Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Co to znaczy: żyć w zgodzie z naturą? Żyć tak jak żyje Adam Wajrak, na skraju Puszczy Białowieskiej, by z okna domu móc podglądać żubry i chodzić codziennie na samotne puszczańskie wędrówki? Jak Anna Kamińska, pisząc po nocach bestsellerową biografię Simony Kossak, dzięki której mogła porzucić życie w mieście i wyprowadzić na wieś, by całkowicie poświęcić się pisaniu?
Jak Krzysztof Czyżewski, szef Ośrodka „Pogranicze – sztuk, kultur, narodów”, który mieszka nad jeziorem Hołny w Krasnogrudzie, w tym samym miejscu, do którego przyjeżdżał przed laty Czesław Miłosz, a w Sejnach, sennym miasteczku, o którym dawno Bóg zapomniał, buduje światowe centrum dialogu? Czy może jak Lechosław Herz, projektując i wytyczając setki kilometrów szlaków, między innymi po Puszczy Kampinoskiej, i pisząc przewodniki? Jak Stanisław Łubieński, warszawiak z urodzenia, liczący gatunki ptaków zamieszkujących Warszawę, czy jak Adam Robiński, także warszawiak, który przy każdej nadarzającej się okazji ucieka przed miastem, na przykład na Pulwy pod Wyszkowem, w poszukiwaniu samotności i arktycznej pustki?
Na pozór przypadkowych bohaterów książki Piotra Brysacza, dziennikarzy, pisarzy, reporterów, łączy jedno: pisanie o przyrodzie. Kim są? Z jakich światów przychodzą? Dlaczego piszą o ptakach, o przyrodzie? Co ich kształtowało? Co im daje obcowanie z naturą i czego w przyrodzie szukają? Czym ona dla nich jest? Czyżyk na drogę. Rozmowy o przyrodzie to sześć niespiesznych zapisów spotkań z ludźmi, dla których przyroda stała się zarówno sposobem na życie, jak i całym życiem... Znakomitym dopełnieniem tej książki są przepiękne kolorowe fotografie autorstwa Magdy Wiśniewskiej-Krasińskiej, Adama Wajraka, Krzysztofa Czyżewskiego, Lechosława Herza, Stanisława Łubieńskiego i Adama Robińskiego.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 157
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Krzysztof Czyżewski (ur. 1958 r.) – praktyk idei, pisarz, reżyser i animator działań międzykulturowych. Współtwórca Fundacji Pogranicze i Ośrodka „Pogranicze – sztuk, kultur, narodów” w Sejnach. W 2011 r., wraz z zespołem Pogranicza, otworzył Międzynarodowe Centrum Dialogu w Krasnogrudzie. Inicjator programów dialogu międzykulturowego w Europie Środkowej, na Bałkanach, Kaukazie, Azji Środkowej, Indonezji, Bhutanie, Afryce Północnej i innych pograniczach świata. Wykładowca wielu uniwersytetów w Europie i USA; obecnie jest profesorem Uniwersytetu Bolońskiego i Rutgers University.
Autor książek Ścieżka pogranicza, Linia powrotu. Zapiski z pogranicza, Miłosz. Tkanka łączna i Małe centrum świata. Zapiski praktyka idei; współautor m.in. Podręcznik dialogu. Tożsamość i zaufanie, Miłosz – Dialog – Pogranicze, Krasnogrudzki most. Niezbędnik budowniczego. Reżyser opowieści teatralnych Pogranicza, w tym ostatnio: Trzy kobiety. Metamorfozy mitu Medei u Owidiusza i Picassa oraz Misterium Mostu. Przez Jerzego Giedroycia uhonorowany nagrodą „Małego Berła Kultury Polskiej”. W 2014 roku otrzymał Dan David Prize.
„Ziemia zapisana jest ścieżkami. Są jak zmarszczki na twarzy starego człowieka. Ból je pogłębia, czujność napręża, łza goryczy i radości na przemian usiewa cichym światłem, śmierć zarasta. Pozostawiają ślad. Odciskają dzianie się.”
Krzysztof Czyżewski, Ścieżka, w: Małe centrum świata. Zapiski praktyka idei
„Człowiek ustawia kamień graniczny w trwodze przed bezkresem, przed nieskończonością przestrzeni. Ustawia go, bo wszędzie jest nigdzie. A >>nigdzie<< nie jest prawdziwym imieniem człowieka. Więc poszukuje miejsca.”
Krzysztof Czyżewski, Kamień graniczny, w: Małe centrum świata. Zapiski praktyka idei
Fotografie: Vladas Braziunas (portret), Krzysztof Czyżewski
Pamięta Pan krajobraz, na jaki patrzył Pan jako siedmio-, ośmioletni chłopiec?
Pamięć krajobrazu mojego dzieciństwa sięga chłopca, może trzyletniego. Nie tyle widziałem, ile zanurzałem się w łące, jak w rzece, której nurt podejmuje za kolana. To była moja ziemia obiecana, gdzie mama nie bała się wypuszczać mnie z dłoni, a je nie bałem się przewrócić, poturlać i znowu polecieć. Odurzony zapachem macierzanki i rojem wibrujących dźwięków os, świerszczy i żab, z anielsko kwaśnym smakiem rozściskanych na języku liści szczawiu, w pogoni za motylem, który widziany pod słońce uwodził do przejścia na drugą stronę, zadraśnięty źdźbłami turzycy, pokłuty ostami, poparzony pokrzywami… Szczęśliwy, szczęśliwy, szczęśliwy.
Z piskiem radości rzucałem się w objęcia mamy, a ona przewracała się ze mną, i turlaliśmy się, mocno objęci, zroszeni mchami, zanoszący się śmiechem z samych trzewi duszy, która jeszcze była jedna, niczym nie oddzielona od świata, nie rozcięta żadną granicą różnicy. Jej twarz przykrywała mnie cieniem, nieboskłonna, bez makijażu, muskana wypuszczonymi na wolność włosami, które dopiero po zachodzie słońca zacznie upinać szpilkami trzymanymi po kilka w ustach, rozwichrzona uśmiechem, z oczami mokrymi od miłości, pod powierzchnią młodości skrywająca – jak jasny kamyk w toni jeziora – siwą staruszkę, której śmierć się nie ima. Ta twarz już na całe życie stanie się dla mnie synonimem piękna, którego będę szukał w każdej kobiecie.
I uciekałem jej, pędząc przed siebie co tchu. Ścieżka pod stopami sprężynowała, płoszyły się skowronki i chwila lotu, do którego się zrywałem trzepocząc rękami, trwała wieczność całą. W gęstwinie olbrzymich łopianów i paproci nie mogłem dostrzec stawu, ale wiedziałem, że tam jest groźna zona, do której nie wolno mi się zbliżać i że to dlatego mama cały czas jest po mojej lewej stronie. Aż dobiegaliśmy do mokradeł usianych niezapominajkami, za którymi płynął strumień, zdający mi się rzeką nie do przebycia. – Nie bój się – mówiła mama, po czym kładła pierwszy kamień, na który stawałem. – Dasz radę przeskoczyć na drugi? – pytała, wyciągając ku mnie rękę. Ale ja chciałem samemu, choć ze strachu uginały mi się kolana. Kolejny kamień był w wodzie. Stałem pośrodku strumienia, nie wierząc, że tak daleko zaszedłem, bez szansy powrotu, wpatrzony w mamę na drugim brzegu, która powtarzała: – Nie oglądaj się za siebie.
„Tym właśnie jest prowincja w moim rozumieniu – nową przestrzenią do zagospodarowania. Sama z siebie niewiele ma do zaoferowania. Dlatego ci, którzy od razu liczą na rozmaite profity, właściwie nie mają do niej przystępu. Do prowincji nie można przybyć >>na gotowe<<. Wszystko, co jest w niej do zrobienia, musi być budowane od początku. Wszystko, co może nam zaoferować, to ziemia leżąca odłogiem, spustoszenie albo dzikość, atmosfera zmierzchu i wyczekiwania. Można prowincję odnaleźć dla siebie w żywiole natury nietkniętej cywilizacją, można na ruinach i pozostałościach cywilizowanego świata, ale i w jednym, i drugim przypadku właściwa jej będzie dziewiczość, niepowtarzalny smak stawiania pierwszych kroków na dopiero co przecieranej ścieżce. O ich mocy i znaczeniu przekonają się dopiero ci, którzy – trzymając się kurczowo starego centrum – pozbawiają się udziału w tym, co pierwsze, i przybywają zawsze za późno.”
Krzysztof Czyżewski, Małe centrum świata. Zapiski praktyka idei
I wtedy trzeba było przełamać lęk, musnąć kolejne kamienie jak w tańcu, myk-myk, zatrzymać oddech i na nitce zawiesić serce, które dopiero w ramionach mamy zaczynało bić jak młotem. – Tata nie uwierzy, że zbudowaliśmy most, po którym samemu przeszedłeś. Powtórz: most. Szliśmy w podskokach dalej, w stronę lasu, z którego szedł ścieżką ku nam tata z koszem pełnym grzybów. I już za chwilę podrywał mnie z pędu, którym się do niego puściłem, unosił wysoko w górę, sadzał na barana, a ja wołałem: – Most, przeszedłem most! Świat widziałem teraz inaczej, malały trawy, ujawniał się staw z ognistobiałym łabędziem, a za nim nasz dom, neogotycka willa z czerwonej i czarnej cegły, przedwojenna, teraz podzielona na dwie rodziny, na samym skraju miasta Śrem, tak, że wystarczyło otworzyć drzwi i już po kilku krokach pływało się w przepastnej łące.
Często wraca do Pana ten obraz? Pozwala Pan sobie czasami, zanurzając się w tym krajobrazie ponownie, na wycieczkę pod prąd czasu?
Pamięć pierwszego mostu, przez który przeszedłem samodzielnie, powróciła do mnie po latach i stała się czymś więcej niż wspomnieniem. Zostałem w końcu „budowniczym mostów”. W ten sposób zawiązują się supełki losu, kierujące biegiem naszych życiowych ścieżek tak, jak ukształtowanie ziemi kieruje biegiem strumieni. Sposób, w jaki mama zbudowała swojemu dziecku most po latach stał się dla mnie objawieniem mądrej praktyki budowania tkanki łącznej, którą dzielę się dzisiaj na różnych pograniczach świata. Podziały, wrogość i traumatyczna pamięć rozwierają między ludźmi tak głębokie przepaście, że wydaje się czymś absolutnie niemożliwym przedostanie się na drugą stronę granicy i spotkanie z obcym.
„W Sejnach, małym miasteczku z dużymi tradycjami, na krańcu świata (tak mówiono, gdy w pobliżu przebiegała granica z ZSRR i wszystko się tu urywało), w pół drogi pomiędzy polskim i litewskim domem kultury, przy ulicy przemianowanej z Armii Czerwonej na Piłsudskiego, nieomal naprzeciw dawnego pałacu biskupiego, w sąsiedztwie magistratu po jednej stronie i starostwa powiatowego po drugiej, konsulatu Republiki Litewskiej z budką policjanta strzegącego flagi i godła z Pogonią, kantorów czynnych całą dobę; na osi wyznaczonej przez opuszczony klasztor dominikański i słynną bazylikę; w synagodze, którą współcześni zapamiętali jako magazyn nawozów sztucznych, w fabryczce papci, która nie przeżyła upadku komunizmu, a ongiś była szkołą talmudyczną, i w budynku starej poczty, gdzie podczas gruntownego remontu odnaleziono zwitek modlitwy z mezuzy, pamiętający czasy działającego tu gimnazjum hebrajskiego – istnieje Ośrodek >>Pogranicze – sztuk, kultur, narodów<<.
Zjawiska tego nie wolno mylić ze strażnicą Wojsk Ochrony Pogranicza, której funkcjonariusze uparcie parkują swoje samochody przed synagogą, bo im najbliżej. Kiedyś oficer tej strażnicy wyjaśnił przed kamerą telewizji, że pogranicze to pas ziemi oddzielający terytorium jednego kraju od drugiego. Pracownicy >>Pogranicza<< z naprzeciwka mają zgoła odmienny pogląd, twierdząc, że jest to strefa wzajemnego przenikania się, koegzystencji i dialogu. Mało tego, czynią wszystko, aby tak właśnie było. W tej sprawie zwracają się czasem do komendanta strażnicy i jego podwładnych z propozycją współpracy i ta – poza bardzo wyjątkowymi przypadkami – nie zostaje im odmówiona. Potwierdza to tezę, że dobrze rozumiana konkurencja nie niszczy, lecz buduje.”
Krzysztof Czyżewski, Małe centrum świata. Zapiski praktyka idei
W podobny sposób nieosiągalny wydawał się małemu chłopcu drugi brzeg strumienia. Wystarczy jednak, że, zamiast przerażenia i rezygnacji, zdołamy położyć pierwszy kamień i stanąć na nim, a już zmienia się perspektywa, choćby odrobinę. Zaczynamy koncentrować się na tym, co mamy pod stopami i co jest w zasięgu naszych możliwości. Niepostrzeżenie odcinamy się od tego, co ogólne, ideologiczne i abstrakcyjne. Przestajemy oczekiwać, że ktoś nam postawi cały i gotowy już most. Cieszymy się, że zdolni jesteśmy położyć następny kamień i na nim stanąć. Drugi brzeg ciągle wydaje się odległy, ale zaczynamy zdawać sobie sprawę, że opuściliśmy własny, że jesteśmy w drodze, że nic nie jest już takie, jakim było przed chwilą. Nie tylko nasze otoczenie się zmienia, ale zmienia się także coś w nas samych. Tracą na mocy argumenty, które powstrzymywały nas przed wyruszeniem w drogę, te wszystkie uprzedzenia i kompleksy, którymi utwierdzaliśmy niemożność spotkania i konieczność okopania się na swoim. I nie wiedzieć jak, stoimy już na trzecim kamieniu, pośród nieznanego żywiołu, który każe się zastanowić, czy zawrócenie z drogi nie będzie tchórzliwym salwowaniem się ucieczką. Z każdym kolejnym kamieniem-krokiem uczynionym ku innemu, więcej bliskości, bezpieczeństwa i ciepła czujemy ze strony drugiego brzegu. I gdy wreszcie stajemy na gruncie obcego i niedosiężnego, nienawiść i lęk podjętego ryzyka przemieniają się w radość, satysfakcję, zaufanie… I jeszcze ten aromat niezapominajek, który już na zawsze zaślubia Erosa z Mnemosyne, nie z Tanatosem.
Obraz łąki stał się dla mnie tym, czym twarz matki ucieleśniająca idealne piękno, poszukiwane przeze mnie przez resztę życia. Gdziekolwiek się obróciłem, wypatrywałem łąki, idealnej, tej ze śremskiego dzieciństwa. Najczęściej wiązało się to z bólem niespełnienia, bo łąki, na które natrafiałem, były okaleczone chemią, „strzyżeniem” i innymi formami „upiększania”: zabudową człowieka, mazią cementu lub asfaltu, regulowaniem biegu strumieni i ścieżek, zasiekami ogrodzeń i pozostałym asortymentem cywilizowania, do którego się sięga jak do kosmetyczki pełnej przyborów do makijażu.
Kiedy przyszedł czas na zbudowanie rodzinnego domu, marzenie o bliskości łąki okazało się decydujące. Na Suwalszczyźnie kuszą polodowcowe jeziora i obrzeża puszcz augustowskiej czy rominckiej. Mój dom w Krasnogrudzie stanął na skraju lasu, blisko jeziora Hołny, ale przede wszystkim jest zanurzony w przepastnej, blisko dziesięciohektarowej łące, rozciągającej się na kamienistych wzgórzach, nigdy nie kultywowanej, a przynajmniej odkąd sięga pamięć tutejszych ludzi. To prawdziwe królestwo ziół, mchów i porostów, motyli i innych owadów, kopców mrówek, gniazd ptaków, nor gryzoni i lisów, tropinek saren i łosi, którego trzeba bronić przed inwazją lasu, w zmowie z wiatrem uparcie wysyłającego tu zastępy samosiejek… Jest oczywiście staw, nawiedzany przez zimorodka, czaple i żurawie, a niekiedy też przez wydrę. Wystarczy wyjść z domu, a już po kilku krokach można zanurzyć się w tym żywiole. I można tak iść bez końca, bo krasnogrudzkie łąki łączą się z tymi z Żegar, Sztabinek i Dusznicy, a potem swobodnie przekraczają granicę polsko-litewską i stają się jeszcze dziksze, bo za Sowietów była tu na dziesięć kilometrów szeroka zona, z której przymusowo wysiedlano ludzi; więc można iść dalej, natrafiając na zarośnięte studnie i zdziczałe sady, wielkim łukiem obchodząc jezioro Gaładuś i przez Burbiszki, Jenorajście i Radziucie powracać do domu.
Ale może ważniejszy jeszcze od przestrzeni jest czas. To prawdziwy dar, że dane mi jest współistnieć z łąką w jej nieustających metamorfozach – od świtu po zmierzch, od zimy po jesień, w deszczu i wichurze – które niosą ze sobą niesamowitą dynamikę i bogactwo przemian światła, barw, kształtów i zapachów. W swoich podróżach docieram do różnych niezwykłych i często trudno dostępnych rezerwuarów natury, ale – choćby nie wiem jak zachwycające było ich piękno – zawsze będzie brakowało mi w nich pełni obrotu przemian, do której dostęp możliwy jest jedynie dzięki poddaniu się cyklicznemu rytmowi czasu. Dlatego powracam nieustannie do swojej kosmicznej łąki, która zestrojona jest z rytmem domu i pracy w Krasnogrudzie.
Mam takie, niczym nieuzasadnione przeczucie, mgnienie, że krajobraz, jaki wyniesiemy z dzieciństwa pod powiekami, krajobraz, w jakim się wychowaliśmy, może nawet bardziej niż samo wychowanie, ma wpływ na to, kim jesteśmy, na nasze przyszłe życiowe wybory… Pan zdaje się tę moją intuicję potwierdzać…
Krajobraz odczuwam dość osobliwie, w tym sensie, że nie istnieje dla mnie osobno, jako przyroda albo świat materialny. Nie ma nic osobnego od krajobrazu, włącznie ze mną. Nawet jeżeli w tym ogromie coś mi się wymyka albo pozostaje niedostępne, to jest to wskazanie na brak, ograniczenie, niemożność. Krajobraz budzi tęsknotę za tym, co nieobjęte, niewidzialne, niedosiężne. Jakby był zasłoną, która dla uważnego wędrowca jest mapą wskazującą bród, przełęcz, przesmyk w nieznane. Norwid twierdził, że malujemy tylko procent od kontemplacji. Krajobraz jest kontemplacją, z której uchwytne są dla nas, dla naszych zmysłów, jedynie skrawki. Najpełniejszy dostęp do niego mamy w dzieciństwie. Dziecko w krajobrazie wiruje, my tylko przechodzimy albo jesteśmy wobec. Na szczęście mamy życie duchowe, które jest pracą nad zachowaniem dziecka w nas: poprzez pamiętanie, tworzenie, kontemplację. Józef Czapski przywoływane słowa Norwida zamieścił jako motto tekstu O wizji i kontemplacji, w którym wizję określił jako syntetyczne, jedyne widzenie otaczającego świata. Chwila takiego widzenia spływa na człowieka zawsze nieoczekiwanie, jak łaska. Czasem bez żadnego przygotowania, bez jakiejkolwiek zdolności wcielenia jej, czasem po wielu latach pracy, jak nagroda zawsze niewspółmierna i nawet niewymierna z włożonym wysiłkiem. Czasem przychodzi ona nieznacznie i ujawnia się powoli i coraz dobitniej w dziele zaczętym bez wizji, czy prawie bez wizji…
Wiosna
Krajobraz jest dla mnie tym, czym wizja dla Czapskiego – przychodzi… nieznacznie. Jesteśmy z nim nierozerwalnie związani dlatego, że tęsknimy za całością i jednością, za czymś, co utraciliśmy. My jednak nie możemy być straceni dla krajobrazu, który nas potrzebuje, więcej – jest też nami, obejmując nasze dusze upadłe, nasze stracone dzieciństwa, naszą pamięć skrzydeł, nasze wygnanie i wszystkie nasze ograniczenia. Jakimś zamarłym w nas zmysłem korespondencji czujemy ciepło tego objęcia, które zaprasza do podróży, uwodzi nieznanym brzegiem. Dlatego wykraczamy z siebie.
Lato
Odnajduję w sobie wiele śladów odciśniętych we mnie przez przyrodę, światło i przestrzeń, w których byłem zanurzony. Ale to nie jest jeszcze cała prawda o oddziaływaniu na mnie krajobrazu. Krajobraz ukształca mnie, objawiając mi moją własną niewystarczalność i moją niedoskonałość we współistnieniu z nim, zbyt szczątkowym, a w konsekwencji nieustannie zaprasza mnie do podróży poza siebie.
Jesień
Człowiek ukształcający krajobraz i czyniący go sobie poddanym w istocie go rani, a przez to rani samego siebie. Jedynie zanik zmysłu korespondencji sprawia, że nie odczuwa z tego powodu bólu. Życie duchowe to nic innego jak dostrajanie się do krajobrazu. Nie poprzez strzyżenie trawników, a poprzez pracę nad sobą stajemy się jego częścią. Zdarza się, że krajobraz nas nawiedza, zawłaszczając nas całkowicie i zanurzając nas w innym wymiarze – w przestworze wiecznej chwili. Olśnienie. Nie wiadomo kiedy i za co. Tak jak w wizji Czapskiego, nie ma tutaj przyczynowo-skutkowej zależności z pracą, którą wykonuję. A jednak nie sposób nie pracować, bo obcowanie z krajobrazem otwiera przede mną horyzont usiłowania. Wiąże się to bardzo mocno z pamiętaniem. Odczuwam krajobraz jako ogromny rezerwuar pamięci, jako esencję nagromadzoną na dnie kosmicznego naczynia. W jego wnętrzu odbywa się nieustanne powiastowanie, jakby powiedział Stanisław Vincenz, czyli granie na cymbałach wspomnień. Vincenzowski powiastun czyta krajobraz jako „pismo światowe”: Więcej jeszcze niż książki, pismo światowe ma nam przypomnieć wiedzę naszej duszy. Jeśli wędrujemy po przestrzeni i z niej odczytujemy, to odczytujemy z duszy. Przestrzeń, w której snuję swoje życie, gęsta jest od zmarłych istnień, stąpam po osadzie ich życia, nawiązuję rozmowę. Dotyczy to nie tylko ludzi, także roślin i zwierząt, przedmiotów pozornie martwych, kamieni pozornie niemych. Krajobraz to wspólnota, obcowanie żywych i umarłych.
Zima
„Doskwiera nam tęsknota. Nie jest to sentyment do stron rodzinnych, do mitycznej przeszłości. Wówczas cofalibyśmy się jedynie, pozostając ciągle na tym samym, ograniczonym odcinku.
Tymczasem nasza tęsknota domaga się zatoczenia łuku, który z kolei dążył będzie niestrudzenie do wypełnienia w figurze koła.
Tym samym towarzyszące nam uczucie ma swoją dynamikę, nakazuje dążenie do przodu, co oznacza przyjęcie bagażu naszej nowoczesności i doświadczeń przebytej drogi. Nie ma powrotu poprzez cofanie się. Nie ma też dążenia, które wyrywa nas z rodzimych powiązań i rzuca w nowy świat. To poruszanie się po prostych linearnych, skierowanych czy to w przeszłość, czy to w przyszłość, okazuje się utopią.
Naszą figurą pozostaje koło i swoje ślady pozostawiamy ciągle na jego łukach. Oto nasze powracanie, które niestrudzenie mierzyć się musi z nową rzeczywistością i nowym wyzwaniem.
Sándor Csoóri pisał kiedyś, że >>jeśli nawet nie możemy już wrócić do ojcowskiego domu, to jednak stoimy w puszczy, zamienieni w synów jelenia i nasłuchujemy głosu, który wzywa nas do domu. Pamiętamy, że to niemożliwe, ale ta pamięć jest zarazem źródłem naszej siły<<.
Tęsknota, którą możemy nazwać pragnieniem powrotu do domu, nie neguje czegokolwiek, nie afirmuje przeszłości, nie jest ucieczką od nowoczesności, nie jest antycywilizacyjna. Dlatego że tak ją postrzegaliśmy do tej pory, zagłuszaliśmy ją lekceważeniem, udając, że dotyczy tylko frustratów uciekających z miast na wieś albo na >>łono<< natury. Tak naprawdę baliśmy się, że zakwestionuje nasze osiągnięcia, a może chodziło o zwykłe wygodnictwo, odwlekające wszelkimi sposobami nakaz wyruszenia w dalszą drogę.”
Krzysztof Czyżewski, Małe centrum świata. Zapiski praktyka idei
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki