zasady, bo Oliwia i Lena jeszcze nie grały.

Gdy zaczął wyjaśniać skomplikowane zasady, bałam się, że wyjdę na głupią, ale po półgodzinie udało się rozpocząć rozgrywkę. Ileż to było emocji! Atakowaliśmy siebie nawzajem, zawieraliśmy sojusze, pozostali przekrzykiwali się i bez przerwy śmiali. Początkowo nie rozumiałam niczego, ale Zuza wyszeptała mi kilka szczegółów i ostatecznie to właśnie ja zostałam zwyciężczynią całej rozgrywki, choć chyba pierwszy raz w życiu grałam w coś bardziej skomplikowanego niż chińczyk.

– Nie kopiesz przypadkiem w piłkę nożną? – zapytała Zuzka. – Tworzymy zgrany zespół, przydałabyś się.

Po kilkugodzinnej grze musieliśmy wrócić do zabawy z głośnymi sześciolatkami. Przekonał nas do tego duży tort urodzinowy w kształcie latarni morskiej, dzieło pani Szulc. Był przepyszny, ale duża ilość cukru sprawiła, że maluchy dostały jeszcze więcej energii i trzeba było ich pilnować na każdym kroku.

Wieczorem położyłam się na leżaku przy oświetlonym basenie. Cały dzień w towarzystwie dzieciaków okazał się dla mnie dość obciążający. Nauczyciele powinni dostawać wszystkie pieniądze świata. Nie zauważyłam nawet, kiedy podszedł Bartek i usiadł obok.

– Cześć – powiedział.

Odważyłam się uśmiechnąć. 

– Słyszałaś o eksperymencie Arthura Arona?

– Nie wiem – odpowiedziałam szczerze i próbowałam sobie przypomnieć to nazwisko z zajęć fizyki lub chemii.

– To kanadyjski lub amerykański psycholog, który opracował teorię budowania bliskości. Wystarczy drugiej osobie zadać odpowiednie pytania i to pozwala na stworzenie dobrego związku.

Powoli pokiwałam głową z pobłażliwą miną.

– Nie wierzę w takie rzeczy.

– Dobra, skoro nie wierzysz, to niczego nie ryzykujesz. Mam propozycję. Zadajmy sobie te pytania.

Roześmiałam się. Przystojny chłopak proponował mi wzięcie udziału w eksperymencie naukowym, który miał sprawić, że się w nim zakocham. Też coś!

– Ty tak na serio? – zapytałam po chwili.

– Tak, tylko trzydzieści sześć pytań. Niczego nie ryzykujesz.

– I chcesz to zrobić teraz?

– Nie, wprowadźmy urozmaicenie. – Chłopak podniósł ręce i zaczął gestykulować. – Każde pytanie to osobna randka, a przy okazji pokażę ci moją Warszawę.

– Nie potrafiłeś mnie namówić na jedno spotkanie. Skąd pewność, że zgodzę się na prawie czterdzieści?

– A masz lepsze zajęcie na lato?

Nie pomyślałam o tym. Byłam skazana na dwa miesiące życia w stolicy, z tym zdążyłam się pogodzić. Zapomniałam jednak, że wiązało się to z próbą budowania głębokich przyjaźni czy nawet wchodzenia w związki na tak krótki czas. Z ojcem mogłam zaryzykować i inwestować uczucia, w przypadku przystojnego chłopaka odległość później tylko by to utrudniała. Chciałam się zakochać, ale już wiedziałam, że Bartek nie jest odpowiednim kandydatem.

– Dziękuję za propozycję, ale odpuszczę – powiedziałam mimo wszystko ze smutkiem w głosie. – Jeżeli moglibyśmy wracać już do domu, byłoby dobrze.

Nie dał po sobie poznać, czy przejął się moją odmową. Po prostu wstał.

– Zgarnę dziewczyny – rzucił.

Popatrzyłam za odchodzącym chłopakiem i żałowałam, że musiałam podjąć taką decyzję. Po dwóch miesiącach zostałabym ze złamanym sercem w małopolskiej wsi, a tęsknota tylko dodałaby mi zmarszczek i anibym się obejrzała, zmieniłabym się w starą dziwaczkę, którą wszystkie dzieciaki wytykają palcami.

Bezpieczniej było zakochiwać się w bohaterach literac­kich.

Rozdział czwarty: Nieoczekiwana wiadomość

Minął tydzień od przeprowadzki. Gdybym musiała podsumować go w tabelce, stwierdziłabym, że należał do zaskakująco udanych. Powoli wspólne przebywanie z ojcem nabierało kształtu. Czasami nawet udało nam się porozmawiać, głównie o tym, co akurat wyświetlało się na ekranie telewizora, ale od czegoś trzeba zacząć. Adam zaopatrzył księgozbiór w swoim mieszkaniu w kilka pozycji na temat bezmięsnej kuchni, dzięki czemu mogłam eksperymentować. Nigdy nie będę tak zdolną kucharką jak babcia, ale gdy odkryłam, że łączenie smaków jest nieco podobne do tworzenia dzieł sztuki, gotowanie stało się łatwiejsze.

Środowy wieczór spędzałam w swojej sypialni, próbując skupić się na czytaniu, ale coś nie dawało mi spokoju. Czy tak miały wyglądać następne dwa miesiące? Gotuję, czytam książki za zamkniętymi drzwiami i wpatruję się w sufit… Podniosłam się z kanapy i wyszłam do salonu, gdzie Adam oglądał wiadomości i jadł odgrzany obiad na kolację.

– Jutro idę na spotkanie kółka dyskusyjnego do biblioteki na Maczka – oświadczyłam i podeszłam do stolika, żeby nalać sobie herbaty.

– Widzę, że ci się tam spodobało – uśmiechnął się i wziął kęs wytrawnego naleśnika ze szpinakiem.

– Nie wiem, czy mi się podoba, ale chcę mieć jakieś zajęcie na wakacje.

– Jestem pewien, że organizują też coś w roku szkolnym – powiedział, kiedy przełknął.

Wzruszyłam ramionami.

– Być może, ale co mi do tego?

– Jak pójdziesz tu do liceum, to pewnie będziesz chciała korzystać z zajęć pozalekcyjnych.

Zmrużyłam oczy, a na moim czole pojawiła się ta irytująca pionowa zmarszczka.

– Dlaczego miałabym pójść tutaj do liceum? – zapytałam niepewnie.

– Sylwia ci nie mówiła?

Przestałam nalewać herbatę do kubka i zaczęłam wpatrywać się w ojca, chociaż myślami odpłynęłam do rozmowy sprzed kilku tygodni, kiedy mama postanowiła pojechać za Nathanem do Hollywood. Mówiła wyraźnie, że zdjęcia potrwają niecałe dwa miesiące, a ja w tym czasie zamieszkam u swojego biologicznego ojca. Po kilku dniach podniesionych głosów (ze strony mamy) i ponurego milczenia (moja działka) wydawało mi się, że doszłyśmy do kompromisu. Zmroziło mnie i odłożyłam imbryk na podstawkę ze świeczką.

– Muszę zadzwonić – powiedziałam niemrawo i wróciłam do pokoju.

Miałam wrażenie, że moja jasna cera stawała się coraz bledsza. Uznałam, że nie będę przejmować się liczeniem, która jest godzina za oceanem. Musiałam z nią porozmawiać i było mi obojętne, czy tam właśnie świta, czy zachodzi słońce, czy jest gdzieś pomiędzy. Wybrałam numer, który mi udostępniła, i czekałam na połączenie.

– Hello, darling – usłyszałam po chwili głos mamy w słuchawce. – Słyszysz, jak amerykańsko już brzmię? Tu jest wspaniale. Muszę ci wysłać zdjęcia!

– Czy to prawda, że idę tu do szkoły? – przerwałam jej.

Cisza po drugiej stronie była wystarczającą odpowiedzią.

– Myślałam, że to oczywiste – odparła po chwili.

– Nieprawda. Ustaliłyśmy, że to tylko na wakacje.

– Kochanie, mam teraz szansę na międzynarodowy sukces. Nie mogę tego zaprzepaścić. Myślałam, że to wiesz. Nathan załatwił mi rolę w swoim filmie, ale też w serialu, który ma już dwanaście lat. Na jeden odcinek, ale jak dam z siebie wszystko, to propozycje się posypią. Przecież o tym marzyłyśmy.

– To dlaczego mnie tu zostawiłaś, skoro zostajesz tam na dłużej? – nie wytrzymałam.

Bez babci i dziadka nic mnie w Polsce nie trzymało. Mog­łam z nią jechać. Mogło być inaczej. Mama nigdy nie liczyła się z tym, co dla nas byłoby najlepsze. Zawsze myślała najpierw o sobie. Matki powinny skupiać uwagę na dobru swoich dzieci, a nie na samorealizacji.

– Lentilku, przecież wiesz, że nie miałabym dla ciebie czasu, a tak spędzisz go trochę z tatą.

– Adam nie jest moim tatą – burknęłam do telefonu.

– Kochanie, na pewno wybrał dla ciebie dobre liceum i się stara. Od ciebie też tego oczekuję.

– Porzuciłaś mnie.

– Już nie bądź taka dramatyczna. Jesteś prawie dorosła. Jak mi się powiedzie, to spróbuję cię tu ściągnąć. Wcześniej niż później. Obiecuję.

Przymknęłam oczy, usiłując się uspokoić, chociaż tak naprawdę nie czułam wściekłości. Kochałam ją z całego serca, ale mieszkałam z nią siedemnaście lat i doskonale wiedziałam, jak często składała obietnice bez pokrycia. Na dobrą sprawę nie okłamała mnie, mówiąc, że zdjęcia potrwają dwa miesiące. Nie dodała, że po ich zakończeniu nie ma zamiaru wracać, a w świecie wielkiej Sylwii Dąbrowskiej to było szczytem szczerości.

– Ma… – zaczęłam, ale przerwała mi.

– Sweetie, muszę iść na brunch. Zadzwonię do ciebie niedługo. Miss you. Bye!

Rozłączyła się, a ja wpatrywałam się przez kilka minut w wygaszony ekran. Czy kiedykolwiek nadejdzie taki dzień, że mama najpierw pomyśli, a potem zrobi? Czy kiedykolwiek uwzględni mnie w swoich planach? Czasami zastanawiałam się, jakim cudem taka matka mogła doczekać się takiej córki. Czasami zazdrościłam jej tej spontaniczności i nieustannych prób zmiany życia na ciekawsze. Wprawdzie nigdy do tej pory nie spakowała walizki i nie uciekła za ocean, ale namiastki takiej impulsywności często towarzyszyły naszej codzienności. Dziadek się śmiał, że przez to tak wcześnie posiwiał. Jego jedyna córka szukała szczęścia w amatorskich teatrach, chwytała się dziwacznych, dorywczych prac i poznawała specyficznych ludzi na licznych imprezach. Jego jedyna wnuczka wolała układać origami, czytać książki czy sprzątać. To działało kojąco. Wzięłam głęboki oddech i odłożyłam telefon.

Pora dorosnąć.

Znowu.

Sięgnęłam po swoją piżamę i ruszyłam w stronę łazienki.

– Nie chcę o tym na razie rozmawiać – odezwałam się, przechodząc przez salon.

Adam lekko skinął głową.

– Może w weekend będziesz mógł mi pokazać liceum, które wybrałeś.

– Będzie mi bardzo miło.

– Przepraszam. Nie wiedziałam, że będziesz musiał się ze mną tak długo męczyć.

Być może chciał coś odpowiedzieć, ale zamknęłam się w łazience. W takich chwilach schowanie się pod prysznicem wydawało mi się jedyną opcją. Gdy odkręciłam kran, myślałam, że łzy polecą wraz z wodą. Jakie było moje zdziwienie, kiedy nawet to nie sprowokowało mnie do płaczu. Może mój organizm przeczuwał wcześniej, że zostanę w Warszawie i nie powinnam odczuwać rozczarowania.

W czwartkowe popołudnie pojawiłam się na spotkaniu w bibliotece jako pierwsza. Miałam nadzieję, że będę mile widziana. Skoro byłam skazana na Warszawę, na życie w obcym mieście, musiałam poznać to miejsce jak najlepiej. Gdy zauważyłam wchodzącego do sali Bartka, wiedziałam dokładnie, co chcę powiedzieć. Był już nieco oswojony, to nasze trzecie spotkanie, wystarczyło się odezwać. Nic trudnego. A jednak. Uśmiechnął się i przez moment wydawało mi się, że zapomniałam wszystkie powitalne zdania, które miałam ułożone w głowie. Gorzej! Miałam wrażenie, że zapomniałam wszystkich słów, jakie kiedykolwiek istniały i jakie kiedykolwiek znałam. Opanuj się, dziewczyno. Przymknęłam oczy, wzięłam głęboki oddech, a kiedy otworzyłam je z powrotem, zdobyłam się na uśmiech. Bartek musiał potraktować to jako zachętę, bo wziął sąsiednie krzesło, ustawił je oparciem do przodu i usiadł na nim.

– Czy twoja propozycja jest nadal aktualna? – udało mi się odezwać.

Zerknął na mnie, a uśmiech na jego twarzy wydawał się jeszcze szerszy.

– Skąd ta nagła zmiana? – zapytał.

– Jednak przyda mi się przewodnik po waszym mieście.

– Warszawa da się lubić. Sama się przekonasz.

Zanim się zorientowałam, pozostali członkowie kółka dyskusyjnego pojawili się w pobliżu. Przesunęłam się nieco do tyłu, żeby nie rzucać się w oczy. Miejsce po mojej prawej stronie zajęła Zuza, co przyjęłam z wdzięcznością. Obawiałam się, że będę za często spoglądać w lewo, na Bartka, a tak istniała szansa, że koleżanka będzie mnie zagadywać. Pani Kasia przybiegła, zanim wybiła osiemnasta, i od razu rozpoczęła dyskusję.

– Dzisiaj porozmawiamy o przyjaźni. Ulubione, znienawidzone, dobre wzorce, słabe tropy. Czas start!

– Legolas i Gimli – odezwała się moja sąsiadka. – Nie ma innej opcji. Najlepsza książkowa przyjaźń. Na przekór okolicznościom, pochodzeniu. Osoby z tak różnych środowisk, a darzą się szacunkiem i wsparciem.

– Pójdę w tradycję. Ania Shirley i Diana Barry. Rozkwitały przy sobie.

– A dla mnie Percy Jackson i Grover.

– Rany, który to był Grover? Riordan wydał chyba milion książek i już mi się poplątało.

– Ten satyr, który od samego początku czuwał nad Percym.

– Tak, ale jeżeli chodzi o twórczość Ricka Riordana i przedstawioną przyjaźń – wtrąciła Lili – to ja bym jednak stawiała na trio: Magnus, Hearth i Blitz.

– A teraz to już przeginasz. Nie pamiętam tych ­bohaterów.

– To z tej serii o mitologii nordyckiej. Łączą cechy wymienionych przez was bohaterów: człowiek, elf, krasnolud. Pomijam już setki przypadków, kiedy ratowali sobie życie, ale są przyjaciółmi również w takich zwyczajnych, pozafantastycznych relacjach. Nauczyli się języka migowego i rozumieli dosłownie bez słów.

– Dobrze, kilka przykładów za nami. A jakich wątków nie cierpicie, jeśli chodzi o przyjacielskie relacje?

– Nienawidzę, jak autor na koniec wszystkich ze sobą ustawia w pary. Super, wojna się skończyła, ale dlaczego od razu musi być wątek romantyczny? Co się stało z platoniczną przyjaźnią?

– Zgadzam się z tobą w więcej niż stu procentach.

Przysłuchiwałam się tej dyskusji i wiedziałam, że nadeszła moja szansa. Musiałam coś powiedzieć, ale było to trudne. Ścisnęłam delikatnie lewą dłoń tak, że paznokcie wbiły mi się w skórę. Może nie był to najlepszy mechanizm radzenia sobie z silnymi emocjami, ale działał.

– Czasami może się to udać – odezwałam się, a spojrzenia wszystkich skierowały się na mnie. – Najlepszą książkową przyjaźń, jaką znam, sportretował David Nicholls w powieści Jeden dzień. Opowiedział dwudziestoletnią historię przyjaciół, którzy ostatecznie stali się dla siebie kimś więcej. Nie raziło to, że pojawił się tam wątek romantyczny, bo Emma i Dexter nawet wtedy, gdy byli skłóceni, byli dla siebie. Zresztą pada tam takie zdanie: „Dex, kocham cię, ale już cię nie lubię”. Czasami przyjaźń jest właśnie taka.

– Boskie zdanie. Muszę je sobie zapisać. – Oliwia od razu wyjęła notes ze swojej torebki. – Podasz jeszcze raz tytuł?

Podyktowałam koleżance nazwisko autora i książkę. Udało się. Nie tylko powiedziałam coś na temat, ale jeszcze wzbudziłam zainteresowanie. Rozejrzałam się po grupie. Prawdopodobnie pierwszy raz w życiu pomyślałam, że może nie powinnam ograniczać własnych przyjaźni do powieściowych bohaterów lub członków rodziny.

– A ja uwielbiam – zaczął Sebastian, ale przerwał, by podrapać się po brodzie – kiedy w książce poznajemy grupę przyjaciół ze zmienną dynamiką pomiędzy nimi. To bardziej życiowe. Nie razi mnie nawet, jeśli autorzy później swatają takich bohaterów, ale też bez przesady. Nie każda osoba na zakończenie powieści musi mieć drugą połówkę.

– Powiedz to Cassandrze Clare – rzuciła uśmiechnięta Lidka.

Kolejną godzinę wypełniły rozmowy o książkowych inspiracjach i przyjaźniach przedstawianych na kartach różnorodnych powieści. Analizowaliśmy fabuły pod wieloma względami, szukaliśmy wad nawet w ukochanych wątkach i dzieliliśmy się przykładami przygód świetnie zrealizowanych na papierze. Właściwie, poza tamtą jedną wypowiedzią, nie odzywałam się zbyt wiele, ale kiwałam głową w odpowiednich momentach, więc i tak czułam się aktywną członkinią dyskusji.

Po spotkaniu poszłam do łazienki, żeby umyć kubek. Byłam z siebie zadowolona. Miałam świadomość, że prawie w tym samym gronie spędziłam ostatnie sobotnie popołudnie, ale okoliczności sprawiły, że wydobycie z siebie głosu było dla mnie wyzwaniem. Wracając do sali, wpadłam na korytarzu na Bartka i odetchnęłam z ulgą, kiedy w ostatniej chwili udało mi się uniknąć zderzenia. To dopiero byłoby krępujące.

– Jeżeli chcesz, mogę odprowadzić cię do domu i będziesz mieć z głowy pierwsze pytanie – powiedział od razu.

– Cóż za entuzjastyczne podejście – wyrwało mi się.

– Mówiłem, że umiem się dostosować – odparł, przeczesując palcami włosy. Przez moment zastanawiałam się, czy ten gest u chłopaka jest naturalnym odruchem czy raczej podpatrzył go u hollywoodzkich amantów. Jeszcze nie znałam odpowiedzi.

– Pozbieram tylko swoje rzeczy i możemy iść.

Ruszyłam w stronę sali bibliotecznej, żeby zabrać moją zieloną torbę z kącika, w którym siedzieliśmy. Rzuciłam niezdarny uśmiech w stronę krzątającej się tam jeszcze Zuzki i opuściłam budynek. Bartek akurat odczepił swój rower ze stelaża.

– Pierwsza warszawska zasada według nieistniejącego podręcznika napisanego przeze mnie: rower jest obowiązkowy. Przy tych korkach tak ratuje skórę, że jeszcze mi podzię­kujesz.

– Nie jeździłam chyba od dziesięciu lat. Myślałam, że zdam się na zbiorkom.

– Ta opcja też ma sporo zalet, ale mimo wszystko jesteś bardziej zależna od wszechświata, motorniczych i rozkładów.

Ruszyliśmy w stronę ulicy Magiera. Bartek prowadził swój dwukołowiec pomiędzy nami. Spodobało mi się to. Taka bariera sprawiała, że czułam się swobodniej.

– Pozwól w takim razie, że zadam pierwsze pytanie. Gdybyś mogła zaprosić do siebie na obiad kogokolwiek ze świata, żywego lub nie, kto by to był i dlaczego?

Zrobiłam wielkie oczy. Czegoś takiego się nie spodziewałam i nie miałam pojęcia, kogo wybrać. Chciałam zrobić dobre wrażenie, rzucić nazwisko, które sprawi, że będę wyglądać na nieco ciekawszą osobę, niż w rzeczywistości byłam.

– Myślę, że William Turner – powiedziałam szybko tonem, który, miałam nadzieję, był pełen pewności siebie, a może nawet nonszalancji.

– Tego pirata z Karaibów? – zapytał Bartek zdziwiony.

Pokręciłam głową, punkt dla mnie. Czy te pytania były w ogóle na punkty?

– Nie, chodzi o takiego malarza, od którego rozpoczął się nurt impresjonistyczny. Cenię sobie jego styl i łudzę się, że dzięki tej znajomości miałabym odwagę sama tak malować.

– Nie wiedziałem, że malujesz.

– Nie maluję, ale w tym rzecz, że chciałabym – odpowiedziałam z delikatnym uśmiechem. Był jeszcze jeden powód, dla którego nazwisko Turnera pojawiło się w mojej głowie od razu, ale nie musiałam się do tego przyznawać. Wolałam sprawiać wrażenie natchnionej artystki niż bezradnej dziewczyny. – A ty? Kogo byś zaprosił?

– Ciebie.

– Zabawne, zaiste zabawne. Nawet nie wiesz, co lubię.

– To mi powiesz. A co do odpowiedzi na serio, to zabrzmi to kiczowato, ale Kurta Cobaina. Lubię Nirvanę i czasami wydaje mi się, że urodziłem się o trzydzieści lat za późno. Lata dziewięćdziesiąte musiały być super. Wtedy ta muzyka znaczyła coś więcej. Poza tym dzielimy datę urodzin.

Przystanęłam w miejscu i przez chwilę mogłam wpatrywać się w jego plecy. Nie wierzyłam jego słowom. Czy to jakaś opatrzność lub przeznaczenie wysyłały mi znaki? Nie wiedziałam, ale nie mogąc się powstrzymać, zaczęłam się tak histerycznie śmiać, że aż musiałam złapać się za brzuch. Bartek się odwrócił i patrzył na mnie, zdziwiony.

– Ej, grungejest retro, ale nie do śmiechu. Wręcz przeciwnie.

Otarłam pojedynczą łzę i się wyprostowałam.

– Przepraszam. Nie śmieję się z twojego ulubionego gatunku.

– To z czego?

– Z dzielenia urodzin.

– Spróbujesz wyjaśnić?

Kiwnęłam lekko głową, a kącik ust nieświadomie podniosłam do góry. Nici z bycia tajemniczą malarką.

– Gdy zadałeś pytanie, od razu w mojej głowie wyszukałam kogoś znanego, kto urodził się lub zmarł w moje urodziny. Kiedyś niemal na pamięć znałam hasło na Wikipedii o dziewiętnastym grudnia. Prawdopodobnie gdybym dłużej zastanowiła się nad odpowiedzią, padłoby inne nazwisko.

– Też zaczerpnięte z artykułu?

Wzruszyłam ramionami, ale widząc, że Bartek też się uśmiechnął, odetchnęłam. Nie musiałam się przejmować, co sobie o mnie pomyśli.

– Masz specyficzne poczucie humoru, ale dobrze. Zastanów się teraz dłużej: kogo byś chciała zaprosić?

Ruszyliśmy znów przed siebie, a ja delikatnie przymknęłam oczy, starając się zwizualizować osobę, z którą chciała­bym porozmawiać. Zdałam sobie sprawę, że odpowiedź znałam wcześniej, ale nie wiedziałam, jak ją ubrać w słowa.

– Zabrzmi to banalnie, ale chciałabym zjeść obiad z moimi dziadkami – odezwałam się. Nie chciałam wnikać w szczegóły i opowiadać nowo poznanemu chłopakowi o tym, że straciłam ich oboje w ciągu kilku tygodni. Ta rana była wciąż zbyt świeża. Na szczęście znaleźliśmy się już pod blokiem ojca, więc mogliśmy się pożegnać.

– Spotkamy się jutro? – zapytał Bartek.

– Naprawdę masz pomysł na trzydzieści pięć ran… spotkań?

– Wiesz, jak to jest. Jeżeli ktoś wyjątkowy nie chce zgodzić się na jedną randkę, to trzeba być bardziej kreatywnym.

– Skąd poczucie, że jestem wyjątkowa?

– Otacza cię taka aura.

Wchodziliśmy na niebezpieczny grunt. Jego słowa sprzed tygodnia o najpiękniejszej kobiecie na świecie czy prawdziwej miłości ciągle dzwoniły mi w uszach. Jakaś część mnie chciała, żeby było w nich ziarnko prawdy, ale nie byłam na to jeszcze gotowa. Teraz, kiedy wiedziałam, że jestem skazana na Warszawę na dłużej niż dwa miesiące, mogłam przynajmniej spróbować.

– Skończyłam czwarty tom tego twojego Pottera – zmieniłam temat, żeby przypadkiem Bartek znów nie rzucił górnolotnych deklaracji.

– O, i jak?

– Dobrze się czyta, ale ta Rowling zupełnie nie umie w sport.

– To znaczy?

– Quidditch ma bezsensowne zasady, jedna sekunda może całkowicie pokrzyżować mecz lepszej drużyny.

– Przecież tak samo jest w piłce nożnej. Lepsza drużyna może przez przypadek stracić gola.

– No to chociażby to, że w szkole trenują przez cały rok, niemal od świtu do nocy, a mają tylko trzy mecze. W ciągu całego roku.

– Muszą się uczyć, to priorytetowe, ale nie mogą wypaść ze sportowej formy.

– Dobrze, panie mądry, a jak wyjaśnisz trybuny podczas Turnieju Trójmagicznego i zadania z jeziorem? Kilka godzin widzowie wpatrują się w taflę i czekają. Nie przypominam sobie, żeby mieli kamery i telebimy w czarodziejskim ­świecie.

– W sumie… – zastanowił się Bartek. – Tak samo przy labiryncie. Siedzi tłum i patrzy na krzaki. Weź, Lena! Nie psuj mi mojej ukochanej serii. Nie możesz wykazywać błędów logicznych w tych książkach.

– Dopiero zaczynam – odpowiedziałam z uśmiechem.

– A i tak nadal chcę się spotkać. To jak z jutrem? Widzimy się w porze obiadowej?

– Nadal nie wiesz, co lubię jeść.

– Zaufaj mi.

Podyktowałam mu swój numer telefonu i weszłam do bloku. Zanim przekroczyłam próg mieszkania, musiałam się uspokoić. Nie wiem dlaczego, ale moje serce zaczęło bić nieco szybciej niż zwykle. Może było to właśnie to uczucie, o którym do tej pory czytałam tylko w książkach? Bartek miał w sobie coś, skrywało się to w jego uśmiechu, oczach i tym, jak mówił. Chciałam spędzać z nim czas i bałam się go z zupełnie innych powodów niż większości ludzi. Ostatnie dni wywróciły moje życie do góry nogami, ale towarzystwo Bartka działało kojąco. Chciałam mu zaufać i czuć się bezpiecznie.

Rozdział piąty: Zaczęło się zwyczajnie

Nie mam siły za tobą biec. Dlaczego uciekasz? Odwróć się! Kim jesteś? Zaczekaj. Po przebudzeniu chwilę zajęło mi zorientowanie się, że pościg po gruzowiskach Warszawy był tylko złym snem. Nie wiem, dlaczego postapokaliptyczny świat pojawił się w mojej nocnej wizji, i nie mam pojęcia, kogo próbowałam złapać, ale pozostało we mnie lekkie uczucie niepokoju. Spojrzałam na zegarek i jęknęłam cicho. Przed zaśnięciem sprawdziłam terminarz Adama i wiedziałam, że zaraz zniknie na dwudziestoczterogodzinny dyżur. Z jednej strony nie chciałam poruszać trudnych tematów, ale musiałam się dowiedzieć, na co właściwie umówili się rodzice. Od tego zależała moja przyszłość. Narzuciłam zbyt dużą bluzę na piżamę i wyszłam do kuchni, skąd dobiegały dźwięki porannej krzątaniny.

– Jestem gotowa, żeby rozmawiać – powiedziałam od razu i założyłam ręce na siebie. Miałam nadzieję, że bojowa postawa doda mi pewności siebie.

– Co chcesz wiedzieć? – zapytał ojciec. Nalał kawy do drugiego kubka i usiadł przy wyspie.

– Wszystko, co powinnam. Co ustaliliście, gdzie pójdę do szkoły, co z moimi rzeczami w domu.

Unoszący się zapach był obezwładniający. Sięgnęłam po gorący napój i wypiłam łyczek.

– W każdej chwili możemy pojechać i zabrać wszystko, czego potrzebujesz i co chciałabyś tutaj mieć. Nasze ustalenia to właściwie był monolog twojej mamy.

– Ma to w zwyczaju.

– Musisz też prawdopodobnie wiedzieć, że formalnie nigdy nie wzięliśmy rozwodu.

Wyznanie ojca mnie zaskoczyło.

– Jak to? Przecież wysyłałeś alimenty.

– Tak, ale to była umowa między nami. Mną a twoją mamą.

– Dlaczego nigdy tego nie zrobiliście?

– Byłaś malutka, a my byliśmy zajęci. Dogadaliśmy się i nie potrzebowaliśmy mieszać do tego państwa. Mówię o tym, ponieważ dzięki temu mam możliwość zapisania cię do liceum. Mam znajomości w dwóch szkołach, więc nie będzie z tym problemu. Możemy też poszukać innych placówek.

– Mam teraz wybrać?