Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Poruszająca książka Viktora E. Frankla w wersji dla młodych czytelników!
Człowiek w poszukiwaniu sensu to klasyczne dzieło literatury obozowej, które od lat nie schodzi z list bestsellerów. Dzieło Frankla jest ponadczasowym studium życia w nazistowskich obozach zagłady ukazujące okrucieństwo Holokaustu. Jednocześnie to uniwersalna lekcja radzenia sobie z cierpieniem i znajdowania celu w życiu.
Wydanie dla młodych czytelników zawiera wspomnienia autora i skróconą wersję jego pism z zakresu psychologii. Książka została wzbogacona mapą, fotografiami, słownikiem terminów, wyborem listów i przemówień Frankla, a także kalendarium jego życia i ważnych wydarzeń Holokaustu. Dodatkowe materiały są cennym narzędziem do przyswojenia nauki płynącej z jego dzieła.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 178
Miałem piętnaście lat, gdy w ostatnim dniu przed wakacjami nasz nauczyciel języka angielskiego przedstawił nam listę około czterdziestu książek. „Chcę, żebyście latem przeczytali niektóre z nich – oznajmił. – Nie będę was potem z nich odpytywał, nie interesuje mnie, którą wybierzecie, i nie będę wam zadawał żadnych wypracowań na ich temat. Jednak każda stanowi wyjątkowe dzieło literackie, które odegrało w moim życiu ważną rolę. Jeśli tylko dacie im szansę, dopuścicie do siebie te historie i wsłuchacie się w opowiadające je głosy, być może inaczej spojrzycie na świat. Te książki mogą was odmienić”.
Większość tytułów była mi nieznana, bo choć osiągnąłem w swoim życiu etap, na którym zaczynałem odkrywać literaturę dla dorosłych i podchodzić do niej bardziej poważnie, niemal wszystko jeszcze było dla mnie nowe. Jako nastolatek zafascynowany zarówno czytaniem, jak i pisaniem uznałem jednak pomysł z listą lektur za ekscytujący; nazajutrz z samego rana wskoczyłem na rower i pognałem do pobliskiej księgarni, gotów podjąć rzucone nam przez nauczyciela wyzwanie. Długo rozmyślałem, od czego zacząć tę czytelniczą przygodę, i ostatecznie zdecydowałem się na Czy to jest człowiek Prima Leviego.
Książka ta wywarła na mnie głęboki wpływ. Dziś może się to wydać dziwne, ale w Irlandii połowy lat osiemdziesiątych nie uczyliśmy się w szkole o Holokauście. Nie licząc oglądanych w telewizji filmów wojennych i poświęconych drugiej wojnie światowej powieści dla młodzieży, które zdarzało mi się wypożyczać z biblioteki, po raz pierwszy zetknąłem się wówczas z tematem, który przez kolejne lata miał mnie tyleż fascynować, co przerażać. Tematem, który stał się nieodłączną częścią mojej własnej historii, mimo że urodziłem się ponad ćwierć wieku po wyzwoleniu ostatniego z obozów śmierci.
Jak to często z książkami bywa, pierwsza, która mi się spodobała, sprawiła, że sięgnąłem po kolejną, a potem po następną; wkrótce lista nauczyciela poszła w kąt, ja zaś pozwoliłem, aby to pisarze i ich opowieści dyktowali mi, w którym kierunku mam pójść. Pochłonąłem większość autobiograficznych pism Prima Leviego, a także dziennik Anny Frank i wspomnienia Eliego Wiesela, dorzuciwszy do tego kilka książek historycznych i – ciekawostka – biografię Hitlera. Wakacje zbliżały się ku końcowi, zdjęto ze mnie miarę na nowy mundurek szkolny, aż nagle pewnego dnia odkryłem książkę Viktora E. Frankla Człowiek w poszukiwaniu sensu. Jej tytuł mnie onieśmielił, wydała mi się jednak naturalną kontynuacją mojej edukacji i próby zrozumienia tego najstraszniejszego okresu w historii ludzkości, gdy zdawało się, że człowiek osiągnął szczyty okrucieństwa.
Książka Frankla, podobnie jak wcześniej dzieła Leviego, Wiesela czy Anny Frank, zrobiła na mnie olbrzymie wrażenie, zarówno po pierwszej lekturze w 1986 roku, jak i trzydzieści lat później, gdy przeczytałem ją ponownie, przygotowując się do napisania tej przedmowy. Uderzyła mnie w niej przenikliwość analizy doznań więźniów poddanych najbardziej dehumanizującemu z doświadczeń – zaskakująco pozbawiona wszelkiej goryczy, a zarazem pouczająca w opisach szoku, dezorientacji i strachu ofiar wyrwanych z rodzinnych domów i przewiezionych do nieznanego, przerażającego miejsca. Frankl pisze o zachodzących w umysłach procesach, dzięki którym więźniowie byli w stanie przystosować się do egzystencji za podłączonymi do prądu ogrodzeniami z drutu kolczastego, o podstawowych instynktach zmuszających ludzi do uczynienia absolutnie wszystkiego, co w ich mocy, aby po prostu pozostać przy życiu, a także o niszczącym wpływie obozów na psychikę tych, którzy przeżyli piekło, a po wyzwoleniu odnaleźli się w nowym, innym świecie i nieraz potrzebowali dziesięcioleci, żeby pogodzić się z tym, co ich spotkało.
Każe nam także zastanowić się nad tym, co właściwie znaczy „przeżyć”. Czy ktoś rzeczywiście „przeżył” obóz koncentracyjny? Nie jestem tego taki pewien: doświadczenie to okazało się dla wielu tak przytłaczające, wspomnienia tak makabryczne, a żałoba po utraconych bliskich tak wszechogarniająca, że w ich świadomości musiał to być ciężar nie do udźwignięcia.
Każde świadectwo osoby ocalałej z obozu jest inne i subiektywne, lecz u Frankla najbardziej zaskoczyło mnie jego głębokie przekonanie, że każda chwila ludzkiej egzystencji – szczęśliwa, smutna, szlachetna czy okrutna – składa się na nasze życiowe doświadczenie i jako taka powinna zostać zaakceptowana. U podstaw tej koncepcji leży stoicyzm, który wymaga czasu, aby go w pełni pojąć – myślę wręcz, że w tym celu trzeba by najpierw przejść przez to wszystko, co było udziałem Frankla – jednak to właśnie dzięki stoickiej postawie autor miał odwagę przetrwać codzienność obozu, a następnie wykorzystać swoje doświadczenia dla dobra innych. Tym samym dołączył do grona niezwykłych mężczyzn i kobiet gotowych bez lęku zagłębić się w największy mrok po to, by móc podzielić się ze światem swoimi przeżyciami – bez goryczy i użalania się nad sobą, a jedynie z gorącym pragnieniem, abyśmy coś zrozumieli i w przyszłości zapobiegli podobnym wydarzeniom.
Viktor Frankl wyprzedził swoje czasy, głosząc kontrowersyjną tezę, że nieodłącznym elementem życia więźnia jest wolność wyboru. W najbardziej ekstremalnych sytuacjach utrata nadziei oznaczała według niego poddanie się siłom ciemności. Jego analiza różnych typów ludzi – czy to strażników obozowych, czy więźniów – również zaskakuje; w swoich badaniach klinicznych obu tych grup wykazał się prawdziwą odwagą, która musiała szokować, a może nawet razić niektórych czytelników w 1946 roku, gdy wspomnienia Frankla ukazały się drukiem po raz pierwszy.
Dla mnie jednak najbardziej fascynującym wątkiem jego książki jest zgłębianie losów ofiar obozów po ich wyzwoleniu – osobiście wolę słowo „ofiara” niż „więzień”, to drugie sugeruje bowiem zasłużoną karę, podczas gdy „ofiara” podkreśla niewinność osoby maltretowanej. Nikt z mojego pokolenia i środowiska nie jest w stanie wyobrazić sobie emocji, jakie musiały walczyć ze sobą w umyśle kogoś takiego: poczuciu ulgi towarzyszyły dezorientacja i gniew. Myślę, że nikt z nas już tego nie zrozumie. Emocje i osobowość tych ludzi złamano w takim stopniu, że po traumie obozu czerpanie przyjemności z jakiegokolwiek aspektu życia stanowiło ogromne wyzwanie. Jak żyć wśród ludzi, gdy było się świadkiem najpodlejszych ludzkich zachowań? Każda z ofiar musiała się z tym zmierzyć; jednym udawało się to lepiej, innym gorzej, Frankl natomiast poradził sobie z tym na swój własny sposób: pisał.
Viktor Frankl zmarł, kiedy byłem dzieckiem, lecz jako autor podejmujący w swoich książkach próby zrozumienia Holokaustu miałem przywilej należeć do ostatniego bodaj pokolenia pisarzy, którzy mogli osobiście zetknąć się z ocalałymi z obozów. Podczas wieloletnich podróży odbyłem bardzo dużo takich spotkań. Chwile, gdy w domach kultury, salach, teatrach i na scenach festiwalowych na całym świecie różne osoby z widowni wstawały, aby podzielić się z innymi swoimi wspomnieniami, należą do najbardziej pouczających doświadczeń w moim życiu zawodowym. Na zawsze zachowam w pamięci późniejsze rozmowy w cztery oczy z takimi osobami, zaszczyt obcowania z nimi oraz lekkie poczucie zażenowania na myśl, że podczas gdy ja piszę, odwołując się tylko do wyobraźni, ich historie są prawdziwe, o wiele bardziej autentyczne i wstrząsające. W rozmowach tych, obok autorów innych dzieł, które pomagają nam zachować pamięć tamtych czasów, raz po raz przewijało się nazwisko Viktora Frankla oraz tytuł jego książki: Człowiek w poszukiwaniu sensu. I tak już pozostanie – to przecież jego spuścizna.
„Dlaczego wciąż tyle się o tym pisze?” To pytanie zdaje się często powracać. Myślę, iż dzieje się tak dlatego, że choć wszystkie wielkie dzieła beletrystyki, literatury faktu i pamiętniki wywołują dyskusje, emocje, a nawet krytykę, piękno literatury, w przeciwieństwie zwłaszcza do polityki czy religii, polega na tym, że akceptuje ona odmienne poglądy, zachęca do debaty i pozwala nam prowadzić ożywiony dialog z przyjaciółmi i najbliższymi. Nikomu nie dzieje się przy tym krzywda, nikt nie traci życia ani dachu nad głową. Viktor Frankl musiał to rozumieć, bo jego Człowiek w poszukiwaniu sensu jest właśnie taką książką: można ją czytać, cenić, można o niej dyskutować, a przede wszystkim dzięki niej pamięć o ofiarach pozostaje wiecznie żywa.
John Boyne
John Boyne jest autorem kilku powieści dla dorosłych i pięciu książek dla młodszych czytelników, w tym Chłopca w pasiastej piżamie.
Niniejsza książka może się już poszczycić niemal setką wydań w języku angielskim – nie licząc przekładów, które ukazały się w dwudziestu jeden językach. Same zaś wydania anglojęzyczne rozeszły się w liczbie ponad trzech milionów egzemplarzy.
Takie są suche fakty; nie powinno zatem dziwić, że dziennikarze amerykańskich gazet, a zwłaszcza amerykańskich stacji telewizyjnych, wymieniwszy uprzednio owe imponujące liczby, z reguły rozpoczynają wywiady ze mną od pytania: „Doktorze Frankl, pańska książka to absolutny bestseller; co pan sądzi o tak spektakularnym sukcesie?”, na co zwykle stwierdzam, że nie traktuję powodzenia swojej książki jako osobistego sukcesu ani osiągnięcia, lecz raczej jako potwierdzenie duchowej nędzy naszych czasów; skoro setki tysięcy ludzi sięgają po książkę, której tytuł wyraźnie nawiązuje do kwestii sensu życia, musi to być dla nich niezwykle aktualny i palący problem.
Jeszcze coś może tłumaczyć skalę oddźwięku mojej publikacji, a mianowicie fakt, że jej druga, teoretyczna część („Podstawy logoterapii”) zawiera poniekąd te same wnioski, do których czytelnik może dojść samodzielnie po lekturze poprzedzającej ją autobiograficznej relacji („Moje przeżycia w obozie koncentracyjnym”), która z kolei jest niczym innym jak egzystencjalną podbudową mojej teorii. Tym samym obie części uwiarygodniają się wzajemnie.
Powyższe kwestie nie zaprzątały jednak mej głowy, gdy w 1945 roku zasiadałem do pisania tej książki. A napisałem ją w ciągu dziewięciu dni, wielce zdeterminowany, aby ukazała się anonimowo. Tak też się stało i na okładce pierwszego, oryginalnego niemieckiego wydania nie widnieje moje nazwisko, chociaż w ostatniej chwili, tuż przed publikacją, uległem presji przyjaciół nalegających, aby autor został przynajmniej wymieniony na stronie tytułowej pierwszego wydania. Bez wątpienia pisałem ją jednak z głębokim przekonaniem, iż jako dzieło anonimowe nigdy nie przyniesie mi sławy literackiej. Zależało mi przede wszystkim na tym, aby posługując się konkretnym przykładem, przekazać czytelnikom, że życie ma sens w każdych okolicznościach, nawet tych najbardziej nieludzkich. Sądziłem, że jeśli przedstawię swoje przemyślenia w kontekście sytuacji tak skrajnej, jaką jest pobyt w obozie koncentracyjnym, zyskam dodatkowy posłuch. Czułem, że moim obowiązkiem jest wierne odtworzenie swoich doświadczeń, uważałem bowiem, że może to pomóc ludziom skłonnym do depresji.
Jest więc dla mnie czymś zaskakującym i wyjątkowym zarazem, że wśród kilkudziesięciu książek, które wyszły spod mego pióra, właśnie ta jedna, którą zamierzałem wydać anonimowo, aby za jej ewentualnym sukcesem nie stała konkretna osoba autora – że to właśnie ona stała się bestsellerem. Raz za razem pouczam więc swoich studentów, zarówno w Europie, jak i w Ameryce: „Nie gońcie za sukcesem – im bardziej ku niemu dążycie, czyniąc z niego swój jedyny cel, tym częściej on was omija. Do sukcesu bowiem, tak jak do szczęścia, nie można dążyć; musi on z czegoś wynikać i występuje jedynie jako niezamierzony rezultat naszego zaangażowania w dzieło większe i ważniejsze od nas samych lub efekt uboczny całkowitego oddania się drugiemu człowiekowi. Szczęście po prostu musi samo do nas przyjść i dotyczy to też sukcesu: sukces »przydarza się« nam, kiedy o niego nie zabiegamy. Trzeba słuchać, co nam podpowiada sumienie, a następnie realizować jego nakazy zgodnie ze swoją najlepszą wiedzą. Dopiero wtedy przekonacie się, że na dłuższą metę – powtarzam: na dłuższą metę! – sukces przychodzi właśnie do tych, którzy o nim nie myśleli”.
Czytelnicy mogą być ciekawi, dlaczego nie próbowałem uciec przed wszystkim, co zgotował mi los – i to zaraz po zajęciu Austrii przez Hitlera. Pozwólcie, że w odpowiedzi przytoczę w tym miejscu pewną historię. Na krótko przed przystąpieniem Stanów Zjednoczonych do drugiej wojny światowej zostałem zaproszony do konsulatu amerykańskiego w Wiedniu po odbiór wizy wjazdowej. Moi rodzice – starsi ludzie – byli w siódmym niebie; sądzili, że wkrótce uda mi się wyjechać z Austrii. Nagle jednak ogarnęły mnie wątpliwości. Szczególnie jedno pytanie nie dawało mi spokoju: czy rzeczywiście mogę dopuścić, aby rodzice samotnie stawili czoła czekającej ich przyszłości, groźbie, że – prędzej czy później – zostaną wywiezieni do obozu koncentracyjnego, a może nawet do tak zwanego obozu zagłady? Co jest moim obowiązkiem? Czy powinienem w pierwszej kolejności zatroszczyć się o swoje intelektualne dziecko, logoterapię, wybrać emigrację i żyzny grunt do pisania książek? A może raczej powinienem skupić się na obowiązkach, które jako syn miałem wobec swoich rodziców, i zrobić wszystko, co w mojej mocy, aby ich ochronić? Rozważałem wszystkie argumenty za i przeciw, lecz mimo to nie byłem w stanie podjąć decyzji; dylemat, z jakim miałem do czynienia, wprost wołał o „znak z nieba”, jak to się czasami mówi.
Pewnego dnia zauważyłem leżący na stole kawałek marmuru. Kiedy zapytałem ojca, skąd się tam wziął, odparł, że znalazł go w miejscu, gdzie narodowi socjaliści spalili największą synagogę w Wiedniu. Zabrał go ze sobą do domu, ponieważ był to fragment tablicy z dziesięcioma przykazaniami. Na marmurze widniała wyryta złocona hebrajska litera; ojciec wyjaśnił mi, że symbolizuje ona jedno z przykazań. Natychmiast zapytałem:
– Które?
On zaś odparł:
– Czcij ojca swego i matkę swoją, abyś długo żył na Ziemi.
W tej samej chwili postanowiłem pozostać razem z rodzicami, na tej ziemi, i zapomnieć o amerykańskiej wizie.
Viktor E. Frankl
Wiedeń 1992
Niniejsza książka nie aspiruje do tego, aby być wiernym zapisem historycznych faktów i wydarzeń; stanowi raczej zbiór osobistych doświadczeń – doświadczeń, które swego czasu stały się udziałem milionów więźniów. To naoczna relacja z pobytu w obozie koncentracyjnym, spisana przez jednego z ocalałych z pogromu. Jej celem nie jest uwypuklanie największych koszmarów obozowego życia, ponieważ te były nader często opisywane (choć o wiele rzadziej uznawane za prawdziwe), lecz przedstawienie niezliczonych drobnych udręczeń. Innymi słowy, książka ta spróbuje odpowiedzieć na pytanie: w jakim stopniu codzienna rzeczywistość obozu koncentracyjnego znajdowała odbicie w umyśle przeciętnego więźnia?
Do większości opisanych tutaj wydarzeń nie dochodziło w wielkich, dobrze znanych obozach, lecz właśnie w tych mniejszych, w których głównie dokonywano masowej eksterminacji. Niniejsza historia nie traktuje o kaźni wielkich bohaterów i męczenników, nie opowiada też o wszechwładnych kapo – zaufanych więźniach obdarzonych szczególnymi przywilejami – ani o postaciach znanych osób, które trafiły do niewoli. Nie koncentruje się zatem na cierpieniach wielkich tego świata, ale na poświęceniu, męce oraz śmierci olbrzymiej armii nikomu nieznanych i przez nikogo nieodnotowanych ofiar. To właśnie ci zwykli więźniowie, na których rękawach brak było rozpoznawalnych emblematów, byli obiektem największej pogardy kapo. Podczas gdy zwykli więźniowie jadali niewiele lub prawie wcale, kapo nigdy nie chodzili głodni; prawdę mówiąc, wielu kapo wiodło się w obozie lepiej niż na wolności. W traktowaniu podległych sobie więźniów przewyższali surowością niemieckich strażników, a okrucieństwem w biciu – esesmanów. Rzecz jasna, byli oni wybierani do sprawowania tej funkcji wyłącznie spośród więźniów o odpowiednich skłonnościach i charakterze i jeśli nie wypełniali tego, czego od nich oczekiwano, czekała ich natychmiastowa degradacja. Wkrótce też upodabniali się do esesmanów i strażników obozowych, można więc powiedzieć, że ich psychikę należy oceniać w tych samych kategoriach.
Osobie z zewnątrz łatwo jest wyrobić sobie mylny obraz obozowego życia – obraz zniekształcony przez sentymenty i współczucie. Ktoś taki niewiele wie na temat toczonej przez więźniów brutalnej walki o przeżycie. Był to bezlitosny bój o kawałek codziennego chleba i przetrwanie, o dobro swoje lub najbliższego przyjaciela.
Za przykład niech posłuży nam przypadek transportu, który – jak oficjalnie ogłoszono – miał przewieźć pewną liczbę więźniów do innego obozu; łatwo się jednak było domyślić, że celem tej podróży będą komory gazowe. Wybrani podczas selekcji chorzy i osłabieni więźniowie jako niezdolni do pracy mieli zostać przeniesieni do jednego z wielkich zbiorczych obozów wyposażonych w komory gazowe i krematoria. Selekcja stanowiła sygnał do bezpardonowej walki między więźniami – jednostka przeciw jednostce, grupa przeciw grupie. Liczyło się jedynie to, aby nasze własne nazwisko i nazwisko naszego przyjaciela nie znalazło się na liście ofiar, choć wszyscy zdawaliśmy sobie sprawę, że miejsce jednego ocalonego musi zająć inna ofiara.
Każdy transport zabierał określoną liczbę więźniów. Nie było ważne, których konkretnie, bo i tak każdy z nich był niczym więcej jak tylko numerem. W dniu przyjazdu do obozu (przynajmniej taką metodę stosowano w Auschwitz) wraz z innymi rzeczami osobistymi odbierano więźniom wszelkie dokumenty. Każdy miał zatem możliwość podszyć się pod dowolne nazwisko i zawód – i z różnych powodów wielu tak właśnie robiło. Władze obozowe interesowały wyłącznie numery przetrzymywanych. Numery te były zwykle wytatuowane na skórze, musiały być także naszyte w określonych miejscach na spodnie, kurtkę lub kapotę więźnia. Chcąc oskarżyć kogoś o jakieś wykroczenie, strażnikowi wystarczył tylko rzut oka na numer (jakże obawialiśmy się tych spojrzeń!) – nigdy nie pytał nikogo o nazwisko.
Powróćmy jednak do mającego wyruszyć konwoju. W takich chwilach brakowało czasu i chęci, aby roztrząsać kwestie moralne czy etyczne. Każdy więzień opętany był tylko jedną myślą: utrzymać się przy życiu przez pamięć czekającej na niego rodziny i ocalić najbliższych. Był zatem gotów na wszystko, by inny więzień – inny „numer” – zajął jego miejsce w transporcie.
Jak już wspomniałem, proces wyboru kapo opierał się na selekcji negatywnej; tylko najbardziej brutalni mogli sprawować tę funkcję (szczęśliwie z kilkoma wyjątkami). Jednak wraz z wyborem kapo, dokonywanym przez esesmanów, wśród więźniów przez cały czas trwała swego rodzaju autoselekcja. Przy życiu pozostawali z reguły tylko ci, którzy po latach przebywania w różnych obozach w swojej walce o przetrwanie porzucili wszelkie skrupuły; imali się oni najróżniejszych uczciwych i nieuczciwych sposobów, aby ratować własną skórę, uciekając się nawet do brutalnej siły, kradzieży i zdrady przyjaciół. My, którzy wróciliśmy z piekła, zawdzięczając to wielu szczęśliwym zbiegom okoliczności lub wręcz cudom – jakkolwiek by to brzmiało – my wiemy: najlepsi z nas stamtąd nie powrócili.
Obecnie dostępnych jest wiele faktograficznych relacji dotyczących obozów koncentracyjnych. W przypadku tej książki fakty będą jedynie o tyle istotne, o ile będą stanowiły część ludzkiego doświadczenia. Niniejszy esej ma być właśnie próbą opisania natury owych doświadczeń. Tym, którzy przeżyli obóz koncentracyjny, spróbuję wyjaśnić ich przeżycia w świetle współczesnej wiedzy; ci zaś, których to ominęło, być może łatwiej dzięki temu ogarną, a przede wszystkim zrozumieją doświadczenia tej jakże nielicznej grupy więźniów, którzy przeżyli i teraz nie potrafią odnaleźć się w życiu. Byli więźniowie często powtarzają: „Nie lubimy mówić o tym, czego doświadczyliśmy. Tym, którzy byli tam razem z nami, niepotrzebne są żadne wyjaśnienia, inni zaś nie są w stanie pojąć ani tego, jak się wówczas czuliśmy, ani tego, jak się czujemy teraz”.
Próba metodycznego uporządkowania tak szerokiego tematu stanowi wielkie wyzwanie, jako że psychologia z natury wymaga swego rodzaju naukowej bezstronności. Czy jednak człowiek, który odnotowuje swoje obserwacje, samemu będąc w niewoli, jest w stanie zdobyć się na bezstronność? Osoba spoglądająca na problem z zewnątrz zdobędzie się na nią bez trudu, lecz nieunikniony dystans odbierze jej spostrzeżeniom jakąkolwiek autentyczną wartość. Tylko ten, kto sam był w obozie, naprawdę wie. Jego sądy mogą być nieobiektywne, a oceny przesadne; to nieuchronne. Należy zatem podjąć świadomy wysiłek, aby uniknąć jakiejkolwiek stronniczości, i na tym właśnie polega prawdziwa trudność napisania książki takiej jak ta. Czasami autor musi mieć odwagę opisania szczególnie osobistych doświadczeń. Dlatego też początkowo zamierzałem wydać tę książkę anonimowo, podpisując ją jedynie swoim numerem obozowym. Gdy jednak rękopis był już gotowy, zrozumiałem, że jako anonimowa publikacja straci ona połowę swojej wartości i że muszę zdobyć się na odwagę, aby otwarcie przedstawić swoje poglądy. Podjąłem wówczas decyzję, by nie usuwać żadnego fragmentu swojej relacji, pomimo głębokiej niechęci do wszelkiego ekshibicjonizmu.
Moim czytelnikom pozostawiam swobodę analizowania treści tej książki i przekładania jej na suchą teorię. Być może wniesie to coś nowego do psychologii życia więziennego, badanego tak intensywnie wkrótce po pierwszej wojnie światowej, która dostarczyła nam wiedzy na temat „choroby drutów kolczastych”. Drugiej wojnie światowej zawdzięczamy natomiast wiedzę o „psychopatologii mas” (jeżeli mogę w ten sposób sparafrazować znane powiedzenie, a zarazem tytuł książki Le Bona), wojna przyniosła nam bowiem wojnę nerwów oraz obozy koncentracyjne.
Ponieważ opowieść ta dotyczy moich osobistych przeżyć w roli zwykłego więźnia, powinienem w tym miejscu zaznaczyć, nie bez dumy, że z wyjątkiem ostatnich kilku tygodni pobytu w obozie nigdy nie byłem tam zatrudniony jako psychiatra ani nawet jako lekarz. Kilku moich kolegów po fachu miało szczęście pracować w kiepsko ogrzewanych ambulatoriach, w których opatrywali rany za pomocą bandaży zrobionych z kawałków makulatury. Ja jednak byłem numerem 119 104 i większość czasu spędziłem, kopiąc i układając tory pod linię kolejową. Pewnego razu miałem za zadanie samodzielnie wykopać pod drogą tunel pod główny wodociąg. Za jego wykonanie zostałem sowicie wynagrodzony: tuż przed Bożym Narodzeniem 1944 roku otrzymałem w prezencie tak zwane bony premiowe. Wydawało je przedsiębiorstwo budowlane, w którym pracowaliśmy na zasadzie niewolników; firma płaciła władzom obozu ustaloną stawkę dzienną od każdego więźnia. Bony zaś kosztowały ją pięćdziesiąt fenigów za sztukę i mogły zostać wymienione na sześć papierosów, często dopiero wiele tygodni później, chociaż zdarzało się, że traciły już wówczas swą ważność. Stałem się zatem dumnym posiadaczem bonów stanowiących równowartość dwunastu papierosów. Lecz co bardziej istotne, owe dwanaście papierosów można było wymienić na dwanaście porcji zupy, a dwanaście porcji zupy stanowiło często realny ratunek przed śmiercią głodową.
Przywilej palenia papierosów zarezerwowany był dla kapo, którzy co tydzień otrzymywali stały przydział bonów; zdarzało się także, że więzień pracujący jako kapo w magazynie czy w warsztacie mógł liczyć na kilka papierosów w zamian za wykonywanie bardziej niebezpiecznych prac. Jedyny wyjątek od tej reguły stanowili ci, którzy utracili już wszelką wolę walki i chcieli „cieszyć się” swoimi ostatnimi dniami. Widząc zatem palącego papierosa współwięźnia, wiedzieliśmy, że nie ma on już siły dalej żyć; zdawaliśmy sobie też sprawę, że raz utracona wola przeżycia rzadko kiedy powraca.
Analizując olbrzymią ilość materiałów dotyczących obserwacji i świadectw niezliczonych więźniów, można wyraźnie określić trzy etapy psychicznych reakcji człowieka na pobyt w obozie: faza następująca tuż po przybyciu, stadium głębokiego wejścia w rutynę życia obozowego i okres następujący po wyzwoleniu z obozu.
Symptomem charakterystycznym dla pierwszego etapu jest szok. W pewnych warunkach wstrząs może być odczuwany jeszcze przed oficjalnym przyjęciem więźnia do obozu. Przykładem takiej sytuacji mogą być okoliczności towarzyszące mojemu własnemu przyjazdowi do Auschwitz.
Kilka dni i nocy półtora tysiąca ludzi podróżowało bez przerwy w zamkniętym pociągu, po osiemdziesiąt osób w każdym wagonie. Trzeba było leżeć na swoim bagażu, tych kilku osobistych drobiazgach, które pozwolono nam ze sobą zabrać. Wagony były do tego stopnia przepełnione, że tylko przez górną część okien wpadało do środka szare światło świtu. Wszyscy spodziewali się, że pociąg zmierza do jakiejś fabryki uzbrojenia, w której zostaniemy zatrudnieni w charakterze robotników przymusowych. Nie wiedzieliśmy, czy wciąż jeszcze znajdujemy się na terenie Śląska, czy też jesteśmy już w Polsce. Przenikliwy dźwięk gwizdka lokomotywy sprawiał upiorne wrażenie; był niczym wołanie o pomoc, wyraz współczucia maszyny dla nieszczęsnego ładunku, jaki przyszło jej wieźć na zatracenie. W pewnym momencie pociąg zwolnił, najwyraźniej zbliżając się do jakiejś stacji. Wśród zaniepokojonych pasażerów podniósł się krzyk: „Widać tablicę, jesteśmy w Auschwitz!”. Serca wszystkich zamarły na ułamek sekundy. Auschwitz – ta nazwa zawierała w sobie wszystko, co najgorsze: komory gazowe, krematoria, masowe mordy. Pociąg nadal się poruszał, wolno, niemal z wahaniem, jakby chciał jak najdłużej oszczędzić swoim pasażerom bolesnej prawdy: to rzeczywiście było Auschwitz!
W świetle wstającego dnia oczom naszym ukazały się zarysy olbrzymiego obozu: ciągnące się w kilku rzędach ogrodzenie z drutu kolczastego, wieże wartownicze, reflektory, a w tle długie kolumny wynędzniałych ludzkich postaci, szarych w szarym świetle poranka, zdążających dokądś po prostych, opustoszałych drogach, dokąd – tego nie wiedzieliśmy. Od czasu do czasu dobiegały nas pojedyncze okrzyki i natarczywe gwizdy. Nie znaliśmy jeszcze ich znaczenia. Wyobraźnia podsuwała mi obrazy szubienic z ciałami wisielców. Byłem przerażony, ale to nie miało większego znaczenia, bo odtąd każdy dzień miał nas przyzwyczajać do coraz większych i bardziej przerażających potworności.
W końcu wjechaliśmy na stację. Początkową ciszę szybko przerwały głośno wykrzykiwane komendy. Od tego dnia mieliśmy już stale słyszeć te szorstkie, nieprzyjemne głosy rozlegające się raz za razem we wszystkich kolejnych obozach. Brzmiały zupełnie jak ostatnie wołanie ofiary, istniała jednak pewna różnica. Głosy te były zgrzytliwe, ochrypłe, jakby wydobywały się z gardeł ludzi nawykłych do krzyku, ludzi mordowanych raz za razem. Drzwi wagonów stanęły otworem i natychmiast do środka wpadł niewielki oddział więźniów. Mieli na sobie pasiaki, a ich głowy były ogolone, wyglądali jednak na dobrze odżywionych. Mówili wszystkimi możliwymi językami europejskimi, dość żartobliwie, co wydawało się groteskowe w zaistniałych okolicznościach. Jak tonący chwyta się brzytwy, tak mój wrodzony optymizm (który często decydował o moich odczuciach nawet w najbardziej rozpaczliwych sytuacjach) kazał mi trzymać się kurczowo jednej myśli: „Ci więźniowie całkiem dobrze wyglądają, wydają się mieć dobry humor, nawet się śmieją. Kto wie? Może mi też się tak poszczęści”.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki