Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Trzydzieści trzy ofiary śmiertelne, ponad dwa i pół tysiąca spalonych domów, ponad miliard martwych i trzy miliardy poszkodowanych zwierząt. Ponad osiemnaście milionów hektarów buszu i obszarów rolniczych strawionych przez ogień. Straty oszacowano na co najmniej sto miliardów dolarów. Liczby budzą przerażenie, a przecież to, co nadejdzie – a nadejdzie na pewno – będzie jeszcze bardziej dramatyczne.
Tak wygląda katastrofa klimatyczna. Szymon Drobniak na własne oczy obserwował tragiczne skutki „czarnego lata” w Australii. Jako naukowiec widzi to, czego laicy jeszcze nie dostrzegają. Jako poeta z wielką wrażliwością opowiada o tym, jak ginie świat, który znamy. I ostrzega, że gwałtowne przemiany po tragicznym sezonie pożarów, które dotknęły ludzi i wyjątkowy świat australijskiej fauny i flory, wkrótce będą codziennością w wielu miejscach na świecie.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 270
W serii ukazały się ostatnio:
Marcelina Szumer-Brysz Wróżąc z fusów. Reportaże z Turcji (wyd. 2)
Ewa Stusińska Miła robótka. Polskie świerszczyki, harlekiny i porno z satelity
Andrzej Brzeziecki, Małgorzata Nocuń Łukaszenka. Niedoszły car Rosji (wyd. 2 zmienione)
Dawid Krawczyk Cyrk polski
Aleksandra Łojek Belfast. 99 ścian pokoju (wyd. 2 zmienione)
Peter Hessler Pogrzebana. Życie, śmierć i rewolucja w Egipcie
Peter Hessler Przez drogi i bezdroża. Podróż po nowych Chinach (wyd. 2)
Thomas Orchowski Wyspa trzech ojczyzn. Reportaże z podzielonego Cypru
Haruki Murakami Podziemie. Największy zamach w Tokio
Drauzio Varella Więźniarki
Paweł Smoleński Balagan. Alfabet izraelski (wyd. 2 zmienione)
Jan Pelczar Lecę. Piloci mi to powiedzieli
Mariusz Surosz Pepiki. Dramatyczne stulecie Czechów (wyd. 3)
Marta Wroniszewska Tu jest teraz twój dom. Adopcja w Polsce
Patrick Radden Keefe Cokolwiek powiesz, nic nie mów. Zbrodnia i pamięć w Irlandii Północnej (wyd. 2)
Antonio Talia Droga krajowa numer 106. Na tajnych szlakach kalabryjskiej mafii
Lars Berge Dobry wilk. Tragedia w szwedzkim zoo (wyd. 2)
Oktawia Kromer Usługa czysto platoniczna. Jak z samotności robi się biznes
Jelena Kostiuczenko Przyszło nam tu żyć. Reportaże z Rosji (wyd. 2)
Marek Szymaniak Zapaść. Reportaże z mniejszych miast
Roman Husarski Kraj niespokojnego poranka. Pamięć i bunt w Korei Południowej
Paweł Smoleński Irak. Piekło w raju (wyd. 3)
Ola Synowiec Dzieci Szóstego Słońca. W co wierzy Meksyk (wyd. 2 poprawione)
Marcelina Szumer-Brysz Izmir. Miasto giaurów
Paweł Smoleński Izrael już nie frunie (wyd. 5)
Lidia Ostałowska Cygan to Cygan (wyd. 3)
Jacek Hołub Beze mnie jesteś nikim. Przemoc w polskich domach
Jenny Nordberg Chłopczyce z Kabulu. Za kulisami buntu obyczajowego w Afganistanie (wyd. 3)
Anna Maziuk Instynkt. O wilkach w polskich lasach
Paweł Smoleński Wnuki Jozuego (wyd. 2)
Barbara Demick Zjadanie Buddy. Życie tybetańskiego miasteczka w cieniu Chin
Maciej Wasielewski, Marcin Michalski 81 : 1. Opowieści z Wysp Owczych (wyd. 3)
Andrzej Brzeziecki, Małgorzata Nocuń Armenia. Karawany śmierci(wyd. 2 zmienione)
Barbara Demick W oblężeniu. Życie pod ostrzałem na sarajewskiej ulicy (wyd. 3)
Wojciech Górecki Planeta Kaukaz (wyd. 4)
W serii ukażą się m.in.:
Paweł Smoleński Oczy zasypane piaskiem (wyd. 2)
Tomáš Forró Apartament w hotelu Wojna. Reportaż z Donbasu
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.
Projekt okładki Ola Szpocińska na podstawie projektu serii Agnieszki Pasierskiej
Projekt typograficzny i redakcja techniczna Robert Oleś / d2d.pl
Fotografia na okładce © by Matthew Abbott / Panos Pictures / Forum
Copyright © by Szymon Drobniak, 2021
Opieka redakcyjna Przemysław Pełka
Redakcja Magdalena Błędowska
Korekta Krystyna Stobierska, Katarzyna Juszyńska
Skład Alicja Listwan / d2d.pl
Konwersja i produkcja e-booka: d2d.pl
ISBN 978-83-8191-378-2
Mamie i Tomkowi – za pokłady cierpliwości z dala od Australii
Jestem biologiem, ptasiarzem, ekologiem ewolucyjnym. W dużym uproszczeniu oznacza to, że przyglądam się różnicom. Patrzę na życie – najczęściej ptasie, uskrzydlone życie – i pytam, czemu jedno różni się od innego. Po co się różni? Czy te różnice to tylko przypadek, czy może ukierunkowana zmiana, mająca temu konkretnemu życiu przysporzyć jakichś korzyści? Moja praca oznacza, że mogę jeździć w najniezwyklejsze miejsca na naszej dziwnej planecie – w poszukiwaniu zgrabnych biologicznych modeli, historii, których nie byłaby w stanie opowiedzieć mi polska przyroda, możliwości, jakich nie znalazłbym za przysłowiową miedzą. Uważam się przez to za szczęściarza: rzadko kiedy z irytacją wzdycham na myśl o „podróży służbowej”, najczęściej jest to przyjemnie łaskoczące uczucie podekscytowania. Oczekiwanie na to, co w nowym miejscu zobaczę, czego doświadczę, kogo spotkam, czyich opowieści wysłucham – nawet jeśli to „słuchanie” jedynie metaforyczne, zamknięte w protokołach eksperymentów, naukowych pomiarów i przyrodniczych obserwacji.
W ostatnich latach wiele z tych moich podróży zamieniło się w bycie świadkiem czegoś, o czym uczyłem się jeszcze w szkole. Wtedy nie przypuszczałem, że przyjdzie mi nudny podręcznikowy diagram oglądać w całej jego przerażającej, planetarnej skali i sile. Katastrofa klimatyczna. Większość opracowań wciąż odnosi się do niej bardzo łagodnie, eufemistycznie: globalne ocieplenie, zmiany klimatu, efekt cieplarniany. W pełni zgadzam się z decyzją wielu światowych mediów, by o zmieniającym się klimacie zacząć mówić w sposób, który przystaje do grozy naszego obecnego położenia. Bo podróżując w pogoni za nauką, miałem okazję tę katastrofę zobaczyć na własne oczy, choć z reguły jedynie jej małe okruchy, kawałki większej, niewidocznej jeszcze w całości układanki. Ot – maszerujące za rozchodzącym się ciepłem rośliny. Wahnięcia drzewnych i owadzich biologii, jakby wielkie pokrętło przesuwało kalendarze całych ekosystemów, biologicznych wydarzeń od wieków rozgrywających się w ściśle określonym czasie. Słabiej zabliźniające się rany w tropikalnych dżunglach.
Do czasu, aż moja praca przywiodła mnie do Australii. Kraj marzenie, pomyślicie. Raj na ziemi, prawda? Plaże, piasek, rafy, bajeczny busz, rude pustynie, miliony sposobów na życie, jakich nie zobaczy się nigdzie indziej. Byłem przygotowany na rzeczy smutne, owszem. Oznaki globalnego ocieplenia widać przecież na całym świecie. Nic jednak nie przygotowało mnie na to, czego doświadczyłem w pierwszym roku mojego mieszkania Down Under[1]. To nie był już wycięty pojedynczy kadr z filmu o zmianach klimatu. Nie był to podręcznikowy fakt, tabelka z rzędami liczb. Wpadłem w sam środek najgwałtowniejszego i najbardziej niszczycielskiego sezonu pożarów w Australii – i przez kilka miesięcy oglądałem na żywo film z przyszłości naszej planety.
Ta książka to zapis tego hipnotyzującego doświadczenia. To głos – nie tylko mój, lecz także wielu osób, które przy okazji pisania tej książki poznałem. Każdej w jakiś sposób dotkniętej przez to, co potem zastało ochrzczone „czarnym latem”.
Na kolejnych stronach mogę brzmieć pesymistycznie. Mogę brzmieć gorzko – bycie naukowcem staje się w dzisiejszych czasach szczególnym ciężarem. Mimo najszczerszych chęci badaczy całego świata wiele z gromadzonej przez nich wiedzy, w tym dotyczącej katastrofy klimatycznej, wciąż nie dociera do szerszej publiczności. Naukowiec wie z reguły trochę więcej – i wie, że to nie jest jałowa zgadywanka. Bo choć może zabrzmię trochę nienaukowo, nauka o klimacie jest obecnie wielką, krystalicznie przejrzystą szklaną kulą. Owszem, wielu rzeczy w tej kuli nie widać, zwłaszcza drobnych szczegółów, detali tego, jak może się skończyć era klimatycznej łagodności i jak może wyglądać antropocen[2] w pełnej okazałości. Ale uwierzcie mi: to, co my, badacze, w niej dostrzegamy, to przyszłość czarna, smutna i coraz bliższa teraźniejszości.
Dlatego też chyba powstała ta książka: żeby zrozumieć logikę państwa, które w swoim uporze, pomimo katastrofalnych doświadczeń, wciąż zmierza ku tej czarnej przyszłości. Żeby opisać emocje i doświadczenia, które już wkrótce mogą być udziałem reszty planety. I wreszcie – żeby zobaczyć, jak dziwnym jesteśmy gatunkiem, skoro doprowadzamy do czegoś takiego…
Nie próbujcie czytać Czarnego lata, poszukując jakiejś linearnej fabuły. Każdy rozdział to część większej układanki – ale też kawałek mający własne życie. Możecie więc skakać między nimi do woli, nie stracicie przez to żadnego ukrytego wątku – nie ma go tutaj. Potraktujcie te wszystkie historie jak odblaski majaczące na powierzchni tej kryształowej kuli. Strzępy waszego własnego losu.
Nigdy nie spodziewałbym się tego po Sydney, ale wygląda na to, że przyleciałem na front wojny. Lotnisko wydaje się puste, wysterylizowane ze zwyczajowej bieganiny. Jest trupio zimno, nieprzyjemnie. Tak będą wyglądać lotniska w przyszłości, kiedy już opanujemy sztukę latania indywidualnego, z wykorzystaniem osobistych napędów odrzutowych. Miejsca takie jak to staną się zbędne – nie będziemy już musieli się gromadzić, by wspólnie dać się wynieść ponad chmury. Tam, gdzie kiedyś stały sushi-standy, pachnące świeżo zmieloną kawą minikawiarnie i gąsienice równo ustawionych wózków bagażowych, teraz widać jedynie lekko spłowiałe prostokąty, ślady na twardej skórze lotniska pozostałe po intensywnej przeszłości. Sklepy i punkty usługowe – wszystkie poprzekreślane czerwono-białymi i żółtymi taśmami, niczym miejsca zbrodni. „We’ll be back soo” – głosi naderwana przez kogoś kartka, jakby chciał dać do zrozumienia, jak nierealistycznie optymistyczne było to obwieszczenie.
Wyrwany z błogiej nieświadomości snu, przechodzę pustymi korytarzami, drogę torują mi skinieniem ubrani w moro żołnierze. Za szklanymi taflami snują się anonimowe sylwetki w zielonkawych kombinezonach. Ciągle jeszcze oszołomiony szybkim lądowaniem (garstkę moich współpasażerów samolot wypluł w mgnieniu oka), składam powoli w jedną całość rozsypane kawałki rzeczywistości. Tak, jesteśmy na wojnie. Wróg jest wszędzie. Niewidzialne zwitki materiału genetycznego, nieruchome, niemalże pył; wedle standardów biologii trudno mówić tutaj o czymś żywym, ale trudno też o czymś martwym. Wszechobecne, zarazem chcą i nie chcą zrobić nam coś złego, perfidnie czekają i nie czekają na kolejną ofiarę, szykują i nie szykują się do lawinowej replikacji w cieple czyichś płuc. Koronawirus. Już pamiętam – leciałem samolotem pandemicznym.
Sam nie wiem, czy powinienem być dumny z tej nowomowy, czy raczej wstydzić się frywolności mojego myślenia w obliczu globalnej epidemii. Nigdy nie lubiłem latania i tej całej niemalże religijnej otoczki, jaka się z nim wiąże. Rytualnego zgadzania się na mikroupokorzenia. Tu należy zdjąć buty, dotknąć bosymi stopami brudu lotniska. Gdzie indziej podnieść ręce w geście niemego poddania się, powstrzymać od odruchowego osłonięcia miękkiego ciała skorupą ramion – i dać się prześwietlić, powierzyć maszynie akceptującej (lub nie) wszystkie nasze intymne, skrywane głęboko geometrie i kształty. Tam zaś należy pokazać nieczułym, niezainteresowanym oczom zawartość swojego życia, skrupulatnie upchaną w podróżnej torbie. Wirus – no cóż, on tylko to wszystko podrasował.
Bo teraz zrobiło się intensywniej. Jesteśmy w stanie permanentnego oblężenia, wznosimy wokół siebie fortece i chemiczne zasieki. Byleby tylko nie dopuścić do naszych ciał nawet nie mikroskopijnego – a nanoskopijnego – intruza. Na lotniskach bezimienne twarze skryte za płachtami masek cierpliwie wdychają opary swoich płuc, zupełnie nienawykłe do smakowania siebie w takich stężeniach. Czasami można wyczuć poirytowanie, czasami bliżej nieokreśloną rezygnację. Rezygnację z naszej ludzkiej wszechmocy – tutaj, na lotnisku, gdzie technologia jest tak namacalna i mierzalna, kapitulacja przed czymś niewidzialnym, co pozbawia nas świeżego powietrza i wolności wdychania go tak, jak chcemy, wydaje się jakoś symboliczna.
Wcześniej, jeszcze we Frankfurcie, przed boardingiem mijam pasażerów czekających na swój lot. Po lewej starsza pani jakby trochę zawstydzona trzyma palec wskazujący pod dolną krawędzią maseczki. Nie chce jej zdjąć, nie, ale ciężko jej się oddycha, wpuszcza więc pod nią więcej powietrza. Po prawej para, lecieli ze mną z Krakowa. On z kotwicą Polski Walczącej wyrysowaną na kawałku flizeliny zakrywającej nos i usta, ona w wersji udającej fragment torebki znanej marki. Kłócą się albo dyskutują – trudno stwierdzić, gdy tylko oczy migają znad materiału. Ona od czasu do czasu, pewnie by lepiej wyartykułować swoje myśli, ściąga palcem maseczkę na brodę, odsłaniając usta, jakby chciała, żeby potencjalne patogeny wystrzeliwane razem z jej słowami zaręczyły za to, co mówi. Rozglądam się dalej. Terytorium lotniska zostało skwantowane do rozdzielonych furkoczącą taśmą plastrów przestrzeni. Wszędzie, gdzie mogą powstawać kolejki ludzi, podłoga upstrzona naklejonymi krzyżykami, wskazującymi jedynie słuszne miejsca do stania. Zatrzymuję się przed telebimem instruującym, jak najlepiej myć dłonie. Obok mnie mała dziewczynka. Wpatrzona w animowaną instrukcję, z zapałem powtarza wszystkie ruchy. Jej małe palce splatają się w coraz bardziej niemożliwych konfiguracjach. Co jakiś czas przerywa – krytycznie lustruje wnętrza dłoni, jakby chciała się upewnić, że ta magiczna czynność już przyniosła efekt.
Zaraz wystartujemy. We wnętrzu kabiny unosi się ostrawy, piekący w nosie zapach wcieranego w dłonie żelu do dezynfekcji. W samolocie jesteśmy rozsadzeni tak, by możliwie jak najmniej krzyżowały się oddechy i nieopatrzne muśnięcia dłonią. Stewardessa recytuje wyuczoną mantrę, zapewniając o naszym mikrobiologicznym bezpieczeństwie, o nieuchronnej wygranej człowieka nad nanomaszynami choroby. Czeka mnie jeszcze przesiadka w Tokio – i mnóstwo wyrzutów sumienia. Będę lecieć nad coraz mniej wierzącą w wirusa Europą, nad pożarami Syberii i powodziami we wschodniej Azji. Nad światem, który po raz kolejny w ciągu ostatnich stu lat doświadcza katastrofy o rozmiarach globalnych. Nad światem, który dotąd zupełnie nie potrafił za te katastrofy wziąć solidarnie pełnej odpowiedzialności.
Na razie wygląda to na opowieść o nieproszonym wirusie, a nie historię czarnego lata. Bez obaw, czytasz właściwą książkę. Gdy na przełomie 2019 i 2020 roku australijski busz trawiły bezprecedensowe pożary, nikt pewnie się nie spodziewał, że zaraz po nich Australię i resztę globu dotknie kolejny kryzys. Świat nagle się zatrzymał, stanęły wszystkie krwiobiegi łączące jego poszczególne regiony. Gdyby kilka miesięcy wcześniej ktoś próbował mnie przekonać, że ruch lotniczy zamrze, że przez wiele dni nie zobaczymy nad naszymi głowami sylwetek odległych samolotów, ciągnących za sobą ogony smug kondensacyjnych – nie uwierzyłbym. Tak jak nie uwierzyłbym w takie spowolnienie aktywności przemysłowej, że mierzalnie spadną globalne emisje gazów cieplarnianych czy zapylenie największych metropolii świata. Nic dziwnego, że rzuciłem się na pierwszy możliwy lot pozwalający mi wrócić do pracy w Sydney. Dopiero sama podróż solidnie mną potrząsnęła.
Lot z Frankfurtu przebiegał całkiem normalnie, pomijając oczywiście ukrycie wszystkich ust i nosów za mniej lub bardziej frywolnie zaprojektowanymi maseczkami. Fotele przede mną zajmowało małżeństwo w średnim wieku. Ona instruowała partnera teatralnym szeptem, żeby brał bardzo płytkie oddechy i tylko jeśli akurat nikt obok nich nie przechodzi.
– Wirus też umie latać – dodała, jakby to miało zamknąć dyskusję. Po chwili jeszcze: – O sikaniu zapomnij.
W rzędzie obok dwójka chłopców; dostali po łapach, gdy uzbrojona w rękawiczkę dłoń stewardessy próbowała im podać zapakowany w folię wafelek. Skarceni poirytowanym wzrokiem matki, pokornie zrezygnowali z podszytej epidemicznym zagrożeniem potrzeby dogodzenia sobie czymś słodkim.
Samolot do Sydney wyglądał już jednak zupełnie inaczej. Nie wypełnialiśmy kabiny nawet w dziesięciu procentach. Tutaj wyraźnie ukłuło mnie znajome uczucie flight shame – a właściwie flygskam, biorąc pod uwagę szwedzkie korzenie tego słowa[3]. Nieważne, czy czujesz się tak dlatego, że dookoła ciebie coraz więcej mówi się o zgubnych skutkach emisji CO2 wynikających z ruchu lotniczego, czy też dlatego, że autentycznie wstydzisz się latania samolotem, skoro nakłaniasz jednocześnie swoich krewnych i przyjaciół do sumiennego gaszenia niepotrzebnego światła i rezygnacji z jedzenia wołowiny. W określeniu flight shame chodzi o świadomość robienia wielkiej szkody planecie samym aktem szybkiego przemieszczania się z punktu A do punktu B, co powiększa generowany przez każdego z nas ślad węglowy.
W dużym skrócie: ślad węglowy to twój wkład w nadprogramowe emisje gazów cieplarnianych w atmosferze. Nie, nie chodzi tutaj o oddychanie. Tu i ówdzie podnoszą się głosy – głównie tak zwanych klimatycznych denialistów[4] –że globalne ocieplenie między innymi dlatego jest oszustwem, że nie można ocieplić naszej planety dwutlenkiem węgla. Przecież wszyscy wydychamy go w ogromnych ilościach! Nasze ciała są w gruncie rzeczy dość wydajnymi silnikami, które spalają to, co do nich włożymy z jedzeniem – i wypuszczają niewidzialne kłęby tego bezwonnego, cięższego od powietrza gazu. Policzmy to w takim razie: każdy człowiek, oddychając w normalnym tempie, emituje każdej doby około jednego kilograma dwutlenku węgla. Nawet bez dokładania do tego wydechów zwierząt i roślin – również przecież korzystających z tlenu i produkujących CO2 – na wszystkich ludzi daje to zawrotne kilka milionów ton. Jest się czym przejmować? Oczywiście, że nie. Po pierwsze każdego roku nasz oddechowy dwutlenek węgla jest w stanie uzbierać na koncie emisyjnym ludzkości niecałe trzy miliardy ton. Dla porównania: roczna emisja CO2 ze spalania paliw kopalnych w skali światowej to ponad trzydzieści pięć miliardów ton tego gazu. Lecz zapominamy tu o jeszcze jednym szczególe. Wydychany przez nas dwutlenek węgla nie jest wcale jakimś niedawnym wynalazkiem ludzkości, nie zaczęliśmy go przecież produkować dopiero w ostatnim czasie. Wydychanie CO2 – podobnie jak zjadanie węgla z każdą kanapką, cukierkiem, jabłkiem czy kawałkiem mięsa – to część odwiecznego „młyna”, w którym cyrkuluje energia na Ziemi. Nasza własna, „biologiczna” emisja CO2 doskonale równoważy się z węglem, który przyswajamy; uwolniony przez nas dwutlenek węgla bez najmniejszego problemu wchłaniają rośliny na lądzie i w oceanach, a potem poprzez kolejne ogniwa łańcuchów pokarmowych trafia on z powrotem na nasze talerze jako jedzenie.
Rzecz ma się zupełnie inaczej z dwutlenkiem węgla emitowanym, gdy jedziemy samochodem do pracy albo lecimy samolotem. Ten CO2 pochodzi z węgla, który – gdyby nie człowiek i jego zachłanne drążenie w czeluściach Ziemi – na miliony lat pozostałby uwięziony pod jej powierzchnią. Dołączając do tego węgla tlen i spalając go w każdej porcji benzyny czy gazu ziemnego, uwalniamy do atmosfery CO2, który nigdy do tego wielkiego węglowego cyklu Ziemi nie powinien trafić. To jest nasz ślad węglowy: nadwyżka kumulująca się w atmosferze i rozstrajająca doskonale wyregulowany mechanizm ziemskiego klimatu. Ile tego dokładnie jest, trudno policzyć. Jeden kilometr podróży jednego pasażera szybkobieżnym pociągiem kosztować będzie Ziemię dodatkowe sześć do trzydziestu gramów dwutlenku węgla. Samochodem – to już około stu siedemdziesięciu gramów CO2. Podróż samolotem (wliczając równoważniki CO2 wynikające z emisji innych gazów cieplarnianych, takich jak tlenki azotu) to już ponad ćwierć kilograma dwutlenku węgla. Przejechanie się samochodem z Krakowa do Warszawy oznacza środowiskowy koszt blisko pięćdziesięciu kilogramów CO2 (pięćdziesiąt razy więcej niż nasza dobowa „emisja” oddechowa!). Pociąg na tej trasie wyemituje tylko od dwóch do dziewięciu kilogramów dwutlenku węgla. Z kolei samolot z Krakowa do Sydney obciąży środowiskowy rachunek ponad trzema tonami (sic!) nadmiarowego CO2. Cholernie dużo.
Nawet biorąc pod uwagę „okoliczności łagodzące”. Jakie?
Po pierwsze, doskonale zdawałem sobie sprawę, że polecieć muszę. Zbyt długo odwlekałem powrót do swoich obowiązków w Sydney, rozgrzeszając się nieustannym nakazem work from home, pracyz domu.Po drugie, jakkolwiek absurdalnie to zabrzmi, dokładnie sprawdziłem alternatywę dla lotu samolotem. Tu miałem dość łatwe zadanie: kilka lat temu poznałem Szwajcarkę, która oprócz oryginalnego hobby, polegającego na fotografowaniu wszystkich napotkanych znaków drogowych przedstawiających zwierzę, miała również obsesję na punkcie swojego śladu węglowego.
Sophie Mauer pracowała jako specjalistka laboratoryjna od hodowli nitkowatych bakterii zielonych na Politechnice Federalnej w Zurychu (ETH). Spotkaliśmy się, gdy przez dwa lata pracowałem na Uniwersytecie Zuryskim. Trudno powiedzieć, czy to dziedzina jej zainteresowań (biologia sinic), czy może coś innego pchnęło ją do radykalizmu klimatycznego – dość, że na długo przed popularnością flygskam Sophie i jej podobni torowali drogę nowemu podejściu do ograniczania śladu węglowego. Taka postawa wymagała sporo samozaparcia. Sophie na przykład konsekwentnie rezygnowała z latania. Nie zawsze się to udawało, w świecie połączonym gęstą pajęczyną samolotowych linii czasami była to jedyna racjonalna opcja podróżowania. Jednak w rzeczywistości, w której w ciągu jednego dnia można zaznać czterech pór roku, a w ciągu jednego tygodnia odwiedzić wszystkie typy naturalnych ekosystemów na Ziemi, taki świadomy wybór – wyłączenie się z oczywistej dla wszystkich wygody – niesamowicie mi imponował. Zwłaszcza biorąc pod uwagę pracę Sophie. Badaczki i badacze są jedną z grup zawodowych najbardziej przyczyniających się do lotniczego śladu węglowego. Nie chcąc być wykluczonym z bieżącego życia naukowego, wielokrotnie podejmowałem decyzję o podróży lotniczej na bliższe czy dalsze konferencje i sympozja. Każdego roku setki tysięcy naukowców przemieszczają się w ten sposób po całym świecie. W ogromnej większości przypadków – jak się okazało w 2020 roku, ku niedowierzaniu wielu ludzi nauki – niepotrzebnie, bo spotkania doskonale sprawdzają się w formatach całkowicie lub częściowo wirtualnych.
Apogeum swojej proklimatycznej determinacji Sophie osiągnęła w roku 2014. Plan był następujący: dostać się z Genewy do Darwin w Australii, nie korzystając z samolotu. Przed wyprawą do Sydney ze szczegółami przypomniałem sobie niezliczone godziny, jakie Sophie spędziła, planując swoją podróż. Misterna sieć połączeń kolejowych na trasie Genewa–Moskwa–Pekin–Szanghaj (w większości za pośrednictwem Kolei Transsyberyjskiej) plus zdobyte szczęśliwym trafem miejsce na komercyjnym kontenerowcu płynącym z Chin do Australii pozwoliły Sophie dostać się za nieco ponad dwa i pół tysiąca dolarów amerykańskich i w niecałe sześć tygodni do Darwin.
Innymi słowy – rozwiązanie było mi znane. Czy byłem gotowy na sześć tygodni i dwa i pół tysiąca dolarów? Nie. Zawsze lubiłem myśleć o sobie jako o kimś klimatycznie odpowiedzialnym, biorącym na serio los własnej planety. Tak, planety właśnie. Nie od wczoraj wydawało mi się, że mówienie o przyszłości „świata” albo „ludzkości” to rodzaj rozcieńczania winy, przemycania gdzieś między wierszami nadziei, że ja sam, osobiście, nigdy nie zostanę pociągnięty do odpowiedzialności za sprowadzenie na Ziemię klimatycznego kryzysu. Planeta – to jest perspektywa, która powinna przyświecać każdemu człowiekowi. Wizja uratowania przed zagładą nie ludzkości, ale pięknego kawałka kosmosu, całkiem wyjątkowego według aktualnej wiedzy o wszystkich innych planetach (zarówno w naszym, jak i w innych układach słonecznych). Mimo to siedziałem w kabinie kolejnego samolotu. Absurdalność tej sytuacji była wręcz namacalna. Kiedy wyjeżdżałem z Australii w marcu, w przededniu koronawirusowego kryzysu, rany po ognistym lecie jeszcze się nie zagoiły, choć jesienne ochłodzenie dawało już wytchnienie od najgorszych dni lata, kiedy na niebie nie było słońca, ptaków i koloru. Wciąż jednak niepokojąco wiele czerwonych kropek pulsowało na mapce w podręcznej aplikacji pożarowej, w którą zaopatrzony był niemalże każdy mieszkaniec Nowej Południowej Walii. Nie potrafiłem otrząsnąć się z wrażenia, że zdradzam swoje własne ideały.
W czasach normalnego ruchu lotniczego każdy z tysięcy samolotów lądujących w Sydney byłby wypełniony pasażerami po brzegi, jak przystało na kraj niemalże uzależniony od tego rodzaju transportu. Co kilkanaście sekund z kołujących po płycie lotniska maszyn wysypywaliby się roześmiani pasażerowie, każdy ze swoją historią właśnie odbytej podróży, każdy z wyrazem oczywistej oczywistości wymalowanym na twarzy. Latanie w Australii to nie obrzęd, uroczystość celebrowana od czasu do czasu, uświęcona trudną do zaakceptowania ceną i poczuciem robienia czegoś, co robi na co dzień niewielu. Dla Australijczyków jest to równie naturalne jak wskakiwanie do porannego autobusu. Australia, odizolowana od reszty świata jak mało które państwo, polega na lataniu właśnie, nie tylko w ruchu międzynarodowym. Zabawne to trochę, zwłaszcza kiedy pomyślimy o przezwisku, jakie otrzymała dawno temu. Oz. Kraina, do której można się dostać – i z której można uciec – tylko lecąc. Wewnątrz własnego kraju Australijczycy również przemieszczają się głównie samolotami; podróż pociągiem jest dostępna jedynie na krótkich trasach, w dużych aglomeracjach, gdzie składy kursują między zaludnionym centrum i podmiejskimi sypialniami. Podróż samochodem – cóż, trudno sobie wyobrazić taką wycieczkę przez australijski interior. Aby nie stanąć w dziczy z braku paliwa, trzeba by wieźć ze sobą przynajmniej kilka kanistrów benzyny. Latanie to po prostu część australijskiego stylu życia, co zresztą sami Australijczycy uwielbiają powtarzać. Stylu życia, który – powiedzmy to sobie szczerze – Australijczycy kochają. Wciąż w ruchu, ze wzrokiem zafiksowanym gdzieś na horyzoncie, często overseas. Bo w Australii rzadko mówi się „za granicą”. W kraju oblanym ze wszystkich stron oceanem wyjeżdża się właśnie „za morza”.
Czasami mam wrażenie, że jest w tym jakaś doza samooszukiwania się. Trudno byłoby posądzić przeciętnego Australijczyka o klimatyczną naiwność. W Australii spotkałem na swojej drodze bardzo różnych ludzi, nie wszyscy z takim samym zapałem chcieli dyskutować o globalnie zmieniającym się klimacie – nic zresztą dziwnego. Australia jest pod względem politycznym spolaryzowana i wielu sympatyków obecnego rządu oraz premiera Scotta Morrisona otwarcie przyznaje się do mniejszych lub większych wątpliwości co do realnej skali zmian klimatycznych. Klimat, obok migracji i praw mniejszości, to dzisiaj część polityki, czy tego chcemy, czy nie. Musimy powoli przyzwyczajać się do świata, w którym kredyty węglowe[5], węglowe offsety i bilanse emisji gazów cieplarnianych staną się podstawową polityczną walutą. Paliwa kopalne są zasobem skończonym, lecz wciąż stanowią realną dźwignię w energetycznej strategii wielu krajów, zwłaszcza w rękach populistów, którzy odmawiają rezygnacji z ich powszechnego wykorzystania na rzecz racjonalnych, ale mało popularnych – bo społecznie niekorzystnych – rozwiązań proklimatycznych. Mimo wszystko ogromna większość Australijczyków uznaje odpowiedzialność człowieka za napędzanie tempa zmian klimatycznych. To uznanie jednak w wielu przypadkach, z jakimi się spotkałem, kończy się na samej zainteresowanej osobie. Na jej/jego wolności dokonywania wyborów – choćby tych podróżnych. Niejednokrotnie ogranicza się do erudycji w towarzyskich rozmowach, uprzejmego kiwania głową i wyrazu zatroskania na twarzy za każdym razem, gdy pojawiają się kwestie klimatycznej przyszłości naszej planety. Wszystko, co sprzeczne z klimatycznym zdrowiem Ziemi, zostaje skrzętnie schowane: pod warstwą wymówek, pod złożonymi konstrukcjami wzniesionymi z usprawiedliwień, konieczności, przyzwyczajeń. Z pozorowanych oszczędności, wymogu zawodowej efektywności, chwilowej niedyspozycji zdrowotnej. W kraju, który z powodu zmian klimatycznych dotykają jedne z największych katastrof naturalnych, wciąż tli się klimatyczna schizofrenia. W codziennym życiu Australijczyk oddziela wielkoskalowe skutki globalnego ocieplenia od swoich indywidualnych decyzji. To typowe, nie tylko zresztą w Australii, „to nie ja”, „niech inni się wykażą” czy wreszcie „ten jeden raz nie zaszkodzi”.
Ale hej! – sam siedzę właśnie w ryczącym generatorze CO2 napędzanym naftą. Sam za tę „przyjemność” zapłaciłem. Sam też ułożyłem sobie w głowie parę racjonalnych wytłumaczeń, dlaczego muszę tu być, lecieć ponad kontynentami i oceanami. Między zimnymi ukłuciami flight shame czuję autentyczną fascynację naszą ludzką skłonnością do bagatelizowania wielkich katastrof – globalnych i niewidzialnych jednocześnie. Przecież wiedząc wszystko to co ja – jako biolog i ekolog – żaden racjonalny człowiek nigdy więcej nie postawiłby nogi na pokładzie samolotu. Nie wsiadłby do kopcącego diesla, nie zapłaciłby grosza za energię elektryczną okupioną tonami dwutlenku węgla wyrzuconego w atmosferę. Aż głupio przytaczać w tym miejscu tę analogię, ale cóż poradzę, że jest ona tak nieustająco trafna: żaba wrzucona do wrzątku wyskoczy z niego w mgnieniu oka, próbując ratować swoje życie. Ale dajmy tej żabie posiedzieć w wolno podgrzewanym naczyniu, a zorientuje się w powadze sytuacji pewnie dopiero wtedy, kiedy temperatura nieodwracalnie uszkodzi jej ciało – i na ucieczkę będzie już za późno.
Po przylocie mój cały świat został skompresowany do niecałych dwudziestu metrów kwadratowych hotelowego pokoju. Zgodnie z australijskim prawem wprowadzonym na czas pandemii każdy przybywający tu z zagranicy musi się poddać obowiązkowej dwutygodniowej kwarantannie w hotelu wskazanym przez władze stanowe.
Przyzwyczaiłem się do nowych granic mojej rzeczywistości. Poszarpana krawędź przeciwległego skrzydła hotelu, widocznego na wprost okien mojego pokoju, odkroiła od zewnętrznego świata marny ochłap: kawałek Hyde Parku z niewielkim rombem nieba na górze i wąskim fragmentem Elizabeth Street na dole. Nieważne, jak mocno przywrę do zimnej płaszczyzny szyby, jak boleśnie wytężę wzrok – niczego oprócz tego kawałka nie zobaczę. Mieszkańcy co chwila wyłaniają się zza lewej granicy mojego tymczasowego świata, by szybko zniknąć za prawą.
W parku takim jak ten jeszcze kilka miesięcy temu mordercze letnie upały i przesycone siwym dymem powietrze zbierały makabryczne żniwo. Przegrzane nieprawdopodobnym żarem latające lisy – największe nietoperze świata, których całe chmary snują się po wieczornym niebie w Sydney – padały na ziemię; całe stosy ich martwych, umęczonych ciał znajdywano na miejskich skwerach.
Teraz jest zima, późnolipcowy zmierzch po krótkim, chłodnym dniu. Hyde Park martwy – bez ludzi, bez wszechobecnych ibisów. Ktoś puka do drzwi. Tak, to dziś jest termin testu. Obowiązkowe badanie na obecność koronawirusa, przeprowadzane kilka dni po rozpoczęciu kwarantanny, a potem raz jeszcze pod jej koniec. Otwieram. Na hotelowym korytarzu stoi troje ludzi. Żołnierz, anonimowy za zieloną maską chirurgiczną, przy pasku ma przytroczony paralizator i coś, co wygląda jak wojskowy nóż. Czy sytuacja faktycznie wymaga tak drastycznych zabezpieczeń? Opiera się o spory wózek wypełniony po brzegi – nie zapasowymi mydełkami, ręcznikami i innymi hotelowymi przyborami, tylko zwałami pachnących apteką i szpitalem sterylnych wymazówek, zapakowanych w odkażony plastik szczoteczek służących do chwytania niewidzialnego życia na gorącym uczynku. Pozostała dwójka to lekarz – postawny mężczyzna ze spojrzeniem wyraźnie zmęczonym pielgrzymką, jaką dziś odbywa po korytarzach hotelu, zaglądając do niezliczonych gardeł i nozdrzy w każdym wieku, wszystkich płci i narodowości – oraz pielęgniarka ze wzrokiem utkwionym w pokreślonym długopisem formularzu rozpiętym na tekturowej podkładce. Kilka formalności, potwierdzenie imienia i nazwiska, litania objawów zakażenia koronawirusem, z której jestem przepytywany przez obsługę hotelu dzwoniącą co rano tuż po śniadaniu. Standardowy strzał prosto w czoło z przenośnego termometru. Chwila niepewności, po chwili kojący pisk obwieszcza moją – w zupełności normalną – temperaturę ciała.
– OK, proszę otworzyć drzwi na oścież i oprzeć się o nie plecami – słyszę. – Głowa wyżej. Proszę otworzyć usta. Szeroko. Będzie nieprzyjemnie.
Gdzieś w głębi gardła czuję długi próbnik. Lekarz skupia się na zadaniu; lekko przygryza dolną wargę, jakby chciał sobie w ten sposób pomóc. Po chwili przenosi uwagę na nozdrza. Kilka niezbyt delikatnych ruchów (jeśli zaraz nie skończy – kichnę).
– Już – kwituje, umieszczając cenną zdobycz w sterylnej fiolce.
Zaczyna tykać zegar, odliczając godziny do wyniku decydującego o moim losie. Pozytywny oznaczać będzie skazanie mnie na dodatkowe dziesięć dni w hotelowym limbo. Negatywny to krok bliżej do wyjścia stąd.
Zamykam za sobą drzwi. Pandemiczni kolędnicy pukają do pokoju obok. Słyszę stłumiony głos mojego sąsiada; to Filipińczyk, podobnie jak ja samotnie odbywający swoją kwarantannę. Dość słabo mówi po angielsku – słyszę, jak lekarz podnosi głos i zwalnia tempo wypowiadania słów w nadziei na bycie zrozumianym. W gardle ciągle czuję pozostałość badania, irytującą chropowatość pozostawioną przez wymazówkę. Poddałem się mu, chcąc się dowiedzieć czegoś o sobie, o moim ciele tu i teraz. Zabawne: to samo od dobrych kilkudziesięciu lat robimy naszej planecie. Całymi chmarami napadamy na nią, zaglądając jej do gardła, nozdrzy, pod pachy i do uszu. Mierzymy, stukamy, kruszymy, wydmuchujemy gazy i pyły, wysysamy płyny. Każda mrówka uczestnicząca w tym szaleńczym wyścigu marzy, by opisać innym swój kawałek podejrzanej planety. Opisać go tak, by pozostał w świadomości świata, ludzkości na zawsze. Pod względem sumienności i zmyślności w odkrywaniu Ziemi warstwa po warstwie doszliśmy do absolutnej perfekcji. Mimo że sam jestem naukowcem, zawsze, kiedy o tym myślę, onieśmiela mnie, na jak wiele sposobów potrafimy badać nasz świat.
Potrafimy smakować pojedyncze atomy. Potrafimy dowiercić się do miejsc, gdzie w maleńkich kieszonkach, zakonserwowanych setki tysięcy lat temu, śpią kawałki prehistorycznego powietrza. Uwięzione w lodzie albo skale, tkwią głęboko w ziemi, przez nikogo nieniepokojone, nikomu niesłużące do oddychania. Niezmienne. Umiemy je stamtąd wydobyć, podzielić każde takie mikrowestchnięcie planety nawet na jeszcze mniejsze – a potem każde z nich powąchać. Obejrzeć. Spróbować. Dowiadujemy się dzięki temu, że w takich prehistorycznych bąblach powietrza są zupełnie inne atomy niż w każdej porcji tego, co właśnie wciągasz do płuc.
Albo inny przykład: w bezmiarze oceanów dryfują na różnych głębokościach dziesiątki aparatów. Pozostawione same sobie w przerażającej ciemności, czasami tylko ocierają się o przemykające cielska nieznanych lewiatanów. Tam szumią jedynie sobie znanymi dźwiękami, próbkują elektrycznymi mackami słoność i temperaturę wody. Rejestrują bezcenny punkt danych, kropkę w bezmiarze nieskończoności. I zaledwie od czasu do czasu, wzbudzone od dawna zaprogramowanym i przewidzianym impulsem, wynurzają się na powierzchnię, na chwilę oddychając powietrzem i wysyłając swoją opowieść w eter – by chwilę potem zginąć na powrót w świecie bez światła i bez człowieka.
Oglądamy naszą Ziemię w pełnym negliżu; nie może się nigdzie schować. Patrzymy na nią z kosmosu – tam pozawieszaliśmy nasze oczy. Setki, tysiące oczu. Każde patrzy inaczej, każde mierzy trochę inne światło. W ten sposób potrafimy dokładnie powiedzieć, kiedy w ziemskiej atmosferze dzieje się coś złego. Bez najmniejszych wątpliwości odpowiedzieć na pytania o teraźniejszość i przyszłość naszego błękitnego domu. Tym bardziej szokujący – tym bardziej przygnębiający i przerażający – jest fakt, że najpotężniejszy gatunek zamieszkujący tę planetę tak bardzo ignoruje to, co roje aparatów i urządzeń oraz obsługujący je badacze mają do powiedzenia. A przecież z całą pewnością jeszcze wiele nie wiemy. Żyjemy na kuli o średnicy kilku tysięcy kilometrów. Zadowalająco znamy zaledwie promil jej powierzchniowych warstw, jeszcze mniej pewnie wiemy o wodach. Atmosferę zawsze traktowaliśmy jako coś oczywistszego, wiecznie ruchomy zbiór niżów i wyżów, prądów, strumieni, obłoków pary wodnej, przezroczysty zbiornik naszych krzyżujących się wdechów i wydechów. Ale w planetarnej skali atmosfera, i tak niepoznana jeszcze na wskroś, to tylko kożuszek gazu, przyklejona do skalno-wodnego globu otoczka o grubości tak nikłej, że gdyby Ziemię zmniejszyć do rozmiarów jabłka, atmosfera byłaby cieńsza od jego skórki.
Nie zrozummy się źle. Nie jest tak, a przynajmniej nie w stu procentach, że nasza ignorancja w kwestii zmian klimatu jest powszechna i całkowicie przez nas zawiniona. Mówimy o wiedzy rozciągniętej na przestrzeni dziesięcioleci, o mądrości, która nie powstała ot tak, w jednej chwili, objawiona ludzkości w sposób pełny w jednym konkretnym momencie. Może gdybyśmy zostali w taki właśnie sposób przygnieceni ciężarem tego, czym jest globalne ocieplenie, znacznie łatwiej byłoby nam nie tylko przyjąć je do wiadomości, lecz także aktywnie się mu przeciwstawić.
Jakie obrazy dotyczące zmian klimatu kojarzą się z dorastaniem i szkołą? Diagramy. Niezliczone diagramy w książkach popularnonaukowych, czasami też w szkolnych podręcznikach. Proces oddzielania klimatycznych realiów od naszego codziennego życia, odseparowywania ich od codziennych wyborów i decyzji zaczyna się właśnie od tych diagramów. Są uporządkowane. Pakiety zgodnie krążących strzałek, wskazujących, gdzie znajdują swoją drogę strumienie gazów cieplarnianych. Wszystko zorganizowane w zgrabny, czysty schemat. Strzałki często niebieskie, jakby zasugerowanie ich powietrznej lekkości było nieodzownym elementem wyobrażeń dotyczących atmosfery. Całość na tle idyllicznego zielonego krajobrazu. Zastanawia mnie w tych szkolnych wersjach wiedzy o globalnym ociepleniu brak jakichkolwiek mocnych słów. Wszystko opisywane jest bardzo technicznymi zwrotami. Efekt cieplarniany. Gazy szklarniowe. Cykl węglowy. Oczywiście pojawiają się złowrogie, najczęściej czerwone symbole, pokazujące uwięzione w ziemskim powietrzu ciepło. Jest sygnał apokaliptycznej przyszłości. Lecz jak do wyobraźni dziecka czy zmagającego się z dojrzewaniem licealisty ma przemówić sieć równych strzałek, wyzutych z emocji i dramatyzmu, wrysowanych w sielankowe widoczki pól uprawnych z symboliczną krową, zielonych pagórków i lasów, z wciśniętym gdzieś wstydliwie kominem fabryki? Jak ma zadziałać na podstawowe instynkty samozachowawcze człowieka słownictwo, które można określić jako co najmniej „bezpieczne”?
Od kilku lat zauważalny jest trend, by wreszcie nazywać rzeczy po imieniu. Pojawiła się więc w przestrzeni publicznej „katastrofa klimatyczna”. Pionierem był tutaj brytyjski „The Guardian”, za którego przykładem poszło wiele światowych mediów. I chociaż należałoby to przyjąć z jakąś ulgą – a jednocześnie nadzieją na mocniejsze zaktywizowanie ludzi – to klimatyczny katastrofizm stanowi wciąż niemalże wyłącznie domenę mediów i organizacji pozarządowych. Parlamenty, rady ministrów, państwowe departamenty i komórki, komisje, gremia i partie polityczne – oni wszyscy wciąż kluczą w labiryntach tych bezpieczniejszych, technicznych terminów. Zupełnie jakby się bali swoich wyborców. Lecz w końcu w polityce chodzi przede wszystkim o przetrwanie, dociągnięcie wszystkiego do kolejnych wyborów, wykonanie w trakcie kampanii kolejnego pozorowanego gestu w stronę przyszłości, aby zapewnić sobie kilka dodatkowych lat na tak zwanej politycznej scenie. A że szkolne programy i to, jak nauczana jest młodzież, stanowią w dużej mierze pochodne polityki właśnie – „katastrofa ekologiczna” nie zakorzeniła się szczególnie mocno w głowach najmłodszych. Choć przecież mówimy o końcu świata. A końca świata nie obchodzi, jak zgrabnie i oszczędnie, jak czysto i merytorycznie go opisaliśmy.
Nie chodzi mi tutaj o wyczerpujące rozprawienie się z klimatycznymi bzdurami i systematyczne wyłożenie klimatycznych prawd. Porozmawiajmy jednak o podstawowych faktach – przyda nam się to później, kiedy będziemy próbowali zrozumieć motywy i konsekwencje wyborów pewnej dalekiej, oceanicznej nacji zamieszkującej najmniejszy kontynent świata.
Ziemia się ociepla. Temu ociepleniu jesteśmy winni przede wszystkim my sami. Choć uwalniany przez nas w czasie spalania paliw kopalnych dwutlenek węgla stanowi jedynie niewielki procent gazu naturalnie krążącego w atmosferze i wodach Ziemi, jest on przyczyną katastrofy klimatycznej, która rozgrywa się na naszych oczach. Fakt, niełatwo w to uwierzyć. Jest to jeden z najtrudniejszych skoków myślowych, jakie należy wykonać, by w pełni zaakceptować fakt globalnego ocieplenia oraz ludzką za nie odpowiedzialność. Zasoby węgla w skali całej planety (związanego w postaci CO2, węglanów, związków organicznych, wyłączając paliwa kopalne) to nieco ponad czterdzieści pięć tysięcy gigaton. Różne pule węgla wchodzące w tę całkowitą ilość połączone są najrozmaitszymi przepływami: żywe organizmy wydychają węgiel, zjadają węgiel wraz z pożywieniem, CO2 uwalnia się z wód i jest przez wody absorbowany. W tej gigantycznej sieci połączeń emisje węgla pochodzące ze spalania paliw kopalnych faktycznie wyglądają na mikroskopijne. Tajemnica efektu tego małego procenta tkwi w jego nienaturalności. Mówimy tu o węglu, który nigdy nie powinien się znaleźć w atmosferze – a na pewno nie w takim tempie. Gdyby nie człowiek, węgiel w paliwach kopalnych pozostałby związany pewnie przez kolejne miliony lat. Uwalniając go w masowy sposób, uzupełniamy krążący w przyrodzie węgiel o stały naddatek. Jakkolwiek mały – kumuluje się, bo jest to węgiel stanowiący zawsze nadmiar w porównaniu z tym, co powinno krążyć w „zdrowej atmosferze”. Już teraz, ledwie w pierwszej ćwiartce XXI wieku, poziom CO2 w naszej atmosferze sięga czterystu części na milion (ppm) – nie notowaliśmy takiego w ziemskim powietrzu przynajmniej od trzech milionów lat. Wraz z tym lawinowym przyrostem poziomu CO2 – gazu doskonale pożerającego ciepło i zapobiegającego jego ucieczce w przestrzeń kosmiczną – obserwujemy przyrost temperatury. Jest nam najcieplej od około stu tysięcy lat. Co więcej, dobrze wiemy, że ten dodatkowy CO2 nie bierze się znikąd indziej, tylko właśnie ze spalania paliw kopalnych. A wiemy to dzięki wspomnianemu „smakowaniu atomów” węgla uwięzionych w prastarych bąbelkach powietrza.
To oczywiście obraz mocno uproszczony. W globalnym ociepleniu bierze udział, poza dwutlenkiem węgla, mnóstwo innych czynników. Jest para wodna, potężny gaz cieplarniany zatrzymujący ciepło przy powierzchni Ziemi. Jej coraz większe ilości trafiają do atmosfery wraz z podnoszeniem się średniej temperatury. Jest albedo Ziemi, czyli jej zdolność do odbijania światła słonecznego, słabsza w miarę znikania śnieżnobiałych pokryw lodowych wokół ziemskich biegunów. Jest rozmarzanie wiecznej zmarzliny, uwalniające do atmosfery coraz więcej metanu, kolejnego gazu cieplarnianego. Naukowcy są jednak zgodni, że to właśnie nadmiar dwutlenku węgla, stale dodawanego do wszystkich naturalnych emisji gazów cieplarnianych, stał się najważniejszym czynnikiem napędzającym globalne ocieplenie. I to właśnie stawia ten prosty, trzyatomowy gaz w centrum uwagi.
Dwutlenek węgla przypomina kreskówkowego Dumbo: węglowa głowa pośrodku i dwoje wielkich tlenowych uszu po obydwu stronach. Wystarczyło nieco ponad sto pięćdziesiąt lat, by konsekwentny naddatek w atmosferze tej niegroźnie wyglądającej cząsteczki zmienił naszą rzeczywistość w gigantycznej skali. Bo czy może być dla nas – ludzi – większa skala niż planetarna?
Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.
[1] Żartobliwe określenie Australii, znajdującej się „na dole” kuli ziemskiej.
[2] Nowa epoka geologiczna związana z działalnością człowieka i jego wpływem na środowisko naturalne.
[3] Dosłownie „wstyd z powodu latania”.
[4] Zgrabny neologizm z braku porządnego polskiego słowa. Od ang. denialist – ktoś, kto czemuś zaprzecza.
[5] Z ang. carbon credits lub emission credits – certyfikaty wymieniane między krajami oraz firmami, które pozwalają „dokupić” prawa do zwiększonych emisji CO2.
WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.
czarne.com.pl
Wydawnictwo Czarne
@wydawnictwoczarne
Sekretariat i dział sprzedaży:
ul. Węgierska 25A, 38-300 Gorlice
tel. +48 18 353 58 93
Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa
Dział promocji:
al. Jana Pawła II 45A lok. 56
01-008 Warszawa
Skład: d2d.pl
ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków
tel. +48 12 432 08 52, e-mail: [email protected]
Wołowiec 2021
Wydanie I