Dać z siebie wszystko, to wygrać. Część II - Marek Wiącek - ebook

Dać z siebie wszystko, to wygrać. Część II ebook

Marek Wiącek

0,0

Opis

Opowieść o człowieku, który miał odwagę żyć

Jedno życie – pełne wyzwań, nasycone podróżami, doświadczane w pełni. Drugi tom wspomnień Marka Wiącka to opowieść o człowieku, który, trzymając mocno ster swojego losu, dotarł do miejsc, o których wielu tylko marzy.

Autor ponownie otwiera przed czytelnikiem swoje życie, zapraszając go na rejs po portach świata. Dzieli się historią swoich sukcesów na emigracji, rozwojem własnej firmy oraz pasją do podróży, która poprowadziła go przez kilkadziesiąt krajów – od Australii po Amazonkę, od Madagaskaru po wyspy Morza Karaibskiego.

Wraca do miejsc znanych z młodości, ale odkrywa też zupełnie nowe zakątki, tym razem z ukochaną osobą – bo spełnianie marzeń z kimś bliskim smakuje o niebo lepiej.
To pełna pasji historia człowieka, który zawsze pragnął czerpać z życia pełnymi garściami, zachęcając do tego innych.

Aby być szczęśliwym, wystarczy być w fazie z dwoma przykazaniami: prokreuj i twórz. Powiel ludzki gatunek i rozwijaj się, stwarzając mu jak najlepszy byt. Satysfakcja z rodziny i z pracy zawodowej może więc być definicją szczęścia. Jak powiedział kiedyś Mark Twain – „W życiu człowieka są dwa najważniejsze dni: ten, w którym się urodził, i ten, w którym zrozumiał po co…

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 575

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Marek Wiącek

Dać z siebie wszystko, to wygrać

Część II

Podziękowania

Oprócz Irenki – wiernego „pierwszego” czytelnika i mojego wspaniałego recenzenta – chciałbym podziękować Marii Jolancie Jurzyk, która wywróciła do góry nogami pierwowzór tego tomu, zmuszając mnie do napisania go praktycznie od nowa. Pragnę też podziękować Ani Mionc za „dyskretną” krytykę tytułu roboczego i wspaniały podtytuł. Dziękuję też wielu przyjaciołom, bez których nasze rejsy i wyprawy byłyby często niemożliwe.

Wstęp

To możliwość spełniania marzeń sprawia, że życie jest tak fascynujące

Paulo Coelho

I tak po 30 (!) latach wróciłem do pisania… Jestem już w wieku emerytalnym, a mimo to pełnym aktywności i optymizmu. Czyżby to geny, które odziedziczyłem po moich rodzicach?

Kilka lat temu przepisałem wszystkie listy, które napisałem do mojej Mamy w latach 1984-1996. Otrzymałem je od Niej, poukładane i ładnie zapakowane, na moje 50 urodziny… To był przepiękny i niespodziewany prezent. Nigdy nie przypuszczałbym, że powstanie z tego książka pt. Dać z siebie wszystko, to wygrać.

Niestety, nie mam żadnego z listów, które napisałem do mojej pierwszej żony Halinki w latach 1981-1983. Los, choć wspaniałomyślny dla ścieżki zawodowej i szczęśliwego życia, nie omieszkał dorzucić łyżki dziegciu do tej beczki miodu. Zaginęły listy z Polski do Francji, które były kopalnią wiedzy o trudnym okresie stanu wojennego z 1981 roku, ale równocześnie świadectwem mojej tarnobrzeskiej przygody. Jako Inspektor Urzędu Wojewódzkiego „odbębniłem” kontrole gminne, a moje historyczne pasje dawały upust w opisach regionalnych kościołów i cmentarzy, gdzie odnajdowałem pokłady historycznej przeszłości. Listy te były też świadectwem mojej dwuletniej samotności i samodzielnego wychowywania synów, a zwłaszcza starszego Kuby…

Bywały też okresy (a niektóre trwają do dziś), kiedy moje relacje z synami i siostrą były „schłodzone”, by nie powiedzieć: nieistniejące. Każdy dźwiga jednak swój krzyż i tylko duża doza wewnętrznego optymizmu pozwala na gryzienie dalej jabłka swego życia.

Postanowiłem więc kontynuować moją Księgę Wspomnień, by być wiernym oświadczeniu danemu panu Strega. Tak, jeżeli szczęściem nazwać można chęć przeżycia raz jeszcze swojego życia w identyczny sposób… to ja jestem szczęśliwy.

Mam swoją własną definicję szczęścia. Skoro świat rozwinął się od Adama i Ewy do kilku miliardów ludzi i od jaskini do „willi” w kosmosie, to znaczy, że Bóg zakodował w nas rozwój: ten biologiczny – dając nam popęd płciowy i ten materialny – dając nam ambicje. Aby być szczęśliwym, wystarczy być w fazie z dwoma przykazaniami: prokreuj i twórz. Powiel ludzki gatunek i rozwijaj się, stwarzając mu jak najlepszy byt. Satysfakcja z rodziny i z pracy zawodowej może więc być definicją szczęścia.

Jak powiedział kiedyś Mark Twain: „W życiu człowieka są dwa najważniejsze dni: ten, w którym się urodził, i ten, w którym zrozumiał po co…”.

Przepisałem i przeczytałem listy do Mamy po kilkakroć… Działo się. Dużo tego było. Dużo było zmian, dużo prób, dużo poszukiwań. A jednak znalazłem swoje siodło. Znalazłem to, czego długo szukałem. Kabotażowo żeglowałem po wielu morzach świata, a marina Amago stała się portem, w którym cumuję już od 30 lat. Tak, mam swój mały quasi hotel, o którym marzyłem. Tak, mam swoją małą firmę przy autostradzie, o której kiedyś nieśmiało przyśniłem. Tak – dużo i intensywnie pracowałem, ale… warto było!

Czuję się spełniony. Mam dwóch synów, którym dałem poważne podstawy edukacyjne. Zbudowałem i poprowadziłem z sukcesem firmę Amago, która zatrudnia około 50 osób i realizuje obroty roczne na poziomie 70 mln PLN. Zbudowałem dużą willę w tatrzańskiej miejscowości, gdzie mogę bawić się w pensjonat, przez który przewija się cały świat, gdzie mogę gościć i dawać… Czyli mam to, o czym nie śmiałem marzyć 40 lat temu, ale co wówczas jako „nieosiągalne” budziło mój podziw i pulsowało w mojej głowie jak czerwony napis: „Chciałbym też to mieć”. Czyż nie jestem materialnym świadectwem powiedzenia, że marzenia się spełniają? Czyż nie jest prawdą, że trzeba je mieć? Czy swoim życiem nie udowodniłem, że chcieć to móc?

Będę kontynuował te wspomnienia, by raz jeszcze przeżyć własne życie. Okres zawodowych burz już za mną. Od 30 lat mam stałe zatrudnienie, pewną i satysfakcjonującą pracę, prestiż i poważanie klientów, szacunek współpracowników i brak poważnych problemów zawodowych. Spełniłem swoje zawodowe ambicje i zrealizowałem się. Przegalopowałem w wygodnym siodle trzy dekady zawodowego życia i choć nie wiem, co będzie dalej, i ku mojemu całkowitemu zaskoczeniu i niezrozumieniu żaden z moich synów nie chce pociągnąć dorożki o nazwie Amago i powozu o nazwie Willa Irma, to czuję się spełniony.

Kontynuacją tych wspomnień będą więc opisy moich egzotycznych rejsów i wojaży. Opisy przyprószone nutką refleksji, bo świat i podróże zmuszają do myślenia, są otwieraczem wielu zamkniętych zakamarków i zaryglowanych drzwi. Podróży, na które w pełni zasłużyłem, którymi się pasjonowałem i które dopełniły kielich słodyczy, wynikły z prokreacji i realizacji moich ambicji zawodowych. Podróży, którym dałem upust w zalążku przedsięwzięcia, szytego być może na moją miarę, ale którego niestety nie zdążę nigdy już zrealizować… To Irma Travel, której opis zamieściłem na końcu trzeciego tomu Księgi Wspomnień.

Moim czytelnikom życzę miłej lektury, a niestrudzonemu towarzyszowi wszystkich wypraw, mojemu najwspanialszemu partnerowi biznesowemu, mojej pełnej optymizmu, nieograniczonej dobroci, kochanej Irence, dziękuję za te wspaniałe, wspólne i ostatnie lata…

Kościelisko, 2024 r.

Niniejsze wspomnienia dedykuję mojej Kochanej Mamie

1. Życie w rozkroku

TO BYŁA ONA

1997

Szczęśliwe wspomnienie jest może na ziemi prawdziwsze od szczęścia.

A. Musset

Na dobre zagospodarowaliśmy się w naszej pierwszej „siedzibie” (dwa pokoiki po 12 m2) na ulicy Wadowickiej w Krakowie. Pełną parą ruszyły też prace dyrektora Amago, Roberta i asystentki Edytki – polonistki, która realizowała się w Polskim Regionalnym (krakowskim) Radio, a która zgodziła się na współpracę z nami, by szlifować swój język angielski, wszędobylski w naszej działalności.

Rok 1997 przyniósł kilka poważnych sukcesów zawodowych. Sprzedałem drugą wiertnicę-palownicę i dwie używane koparki z Francji. Uzyskałem też wyłączność na sprzedaż młotów wyburzeniowych francuskiej firmy Montabert montowanych na koparkach. Fabryka Montabert w Lyon zrobiła na mnie ogromne wrażenie swoją wielkością i organizacją.

Dostarczyłem też kolejną wiertnicę (tym razem z Teksasu) do głębokich wierceń naftowych i gazowych do jednej z polskich firm grupy PGNiG, a także sprzedałem dźwig na platformę wiertniczą do firmy Petrom w Rumuni. Kilka pobytów w tym kraju to były piękne, krótkie i podręcznikowe negocjacje w hotelu Hilton w Bukareszcie i wspaniały czas w przedwojennym hotelu w Constanca, gdzie duch arystokracji zamknięty w porcelanowych abażurach lamp i resztkach eleganckich mebli mieszał się z prostackimi litrowymi butelkami win wątpliwej jakości, serwowanych do kieliszków z grubego szkła przez wystrojonych kelnerów.

To był też wyjazd na Ukrainę do Połtawy, gdzie dwa dni negocjowaliśmy przy mocnych trunkach mobilną, amerykańską wiertnicę do wierceń naftowych. A kiedy w końcu dobiliśmy targu, klienci zaproponowali zapłatę około 1,5 mln USA „barterowo” kilkoma pociągami drewna (sic!). Nie, nie mogłem się na to oczywiście zgodzić pomimo sentymentu do rodu Wiśniowieckich, których pałac mijałem, gdy wieziono mnie do siedziby klienta.

Kolega z „naftowego” środowiska zapoznał mnie w Paryżu z Rosjaninem Sergiejem, szefem dużej firmy naftowej w Republice Komi na Syberii. Gdy w jednej z paryskich restauracji w Dzielnicy Łacińskiej poszliśmy na kolację, a Sergiej wyjął i zapalił duże cygaro, kelner natychmiast przyniósł jadłospis w języku rosyjskim. Zrozumiałem: z takimi cygarami przychodzą tylko Rosjanie. Wot pieriestrojka…

Sergiej potrzebował czegoś do stabilizacji podłoża gruntowego, na którym stawiał swoje wiertnice do eksploatacji ropy i gazu. Zaproponowałem geosyntetyki, o których czytałem gdzieś w profesjonalnej literaturze. Zapalił się. Znalazłem więc francuską firmę, która zgodziła się zrobić projekt takiej stabilizacji. Jak projekt, to oczywiście sprzedaż. A jak sprzedaż, to oczywiście… „Zadowolę się małą prowizją, ale dajcie mi wasz towar na wyłączną sprzedaż w Polsce”. Deal is done! I tak kolejny produkt przybył do portfolio Amago.

Wakacje tego roku były bardzo udane. Po odkryciu w sobie żeglarskiej pasji na Mazurach po raz pierwszy odważyłem się wynająć jacht pełnomorski u wybrzeży Francji. Lazurowe Wybrzeże i Wyspy Porquerolles to dziesięć dni pływania i śniadanie na wyspie Port Cros z… Johnem Malkovicem. Jadł przy sąsiednim stoliku i nie wiedzielibyśmy, kim jest, gdyby nie moja siostrzenica Ewcia, która aż się zakrztusiła, widząc, że usiadł obok nas: „Wujku, to John Malkovic”. Tak, to on we własnej osobie…

To był również radosny rok z powodu sukcesu mojego starszego syna Kuby… Jako jednemu z najlepszych uczniów w swoim liceum zasugerowano studia na wysoko notowanej francuskiej uczelni Sciences Po, czyli Instytut Nauk Politycznych. Byłem pod wrażeniem jego egzaminów. Zdawał historię, geografię i kulturę ogólną (Culture Generale). Zwłaszcza kultura ogólna była dla mnie zaskoczeniem. Temat jego wypracowania to… strach. Spróbujcie napisać kilka stron formatu A4 na temat strachu… Abstrakcja dla inżyniera. A jednak potrafił z tym się rozprawić… Choć nie był wśród najlepszych, to dostał się na te studia. Najlepsi poszli na Sciences Po do Paryża. Druga liga do Bordeaux. On dostał się do Bordeaux. Ale jakiż to ogromny sukces. Pełna elokwencja w języku francuskim, w rodzinie polskich imigrantów, którzy na co dzień posługiwali się językiem polskim i niewiele wiedzieli o literaturze francuskiej… Brawo, Kuba, dobry jesteś. Byłem z Ciebie cholernie dumny. Nic więc dziwnego, że Tatuś natychmiast pojechał do Bordeaux, kupił dwupokojowe mieszkanie, żeby syn nie męczył się „u obcych”, i dołożył synkowi fiata punto w wersji turbo, by czuł coś pod stopą. Żyć, nie umierać…

„Dzięki, Tatku” – powiedział chyba wtedy wdzięczny ☺.

Tego roku zdecydowałem się zlikwidować Amago Equipment Ltd. na wyspie Jersey, a we Francji zarejestrowałem Amago France Sarl, które powiązane było z Amago sp. z o.o. w Polsce. Francji powierzyłem sprzedaż dużych maszyn. Polska zajmować się miała handlem części zamiennych, zębów do koparek i geosyntetyków.

Niby powinienem zarabiać podwójnie i mieć pensję i tu, i tam, ale… coś nie szło w Amago Polska. Przez kilka miesięcy nie otrzymywałem pensji. Zatrudniony dyrektor twierdził, że stracimy płynność finansową i nic nie jest w stanie mi wypłacać. Sam otrzymywał wysoką pensję podwajaną kosztami wyjazdów na delegacje, ale ja nie byłem mu po drodze i zawsze dla mnie brakowało jakoś wynagrodzenia. Zdecydowałem się więc na spotkanie z księgową, która prowadziła naszą firmę na zasadach umowy zlecenia. Chciałem tak naprawdę dowiedzieć się u źródła, czy nasza sytuacja naprawdę nie pozwala na wypłacanie mi czegokolwiek…

To była ONA – pani Irena. Umówiłem się po pracy w kawiarni hotelu Forum… Czy rozmawiając z tą osobą, podejrzewałem, że za dwanaście lat będzie moją żoną i będziemy wspólnie mieszkali 100 m od tej kawiarni?

Ona dużo mówiła, a ja dużo słuchałem i obserwowałem. Dowiedziałem się, że nie spotkała w swoim życiu właściciela firmy, który nie pobiera wynagrodzenia. „To po co powołał pan do życia firmę, skoro korzystają z niej inni? Nie, nie zagraża firmie brak płynności finansowej, a jeżeli zagrozi, to powinien pan zmienić dyrektora”. Hmmm… Tak, to niby proste. Stwierdziła też, że rozwijająca się firma powinna mieć swoją księgowość, by prowadzić własną politykę finansową, a nie tylko księgować cyfry. Niby mądre i logiczne, ale jak na razie to zbyt ryzykowne.

Mądre i płynące z doświadczenia to słowa, pani Irena bowiem pracowała wcześniej w Puławach jako Główna Księgowa/Dyrektor Finansowy w firmie zatrudniającej około 1000 pracowników. Przeprowadzka do Krakowa zmusiła ją do pracy między innymi w biurze księgowym prowadzącym Amago. Taka osoba na pewno by mi się przydała – pomyślałem wtedy. To niecodzienne być tak otwartym na każdą nowość i tak łatwo adaptować się do zmian w swoim życiu w zupełnie innym środowisku. By nie lamentować nad obniżeniem prestiżu, stanowiska i zapewne wynagrodzenia, mając jednak jakiś cel. Wiedziałem, że powinienem szukać do współpracy ludzi niezwykłych, nieprzeciętnych, odważnych i lubiących wyzwania. Tak też postrzegałem panią Irenę, ale nasze progi wydawały się zbyt niskie i niepewne jak na jej olbrzymie doświadczenie.

Rozstaliśmy się po godzinie. Pozostałem pod wrażeniem niespadającego z jej ust uśmiechu, a w mojej głowie zakłębiło się od nowych pomysłów.

Był wrzesień 1997 roku. Do końca roku pozostało już niewiele czasu, a kolejny poważny krok w życiu Amago pojawił się na moim horyzoncie.

FIRST AMAGO MILESTONE, KORSYKA I USA

1998

Tajemnicą szczęścia nie jest robienie zawsze tego co się chce, ale lubienie tego co już się robi.

L. Tołstoj

Jak pomyślałem, tak zrobiłem. Zaryzykowałem. Zatrudniłem pięć osób jako zalążek poważnej firmy:

panią Irenę jako Dyrektora Finansowego, (zdziwiłem się, że zaakceptowała moje skromne wynagrodzenie i pracę w tak małej spółce, ale nie pomyliłem się… Po latach wyznała, że właśnie wyzwanie i chęć budowania czegoś od podstaw zdecydowanie przeważyły, a wynagrodzenie, prestiż i tytuły były dla niej sprawą wtórną);

pana Waldka jako Szefa Działu Maszyn Budowlanych (z „maszyn” miał do sprzedaży tylko zęby do łyżek od koparek i ładowarek);

pana Bartka jako Szefa Działu Technicznego;

panią Martynę jako szefa Działu Geosyntetyków;

panią Edytę, która pozostała moją asystentkę, zajmując się dodatkowo logistyką.

Poza tym zwolniłem pana dyrektora Roberta, bo uwierzyłem, że jednak jakiekolwiek wynagrodzenie należy mi się w mojej własnej firmie i ustanowiłem sobie pierwszą pensję w wysokości 1000 PLN (!) brutto.

To był pierwszy milestone dla Amago. Razem ze mną była to już sześcioosobowa firma!

Oprócz pani Ireny, która była niepisanym szefem tej polskiej struktury, zatrudniłem „młodzież”, bo tylko młodzież znała język angielski niezbędny w naszym zawodzie. Kupiłem też dwa pierwsze samochody służbowe: renault megane dla Waldka i opla astrę dla Bartka. Ponadto wynająłem dodatkowe dwa pokoje biurowe, przechodząc z 12, potem do 25, a w końcu do 50 m2 powierzchni biurowej. O Boże! Ale to już duża firma. Ależ byłem dumny i podekscytowany, lekki dreszczyk adrenaliny towarzyszył mi zawsze, kiedy przebywałem z moimi pierwszymi pracownikami.

Czy utrzymam taką strukturę? Czy zarobimy na siebie i czy sprzedaż nadal będzie się rozwijać? Rozwijać się to ryzykować, choć w kontrolowanym zakresie. Rozwijać się to wierzyć, to pozytywnie myśleć… Zawalony byłem wspaniałą pracą. Wszystko tworzyłem od początku: dokumenty, protokoły, umowy handlowe, procedury, tabele kontroli pracy itp. To cholerna przyjemność, kiedy spod twojej ręki wychodzi coś nowego. To cholerna przyjemność, kiedy coś tworzysz. Zwariowałem ze szczęścia. Teraz miałem już prawdziwą firmę, pracowników, samochody służbowe i strukturę.

Jakoś na wiosnę tego roku pojechałem z synami na targi żaglowe w Paryżu. Oprócz niezliczonej ilości prezentowanych jednostek pływających były tam również firmy czarterujące jachty. Zatrzymałem się na stoisku firmy Sunsail i zobaczyłem katalog. Wertowałem go kilkanaście minut… Nie wierzyłem. Przepiękne akweny, wspaniałe wyspy, cały kolorowy świat na wyciągnięcie ręki. Zabrałem dwa katalogi i wiedziałem już, że moim celem będzie odwiedzenie wszystkich tych ponad 20 miejsc, gdzie firma Sunsail wynajmuje jachty.

Nic więc dziwnego, że idąc kartka po kartce katalogu Sunsail, kolejne wakacje zaplanowałem na Korsyce, a dokładnie wokół Korsyki. Duch Napoleona ciągnął mnie na tę wyspę, a jej opłynięcie jachtem stanowiło nie lada wyzwanie. To było 14 dni żeglowania i 5 dni zwiedzania wyspy samochodem, podczas których zobaczyliśmy przepiękne miasta-porty, takie jak Bastia, Porto Vecchio, urokliwe i odlotowe wręcz Bonifaccio, sardyńską La Maddelena i oczywiście napoleońskie Ajaccio.

Na wspólne wakacje zaprosiłem moją siostrę, która przywiozła do nas bardzo smutną wiadomość: Janusz, jej mąż, zachorował na nieuleczalną chorobę. Po fatalnym nastroju siostra „odtajała” dopiero po tygodniu na jachcie. Jest doskonałym pływakiem, kocha wodę i pokochała żeglarstwo. Częściowo zapomniała o nieszczęściu, jakie spotkało ich rodzinę.

Nie znałem dobrze Janusza. Losy nie pozwoliły nam na bliski kontakt. Wiem, że był doskonałym taternikiem i himalaistą, dobrym ojcem i mężem. Bardzo spokojny i wyważony. Żałuję, że nie dane nam było lepiej się poznać i że nie zaszczepił we mnie taternictwa. Myślę, że złapałoby mnie za gardło tak samo, jak złapało żeglarstwo.

Mieszkając dziś w Kościelisku i kochając nasze polskie Tatry, jestem przekonany, że też łaziłbym po górach, wspinał się i fascynował tym sportem i górami. Miło mi, kiedy nasi goście – młodzi taternicy – informują mnie o kolejnych drogach Mączki, które odkryli lub zaliczyli… Bo Janusz jest w każdym taternickim podręczniku. Jesteś też obecny, Januszu, w naszym góralskim domu. Jesteś obecny duchem, często Cię tu wspominamy i jesteśmy dumni z takiej znajomości.

Koniec 1998 roku świętowaliśmy w USA. Po kilku biznesowych spotkaniach w Teksasie, przez Luizjanę, gdzie oczywiście bawiliśmy się kilka dni na Burbon Street we French Quater w Nowym Orleanie, a potem przez Alabamę, dojechaliśmy na Florydę.

Tu, w motelu „u Stacha” w Lauderdale, zatrzymaliśmy się na kilka dni, by zobaczyć oryginalny Disneyland i spędzić sylwestra w Miami w Polish-American Club, a więc wśród Polonusów starej daty. Dziwny i niespodziewany był to sylwester.

Nie najmłodsze już Polonusy przybyły w jak najelegantszych strojach. Panie wymalowane, wykremowane i wytapetowane na najwyższym poziomie. Panowie w smokingach, przy których nasze „normalne” ubrania i krawaty wyglądały jak ubranka sierotki Marysi. Byliśmy najmłodsi w tym starszym towarzystwie. Na ścianach dużej sali wisiały obrazy Kościuszki, Poniatowskiego, Puławskiego i wielu innych znanych Polaków. Zaraz po rozpoczęciu wieczoru, na środek sali wyjechał bufet na kółkach. Nie wiedzieliśmy, o co chodzi, gdy przyjaźnie do nas nastawieni autochtoni z sąsiedniego stolika (wszak przybysze z Paryża zawsze robią dobre wrażenie) wyjaśnili, że to jest kolacja. I tak po chwili całe towarzystwo zaczęło ustawiać się w kolejce do tej jakże pięknie, biało-czerwono opakowanej garkuchni. Podchodząc, brało się plastikowe sztućce, papierową serwetkę i plastikowy talerz. Trzy bufetowe w wieczorowych sukniach i nieskazitelnie białych, wykrochmalonych fartuchach nakładały ogromną chochlą, z ogromnych garów, ogromne porcje przygotowanych potraw. Był to wspaniały miks elegancji z prostactwem, smokingów i długich sukien z żołnierską menażką i złotej biżuterii z coca-colą w plastikowych kubkach…

To kolejne odkrycie jakże innych zwyczajów i zupełnie innej kultury. Zabawa jednak była bardzo udana. Pod oberki, walczyki i stare polki tańczyliśmy całą noc, a przywiezione z Francji prawdziwe szampany (dobrze, że mieliśmy kilka na zapas) rozeszły się jak woda, zdobywając dla nas sympatię i przyjaźń wszystkich okolicznych stolików.

PIERWSZA ZDRADA BIZNESOWA I GRECJA (CYKLADY)

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji

Nakładem wydawnictwa Novae Res ukazała sie również:

Do odważnych

W PRL-u każdy, komu udało się zdobyć paszport, wyjeżdżał z kraju, by szukać szczęścia za granicą. Marek Wiącek nie jest wyjątkiem. Sam wyjazd to jednak tylko niewielka część drogi do sukcesu. Na emigracji trzeba znaleźć mieszkanie, pracę, a potem utrzymać z niej siebie i rodzinę. Nie każdemu się to udaje.

Marek w listach do ukochanej Mamy relacjonuje emigracyjne zmagania, wzloty i upadki oraz próby odnalezienia swojego miejsca na ziemi. Afryka, Francja, USA – każde z tych miejsc to dla niego nowe lekcje i doświadczenia zawodowe, które stara się jak najlepiej wykorzystać. Wbrew krzywdzącym stereotypom o wiecznie pijanych oraz niegospodarnych Polakach udowadnia, że gdy tylko człowiek jest zdeterminowany i nastawiony na cel, zdoła zawojować świat.

Spis treści:

Okładka
Strona tytułowa
Podziękowania
Wstęp
1. Życie w rozkroku
2. Rozwód: tragiczne rozdarcie
3. Życie jest podróżą albo niczym

Dać z siebie wszystko, to wygrać. Część II

ISBN: 978-83-8373-547-4

© Marek Wiącek i Wydawnictwo Novae Res 2025

Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu wymaga pisemnej zgody Wydawnictwa Novae Res.

REDAKCJA: Marta Grochowska

KOREKTA: Aleksandra Płotka

OKŁADKA: Grzegorz Araszewski

GRAFIKA: freepik.com

Wydawnictwo Novae Res należy do grupy wydawniczej Zaczytani.

Grupa Zaczytani sp. z o.o.

ul. Świętojańska 9/4, 81-368 Gdynia

tel.: 58 716 78 59, e-mail: sekretariat@novaeres.pl

http://novaeres.pl

Publikacja dostępna jest na stronie zaczytani.pl.

Opracowanie ebooka Katarzyna Rek


„Mamy usługę, której mógłby pozazdrościć Amazon.”

Robert Drózd

Świat Czytników


Tysiące ebooków i audiobooków

Ich liczba ciągle rośnie, a Ty masz gwarancję niezmiennej ceny.