Dal - Marcin Kydryński - ebook + audiobook + książka

Dal ebook

Marcin Kydryński

4,9

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Dal to „prequel” do wydanej w 2016 roku Bieli. Opowiada o Afryce minionej. Pretekstem do tych opowieści stają się dawne fotografie, pocztówki, listy, mapy, ryciny – wszystkie z bogatych zbiorów autora.

„Kolekcjonuję spojrzenia i milczenie; kolejne nadzieje na trwanie, na ponowne spotkanie po wieku, na lichą, jaką bądź nieśmiertelność, choćby na kartach książki. W naszych oczach, póki my jeszcze trwamy. Te karty są dziś jedynym świadectwem, że gdzieś, kiedyś byli. (…) Biel to nieustanne wołanie: ja, ja, ja; Dal oddaje głos świadkom tamtych czasów”.

Jest jednak Dal czymś więcej niż tylko wędrówką ścieżkami historii. Jest dyskusją o istocie sztuki fotografii. O jej związkach z malarstwem. Jest podróżą po świecie literatury. Jest wnikliwym i erudycyjnym spojrzeniem na kwestie zmysłowości, erotyzmu, jest dyskusją o okrucieństwie.

Dal – konkluduje autor – jest też nieuchronnie historią o śmierci. Ale i o rzuconym jej wyzwaniu”.

***

Marcin Kydryński

Radiowiec, wędrowiec, fotograf. Rocznik 1968.

Od 1992 roku podróżuje po Afryce. Publikował m.in. w National Geographic, będąc pierwszym autorem i fotografem, któremu Waszyngton zezwolił na okładkowy materiał w lokalnej edycji.

Chwilami piosenkopisarz, producent płytowy, laureat Fryderyka za produkcję albumu Anny Marii Jopek i Pata Metheny’ego Upojenie; organizator koncertów i autorskiego Siesta Festiwalu w Gdańsku. Od 1989 roku współtworzy wizerunek radiowej Trójki, a jego audycja Siesta została wybrana jedną z najpopularniejszych w historii stacji.

Autor książek: Upadek jest Formą Lotu: Metro Na Broadwayu (1993), Chwila Przed Zmierzchem (1996) i uhonorowanej nagrodą im. Arkadego Fiedlera Pod Słońce (1999). W Edipresse ukazały się: Muzyka Moich Ulic. Lizbona (2017) i podsumowująca 25 lat afrykańskich podróży Biel. Notatki z Afryki (2016).

Prezydent Portugalii uhonorował go medalem Ordem do Mérito za promocję muzyki tego kraju. Mieszka w Warszawie, Lizbonie i na farmie nad Liwcem.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi

Liczba stron: 506

Oceny
4,9 (7 ocen)
6
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Bety2016

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam każdemu kto chce się przenieść do innego wymiaru.
00

Popularność




Prolog. Dziewczynka z kokardą we włosach

Nazwisk ich dzisiaj już się nie pamięta, Ale ich ręce były rzeczywiste, Spinki, mankiety nad blatem stolika.

Czesław Miłosz, Traktat poetycki, 1957

Spójrz, to początek, jeszcze nic nie wiedzą. Nowe stulecie ledwie się zaczyna. Mawia się często, że będzie szczęśliwe.

Dzień chłodny, chmurny, za piętnaście czwarta. Zamożny Algier na Święcie Muzyki. Są krynoliny, kwiaty w kapeluszach. Futrzany kołnierz, palta, kamizele. Jest wąs przycięty, lśnią mundury, kepi. Koszule zawsze i szczelnie zapięte, czasami zgrabnie zwieńczone kokardą. Szum drogich sukien prawie że słyszalny. Niewykluczone, że będzie padało. Niektórzy nawet wzięli parasole.

Znikąd muzyki.

Pewnie artyści zgubili się w tłumie, w drodze na estradę, której nie widzimy. Na rozległym placu to chyba być musi wielki Merri Franquin – aby ton trąbki, otwarty i lotny, niósł się swobodnie po ostatnie rzędy. Czy tego dnia grano dawny koncert Haydna, nowe dzieło Böhme’a, a może popularne wariacje „Weneckie” w zwinnej aranżacji Jean-Baptiste Arbana, już się nie dowiemy.

W tle tłumu twarzy, gwaru, rojowiska lśni tors meczetu. A przed nim pomnik; bikorn u jeźdźca i rącze pęciny. Ferdynand Filip, książę Orleanu. Walczył o Algierię, by wszyscy ci państwo mogli dziś razem posłuchać muzyki i by im żaden Arab nie przeszkadzał. Książę zginął jednak wcale nie w bitwie, a w durnym wypadku. Narowiste konie poniosły mu bryczkę, kiedy w podparyskim, sielskim wówczas Neuilly spieszył do rodziny. Jechał się pożegnać przed kolejną wojną.

Biała świątynia to Djama’a al-Djedid, zwana niekiedy Meczetem Rybaków. Czego jednak na zdjęciu teraz nie widzimy, to bliskości morza. Jest o krok zaledwie. Gdybyśmy mogli spojrzeć nieco w prawo, dojrzelibyśmy Bulwar Republiki. Na nim dorożki i pierwsze tramwaje. Gwarną ulicę wysoko na skarpie. W dole marinę i Morze Śródziemne.

Mimo wciąż marnych możliwości sprzętu i niewielkiego formatu pocztówki głębia ostrości do dzisiaj zdumiewa. Można bez trudu odprowadzać wzrokiem, jedną po drugiej, nieznajome twarze.

Proszę, pójdź teraz za mną, Czytelniku. Masz dużo czasu, donikąd się nie spiesz. Nie bój się, spojrzyj. Dawno już nie żyją. Niewiele więcej możesz dla nich zrobić; uwierz jedynie, że gdzieś, kiedyś byli.

I tu się wreszcie pojawia pytanie. Czemu bez wyjątku każda z tych postaci, jest tak poważna, może nawet smutna? Czyżby fotograf, który bez wątpienia całe towarzystwo zawołał do zdjęcia, zapomniał dodać: „Teraz uśmiech, proszę”?

– Un sourire, s’il vous plaît!

Spójrzmy kolejno na tych dawnych ludzi. Jakby im właśnie, dosłownie przed chwilą, ktoś opowiedział o tym, co ich czeka.

A jednak wiedzą.

Że Algierię stracą. Lecz nim to nastąpi, na tym placu zginą ich dzieci i wnuki. Ta dama w bieli, skryta za woalką, trzecia od lewej, w samym dole zdjęcia, jest od tygodnia dopiero zamężna. Przymyka oczy w niepojętym smutku, jakby już wiedziała, że dla jej rodziny w tym kraju nigdy nie będzie przyszłości.

Kobieta w czerni z prawej strony kadru wydaje się wdową po tym, co się stanie. Obok niej mężczyzna o szczerym spojrzeniu. Wąs podkręcony i świąteczny mundur. Wkrótce zgnije w błocie, w okopie nad Marną. I co doprawdy jest zdumiewające, ten człowiek zdaje się na to gotowy. Patrzy w nas ufnie, pogodzony z losem.

On, lub ktoś bardzo do niego podobny, nim zginie w bitwie nad odległą rzeką, jeszcze się ożeni i zostawi syna, któremu na chrzcie dadzą imię Albert. A chłopak zamiast postąpić rozsądnie, wziąć dobrą pracę w warsztacie lub stoczni, będzie przelewał na papier historie. Jak ta o dżumie w sąsiednim Oranie.

W centrum kadru chłopiec z równo ściętą grzywką. W tył głowy zsunął marynarską czapkę. Brwi ma napięte, zaciśnięte usta. Pięć lat. Z pewnością nie więcej niż siedem. Będzie uciekał z Paryża w czterdziestym. Może na statku dotrze do Sajgonu. Zginie w Wietnamie w pięćdziesiątym czwartym. Przyszedł tu z babcią. Jej twarz w połowie za czernią woalki, a w oczach mądrość, co przychodzi z wiekiem, że nijak nie da się odwrócić losu.

Jeszcze dziewczynka za nimi, na krześle. Przy lewej skroni bieleje kokarda. Twarz ma spokojną, opartą na dłoni. Palcem wskazującym dotyka policzka. Lecz choćbym patrzył na nią długo, długo, długo – to nie odgadnę, co jest jej pisane.

Cień Jaskółki

Żeby przez krótką chwilę nie było śmierci I czas nie rozwijał się jak nitka z kłębka rzuconego w przepaść

Czesław Miłosz, Ogród Ziemskich Rozkoszy, 1984

Ta książka będzie głównie o miłości, bo o niej mówi każda fotografia. Będzie o rozkoszy, odwadze i lęku. Ale i okrucieństwie, bo najbardziej ludzkie. Powstała z żalu za tym, co minione. Teraz bądź cierpliwy. Wszystko w swoim czasie.

Z pewnością nie Ty, czujny Czytelniku. Ten dzień mógłby nazwać zwykłym jedynie znużony pracownik urzędu pocztowego przy bocznej ulicy Freetown. Mężczyzna gasł powoli, nerw po nerwie, w obezwładniającym upale. Jeśli zatem, co życzliwie zakładam, wykazywał uprzednio żywe zainteresowanie otaczającym go światem, tracił je teraz pod strużkami potu. Gdybyśmy podeszli do jego biurka na tyle blisko, by wręczyć naszą kartę pocztową, zauważylibyśmy, jak tęgie krople spływają ze szczytu czoła. Znajdują na moment schronienie w wypielęgnowanych bokobrodach. Wślizgują się niespiesznie pod ciasno zapięty kołnierzyk i łączą z potokiem wilgoci na otulonym w lniane warstwy torsie.

W środku skwarnego południa nie ma jednak wielu chętnych do nadania przesyłek. I nas więc tam nie było. Poza tym statek odpływa dopiero pojutrze.

Louis Ferdinand Céline w Podróży do kresu nocy kolonialnych urzędników pocztowych w Afryce zachodniej wspomina bez entuzjazmu. Byli wynędzniali, bezzębni. Wszyscy, bez wyjątku, cierpieli na marskość wątroby. „Poważnie chorzy, widać było objawy malarii, ale też rzecz jasna alkoholizm, zapewne również syfilis […]. Komary zajęły się wysysaniem i pompowaniem w nich takich trucizn, które pozostają już na zawsze… Krętki, które tam się już zagnieździły, mocno pracowały nad tętnicami… Alkohol wyżerał im wątroby… Słońce dobijało nerki… Mendy wczepiały się we włosy łonowe, a egzema rozkwitała na skórze brzucha”.

Już w dzień po wylądowaniu francuski pisarz spostrzega, że „całe ich wnętrze roiło się od robactwa”. Stanowili „worki na larwy”.

Nasz urzędnik pocztowy jest wszelako Anglikiem. Pija z umiarem, jedynie po zachodzie słońca i nigdy w pracy. Teraz jest po prostu umęczony skwarem. Dzień wydaje mu się pospolity, niewart uwagi. Znużony, przekłada papiery. Zawsze to jakiś ruch powietrza, złudzenie przewiewu. Lecz gdyby choć na chwilę wyjrzał przez okno, jego wyobraźnia zatrzepotałaby gwałtownie i niczym lśniący, błękitny zimorodek, który przysiadł właśnie na framudze, poderwała się do lotu.

Ulica jest sucha, bez choćby śladu kałuży, w tym najbardziej wilgotnym mieście kontynentu. Zatem może być grudzień. Kto wie, czy nie trzynasty dzień miesiąca. I jeśli chcę tę datę teraz przywołać, to nie w nagłym napadzie patriotycznego wzmożenia.

Trzynastego grudnia, bynajmniej nie u progu lat osiemdziesiątych, lecz w roku 1968, rumuński filozof Emil Cioran notuje w swoim zeszycie: „Pomyśleć, że w nieskończoności czasu nigdy nie będzie drugiego trzynastego grudnia, identycznego z tym. Wieczny Powrót to dziecinada. Wszystko jest jedyne i przepada na zawsze”. Ostatnie zdanie warto zapamiętać. Jest ważnym powodem powstania tej książki. Wszystko jest jedyne i przepada na zawsze.

Odległego grudniowego dnia zatem, na ulicy we Freetown fotograf ustawia sporą skrzynię aparatu na masywnym trójnogu. Każdy mosiężny bolec musi być mocno wbity w rozpalony piach. To środek dnia, cienie są krótkie. Mężczyzna przykrywa głowę ciemnym suknem. Opływa go lepka wilgoć, okulary parują. Ulica jest boczna. Nie ścisłe centrum, ale też nie peryferia, nie slumsy. Te pojawią się dopiero za sto lat, gdy mieszkańcy dżungli będą uciekać do miasta przed okrucieństwem nieletnich, znarkotyzowanych partyzantów. W perspektywie bieleją gmachy urzędów. Domy są jeszcze solidne. Parter z kamienia. Drewniane piętra kryte falistą blachą. Okna w stylu angielskim, otwierane do góry, próbują wpuścić do wnętrza smużkę chłodu, gdy na chwilę zbudzi się wiatr od morza. Przed budynkiem, po lewej stronie, w aluminiowej misie ustawionej na skrzyni, jaśnieje stożek manioku.

Dwaj policjanci z afrykańskiego regimentu – tropikalne mundury i fezy na głowach – oddalają się właśnie od naszych oczu. Patrolują tę ulicę. Ich krok jest precyzyjny, marszowy. Choć nie idą obok siebie, to równo podnoszą prawe nogi w bezwiednym, bliźniaczym geście. Minęły ich, w dziecięcym rozgadaniu, dwie dziewczynki. Jasne zawoje chronią ich głowy przed „płomienną miotłą upału”, jak by powiedział Bruno Szulc.

Trzech wyrostków spogląda nieufnie w naszym kierunku. Dziś nazwalibyśmy ich bayaye: młodzi, mocni, zbędni. Zdają się zaniepokojeni, spłoszeni obecnością władzy. Stoją zbici w ciasną grupę, jakby ta wątła gromadka miała zapewnić im bezpieczeństwo. Zdumiewa nas ich współczesny strój: szorty, luźne koszule w kropy, w paski; są niczym dzisiejsi mieszkańcy Afryki zapatrzeni w mistrzów mundialu.

Żołnierze idą w tym kierunku, niejako na spotkanie, lecz ich spojrzenie omija młokosów. Rozglądają się. Postać lokalnego eleganta przyciąga wzrok jednego z nich. I my zatem spoglądamy w tę stronę. Może to być zamożny kupiec, właściciel sklepu. Wyłożył właśnie towary na ulicznym straganie. Nieskazitelna biel jego marynarki i szykowny kapelusz w stylu panama rozświetlają cień marnego, krytego strzechą obejścia.

Nagle kleks, cień, cierń w piasku, plamka czerni na świetlistym negatywie, jak zabłąkana jaskółka. Dziewczyna błyska na krawędzi czasu i znika. Nieoczekiwana, niezamierzona. Gdy fotograf zwalnia migawkę, by zachować w pamięci pokoleń to pojedyncze, senne popołudnie tropikalnego miasta, ona w ostatniej chwili wbiega na ulicę.

Chcę myśleć, że mistrzem naszego fotografa był wielki Alfred Stieglitz. Ten sam, który stał trzy godziny, nieomal bez ruchu, w śnieżycy 22 lutego 1893 roku, żeby zrobić słynne zdjęcie: Piąta Aleja. Zima. Nasz afrykański rzemieślnik trwa w słońcu tropikalnego południa i, jak jego mistrz, wyczekuje momentu idealnej równowagi. Widzi, że dwaj mundurowi idą niczym lustrzane odbicia, ich ciała tworzą idealną symetrię. Podejmuje decyzję. I wtedy właśnie – tu jakże szczęśliwy byłby Robert Frank, który uważał, że fotografia powinna raczej przyłapywać świat na braku równowagi – wtedy pojawia się dziewczyna.

Jest rok 1912, choć niewykluczone, że znacznie wcześniejszy. Pracownik poczty sumiennie przybił na znaczku pieczęć z datą 19 czerwca 1912. Lecz sytuacja, której się przyglądamy, już się przecież zdarzyła. Fotograf musiał wywołać zdjęcia, posłać monochromatyczne negatywy do Europy, gdzie z mnisią cierpliwością misternie je pokolorowano. Odbite na sporych kartonach obrazy pocięto następnie na kartki pocztowe, wdrukowano podpisy i odesłano – jakżeby inaczej – niespiesznym parowcem do Afryki. Tam, w budynku poczty, zazwyczaj przy porcie, przechodzień stęskniony za domem w chłodnym starym kraju dostrzegł tę pocztówkę, uznał za interesującą, kupił i na odwrocie skreślił kilka czułych zdań. Dopiero wówczas pan na poczcie palcem wskazującym poprawił zsunięte z nosa binokle i wziął do ręki pieczęć.

To musiało trwać.

W tej samej chwili, gdy bezimienna Jaskółka wbiega na piasek ulicy we Freetown, niemiecki inżynier Oskar Barnack w swojej pracowni w Wetzlarze ssie w zamyśleniu koniec ołówka, robi pierwsze szkice. Aparat fotograficzny, który zmieni na zawsze nasze postrzeganie rzeczywistości, zdynamizuje ją, a reporterów uwolni od kilogramów bagażu, Barnack zbuduje w rok po wysłaniu tej pocztówki z Sierra Leone. Sfotografuje nim dzień mobilizacji. Praca nad kolejnymi prototypami Leiki, nim aparat zadebiutuje na wiosennych targach w Lipsku w 1925, zajmie jednak wizjonerowi dekadę. Henri Cartier Bresson, największy z reporterów, swoją leikę kupi dopiero w latach trzydziestych.

Tymczasem na ulicy we Freetown fotograf mozolnie pakuje tęgie skrzynie sprzętu. Lubię myśleć, że nie zauważył dziewczyny i spostrzegł ją dopiero jakiś czas później, w ciemni, gdy w chemicznym procesie wywoływania negatywu, niczym smużka ektoplazmy, powoli zaznaczała swoje istnienie.

Piszę te słowa na ukwieconym dachu riadu w średniowiecznym świętym mieście Fez. Płowe kamienne kaskady wtulonych w siebie domostw spływają z zielonych wzgórz. Głosy muezinów z minaretów mediny splatają się w jednostajny szum; jeden z nich się wyróżnia, ze szczególną siłą głosi wielkość Boga. Kobiety na sąsiednich dachach wieszają pranie. Tak niewiele umiejscawia mnie w epoce: ledwie sieć kabli, pojedyncze księżyce anten satelitarnych, daleki pomruk nielicznych samochodów, którym nie wolno wjechać do starej części miasta. U moich stóp, w dole, w gęstwinie krzyżujących się stromych uliczek, tak wąskich, że osły i muły mają oba boki obtarte, trwa świat zawieszony w czasie, niezmienny. Oglądam na ekranie komputera stare fotografie z Afryki i przypomina mi się Czesław Miłosz, wpatrzony w pejzaże siedemnastowiecznego holenderskiego malarza Fransa Posta.

Krajobrazy, a także ludzkie postacie – pisze Miłosz – łagodnieją i pięknieją, przenika je szczególne światło, nawet miniony gniew zmienia się w litość i współczucie. Opowieść o ludziach dawno umarłych ma od razu „barwę wieczności”. Gdzie indziej zauważa, że jednym z naszych ludzkich przywilejów jest „nie dająca się wyplenić wiara w inny wymiar minionego czasu, tak że cokolwiek raz minęło, zostanie przeniesione w ten inny wymiar i trwa tam na zawsze”. Cioran, jak pamiętamy, pomysł ten wyśmiewa.

I jeszcze to zdanie, czy raczej kilka oddechów, tak bardzo mi bliskich, z wiersza Trytony: „Czego chcę? Żeby było. Co? Czego już nie ma”.

Jest wreszcie jego zaduma nad dziewczynką na Portrecie z kotem. Lubię o niej myśleć jak o swoistej bliźniaczce mojej Jaskółki z piaszczystej ulicy wrzącego miasta po przeciwnej stronie oceanu. Wszak i u niego „dzieje się to w 1910 albo 1912, obraz nie ma daty”. Dziewczynki nie ma – zauważa Miłosz – „choć jest tutaj, przede mną, nie utracona nigdy”.

Jeżeli przeszłość, jak sądzi Leslie Poles Hartley w jednym z piękniejszych otwierających zdań w dziejach literatury, jest obcym krajem, to chcę, by ta książka stała się Twoim, Czytelniku, paszportem. I chcę, by dziewczyna w szczelinie czasu, w tej jednej setnej części sekundy, trwała. Pojedyncza i wieczna.

Jeśli też, jak w dawnej przypowieści, ludzkie życie jest niczym lot wróbla zimą przez ciepły pokój, chcę ten ruch ciała, ten furkot ni to dziewczęcy, ni ptasi, tę wilgoć i skwar, zatrzymać.

Dal jest też nieuchronnie rozmową o śmierci. Ale i o rzuconym jej wyzwaniu. Nikogo z nich nie ma już wśród żywych: ani postaci z fotografii, ani wczesnych mistrzów rzemiosła, którzy wykonali zdjęcia. Nie ma ludzi piszących pospieszne słowa do swoich bliskich na kartkach, które, ich zdaniem, najlepiej opowiadały o rzeczywistości w dalekim kraju. I nie ma stęsknionych adresatów. Oni z pojedynczych kadrów i kilku wyczekiwanych miesiącami zdań musieli układać sobie historie o nowym życiu drogich im osób.

Nie ma ich, ale jakby wciąż jeszcze chwiejnie trwają, póki gdzieś na strychu ostatnia z tych pocztówek nie sparcieje i nie zgnije, osierocona i zapomniana przez rodziny dawnych epistolografów. Pamiętasz, Czytelniku, tę scenę z Amatora Krzysztofa Kieślowskiego? Bohater Stuhra chwali w uniesieniu ekipę filmową podczas zdjęć dokumentalnych: „To jest piękne, co robicie chłopcy. Człowiek już nie żyje, a tu ciągle jest, piękne…”.

Ilekroć przez ćwierć wieku sam fotografowałem w Afryce, miałem w pamięci kilka zdań, drogowskazów. Pochodziły od mistrzów, którzy byli przede mną. Ale też od pisarzy, a wśród nich tego, który jeśli sam brał aparat do ręki, to chyba jedynie po to, by uwiecznić motyle: „Cokolwiek raz zostało zobaczone, już nigdy nie może powrócić do chaosu”.

Czy ta myśl nie przynosi nadziei?

A Jaskółka? Czy ziarna piasku, których dotykała nagimi palcami tamtego popołudnia, uwierały i moje stopy, wiek później? Przecież według nieubłaganych praw przyrody znikamy, ale drobinki piasku gdzieś pozostają, pojedyncze jak ta dziewczyna, lecz o ile bardziej trwałe. Czy spotkałem jej prawnuki na dusznych ulicach Freetown? Czy ktokolwiek z jej potomków przetrwał jedną z najokrutniejszych wojen w dziejach kontynentu? Czy przeżył potem największą epidemię eboli?

Przychodzą do mnie, zlatują się z wielu stron świata, niczym na szczególny obrzęd Dziadów te twarze, postacie, grupy ludzkie; oczy wpatrzone w nas zza granicy tego, co poznane. Być może niektórzy z nich spotkali się kiedyś. Może płynęli razem parowcem do Zatoki Gwinejskiej? Może ich razem – „Kobiety i dzieci najpierw!” – wyciągano w koszach na niespokojnych wodach wokół Lomé? Może odwiedzali nawzajem swoje farmy, w woni zmierzchu i naftowych lamp gawędząc o małych troskach i wielkich dramatach? A może spotkały się zaledwie ich spojrzenia, z przeciwnych stron ulicy, gdy w zawstydzeniu – lub z poczuciem świętej sprawiedliwości – patrzyli na zakutych w łańcuchy niewolników pędzonych przez miasto? Może w lupanarach Biskry kochali tę samą dziewczynę, a ona połączyła ich, nieświadomych swoistego przymierza, trwałym węzłem syfilisu?

Nie ma już nikogo z nich, a wspomnienia ich losów i rysów twarzy rozpierzchły się po wszystkich kontynentach. Gasły powoli, wraz z odchodzeniem ze świata ich dzieci, wnuków, najbliższych przyjaciół.

W powieści Milana Kundery Żart Ludwik Jahn mówi: „Już dzisiaj historia jest wątłą nicią tego, co zapamiętane, nad oceanem tego, co zapomniane. Ludzie łudzą się dwiema błędnymi wiarami: w wieczną pamięć i w możność naprawy. Obie te wiary są fałszywe. Jest na odwrót: wszystko zostanie zapomniane i nic nie będzie naprawione. Nikt nie naprawi krzywd, które wyrządzono, ale wszystkie krzywdy ulegną zapomnieniu”.

Tli się we mnie inna wiara. Taka mianowicie, że przywołanie tych fotografii przyniesie skutek odwrotny. Ci ludzie wrócą. Wrócą ich codzienne sprawy, ale i wielkie katastrofy. Krzywdy zostaną nazwane, wyznane i przez to niejako naprawione.

Dawne pocztówki z Afryki. Skupuję je na aukcjach i targach staroci, w antykwariatach. U bukinistów na brzegu Sekwany, ilekroć mieszkam obok, przy ulicy Saint-Séverin. Kolekcjonuję spojrzenia i milczenie; kolejne nadzieje na trwanie, na ponowne spotkanie po wieku, na lichą, jaką bądź nieśmiertelność, choćby na kartach książki. W naszych oczach, póki my jeszcze trwamy.

Pojedynczość tych kart jest dwojaka. Po pierwsze to, co z definicji fotografia powiela w nieskończoność, nastąpiło tylko jeden raz. Wszystko jest bowiem jedyne i przepada na zawsze. Choć serie liczyły kilkadziesiąt, może czasem i kilkaset identycznych pocztówek, to ten rysunek ciała, cień na ulicy, kształt chmury – zdarzyły się raz tylko. Odmienną kwestią jest pojedyncze istnienie kroju liter, nazwisk nadawców i adresatów. Nie tylko zatem nieśmiertelność chwil na kliszy, ale i trwałość momentów nadania, skreślenia tych paru czułych, lecz bywa, że zaskakująco obojętnych zdań. Ta więź między dwojgiem ludzi dawno już minionych; jedyna, ulotna.

Kolonizatorzy Afryki, biali Europejczycy, zawsze zostawiali po sobie ślad. Niech to będzie kwit z pralni, podpis na rachunku, skrycie prowadzony dziennik albo wspólna rodzinna fotografia wykonana w szanowanym zakładzie na rynku w starym kraju. Afrykanie znikali bez śladu. Te karty są dziś jedynym świadectwem, że byli. Jedynym „dowodem na istnienie”. Lubię patrzeć w ich oczy, ilekroć to możliwe.

„Dosłownie rzecz biorąc – pisze Roland Barthes w Uwagach o fotografii – zdjęcie jest emanacją przedmiotu odniesienia. Od rzeczywistego ciała, które tu było, przebiegły promienie, które dotykają mnie, mnie, który tu jestem. Nieistotna jest długość trwania przekazu; zdjęcie osoby, której już nie ma, dociera do mnie jak zbłąkane promienie gwiazdy”.

Susan Sontag w Fotograficznych ewangeliach przypomina za Barthes’em, że tak naprawdę wszystkie fotografie stają się ciekawe i wzruszające, jak tylko się zestarzeją. To jedynie kwestia czasu. Fotograf zaś „zarazem ratuje i przechowuje, denuncjuje i uświęca”.

Przypominają się dwie książki pozornie niezwiązane z historią dawnej Afryki, ale muszę zdania z nich przywołać.

We wstępie do albumu I ciągle widzę ich twarze z fotografiami żydowskich rodzin sprzed Zagłady Gołda Tencer pisze: „Na kliszach pamięci ocalały ich postacie. Przetrwały przedmioty i sprzęty. To, co filozof nazwał kiedyś »łzami rzeczy«. Jest to płacz nie tylko po garnuszku z obtłuczonym uszkiem, krzywym płocie galicyjskiego miasteczka, butach wędrowca, czapce wiejskiego handlarza. Jest to płacz – po tamtym świecie, który wraca dziś jedynie w starych fotografiach”.

A Ryszard Kiersnowski w książce o mieszkańcach średniowiecznego Śląska zwraca uwagę, że: „Byli to ludzie nie tylko ogromnie nam podobni, ale też ogromnie od nas różni. Patrząc na nich z daleka […] o obu tych okolicznościach powinniśmy zawsze pamiętać. Wtedy będziemy się im jednocześnie dziwić i nie dziwić, współczuć i nie współczuć, wyśmiewać ich i nie wyśmiewać, a przede wszystkim będziemy ich rozumieć i nie rozumieć zarazem”.

Na tarasie domu w starym marokańskim mieście wynotowuję z biblijnej Księgi Mądrości: „A imię nasze z czasem będzie zapomniane / i nikt nie będzie miał w pamięci uczynków naszych”.

Cioran w zeszycie z połowy lat sześćdziesiątych z właściwym sobie pesymizmem wyrokuje: „Każda istota ludzka pojawia się nie wiadomo skąd, wydaje słaby krzyk i znika, nie pozostawiając śladu”.

Otóż o ten ślad, o ten znak, wzrok, twarz mi chodzi. Dal mogłaby właściwie mieć taki tytuł: Ślad. Ale nie lubię w tytułach znaków diakrytycznych.

Muszę przyznać się do pewnej, jeśli chcecie, wstydliwej nerwicy. Robię to od lat. Wpisuję do książek daty i miejsca, w których sięgnąłem po lekturę. Podpisuję się. Wiem, że ołówek przetrwa. Znaczę ślad. Kilkanaście lat temu kupiłem na wiejskim targu drewnianą skrzynię. Gdy otworzyłem wieko, znalazłem tam zapisane ołówkiem daty. Sam środek wojny. Rok 1940, 1943. Wokół śmierć, wielkie znikanie. A tu sprzedana krowa, prosięta w miocie, rachunki, zakupy, cyfry. Giną miliony istnień, a pozostaje ślad ołówka na drewnie. Dal jest także o tym.

Andrzej Mularczyk w rozmowie z Justyną Dąbrowską w „Tygodniku Powszechnym” zwraca uwagę: „Tybetańska Księga Umarłych mówi, że »nie ma przeszłości, nie ma przyszłości, jest tylko teraz«. Ja mówię, że jest tylko przeszłość, ponieważ tylko o niej coś wiemy i tylko ona może dać nam szansę wzbogacenia się o jakąś prawdę, jakąś refleksję”.

Biel była nieustannym wołaniem: ja, ja, ja; Dal oddaje głos świadkom tamtych czasów. Jest też, nieuchronnie, swoistym „wypisem z ksiąg użytecznych”.

Edward Hallett Carr w What is History? zwraca uwagę, że niegdyś utrzymywano, iż fakty mówią same za siebie. „Jest to – twierdzi Carr – oczywiście nieprawda. Fakty przemawiają jedynie wtedy, gdy historyk je do tego wezwie: to właśnie w jego gestii leży decyzja, które fakty dopuścić do głosu i w jakim porządku kontekstu”.

Nie jestem historykiem, lecz i ja z konieczności, wybierając z moich zbiorów do tej książki zaledwie sto kilkadziesiąt z bodaj tysiąca archiwalnych zdjęć, dokonuję selekcji. Zawiedzie się, kto czeka, że Dal opowie mu całą historię Afryki, dotknie każdej kwestii, wyczerpie każdy wątek. Nie. Chciałbym jedynie, żebyś, Czytelniku, patrzył w oczy kolejnych postaci, wiedząc, że każda z nich jest wyjątkowa, pojedyncza, zaistniała raz tylko.

Chodźcie zatem do mnie. Przyjdźcie, którzyście żyli dawno i daleko. Którzyście kochali, cierpieli, marzyli. Przybądźcie na to ostatnie spotkanie. Ono, z braku innej przestrzeni, zdarzy się we mnie. Dam wam czas i miejsce. I czułość.

FEZ, RIAD RCIF, 1 MARCA 2019

Kundle

Cóż za monstrum jest tedy człowiek? Cóż za osobliwość? Co za potwór, co za chaos, co za zbieg sprzeczności, co za dziw! Sędzia wszechmocny, bezrozumny robak ziemny; piastun prawdy – zlew niepewności i błędu; chluba i zakała wszechświata.

Blaise Pascal, Myśli, połowa XVII wieku

Tego dnia, jak każdego z wielu poprzednich, w okopach Europy miliony szczurów walczą ze sobą o porozrywane fragmenty ciał młodych mężczyzn. Huk, dym, ból, wrzask, fetor.

„Jakże tu jest inaczej” – myśli, próbując zapomnieć krzykliwe nagłówki gazet, które czytuje wprawdzie z wielotygodniowym opóźnieniem, ale to nie osłabia ogromniejącej w nim grozy.

Tu jest późne popołudnie. Światło gasnącego słońca ma barwę miedzi. Zaczyna gadać ptactwo, wcześniej zamilkłe na długie godziny skwaru. Zieleń jest bujna, bezczelna. Spiętrza się nad nieruchomą wodą zatoki wokół przylądka Cap Lopez, mnoży w jej lustrze. Wśród liści brązowieją strzechy lepianek wioski. O tej porze kobiety zwykły wychodzić na brzeg. Dzieciarnia, ośmielona pierwszym tchnieniem wieczornego chłodu, już roi się i broi w zaroślach. Mężczyźni lubią o tej godzinie naprawiać sieci. Wyglądają, jakby dziergali na drutach płaszcz dla olbrzyma.

Dziś jednak zmierzch spływa w pustkę, a powietrze stoi w milczeniu, zamiast mierzwić się od wszechobecnego tu zwykle ruchu.

Jedynie dzioborożec, przysiadły na gałęzi wciąż rozkołysanej jego ciężarem, uważnie przygląda się postaci ubranego w długie lniane spodnie i jasną koszulę mężczyzny, który niespiesznie uchyla kolejne drzwi, otwiera opuszczone domy.

Jest sam. Wybrał się na wieczorny spacer z pobliskiego obejścia, gdzie odpoczywa w towarzystwie żony po z górą czterech latach wytężonej pracy w szpitalu.

Nazywa się Albert Schweitzer. Młode lata spędził na czytaniu Biblii. Studiował tajemnice medycyny i grał Bacha na organach w kościele z dzwonnicą o spiczastym dachu, w rodzinnym miasteczku w Wogezach. Jak nieliczni przed nim i tak wielu idących za jego przykładem, któregoś dnia uznał, że to nie wystarczy. Przegadał swój pomysł z żoną. Zgodziła się. Wsiadł z nią do pociągu do Bordeaux. W pobliskim Pouillac znaleźli statek płynący do Afryki środkowej.

Schweitzer postanawia zbudować szpital w środku wilgotnej puszczy. Chce ulżyć drugiemu człowiekowi. Ma rzadką w owym czasie świadomość, że praca tam to nie dobrodziejstwo ani łaska, ale pokuta. „Za każdą jednostkę, która przyniosła niewinnym ludziom cierpienie, niech inna pospieszy z pomocą” – mówi. Sądzi, zapewne niebezpodstawnie, że pomóc powinien nie tylko ciałom, lecz i duszom swych braci, zatem w jednej z trzydziestu trzech solidnych skrzyń wiezie specjalnie dla niego zbudowane organy. Lubię myśleć o tych nocach w dżungli, gdy zdumione zwierzęta leśne milkną, po raz pierwszy obcując z preludiami Jana Sebastiana Bacha.

Na pokładzie statku w drodze do Afryki spotkamy go w tej książce ponownie, lecz teraz, lata później, spaceruje już w wiosce nad zatoką i otwiera kolejne drzwi chat.

Wnętrza są puste. Tylko w jednej z lepianek na klepisku leży mężczyzna. Jeszcze oddycha, choć jego wnętrzności szarpią wielkie drapieżne mrówki. Widziałem takie mrówki w Kamerunie. Potrafią w ciągu jednej nocy zjeść całego królika. Ile czasu zajmuje im zjedzenie człowieka, wówczas się nie zastanawiałem. Ten mężczyzna jest chory na śpiączkę, został porzucony przez swoją rodzinę. To ostatnie stadium choroby i Schweitzer ma pewność, że nie może już pomóc.

Śpiączka była w Afryce od zawsze, lecz nie rozprzestrzeniała się, bo uniemożliwiał to brak komunikacji między wioskami w głębi dżungli. Gdy pojawili się Europejczycy i rzeki stały się traktem handlowym, a wśród tragarzy czy wioślarzy był choć jeden chory, zaraza wędrowała momentalnie. Dotarła i tu, wyludniła wioskę. Pozostał tylko ten jeden mężczyzna, konający w trudnych do wyobrażenia cierpieniach, zjadany żywcem. Mrówki to nie lwy. Taka uczta trwa długo. Myślę o jego najbliższych, którzy zostawili go i odeszli, nie oglądając się za siebie.

Nie wiemy, co stało się później, w kolejnych minutach dogasającego dnia i gasnącego życia. Schweitzer, człowiek głębokiej wiary, zapewne powierzył Bogu los konającego. I to nie jest miejsce, by rozważać słuszność decyzji, choć Ty, Czytelniku, możesz poświęcić chwilę na zastanowienie, jak byś postąpił w takiej sytuacji.

Schweitzer wychodzi z chaty i patrzy na fale zatoki rdzewiejące w opadającym słońcu. Wspomni ten moment: „Jednym spojrzeniem ogarnąłem w tej chwili raj ziemski i beznadziejną nędzę, a świadomość tych krańcowych różnic wstrząsnęła mną do głębi”.

Jego późniejsze refleksje wydają się fascynujące przez dwoistość swej natury. „Czy kolorowego człowieka powinienem uważać za równego sobie? – zastanawia się luterański teolog, badacz preludiów i fug. […] Murzyn jest dzieckiem, a z dzieckiem nic zrobić nie można bez autorytetu. Formy naszych stosunków z krajowcami musimy zatem wybrać takie, aby uwidocznił się w nich autorytet wrodzony naszej rasie. Wpajam więc w Murzynów przekonanie, że jestem ich bratem, lecz bratem starszym”.

Trudno z dzisiejszej perspektywy oprzeć się wrażeniu, że pobrzmiewa w tych słowach echo dzieł siedemnastowiecznego anatoma Edwarda Tysona, który w Orang-Outang, sive Homo Sylvestris: or, the Anatomy of a Pygmie Compared with that of a Monkey, an Ape, and a Man (1699) poszukiwał brakującego ogniwa między małpą a człowiekiem i znajdował je w głębi afrykańskiej dżungli.

„Murzyn – kontynuuje Schweitzer w swej, wydanej w Polsce w latach trzydziestych, książce Wśród czarnych na równiku – to prymitywne dziecię natury, nie jest tak wyrafinowany, jak my, operuje tylko najelementarniejszymi pojęciami i posługuje się w życiu najprostszą miarą, miarą moralną. Ugnie się i podda przewadze każdego, w kim znajdzie dobroć, sprawiedliwość i prawość oraz wewnętrzną godność. Gdy cech tych nie ujrzy, pozostanie oporny i krnąbrny, nie bacząc na pozorną uległość i pokorę, bo tłumaczy sobie w duszy, że ten biały jest taki sam jak ja i nie jest w niczem ode mnie lepszy.

[…] Im większa odpowiedzialność spoczywa na białym, tym większe istnieją dane, że stanie się on z biegiem czasu twardy dla krajowców […]. Nie osądzam nikogo. Zrozumiałem, że ludzie, którzy nie wykazują obecnie nawet najmniejszej iskierki uczucia dla krajowców, przybyli niegdyś do Afryki pełni ideowego zapału i najlepszych chęci, jednak stopniowo, w codziennych zatargach zniechęcili się i zmęczyli, tracąc z wolna całą swą duchową siłę”.

Jednocześnie myśl Schweitzera podąża ścieżką w przeciwnym kierunku: „Cóż biali ludzie wszystkich narodowości uczynili od chwili odkrycia nowych lądów z kolorowymi ludami? Dlaczego wszędzie, gdzie pojawiła się biała rasa, występująca z imieniem Chrystusa na ustach, wymarło tak wiele plemion, a liczba pozostałych maleje z dnia na dzień? Któż zdoła opisać okrucieństwa i niesprawiedliwości, jakie kolorowi wycierpieli w ciągu wieków od ludów Europy? Któż oceni nędzę i rozpacz wywołane przez wódkę i wstrętne choroby, które Europejczycy przywieźli ludom pierwotnym? […] Wielka wina ciąży na nas i na naszej kulturze”.

To słowa mocne i ważne. W 1952 roku za swoją pracę w Afryce Albert Schweitzer otrzyma Pokojową Nagrodę Nobla. A nam, wpatrzonym w twarze unieśmiertelnione na pocztówkach słanych przed stuleciem, pozostaje namysł: jak to się stało, jakiej trzeba było pychy, by w palecie barw postawić biel przed innymi kolorami?

Pozostaje też zadawać sobie pytania odwieczne, które zadaje sobie być może lekarz-teolog, przyszły noblista, gdy pochyla się wieczorem nad Biblią i przenosi wzrok znad jej kart na gazety z wieściami z Wielkiej Wojny. Jeżeli Bóg istnieje, to skąd pochodzi zło? Jeśli zaś Boga nie ma, skąd w świecie dobro? Czy Bóg jest zmuszony pozwolić na zło? Nie byłby wówczas wszechmogący. Czy zatem pozwala z własnej woli? Wtedy brak mu dobroci.

Takich pocztówek w mojej kolekcji jest kilka. Spoglądają z nich oczy zdumiewająco spokojne. Nie znać na twarzach skurczu cierpienia. Podobne fotografie zdarza się nam oglądać w muzeach Holocaustu.

13 maja, rok 1912. Panna Marie Guyot otwiera drzwi swojego mieszkania przy rue Thimonnier w dziewiątej dzielnicy Paryża. Trawnik przed domem cały w konwaliach, pobliski platan wypuszcza pierwsze liście. Słodka woń końskiego łajna z ruchliwej już o poranku ulicy nie drażni panienki. Paryż pachnie tak cały rok. Spójrzmy na fotografię dworca Saint-Lazare, gdzie u progu wieku wciąż jeszcze konie, zaprzęgi, dorożki.

Może panna Marie spodziewa się kogoś innego, ale to listonosz. Wręcza jej kartkę napisaną z górą dwa miesiące wcześniej w Dongou. Pocztówka nie zawiera zwyczajowych pozdrowień, krótkiej anegdoty z ostatniej przygody w terenie, nawet życzeń wielkanocnych, których Marie mogłaby oczekiwać. Zachował się podpis, skreślony kobiecą, zdaje się, ręką. Siostry? Przyjaciółki? Nieoficjalny, samo imię. Marie bierze w wypielęgnowaną dłoń kartkę, którą i ja trzymam – ponad wiekiem wojen, tęsknot i miłości – jakbym swoją dłonią dotykał skóry tej odległej w czasie, dalekiej dziewczyny. I Marie patrzy w te oczy, w które i ja patrzę. I Ty, jeśli masz w rękach tę książkę.

Oto mężczyzna, może dwudziestoparoletni, siedzi na worku nad rozległą rzeką. To Ubangi, obecna granica między Kongiem-Brazzaville a Demokratyczną Republiką Konga. Wioska istnieje do dzisiaj, nazywa się Bétou i leży o dzień drogi czółnem w górę rzeki od miejsca, w którym napisano kartkę. Miniemy ją lewą burtą łodzi, płynąc w stronę stolicy Republiki Środkowoafrykańskiej.

Mężczyzna, skuty u nadgarstków i kostek w stalowe pręty owinięte miłosiernie szmatą, by nie raniły ciała, jest ponadto schwytany w sieć, jak wielka ryba, choć w tej sytuacji lgnie do mnie porównanie z syreną. Patrzę w jego oczy i nie widzę w nich lęku. Ani wściekłości. Próżno doszukuję się spazmów bólu, udręki, wyczerpania. Ciekaw jestem, czy zgodzisz się, Czytelniku, że jest w tych oczach jedynie spokój, spleciony z pogardą.

Potrzeba władzy nad drugim człowiekiem często rodzi się z lęku przed nim. Lęk zaś – bywa, że wynika z niewiedzy. Jak uważał Ryszard Kapuściński, jeden z orędowników dialogu między kulturami, zło bierze się stąd, że wszyscy o sobie nawzajem za mało wiemy.

Tę myśl autor Hebanu zanotował, czytając Herodota. Pierwszy w historii reporter, ciekawy nieznanego mu świata, chłonny wiedzy, ale i wobec uzyskiwanych informacji krytyczny, opowiadał głównie historie zasłyszane. W wielu opisywanych miejscach nigdy nie był. Nie mógł zatem osobiście zweryfikować, czy Etiopowie długowieczni (wyobraźnia starożytnych umiejscawiała ich gdzieś w okolicach dzisiejszego rogu Afryki) istotnie żyją sto dwadzieścia lat i kąpią się w źródłach o wodzie tak lekkiej, że na jej powierzchni nic się nie unosi. Czy w rzeczywistości mają czarne nasienie i mieszkają pod ziemią.

Jeszcze w XVIII wieku na europejskich mapach Etiopia sięga od dzisiejszego Sudanu do Senegalu. Za czasów Herodota Etiopami zwano wszystkich czarnoskórych mieszkańców Afryki. Rozróżniano ich wedle zwyczajów i urody. Autor Dziejów opowiada, jak przeciw Etiopom długowiecznym wyprawił się Kambizes, władca Persji, ale pustynia pokonała jego armię. W połowie drogi skończyły się zapasy, żołnierze jedli korzenie i zioła, aż wreszcie, notuje Herodot, losowo „wybrali co dziesiątego spośród siebie i zjedli”. Że przypadki rytualnego kanibalizmu przetrwały w afrykańskiej tradycji do dziś, wiemy choćby z obserwacji konfliktu w Liberii u schyłku ubiegłego stulecia. Ale już opowieści Herodota zasiały w czytelnikach antyku ten niepokój, jakoby na nieznanym, wrzącym kontynencie ludzie zjadali się nawzajem.

Te historie musiały sycić wyobraźnię mieszkańców starego kontynentu przez blisko dwa tysiące lat. Pierwszy opis podróży Europejczyka do wnętrza Afryki to notatki Włocha, Antonia Malfante, dopiero z roku 1447 z oazy Tuat na Saharze. Pisał on do przyjaciela z Genui, mową zależną nawiązując do stylu swego antycznego poprzednika, że słyszy o wielkich i bogatych miastach kontynentu, ale ludy tam mieszkające są plugawe: „[…] w cielesnych stosunkach niby zwierzęta: ojciec żyje z córką, brat z siostrą. Są bardzo płodni, jako że kobieta rodzi do pięciorga dzieci naraz. Nie ma też wątpliwości, że jedzą ludzkie mięso”. Afrykę od początku mitologizowano, przypisując jej nie tylko katalog potworności, lecz nieodmiennie lekceważąc jej naukę i kulturę.

Jak zwykle bywa, prawda jest bardziej skomplikowana, niejednoznaczna, złożona. Gdyby Malfante czytał (etiopską, nawiasem mówiąc) świętą księgę Kebra Nagast, poznałby światłą królową Makedę. Ta, wędrując do biblijnego króla Salomona, nie liczyła bynajmniej na harce w alkowie, a przynajmniej nie jedynie. „Pożądam mądrości – mówiła – a umysł mój poszukuje wiedzy. Gdyż lepsza jest mądrość od skarbów złota i srebra… Rozweselająca serca, rozjaśniająca oczy, uskrzydlająca nogi, pancerz na piersi, hełm dla głowy, naszyjnik dla szyi, pas dla lędźwi, nakazująca posłuch uszom, mistrzyni serc, nauka dla uczonych, pocieszycielka rozsądnych, dająca sławę poszukującym. Żadne królestwo nie może się utrzymać bez mądrości”.

Z kronikarskiego obowiązku warto dodać, że Malfante musiałby czytać tę księgę w czternastowiecznym oryginale. Pierwsze tłumaczenia są współczesne podróżom Stanleya i Livingstone’a. Nie karćmy go zatem za te braki w erudycji. Mógł nawet nie mieć świadomości, że wiedza – na przykład starożytnych Egipcjan z dziedziny matematyki, fizyki, chemii, geologii, zoologii, chirurgii, medycyny, farmakologii czy astronomii – znacznie przewyższała poziom wiedzy europejskiej w jego czasach. Ba, obowiązywać będzie na świecie do XIX wieku.

Przy okazji: gdy niejaki Edwin Smith, amerykański egiptolog, nabył w 1886 roku w Luksorze zwój papirusu, olśniony był głównie jego urodą. Przetłumaczony w latach trzydziestych XX wieku dokument pochodzi z połowy III tysiąclecia przed Chrystusem. Wojskowi lekarze szczegółowo opisują i analizują w nim czterdzieści osiem problemów ortopedycznych, stawiają diagnozy i sugerują formy leczenia stosowane częstokroć w światowej medycynie do dzisiaj.

Malfante w pewnym sensie złożył rewizytę. Trzy lata przed chwilą, w której pisze do przyjaciela z Afryki, przed portugalskim księciem Henrique staje czterech jeńców, Gwinejczyków, pojmanych u brzegów Afryki na południe od Maroka. To pierwsi czarnoskórzy przywiezieni do Europy przez żołnierzy księcia. Papież przyzna odpusty tym, którzy walczą na ziemiach niewiernych. Pytanie, czy bardzo się w tym różni od mułłów współczesnego wojującego islamu, niech pozostanie otwarte.

Skoro zawędrowaliśmy, wspominając nasze pierwsze spotkania z Afrykanami, aż do starożytnego Egiptu, na chwilę zostańmy w tej dali.

Podróż z Morza Śródziemnego na Bałtyk i z powrotem w starożytności mogła trwać półtora roku. Co nie znaczy, że nikt nie podejmował prób takich wędrówek. Czekano na sprzyjające warunki. Zimne morza były jednak nie do przebycia przez znaczną część roku. Handel kwitł więc głównie na południu.

Przynajmniej pół tysiąca lat przed Chrystusem Luzytanie robili już interesy z Kartagińczykami. Nawiasem mówiąc, to mieszkańcy Kartaginy jako pierwsi statkami okrążyli Afrykę. Od strony Morza Czerwonego dopłynęli aż do Słupów Heraklesa. Poznali Wyspy Szczęśliwe (dzisiejsze Kanaryjskie), Maderę, Wyspy Zielonego Przylądka, nawet Azory na środku Atlantyku. Europejskie damy dworu ceniły sobie łabędzie i pawie w swoich ogrodach. Opowiadano o nieprzebranych bogactwach, które „pochodzą z ziemskiego raju, gdzie wiatr skręca drzewa”, gdzie żyją potwory i ludzie bez głowy, z pojedynczym okiem pośrodku piersi, z długimi ogonami.

Już wtedy handlowano niewolnikami i kością słoniową, cennymi gatunkami drewna, egzotycznymi zwierzętami. Afrykańskie bestie i rośli czarnoskórzy niewolnicy zapełniali areny rzymskich cyrków. Czy chłopak z fotografii posłanej pannie Marie do Paryża w roku 1912 nie przypomina nubijskiego gladiatora pojmanego w sieć na arenie?

Gdybyż pokojowe współistnienie było rzeczą ludzką… Kartagińczycy – a więc z geograficznej perspektywy Afrykanie – nie zadowalają się jednak uczciwą wymianą handlową i w 237 roku p.n.e podbijają dzisiejszą Andaluzję, fortyfikując dla siebie Gades, zwany dziś Kadyksem.

Czemu o tym wspominam? To dzieje tak dawne, nikt wówczas nie słał do domu pocztówek, z rzadka nawet pisano listy.

Otóż chcąc choć odrobinę poprawić sobie samopoczucie, można zaryzykować tezę, że pierwsza kolonizacja przebiegła w kierunku odwrotnym. W ślad za Kartagińczykami poszli wszak Maurowie, okupując tereny półwyspu Iberyjskiego przez prawie osiemset lat! Tymczasem lata panowania kolonialnego Europejczyków w Afryce objęły życie zaledwie dwóch pokoleń.

To oczywiście uproszczenie. Byliśmy tam przecież od zawsze. Od Herodota i wcześniej.

Po odebraniu Iberii z rąk Maurów powtarzają się w kolejnych stuleciach próby krwawego rewanżu. Hasło walki z islamem ma jednak, podobnie jak w przypadku krucjat, w znacznym stopniu podłoże handlowe, wynika nie z pobożności, ale z chciwości. Nie ma bowiem tak pięknych haseł, z których nie można by zrobić narzędzia opresji, zbrodni i ludobójstwa.

Ówcześni Europejczycy z pewnością nie znali ksiąg starobuddyjskich. A szkoda, mogliby, przed wyruszeniem w podróż do kraju, którego nie znają, wynotować choćby takie zdanie: „Jak pszczoła, zebrawszy z kwiatu nektar, odlatuje, nie naruszając jego barwy ani zapachu, tak też mędrzec niechaj zachowuje się we wsi”. Nie zabieraj niczego prócz wspomnień, nie zostawiaj niczego oprócz śladów stóp, powiedzielibyśmy dzisiaj.

Zgoda, że mogli również nie czytać Pitagorasa, który bodaj pierwszy przeniósł na europejski grunt myśl Wschodu, że wszystkie żywe istoty są ze sobą spokrewnione. Mogli jednak wędrowcy z krzyżem na piersiach otworzyć swą świętą księgę choćby na fragmencie z Mądrości Syracha:

„Miej dar łaskawy dla każdego, kto żyje, nawet umarłemu nie odmawiaj oznak przywiązania! Nie odsuwaj się od płaczących i smuć się ze smucącymi!”.

Tymczasem kolejne ekspedycje w imię boże porywały, mordowały, gwałciły i zniewalały. Koncepcja brania drugiego człowieka w niewolę nie była zresztą ani nowa, ani o ściśle europejskim rodowodzie, choć na starym kontynencie proceder ten ujęto w sieć praw. Już Arystoteles uważał, że niektórzy ludzie są niewolnikami z natury. Niewolnictwo uznawane było przez systemy religijne zarówno chrześcijaństwa, jak i islamu. Rzadko, jeśli kiedykolwiek, sprzeciwiał się mu ktoś z grona teologów. Piotr Klawer (Pedro Claver y Corberó) – kataloński jezuita w XVII wieku pracował wśród niewolników w obecnej Kolumbii. Część kościelnych hierarchów w Watykanie potępiała go publicznie, wskazując, że kolorowi niewolnicy są pozbawieni duszy.

Pisał wszak Święty Paweł w 1 Liście do Koryntian: „Każdy przeto niech pozostanie w takim stanie, w jakim został powołany. Zostałeś powołany jako niewolnik? Nie martw się!”. Zaś w Liście do Kolosan pouczał: „Niewolnicy, bądźcie we wszystkim posłuszni doczesnym panom, nie służąc tylko dla oka, jak gdyby dla przypodobania się ludziom, lecz ze szczerego serca, jak bojący się Pana”.

Na Biblię powoływano się chętnie, jak zawsze czytając ją wybiórczo, uznając zniewolenie drugiego człowieka za część bożych planów. Myśliciele XVII wieku, jak Thomas Hobbes czy John Locke, uważali, że niewolnictwo jest naturalną konsekwencją wojen sprawiedliwych. Nie kwestionowali go ani Luter, ani Kalwin.

Myśl abolicjonistyczną powołała dopiero Rewolucja Francuska i encyklopedyści z ich ideałami wolności, równości i braterstwa. Przeczytali Pismo Święte dokładniej niż poprzednicy i zrozumieli, że Chrystus oddał życie na krzyżu za wszystkich ludzi. Tę myśl podkreślał też w swym dziele O duchu praw Monteskiusz w połowie XVIII wieku.

Jeśli Thomas Jefferson, trzeci prezydent Stanów Zjednoczonych, prawnik, wielki humanista, legendarny koneser i kolekcjoner wina czytał Monteskiusza, to niewiele z jego myśli uznał za swoje, do tego trzeba było dopiero Lincolna. W powadze swego urzędu Jefferson wypowiada się autorytatywnie: „Porównując Murzynów pod względem pamięci, zdolności rozumowania i wyobraźni, widzę, że jeśli idzie o pamięć, nie ustępują białym; w zdolności rozumowania stoją znacznie niżej, sądzę bowiem, że trudno by znaleźć choćby jednego, który zdołałby zrozumieć dowody Euklidesa; jeśli zaś idzie o wyobraźnię – są tępi, pozbawieni smaku i anormalni”.

W pierwszym wydaniu amerykańskim Encyklopedii Britannica w 1798 roku pod hasłem „Murzyn” – Homo pelli nigra – czytano: „[…] odznacza się szpetotą i nieregularnością kształtów. Murzynki mają znacznie obwisłe biodra i pokaźne pośladki, wyglądające jak siodła. Zdaje się, że największe przywary są przeznaczone właśnie tej rasie; wielu mówi, iż lenistwo, wiarołomstwo, mściwość, okrucieństwo, bezwstydność, upodobanie do cudzego mienia i kłamstwa, wulgarny język, rozwiązłość, ciasnota umysłu i brak umiaru zastąpiły u tych ludzi zasady naturalnych praw i uciszyły wszelkie wyrzuty sumienia. Obce im jest współczucie i stanowią straszliwy przykład zepsucia człowieka, pozostawionego samemu sobie”.

Na przeciwległej półkuli swój Wiśniowy sad Antoni Czechow pisze w 1903 roku, może więc być adresatem wielu pocztówek przywołanych w tej książce, jest wszak dzieckiem epoki. Stworzony przez pisarza student Trofimow dostrzega:

„Wszyscy prawią tylko o sprawach doniosłych, filozofują, a tymczasem wszyscy patrzą spokojnie na to, że robotnicy jedzą obrzydliwie, śpią bez poduszek, po trzydziestu, czterdziestu w jednej izbie, wszędzie pluskwy, smród, wilgoć, plugastwo moralne…”. Mówi o tym, jak przodkowie właścicieli majątku, w którym uczy, wykorzystywali chłopów; jak mienili się władcami dusz, jak z każdego listka i pnia spoglądają teraz istoty ludzkie i słychać głosy. W finale dramatu kupiec Łopachin kupuje majątek, gdzie jego dziad i ojciec byli niewolnikami; gdzie nie wolno im było wejść do kuchni. Trofimow podsumowuje, że pokolenia Rosjan żyły na kredyt ludzi, których nie wpuszczano nawet za próg. Zniewalano bowiem nie tylko człowieka sprowadzonego z tropiku.

W samej Afryce niewolnictwo istniało od granic ludzkiej pamięci. I tylko część ze zniewolonych straciła swe prawa w uczciwej walce lub w wyniku grabieżczej napaści. Jakże często wynędzniali rodzice w czas głodu sprzedawali dzieci w niewolę, by choć tak zapewnić im przetrwanie. Wspomina o tym szkocki podróżnik Mungo Park w pismach z osiemnastowiecznej Gambii.

Kupcy przegrywali własną wolność w ryzykownych interesach. Niewolą – a więc względnie łagodnie – karano w wielu regionach Afryki morderstwo i cudzołóstwo, a nawet czary.

„Niewolnicy domowi – relacjonuje Mungo Park – urodzeni w domu właściciela, są traktowani łagodniej niż kupieni za pieniądze. […] wartość niewolnika dla afrykańskiego kupca wzrasta wraz z odległością od królestwa, w którym go pojmano. Ta odległość zniechęca bowiem do ucieczki. Kupcy wolą też tych, którzy byli w niewoli od dzieciństwa, przyzwyczajonych do trudów i głodu”.

W samej Afryce prawa człowieka zniewolonego są różne. U Aszantów, na terenie dzisiejszej Ghany, niewolnik mógł się żenić, posiadać mienie, sam mieć niewolnika, składać przysięgę, występować w charakterze świadka, a nawet dziedziczyć po swoim panu. Nieomal zawsze opiekun adoptował niewolnika, a jego potomkowie żenili się z krewnymi właściciela.

Taką historię, wieki późniejszą, u V.S. Naipaula opowiada narrator Zakrętu rzeki. Jest Afrykaninem z terenów dzisiejszej Demokratycznej Republiki Konga. Sięga pamięcią do czasów, gdy w jego domu mieszkały dwie rodziny niewolników. Ci zniewoleni ludzie chcieli, by wszystkim było wiadomo, że należą do tak świetnej społeczności: „Z pogardą odnosili się do ludzi należących do rodzin mniej poważanych niż rodzina ich pana”.

W Hiszpanii i Portugalii niewolnicy asymilują się ze społecznością już w XV wieku. Jeśli jeńcy chcą nawrócić się na chrześcijaństwo, Portugalczycy przyjmują ich do swego grona, kształcą w rzemiośle. Szczególnie zdolnych uwalniają i zezwalają na małżeństwa mieszane, co w znacznym stopniu zaważyło później na formie portugalskiej kolonizacji, a także obecnej, otwartej społeczności Lizbony.

Ciekawe, że dwóch niewolników przywiezionych w 1448 roku z Afryki saharyjskiej kupił w Setúbal, pod Lizboną, Mikołaj z Popiełowa. Polak, szlachcic, pielgrzym do Santiago de Compostela. Nie widział sprzeczności między chrześcijańską miłością bliźniego a posiadaniem niewolników, co było zresztą w owych czasach nie tylko nagminne, ale i pochwalane przez papieża. Więcej, w stylu właściwym dziś raczej fanatycznym wyznawcom islamu, papież Sykstus IV przyznał odpust zupełny dla wszystkich chrześcijan, którzy stracą życie w handlu gwinejskim.

A pan Mikołaj był prawdopodobnie pierwszym Polakiem, który posiadał na własność Afrykanów.

Jeszcze trzy fotografie. Pierwsza z Madagaskaru. Gliniany dom, w drzwiach siedzi czarnoskóry policjant w służbie administracji kolonialnej. Waśnie międzyplemienne są od pradziejów znacznie silniejszą namiętnością niż solidarność wynikająca z przynależności do afrykańskiej rodziny i podobnego koloru skóry. Środek dnia. Mężczyzna jest w ciemnym mundurze, szuka zbawiennego cienia. Przed nim, niczym ludzkie precle, zasupłani, spętani, wygięci i nawleczeni jak szaszłyki na wspólny drąg klęczą trzej mężczyźni. Dwaj pierwsi, wyraźnie starsi, patrzą na fotografa z nienawiścią. Podpis pod zdjęciem nazywa ich powstańcami. Nie jest więc trudno nad Wisłą i Bugiem zidentyfikować się z ich wściekłym spojrzeniem. Trzeci wszelako, młodszy (może być synem jednego z nich), spogląda na nas z otchłani czasu ze zdumiewającą łagodnością.

Drugą pocztówkę wysłano piętnastego maja roku 1904 z miasta Boma. To port Wolnego Państwa Kongo, co w epoce króla Leopolda, prywatnego właściciela folwarku większego z górą siedemdziesięciokrotnie od kraju jego rodaków, było nazwą równie niezamierzenie sarkastyczną, co dzisiejsze miano tego samego terytorium: Demokratyczna Republika.

Kilkudziesięciu mężczyzn, nagich od pasa w górę, stoi jak na szkolnym apelu, zbiórce harcerzy, wojskowej defiladzie. Zdaje się, że ruszą za chwilę dziarskim krokiem, z radosną pieśnią na ustach. Jest środek pogodnego dnia, w tle mglą się eleganckie tarasy, werandy. Koloryzator zadbał, by zieleń robiła wrażenie przyjemne i nic nie burzyło spokoju tej sceny. Kartka jest niewielka, ledwie czternaście na dziewięć centymetrów, więc trzeba chwili, by skupić wzrok i dostrzec, że każdy z półnagich mężczyzn ma u szyi łańcuch, którym wszyscy są do siebie przykuci.

Lokalnego strażnika wyróżnia nieskazitelnie biała koszula i pręt w dłoni. Uderzenie tym narzędziem bez trudu rozbija czaszkę.

Patrzę na tę fotografię i przypomina mi się notatka Tadeusza Dębickiego z sąsiedniego Matadi, z tamtej epoki:

„Przechodzi obok statku grupa Murzynów będących w trakcie »cywilizowania«, mają pozakładane na szyję mocne żelazne obroże i poskuwani są za nie łańcuchami po dwóch lub trzech razem. To więźniowie. Co zawinili? Nie wiem. Ale sądząc z tego, co dotychczas widziałem, myślę, że raczej niewiele.

[…] Wstyd mi było, że należę do rasy białej”.

Wreszcie kartka trzecia. Wysłano ją z Dakaru, 28 marca 1906 roku. Patrzę w nią dłużej niż w inne. Zacząłbym od tego, że mamy przed sobą znakomite zdjęcie. Jeżeli powinnością fotografii jest komunikacja i opowiadanie historii, to czytamy z tego kadru, jak z książki.

Oto dziedziniec więzienia. Wczesny poranek, jak się zdaje. Słońce jest na tyle nisko, że postacie nie rzucają cienia, osłonięte wysokim murem instytucji. Piaszczysty podwórzec, kilka wątłych, jak na wilgotny tropik, młodych drzew, z których jedno, to na pierwszym planie, jest martwe. Nikt go nie ściął. Być może ogrodnik był przejęty ponurą symboliką. Drzewo to bowiem towarzyszy w ostatniej drodze skazanych. Podobnie jak oni, jest już po drugiej stronie. Dziedziniec to miejsce egzekucji. Jesteśmy jej świadkami.

Sprawa wydaje się poważna. To nie pospolity przestępca kończy właśnie swą ziemską drogę. Nikt nie ukradł tu sąsiadowi kury. Na placu zebrał się bodaj cały regiment policji. Szeregowi czarni żandarmi i ich biali zwierzchnicy, każdy z obowiązkowym dla epoki bujnym wąsem. Nie wyróżnia ich strój, rangę znać po kolorze skóry. Brak im nawet pagonów na ramionach. Wszyscy w jednakich mundurach, zapewne ciemnogranatowych i w smukłych białych kaskach. Z dzisiejszej perspektywy wyglądają raczej na drużynę strażaków. Stoją ściśnięci w kręgu; wśród mundurów mignie gdzieniegdzie drelich posługacza, ale i ubranie cywila. Łatwo dostrzec ich kilku dzięki swobodnym nakryciom głowy. Jest ciemny kapelusz z rondem i parę lekkich, słomkowych.

Żadnych kobiet. Nigdzie wokół ciekawej dzieciarni. Drobiazg nie obsiadł gałęzi drzew. A przecież trwa egzekucja, ulubiona rozrywka wszystkich warstw społecznych. To jednak uroczystość zamknięta, wejście za zaproszeniami. W środku placu przenośna gilotyna. Pomysłowe to urządzenie zapewniało śmierć szybką i względnie bezbolesną, gdyby porównać jego walory z tradycją wieszania, ścinania mieczem, nie zawsze skutkującego natychmiast rozstrzelania, a zwłaszcza popularnej na Półwyspie Iberyjskim do połowy dwudziestego wieku, szczególnie okrutnej garoty.

Przy okazji dodajmy, bo ta wiadomość może wywołać u niektórych błogi skurcz patriotycznego wzmożenia: jakkolwiek gilotynę wprowadzili na arystokratyczne salony francuscy lekarze w latach Rewolucji, a wykonał ją niemiecki producent klawesynów, to najprawdopodobniej wymyślono ją w Polsce. Piętnastowieczna płaskorzeźba w Kaliszu przedstawia identyczne urządzenie w użyciu.

Obok gilotyny czeka przygotowana już skrzynia na zwłoki, a pod drzewem dwa wiadra z wodą, do zmywania krwi z placu.

To, jak sądzimy, więzień nadzwyczajny. Na pierwszym planie, odwrócony do nas plecami, nieomal tuż przy twarzy ofiary, na decydujący moment czeka fotograf, pochylony nad korpusem wielkiego aparatu. Egzekucja pospolitego rzezimieszka nie wzbudziłaby takiego zainteresowania.

Skazaniec musi być nie tylko ważny, lecz i rosły, pięciu ludzi w białych mundurach potrzeba, by unieruchomić go w ramie. Więzień jest czarnoskóry. Wszyscy jego oprawcy to Afrykanie. Z prawej strony kadru obserwuje podniosłą chwilę zadawania śmierci lokalny przywódca. Szef wioski, wódz plemienia, na tę okazję przywdział strój do ceremonii, szeroką togę zwaną boubou, z barwnym szalem przerzuconym przez lewe ramię. Wątpliwe, by zaproszono go na śmierć białego.

Czy wezwany do pierwszego rzędu fotograf uchwyci niedoskonałym, ciężkim aparatem mgnienie decydującego momentu, spazm śmierci, najpewniej nie dowiemy się nigdy. Zrobi to jednak fotograf, którego zdjęcie oglądamy. To niespełna sekunda, w której jeden z pięciu ubranych na biało katów (jak za chwilę wyglądać będą ich stroje, zbryzgane posoką?) zwalnia napiętą linę i skośne, ciężkie ostrze z westchnieniem spada w dół.

Prawie wszystkie oczy zwrócone są w stronę śmigającej właśnie stali. Tylko afrykański policjant samotnie stojący pod drzewem, ten, którego obowiązkiem będzie obmycie narzędzia kaźni z krwi, w decydującym momencie odwraca wzrok.

Jedna jeszcze postać zdaje się kompletnie niezainteresowana wydarzeniem o tak ostatecznym ciężarze. To wkomponowany idealnie w prawy dolny róg kadru łaciaty piesek wodza. Kundel. Obojętny wobec majestatu śmierci.

Te dwie istoty wskazują nam wreszcie drugi powód, dla którego zdjęcie wydaje mi się tak znakomite. Stawia nam bowiem pytanie, a przecież dobra fotografia powinna rozmawiać z widzem, prowokować do rozmyślań.

Kim zatem w tej scenie jesteśmy my, którzy wzięliśmy właśnie do ręki dowód na gwałtownie przerwane istnienie, tę śmierć zabalsamowaną na wieczność, to ostatnie tchnienie, któremu nadano przestrzenną, papierową formę? Wpatrujemy się w tę chwilę, zahipnotyzowani obecnością tajemnicy, trwożliwie wyczekując własnego końca? Świadomie, jak ten jedyny policjant, odwracamy wzrok? Z lęku, obrzydzenia, a może z wrodzonego taktu, który każe nam wierzyć, że są chwile tak intymne, w które nie powinniśmy ingerować?

Czy może mijamy tę fotografię, odwracamy stronę, nagle, niczym piesek wodza, rozproszeni detalem, który wydaje nam się ważniejszy? Przechodzimy obok najgłębszej tajemnicy nieświadomi, niezainteresowani, pozbawieni wyobraźni?

Patrzę na te kadry, na ten kwartet cierpienia z dumą, jak się zdaje, rozesłany z Afryki do najbliższych w starym kraju: Odczłowieczenie, Upokorzenie, Wykorzystanie, Zatracenie. Cztery fotografie, każda z nich wynikła ze zdumiewającej, ale jakże typowej dla wszystkich oprawców skłonności, by dokumentować własne zbrodnie. Wydają się idealnym, lapidarnym podsumowaniem historii relacji Europy i Afryki.

Szwedzki pisarz Sven Lindqvist zwraca uwagę, że od niepamiętnych czasów kwintesencją myśli europejskiej, naszej postawy wobec Afryki było zdanie conradowskiego Kurtza: „Wytępić całe to bydło!”.

Choć to wcale nie o Afryce, przychodzą mi na myśl fragmenty Ziemi obiecanej, gdzie fabrykant Bucholc do swojego służącego zwraca się: „Kundel!”.

Bucholc uważa, że ludźmi w fabryce Borowiecki powinien kierować batem i cuglami. Mówi o „czarnej roboczej masie”. Co znamienne, właśnie czarnej. „I ta robocza masa to ludzie” – zauważa ostrożnie Borowiecki. „Bydło! bydło!” – krzyczy Bucholc i bije kijem w taboret.

Reymont pisze to we Francji na przełomie lat 1897 i 1898.

W 1898 roku wysłano z Afryki pierwszą pocztówkę z fotografią.

Posłuchajmy jeszcze głosów epoki.

W broszurze opublikowanej w Liverpoolu w roku 1792 czytamy: „Jako że Afrykanie to najbardziej lubieżne z wszystkich istot ludzkich, czyż nie jest rozsądne mniemanie, że krzyki, jakie wydają, kiedy odrywa się ich od ich żon, płyną ze strachu, iż nie będą mieli sposobności folgować swej chuci w kraju, dokąd się ich wysyła?”.

David Hume w końcu wieku XVIII pisze w swoim eseju O charakterze narodowym, że nigdy w dziejach nie znano narodu murzyńskiego, który objawiłby cechy cywilizacyjne, a nawet nigdy nie spotkano pojedynczych postaci Afrykanów jakkolwiek uzdolnionych w technice, sztuce czy naukach ścisłych.

Geolog Charles Lyell w 1832 roku w swoim dziele Pryncypia geologii dowodzi, że gatunki wymierają, nie umiejąc się przystosować do nowych warunków na Ziemi, są nieelastyczne. Dotyczy to także ludzi nieumiejących się dostosować do przemian epoki przemysłowej. Lyell uważa też, iż człowiek, podobnie jak wszystkie inne gatunki roślin i zwierząt, ma prawo do ekspansji poprzez zniszczenie i wyeliminowanie innych, słabszych gatunków.

Po lekturze książki Karol Darwin pisze do Lyella zadumany, że taki sam proces odbywa się także wśród ludzkich ras i w jego wyniku rasy mniej rozumne muszą zostać wytępione. Jak to powinno się odbyć, podpowiada Eduard von Hartmann w Filozofii nieświadomego opublikowanej w roku 1869. Doczekała się wielu wydań, również w językach angielskim i francuskim i musiała być znana uczestnikom rozpoczętej w przełomowym roku 1884 konferencji berlińskiej, na której europejskie mocarstwa sankcjonują swoje strefy wpływów: „Jeśli musimy obciąć psu ogon, to nie przysłużymy się zwierzęciu, obcinając go stopniowo, cal po calu. Równie nieludzkie jest przedłużanie sztucznymi metodami walki ze śmiercią dzikiego ludu i tak stojącego na skraju zagłady”.

Europa starała się, trzeba przyznać uczciwie, nie postępować nieludzko. Miłosiernie umożliwiała szybką zagładę kolejnych ludów: Zulusów, Masajów, Herero, tak wielu innych po drodze.

Skąd zło, przez wieki obecne w spotkaniach Europy z Afryką? Zadaniem tej książki nie jest odpowiedź na to pytanie, lecz jest nim, wraz z napotkaniem na fotografii spojrzenia zawieszonego w otchłani czasu, próba zachowania w pamięci wyrazu tych oczu.

Na tak popularne w drugiej połowie XX stulecia pytanie: gdzie w Auschwitz był Bóg, papież Franciszek w wywiadzie rzece przeprowadzonym przez Dominika Woltona odpowiada: „Gdzie był człowiek? Człowiek bez Boga, człowiek uzurpujący sobie bycie Bogiem, człowiek, który zapomina, że ma żyć na boskie podobieństwo”.

Lubię myśl, która ma swoje korzenie w Kabale. Tam Szechina, boża obecność, udaje się dobrowolnie na wygnanie. Bóg ukrywa się, tworzy przestrzeń dla ludzkiej wolności. Jak z niej skorzystamy, pozostaje w sferze wyłącznie naszych decyzji. Świat – powiadają stare mądrości żydowskie, gdy wokół groza, potworność, zniszczenie – ten świat wciąż pachnie Bogiem. Jak beczka, choć dawno już opróżniona, wciąż pachnie winem.

POST SCRIPTUM

Ten rozdział był już napisany, gdy pracowałem w Paryżu nad dokumentacją Dali. Tam, w czytelni Musée du quai Branly, poznałem historię mężczyzny spod gilotyny. Nazywał się Biram-Kandé. Pochodził z francuskiej Gwinei. Miał dwadzieścia lat. Mniej niż dzisiaj mój syn. Został skazany za zabójstwo swojego pracodawcy, francuskiego sklepikarza nazwiskiem Albert Palmade. Zbrodnia, której okoliczności nie zostały dokładnie wyjaśnione, wydarzyła się w miasteczku Podor, w Senegalu. Sąd w Saint-Louis wydał wyrok śmierci. Człowiek, którego brałem za fotografa spod szafotu, to w rzeczywistości ksiądz Charles Guérin, kapelan więzienny, a przedmiot w jego ręku nie jest bynajmniej aparatem, lecz nakryciem głowy. Zdjął je do modlitwy. Klęczy. Jest poranek, 25 lutego 1899 roku. Sobota. Plac de la Geôle w Saint-Louis. Fotograf stoi na szczycie schodów pobliskiego kościoła. Choć karta, wznawiana wielokrotnie od roku 1902, przywołuje znakomite nazwisko Edmonda Fortiera, jest nieomal pewne, że – skoro mistrz nie otworzył jeszcze wówczas swego atelier w Dakarze – autorem był ktoś z jego poprzedników. Najprawdopodobniej jeden z braci Noal: Émile lub Théodore. Nie było wówczas niczym niezwykłym, że gdy zamykano pracownię, następca przejmował nie tylko nieruchomość, lecz także negatywy i pieczętował je własnym nazwiskiem.

Tę historię przyjąłem z ulgą. Jakkolwiek dramatyczna, jest jedną z niewielu, po których pozostały data, imię i nazwisko.

Na koniec zatem jeszcze jedna fotografia. Niesłychanie rzadki portret opatrzony imieniem. Podpis pod anonimowym zdjęciem głosi: esclave „Jacoma”. Czyli, jak zdaje się sugerować cudzysłów, niewolnik, na którego mawiano „Jacoma”. Ten szczególny przypadek, kiedy „podczłowieka” postanowiono, niczym Spartakusa, zapamiętać z imienia, warto odnotować z wdzięcznością.

Człowiek znad rzeki Ouémé

The truth is the best picture.

Robert Capa

Komisarz do spraw tubylców w Sekretariacie Generalnym w Dakarze nosi nazwisko Bouteille. Mało prawdopodobne, by w parowej łaźni swego miasta żył wstrzemięźliwie. Można zatem pokusić się o niewyszukany, lecz niewinny żarcik w stylu: „Życzę ci, mój drogi Flaszo, byś doświadczał błogiego chłodu, niczym nasz ulubiony rocznik Kruga, gdyśmy ostatnio raczyli się nim u Maxima. I obyśmy jak najszybciej znów się tam spotkali”. Lecz nadawca, pan Boffereau, nie śmie zażartować ze swojego zwierzchnika. Trzynastego stycznia, a więc jednak niestosownie spóźniony, wysyła z Porto-Novo lakoniczne „najlepsze życzenia na nowy rok” 1907.

Na fotografii urwisty brzeg rzeki Ouémé, być może jej wschodnia odnoga, która znajduje ujście do laguny akurat w pobliżu miasta, z którego wysłano kartę. Gdy jestem tam w roku 2013, wokół tłoczą się chaotyczne, rozpaczliwe slumsy. Na fotografii tymczasem jeszcze sielskość, Arkadia. Afrykańskie kobiety kąpią się i piorą w płytkiej, nieruchomej wodzie. Jedna z nich, z tobołem upranych już barwnych chust, zbiera się do powrotu w stronę swojej wsi. Ciężar kładzie na głowie i podtrzymuje go lewą ręką. Nieliczne dzieci, jakby na żądanie nagle zaskakująco grzeczne, nie pętają się bezładnie, a stoją jak pomniki.

Grupa lokalnych mężczyzn wydaje się oczekiwać na łódź. Mają towar przygotowany do transportu, około tuzina sporych worków. Dziś byłby w nich węgiel drzewny. Mógł być i wówczas. Podpis zuchwale sugeruje, że cała grupa wygląda nadejścia przemytnika. Mężczyźni są w większości półnadzy. Ich szczupłe, umięśnione torsy lśnią w wilgotnym powietrzu. Tylko jeden z nich ubrany jest w jasny, luźny mundur hotelowego boya. Ma na głowie czarną czapkę, co tego dnia nie stanowi problemu; słońce pozostaje za gęstymi chmurami. Postacie nie rzucają cienia. Ten umundurowany młodzieniec stoi na baczność w tle głównej postaci kadru. Wydaje się asystentem bohatera.

Jest nim zawadiacko wsparty pod boki brodaty Europejczyk w białym, swobodnym stroju i w kapeluszu o szczodrze skrojonym rondzie. Główna postać tej sceny. Fotograf. U jego stóp leży spora skrzynia z napisem: fragile. Mamy więc z jej zawartością obchodzić się możliwie delikatnie. Przed nim, na wysokim trójnogu, okryte ciemnym suknem, piętrzy się pudło aparatu. Może to być popularny model amerykański Anthony Clifton & Co., choć prędzej francuski Gaumont, mahoniowy, z negatywem dziesięć na dwanaście centymetrów. Nie jest wykluczone, że brodaty mężczyzna jeszcze przed chwilą wykonywał portrety kobiet. Być może tej właśnie, która zastygła, z odsłoniętą nagą pachą, w geście przytrzymywania ciężaru na głowie. To częsta, atrakcyjna pozycja modelki na zdjęciach z Afryki owych czasów, gdy w Europie podniecał błysk skóry nadgarstka.

Aparaty są ciężkie, zwaliste. Muszą być przynajmniej dwa, skoro oglądamy tę scenę. I dwóch zatem przyzwoitej klasy fachowców. W owych czasach fotografia wymagała nie tylko tężyzny i znacznej ilości gotówki. Wymagała też wiedzy. Kim byli ci dwaj, bezimienni dziś mistrzowie swej sztuki? Jaka była ich droga na odległy brzeg tropikalnej rzeki?

Postarajmy się zbliżyć do odpowiedzi na to pytanie.

Andrzej Stasiuk w Dzienniku pisanym później próbuje wyobrazić sobie świat przed fotografią i wyznaje, że nie potrafi. „Prawdopodobnie w ogóle nie istniał, nieustannie przepadał, pochłonięty przez ruchliwe, nienasycone zmysły, nic z niego nie zostawało”.

Nie mogę wykluczyć, że po tę książkę sięgnie rówieśnik moich synów, przekonany, że zarówno fotografia, jak i smartfon jako jej jedyne narzędzie, istniały od zawsze. Zmuszony jestem zaproponować inną wersję wydarzeń. W formie skróconej stosownie do rozmiarów jednego ledwie rozdziału.

Pierwsze obrazy Afryki docierały do nas z drugiej ręki. Wracając do portu w Lizbonie, portugalscy żeglarze opowiadali historie o ludziach, których spotkali na swojej drodze, o zwierzętach i potworach czyhających na śmiałków po drugiej stronie Ziemi. Ksiądz i encyklopedysta Benedykt Chmielowski w naszej osiemnastowiecznej ojczyźnie taką oto wizją przerażał swych czytelników, pisząc o ludzie Lemnios: „Wszystkę naszyńców ludzi maiąc figurę y symmetryę, głowy wcale nie maią, tylko twarz pośrodku piersi. […] Pliniusz zaś, wielki rzeczy naturalnych badacz, nie tylko tenże sentyment de Acephalis alias bezgłownych ludziach potwierdza, ale też ich niedaleko Troglodytów lokuie w Etyopii, albo w Murzyńskim państwie”.

Podobne bezgłowe postacie widzimy na pierwszej mapie całego kontynentu afrykańskiego w szesnastowiecznej Kosmografii Sebastiana Münstera. Na marginesie warto dodać, że Chmielowski zaskakująco nam współcześnie patrzy na kwestię życia wiecznego tych istot. Powołując się na Świętego Augustyna, który w Afryce jako biskup Hippony „wiary rozsiewał semina”, uważa, że „człowiek gdziekolwiek się rodzący, byle był prawdziwy człowiek, rozumne stworzenie, rozumną maiący duszę, luboby miał inną postać od nas, kolor, głos, chodzenie, nie trzeba wątpić, że iest z pierwszego ludzkiego Rodzica Adama pochodzący, a zatym capax zbawienia”.

Chyba dopiero Sobór Watykański II w połowie lat sześćdziesiątych XX stulecia wróci do tak otwartej koncepcji Kościoła.

Czesław Miłosz, w autobiograficznej Dolinie Issy pisząc o Tomaszu, wspomina własne pierwsze olśnienia Afryką. Mogła trwać Wielka Wojna, gdy w dworku ukrytym w zieleni wonnych lip brał do ręki książki o podróżach.

„W nich Murzyni, goli, stali z łukami na łódkach z trzciny, albo ciągnęli na sznurach hipopotama, takiego jak w historii naturalnej. Ich ciała pokrywały prążki i zastanawiał się, czy ich skóra jest w rzeczywistości pełna linii, czy tylko tak ich narysowano. Śniło mu się często, że jedzie z Murzynami wodą w coraz bardziej niedostępne zatoki wśród papirusów wyższych od człowieka i tam buduje sobie wioskę, do której nie trafi nigdy żaden obcy. Dwie z tych książek, ponieważ polskie, przeczytał (na nich właściwie czytać się nauczył, bo go porywały) i wtedy wkroczył w zupełnie nową fazę. Zaczął robić łuki z leszczyny i wymyślał sobie zwierzynę, udawał, że okrągła kępa agrestu jest egzotyczną afrykańską zwierzyną”. Dziś myślę, że Tomasz – mały Czesław – oglądał tom Livingstone’a Missionary Travels and Researches in South Africa. Mój egzemplarz pochodzi z pierwszego wydania w 1857 roku i znajduję w nim taką ilustrację:

Graficy i malarze sprzed wypraw Livingstone’a i Stanleya, sami nie wędrując dalej niż do sąsiedniego miasta, dają upust wyobraźni. Zmieni to szkocki twórca scenografii objazdowych cyrków David Roberts. Jeszcze spotkamy go na naszej drodze.

Rok 1816 jest wyjątkowo zimny. Mroczne niebo nie przepuszcza słońca. Ten czas nazwą później „rokiem bez lata”. Choć wulkan Tambora wybuchł wcześniej w odległej Indonezji, pył zatruwa niebo całej Europy, a i w Nowym Świecie zbiory są wyjątkowo liche. Pragnąc zatrzymać na dłużej choćby najwęższą wiązkę światła, francuski fizyk Joseph Nicéphore Niépce rozpoczyna próby utrwalenia obrazu otrzymywanego za pomocą camera obscura, urządzenia znanego już Euklidesowi, a później tak pomocnego w pracowniach Leonarda czy Vermeera.

Usiłuje zachować odbite obrazy na papierze, te jednak nie tylko okazują się negatywami rzeczywistości, ale na jego oczach dosłownie rozpływają się w nicość.

Dziesięć lat eksperymentów wiedzie go przez asfalt syryjski – warstwę ochronną służącą do pokrywania płyt drukarskich, która twardnieje wystawiona na działanie światła, a miejsca nienaświetlone można zmyć olejem z lawendy – do płyty ze stopu cyny i ołowiu.

Najpewniej w 1826 roku fotografuje widok z okna swej pracowni w rodzinnej posiadłości Le Gras w Saint-Loup-de-Varennes. Dziś spoglądamy na tę pierwszą w dziejach fotografię jak na monochromatyczny obraz wczesnego kubisty. Niépce nie notuje czasu naświetlania. Badacze będą się spierać, czy naświetlał jedynie osiem godzin, czy aż trzy dni.

Nazywa swą metodę heliografią i spieszy do Londynu, by olśnić imperium nowym wynalazkiem. Po drodze zatrzymuje się w Paryżu u poznanego korespondencyjnie malarza nazwiskiem Daguerre. Londyńczycy wzruszają ramionami bez entuzjazmu. Francuz dostrzega w nowej idei wielkie możliwości i proponuje natchnionemu fizykowi spółkę.

W tym miejscu można zacząć spekulacje z kryminalnym podtekstem lub choćby przywołać porzekadło o tym, jakie nieszczęścia przynieść mogą wszelkie spółki, lecz sumienie każe pozostać przy faktach: Niépce umiera wkrótce potem, a Daguerre wynalazek ogłasza jako własny. Nim to się stanie, panowie dochodzą do wniosku, że jodowane płytki srebrne można wywoływać za pomocą rtęci, co pozwala na uzyskanie obrazu pozytywowego. W 1838 roku Daguerre fotografuje bulwar du Temple w Paryżu.

Pamiętasz, Czytelniku, ten rozległy, z pozoru martwy pejzaż opustoszałej ulicy? Przy uważnym spojrzeniu okazuje się, że w lewym rogu zdjęcia, zwanego wówczas od nazwiska wynalazcy dagerotypem, klęczy pucybut. Pastuje buty dżentelmena w surducie i, jak się wydaje, słomkowym kapeluszu. Pierwsi dwaj ludzie utrwaleni w fotografii. Pierwsi niczym Armstrong, Aldrin i odciski ich butów na Księżycu. To także pierwsze zdjęcie reporterskie. W swobodnie uniesionej nodze przechodnia można doszukiwać się pierwowzoru Bressonowskiego „decydującego momentu”. Można też zaryzykować śmiałą tezę, że był to zwiastun stylu zwanego dziś fotografią uliczną.

Zaledwie kilka tygodni po objawieniu nowej metody utrwalania obrazu, jeszcze w 1839 roku, artyści ruszają w świat i zaczynają opisywać go za pomocą dagerotypii. Jest jednak pewien problem. Brak negatywu czyni każdą płytkę oryginałem; w pewnym sensie impresjonistycznym, pojedynczym obrazem. Nikt nie widzi jeszcze możliwości powielania zdjęć.

Gdy Louis-Jacques Daguerre tworzy swoje pierwsze fotografie, na wyprawę do Arabii i Ziemi Świętej, wciąż błogo nieświadomy nadchodzącej rewolucji w świecie obrazu, wyrusza Szkot David Roberts. Jest z zawodu scenografem, z początku – wstyd się przyznać – cyrkowym, później teatralnym, ale o szczególnym talencie i pasji pejzażysty. Anglia, a wraz z nią i Nowy Świat, poznaje najpiękniejsze regiony ziemi oczami romantycznego rysownika. Nim stanie pod piramidami, Roberts obrysuje Francję, Niemcy, Holandię, Hiszpanię i Maroko. Szkice z Hiszpanii sprzeda w tysiącu dwustu egzemplarzach. To wynik rzadki nawet jak na dzisiejsze nakłady albumów fotograficznych.

Roberts jest pierwszym zachodnim podróżnikiem, któremu pozwolono wejść do wnętrza meczetu sułtana Al-Ghuriego w Kairze, by je naszkicować. Uzyskał pozwolenie od Muhammada Alego, pod warunkiem, że wejdzie w stroju muzułmańskim.

Na topograficznie mistrzowskich rysunkach często umieszcza autentyczne postacie. Pokazuje im potem wynik swojej pracy, co nieodmiennie sprawia przyjemność portretowanym. Czy mają oni wówczas refleksję, że przechodzą do wieczności, czy jedynie ich próżność jest mile połechtana, nie wiemy.

U początku afrykańskiej wędrówki, w lutym 1839 roku, Roberts rysuje grupę tańczących dziewcząt. Wybiegając w niedaleką przyszłość, musimy zauważyć, że podobne sceny w erze fotografii będą ustawiane na pocztówkach. Zostaną zaaranżowane częstokroć na wzór kompozycji Robertsa: dwóch lub trzech muzyków z instrumentami strunowymi, kobieta z tamburynem. Tańczące dziewczyny. Spotkanie w arabskiej kafejce. Sceny uliczne.

Przy okazji anegdota, poniekąd z naszego kręgu kulturowego, do dziś bowiem nie umiemy oprzeć się pokusie smarowania po ścianach zabytków i szaletów: „Tu byłem”. David Roberts notuje mianowicie w dzienniku z 9 listopada 1838 roku: „Wzdrygam się z oburzenia na widok tych pięknych dzieł starożytnej sztuki nie tylko zniszczonych przez łowców pamiątek, lecz jeszcze pokrytych podpisami różnych Tomkinsów, Smithów i Hopkinsów. Ręka najlepiej zachowanej figury została odłamana przez wandali, którzy nie zadowalając się palcem wielkiej rzeźby – żałosną pamiątką ich dokonań, mieli czelność wyryć swe nazwiska nawet na czole bóstwa”.

A ja patrzę na fotografię Franka Masona Gooda: świątynia w Abu Simbel, koniec lat pięćdziesiątych XIX wieku. Na bezgłowym kolosie, z lewej strony cokołu, widnieje wydrapany podpis: „Tyszkiewicz 1852”.

Jak na ironię, także pod wpływem niedościgłych rysunków mistrza, tą samą trasą wyruszy wkrótce Gustaw Flaubert z przyjacielem fotografem, by cały sens życia Davida Robertsa niejako unieważnić. Amerykański fotograf Edward Weston powie wiele lat później: „Malarz zawsze próbował poprawiać naturę. Fotograf dowiódł, że natura oferuje nieskończoną liczbę doskonałych kompozycji. Porządek panuje wszędzie”.

Maxime Du Camp towarzyszy późniejszemu autorowi Madame Bovary w podróży do Egiptu i na Bliski Wschód. Fotografuje głównie starożytne ruiny naszkicowane wcześniej przez Robertsa, lecz zachowały się też pojedyncze zdjęcia, na których można rozpoznać mgliste ludzkie postacie. Jego fotografie z 1849 roku, wykonane metodą Louisa Blanquarta-Evrarda, z odbitkami odpornymi na działanie bezlitosnego upału Egiptu, należą do pierwszych, jakie wykonano na kontynencie afrykańskim. A Du Camp i Flaubert są jednymi z ostatnich, którzy podróżują romantycznie, samotnie, bez planu.

Pierwsza scena z filmu Pod osłoną nieba. Troje podróżnych wysiada ze statku w afrykańskim porcie. Siedzą na walizkach, czekają na transport do miasta. Rozmawiają.

„– Jesteśmy prawdopodobnie pierwszymi turystami od czasów wojny.

– Nie jesteśmy turystami, tylko podróżnikami.

– Co za różnica?

– Turysta to ktoś, kto już od przyjazdu myśli o powrocie do domu, podczas gdy podróżnik nie wie, czy w ogóle wróci”.

Latem 1841 roku baptysta, wielebny Thomas Cook, który z ambony gwałtownie zwalcza alkoholizm, uznaje, że jego parafianom przyda się krótka zorganizowana wycieczka, by nie myśleli wciąż o kieliszku. Zabiera ich zatem koleją z Leicester do Longborough. To raptem osiemnaście kilometrów. Goście są jednak oczarowani, co zachęca Cooka do zorganizowania dalszych wypraw. Najpierw w Anglii, potem aż w dalekiej Szkocji.

Mija dekada. Pan Thomas nie próżnuje. Zaledwie w pół roku transportuje sto pięćdziesiąt tysięcy ludzi na wielką ekspozycję sztuki w londyńskim Crystal Palace, a potem w 1855 roku na wystawę do Paryża. Ćwierć wieku później kieruje już swoich podróżnych do Ameryki, Egiptu, Palestyny i wkrótce wpada na pomysł 222-dniowego rejsu dookoła świata. Wraz z synem Johnem tworzy zaczątek, by tak rzec, masowej turystyki.

W połowie XIX wieku podróż przez Atlantyk trwa od piętnastu do osiemnastu dni. Wnętrza niektórych statków, jak na przykład Kronprinzessin Cecilie firmy North German Lloyd, wyglądają jak najbardziej elegancki pałac.