Milagro. Dziennik kubański - Marcin Kydryński - ebook + audiobook + książka

Milagro. Dziennik kubański ebook

Marcin Kydryński

4,5

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Moment. Iskra. Olśnienie. Światło błyskawicy. Próba uchwycenia w obrazie i słowie chwili archetypicznego „pierwszego wejrzenia”, które prowadzi do miłości. Chciałem zatrzymać we wdzięcznej pamięci siłę zderzenia z urodą wyspy, jej mieszkańców, kultury, pejzażu. Dwadzieścia jeden dni, które nie powtórzą się nigdy. Tak patrzyłem wtedy na Kubę zakochanym wzrokiem, tak myślałem o niej, o sobie, o świecie. Cierpliwy czytelnik spojrzy na chwilę moimi oczami, zamieszka w mojej głowie. Być może nawet na moment wpół świadomie stanie się mną. Z tego doznania na szczęście otrząśnie się z ulgą niczym po gwałtownej ulewie.

Decydując się po raz pierwszy na publikację obszernych fragmentów dziennika, który prowadzę z przerwami od 1979 roku, myślałem, jaki dziennik fotografa sam chciałbym przeczytać. Szczery – przede wszystkim. Oto on zatem.

Dzielę się z Państwem historią intymną. Jest w niej oczarowanie i zwątpienie, tkliwość i żar; współczucie, zazdrość, wstyd, złość i namiętność. A także parę innych uczuć, które łączy to, że wszystkie ściśle człowiecze.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi

Liczba stron: 143

Oceny
4,5 (37 ocen)
25
8
2
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
dobo1

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna
00
jarmak

Nie oderwiesz się od lektury

Kuba, Havana, ... chwile zatrzymane w pięknych słowach i zdjęciach. Gorąco polecam.
00

Popularność




Parę słów o tej książce

Parę słów o tej książce

Moment. Iskra. Olśnie­nie. Świa­tło bły­ska­wicy. Próba uchwy­ce­nia w obra­zie i sło­wie chwili arche­ty­picz­nego „pierw­szego wej­rze­nia”, które pro­wa­dzi do miło­ści.

W epoce, gdy jesz­cze słu­chano płyt, były albumy, nad któ­rymi nale­żało pra­co­wać lata. Tak two­rzy­li­śmy z Anną Marią ID. Jed­no­cze­śnie zda­rzały się pro­jekty takie jak Haiku, nagrane w parę godzin. Tytuł oczy­wi­ście zwia­stuje obec­ność muzy­ków z Japo­nii, ale przede wszyst­kim mówi, że niczym w tra­dy­cyj­nej poezji haiku, doświad­czymy mgnie­nia rze­czy­wi­sto­ści. To świat, który bły­snął i minął, nim kto­kol­wiek zdą­żył dostrzec jego bogac­two. Cud ist­nie­nia, obja­wiony na tę jedną chwilę, która zda­rzyła się raz tylko, od początku aż do końca czasu.

Podob­nie z książ­kami. Nad Bielą pra­co­wa­łem ćwierć wieku. Dal zajęła cztery żmudne lata. Muzyka moich ulic to kro­nika dwóch sezo­nów w Lizbo­nie. O Wscho­dzie powsta­wała w długą pan­de­miczną zimę, wspo­mina lata wędró­wek i lek­tur.

Język pol­ski zna wyśmie­nite tomy o Kró­lo­wej Kara­ibów. Kle­men­tyna Sucha­now, Krzysz­tof Mro­zie­wicz czy Krzysz­tof Jacek Hinz zosta­wili nam wni­kliwą ana­lizę sytu­acji poli­tyczno-spo­łecz­nej, opo­wie­dzieli histo­rię Kuby, pochy­lili się nad zło­żo­nym losem jej ludu. Wystar­czy się­gnąć na półkę po ich zna­ko­mite prace. Ści­gać się z nimi? Raz jesz­cze mówić, co już powie­dziane? Wybra­łem inną drogę.

Mógł­bym nad książką kubań­ską tru­dzić się dekadę. Wię­cej: mia­łem taki plan. Jesz­cze nie wyje­cha­łem z Kuby, a już tęsk­ni­łem. Pla­nuję powroty, póki sił mi star­czy. Wielki Erne­sto Bazan spę­dził na wyspie pięt­na­ście lat, foto­gra­fu­jąc każ­dego dnia, w zachwy­ce­niu. Wciąż nie powie­dział wszyst­kiego, co zamie­rzał. Bo Kuba, niczym Paryż Hemin­gwaya, „ni­gdy nie ma końca”.

Stąd pomysł, by zatrzy­mać we wdzięcz­nej pamięci siłę pierw­szego zde­rze­nia z urodą wyspy, jej miesz­kań­ców, kul­tury, pej­zażu. Dwa­dzie­ścia parę dni, które nie powtó­rzą się ni­gdy. Tak patrzy­łem wtedy na Kubę zako­cha­nym wzro­kiem, tak myśla­łem o niej, o sobie, o świe­cie. Te, nie inne, chło­ną­łem książki. Cier­pliwy czy­tel­nik będzie na chwilę moimi oczami, zamieszka w mojej gło­wie. Być może nawet na moment wpół świa­do­mie sta­nie się mną. Z tego dozna­nia na szczę­ście otrzą­śnie się z ulgą, niczym po gwał­tow­nej ule­wie.

To jest, jak i poprzed­nie tomy, opo­wieść obra­zem. Decy­duję się jed­nak po raz pierw­szy na publi­ka­cję towa­rzy­szą­cych zdję­ciom obszer­nych frag­men­tów dzien­nika, który pro­wa­dzę z prze­rwami od 1979 roku. Cabrera Infante mówił, że wszy­scy foto­gra­fo­wie kła­mią. Jaki przeto dzien­nik foto­grafa sam chciał­bym prze­czy­tać? Szczery, przede wszyst­kim. Oto on zatem.

Dzielę się z Pań­stwem histo­rią intymną. Są w niej ocza­ro­wa­nie i zwąt­pie­nie, tkli­wość i żar; współ­czu­cie, zazdrość, wstyd, złość i namięt­ność. A także parę innych uczuć, które łączy to, że wszyst­kie ści­śle czło­wie­cze.

Z serca dzię­kuję mojemu przy­ja­cie­lowi Kami­lowi Rubi­kowi. Bez jego pomocy ta podróż nie byłaby moż­liwa.

Mar­cin Kydryń­ski, Casa Café Min­delo #202, 24 lutego 2023

Indie Zachod­nie. Ręcz­nie kolo­ro­wana mapa autor­stwa Johna Tal­lisa, 1851. Ze zbio­rów autora

Ale­jan­dro z przy­ja­ciółmi na nabrzeżu San­tiago de Cuba, 21 stycz­nia

2 stycznia, poniedziałek, Wiejska

2 stycz­nia, ponie­dzia­łek, Wiej­ska

Nagle, tak od razu, bez przy­go­to­wa­nia, ponie­dzia­łek. Jaka w tym napa­stli­wość, jakie okru­cień­stwo.

O: Nie jestem gotowa na ten nowy rok. Chcę wró­cić do sta­rego i spać.

Zaglą­dam do księ­garni. Parę ksią­żek pod­pi­sa­nych przeze mnie na święta poszło w świat. Tylko Dal, osie­ro­cona, świeci barwą wiel­błą­dziej skóry tuż przy wej­ściu. Prosi szep­tem: „Mnie wybierz, mnie”. Ludzie ją mijają obo­jęt­nie mimo kuszą­cej wstążki rekla­mo­wej: „Z auto­gra­fem 25% taniej!”. A zatem jest jak w księ­garni Hugh Granta w Not­ting Hill. „Egzem­pla­rze BEZ pod­pisu autora osią­gają zawrotne ceny!”. Ośmie­szam się i upo­ka­rzam w roz­mo­wie z zaprzy­jaź­nioną księ­garką.

– Żal mi ludzi, do któ­rych nie tra­fiła na święta ta książka, zwłasz­cza tak tanio. Bo, jak­kol­wiek nie­zręcz­nie mi to mówić, jest naprawdę zachwy­ca­jąca.

Kobieta chrząka bez­rad­nie, unosi brwi ze zdu­mie­nia, zaże­no­wa­nia, nie wiem.

Kupuję mię­dzy innymi Zapi­ski z Mar­ra­ke­szu Janu­sza Pali­kota w szla­chet­nej opra­wie wydaw­nic­twa Auste­ria. Jak oprzeć się takiej ofer­cie? Ksią­żeczka ma roz­miar ulotki dołą­cza­nej do leków. Nie suge­ro­wać się tym, nie uprze­dzać nazwi­skiem autora. Wyobra­żam sobie dwu­dzie­sto­stro­ni­cowy zeszyt z wier­szami Miło­sza. Spo­tka­nie, Przy­po­wieść o maku, Po wygna­niu, coś z Litwy po pięć­dzie­się­ciu dwóch latach. Czy nie warto wydać każ­dej sumy za takich kil­ka­na­ście kar­tek?

3 stycznia, wtorek, Wiejska

3 stycz­nia, wto­rek, Wiej­ska

Jak zawsze przed wyjaz­dem myślę o foto­gra­fii. Się­gam po albumy z mono­chro­ma­tycz­nymi zdję­ciami. Ważę w dło­niach leicę mono­chrom. Ale jak uświę­cone dzie­łem Webba Kara­iby, ich kolory nie­rze­czy­wi­stej inten­syw­no­ści, opo­wie­dzieć w odcie­niach czerni i bieli?

Długo oglą­dam Inferno Nachtweya. Myślę o obo­jęt­no­ści świata. Naszej obo­jęt­no­ści. Ilu z nas sięga choć raz w roku po takie memento? Po tym albu­mie, kro­nice ostat­niej dekady XX wieku, mógłby nastą­pić prze­łom. Oczysz­cze­nie. Opa­mię­ta­nie. Nie­wy­klu­czone, że sztuka nie powinna już być moż­liwa. Jak po Zagła­dzie. Oto po raz kolejny dotknę­li­śmy kra­wę­dzi czło­wie­czeń­stwa. Tym razem w obec­no­ści Wiel­kiego Kro­ni­ka­rza Obra­zem. To opo­wieść o osta­tecz­nym ludz­kim upodle­niu. Dowód, że Auschwitz niczego nas nie nauczył. Może wła­śnie przez zni­komą ilość obra­zów? Może rela­cje oca­lo­nych nie wystar­czą, bo ich potwor­ność jest nie­omal kary­ka­tu­ralna? Nie­po­twier­dzone obra­zem, ich histo­rie wydają się wyol­brzy­mione, nie­moż­liwe do zaist­nie­nia.

Film Sma­rzow­skiego o Jedwab­nem ze sty­li­zo­wa­nymi na doku­ment kadrami. A zatem tak to wyglą­dało! W upalny lip­cowy pora­nek pie­lili łyż­kami bruk na rynku. Gdy czy­tam rela­cje z tam­tego dnia, mam przed oczami płótna Boscha. Nie. To odbyło się zupeł­nie zwy­czaj­nie. W sce­no­gra­fii zna­nej każ­demu z nas. Wśród rekwi­zy­tów dnia codzien­nego. I twa­rze widzów w niczym od dzi­siej­szych nie­odmienne. Pomysł reży­sera, by nar­ra­cję popro­wa­dzić w dwóch cza­sach rów­no­le­gle – wtedy i dziś – a w obu się­gnąć po te same obli­cza.

Kiedy w osiem­dzie­siątą rocz­nicę sze­dłem z jedwa­bień­skiego rynku na miej­sce spa­le­nia, czy ostat­nią drogą ofiar w Radzi­ło­wie, wokół spo­kój pól nie­zżę­tych jesz­cze. Głosy pta­ków. Pies zaszczeka. Kobie­cina pra­nie wywiesi. Chłop znad puszki piwa w prze­strzeń się zagapi. Dzie­ciak na rowe­rze grzecz­nie „dzień dobry” powie. Zwy­kli ludzie i wokół jedy­nie zwy­czaj­ność. A więc tak to się odbyło. W zwy­czaj­no­ści wła­śnie. Nie w deko­ra­cjach z Dan­tego i Boscha.

Sto­sun­kowo nie­wiele foto­gra­fii z Zagłady obja­wia to, co nie do wyobra­że­nia. Naj­wy­raź­niej nie wystar­czyły jako prze­stroga. A czy monu­men­talne dzieło Nachtweya czyni nas lep­szymi? Może powinno być szkolną lek­turą?

Po foto­gra­fiach Ame­ry­ka­nina coś winno było się skoń­czyć, odmie­nić. Tym­cza­sem prze­ciw­nie. Jakby tamta dekada potwor­no­ści była led­wie szki­cem, pre­lu­dium, próbą gene­ralną. A dopiero w wieku XXI, na Man­hat­ta­nie i w Iraku, w Afga­ni­sta­nie i na mek­sy­kań­skim pogra­ni­czu, w Ukra­inie i Sahelu, w udrę­czo­nych ter­ro­ry­zmem mia­stach Europy, w fawe­lach laty­no­ame­ry­kań­skich molo­chów i na wyspie Utoya ktoś krzyk­nął: „Kamera! Akcja!”.

4 stycznia, środa, Wiejska

4 stycz­nia, środa, Wiej­ska

Pako­wa­nie. Jak zawsze naj­cięż­sze są książki. Hawana Kur­lan­sky’ego, bio­gra­fie Che i Fidela, repor­taże laty­no­ame­ry­kań­skie, Zoé Valdés, Sucha­now, maleńki Car­pen­tier w serii z Nike, coś Gutiérreza. Miłosz, oczy­wi­ście, dla higieny języka. Kapu­ściń­ski. Porzu­cam myśl o Cecy­lii Valdés, bo to jed­nak dwa tomy. Żal, bo książka Vil­la­ver­dego tak dro­bia­zgowo opi­suje starą Hawanę, że można wędro­wać śla­dami jej boha­te­rów, spraw­dzać kolejne adresy. Biorę za to Senekę. Zdaje mi się pokrewną duszą, w dąże­niu do nasy­ca­nia życia inten­syw­no­ścią doznań. Zwraca uwagę, że ludzie w isto­cie nie żyją, ale nie­ustan­nie przy­go­to­wują się do życia w przy­szło­ści. Odwle­kają. Tym­cza­sem życie zawsze nas wyprze­dza. Prze­cho­dzi obok, jakby było nie nasze. Koń­czy się wpraw­dzie w ostat­nim dniu dopiero, ale mija codzien­nie.

Nie odwle­kam. Nie cze­kam. Chwy­tam życie za ramię, kiedy pró­buje mnie omi­nąć. Nie boję się żyć. Ni­gdy nie zna­łem takiego lęku.

„Dobre życie nie polega na jego dłu­go­ści, lecz na użytku z niego. Bo bywa, i to bar­dzo czę­sto, że ktoś długo żył, a nie­wiele prze­żył”.

Gdyby mi przy­szło umrzeć jutro, odejdę wdzięczny za tę mno­gość doznań w doświad­cza­niu świata.

Ręcz­nie kolo­ro­wana mapa z atlasu Jose­pha Col­tona, 1855. Ze zbio­rów autora

5 stycznia, czwartek, lotnisko CDG, Paryż, bramka M29

5 stycz­nia, czwar­tek, lot­ni­sko CDG, Paryż, bramka M29

Led­wie parę godzin temu, w ule­wie, ube­rem na Ludną 10 na ostry dyżur den­ty­styczny. Wcze­śniej roz­pacz, w łóżku mio­ta­nie się do pół­nocy, węgli­ste sce­na­riu­sze nad­cho­dzą­cych dni. W bólu, który wrząt­kiem roz­sa­dza czaszkę, pró­buję zmie­nić bilet powrotny na poju­trze. Każda godzina cier­pie­nia wydaje się nie do udźwi­gnię­cia. Tru­chleję.

– To się nie dzieje, to się nie dzieje – powta­rzam tę man­trę, roz­ko­pu­jąc pościel. Za oknem pół­noc. Zacina poziomy deszcz, zwia­stuje cyklon o imie­niu Axel. Ten moment, kiedy pod­ry­wam się z łóżka, ubie­ram w pośpie­chu, przy­wo­łuję tak­sówkę, zmo­czony wpa­dam do opu­sto­sza­łej lecz­nicy, pra­wie beł­kocę, że ból, że lot.

– Pod­jął pan dobrą decy­zję, ząb sam się nie wyle­czy – mówi spo­koj­nie dok­tor Adam Bolc. Odry­wam go od prze­glą­da­nia wia­do­mo­ści w popu­lar­nych por­ta­lach. Igła z cemen­tem w dzią­sło. Parę ruchów pil­ni­kiem w samym rdze­niu kości. Usu­nię­cie nerwu. Rap­tem dzie­sięć, pięt­na­ście minut. Nad głową zegar wska­zuje pierw­szą nad ranem. Za trzy godziny mam być na lot­ni­sku. A potem na końcu świata.

Spo­kój. Ulga. Myśl: w ostat­niej chwili, ale zro­bi­łeś jedyny wła­ściwy ruch. Mam teraz w Paryżu sie­dem godzin. Pró­buję pra­co­wać. Auto­ry­zuję wywiad dla „Natio­nal Geo­gra­phic”. Jesz­cze o Azji. Jak teraz mi to temat daleki, nie­mal obcy. Piszę do całej dru­żyny kon­certu Zupeł­nie Bossa. Daję wska­zówki, ale też pro­szę, by każdy zna­lazł dla sie­bie wygodne miej­sce w tym przed­się­wzię­ciu.

Rap­tem pierw­sze dni stycz­nia, dziecku można dać życie i powi­tać je na świe­cie, nim zda­rzy się ta muzyka na sce­nie gdań­skiej fil­har­mo­nii.

Czy­tam blog Yoani Sánchez. Odważna, uparta dziew­czyna. Mieszka w Hawa­nie. Jest ostrym kamy­kiem w bucie rzą­do­wej pro­pa­gandy. Dostrzega, nazywa, pięt­nuje. 18 grud­nia, u progu nowego roku, kre­śli dla sie­bie listę posta­no­wień.

Nie zamie­rza wyje­chać. Aż do dnia, w któ­rym jej pro­chy roz­sy­pią na Kubie pod drze­wem guawy. Poli­cja poli­tyczna nie prze­szko­dzi jej w doświad­cza­niu urody wscho­dów słońca, zapa­chu sto­kro­tek rome­rillo i olśnie­niu potęgą fal w Caleta de San Lázaro. To jej świat, jej obrazy, jej miłość. Zamie­rza być szczę­śliwa. Na Kubie, ni­gdzie indziej. Jej szczę­ście bowiem nie zależy od kli­matu poli­tycz­nego. Prę­dzej od kli­matu tro­piku, woni i piękna wyspy. Chce codzien­nie patrzeć w oczy swo­ich kotów i psów. Znaj­do­wać w nich mądrość. Chce sadzić nowe rośliny. Pod­le­wać swe pomi­dory, dynie. Jeść sałatę hodo­waną na bal­ko­nie, dokład­nie naprze­ciwko mini­ster­stwa rol­nic­twa, które na wyspie nie jest w sta­nie wyho­do­wać niczego. I am happy because I bre­athe. Każdy oddech jest cudem – pisze, zbli­ża­jąc się do pięć­dzie­siątki. Un mila­gro. Zro­zu­mie­li­by­śmy się.

29 grud­nia, a więc przed tygo­dniem, Yoani pod­su­mo­wuje miniony rok. Mrok raczej – uważa. Jak to się stało, że Kuba, jej zda­niem, wali się w ruiny, choć nie pro­wa­dzi wojny ani nie doświad­czyła kata­kli­zmu? Winny jest nie­po­jęty, błędny upór, z jakim pod­trzy­muje się w jej kraju model, który przez sześć dekad dowiódł swego ode­rwa­nia od rze­czy­wi­sto­ści. To był rok ogrom­nie­ją­cych kole­jek po żyw­ność. Rok poże­gnań z ćwier­cią miliona migran­tów. Rok, w któ­rym zga­sły nadzieje obu­dzone pro­te­stami 11 lipca 2021 roku, naj­więk­szymi, jakich doświad­czyła pore­wo­lu­cyjna Kuba. Zostały strach i mil­cze­nie. Tym­cza­sem wielka demo­kra­tyczna prze­miana potrze­buje cze­goś wię­cej niż cicha fru­stra­cja i kolejne porażki pro­te­stu­ją­cych. Trzeba siły mło­dych rebe­lian­tów. Niech otwo­rzą okna, prze­wie­trzą, pozwolą Kubie wyj­rzeć na świat – pisze dziew­czyna, którą „Time” uznał za jedną ze stu naj­bar­dziej wpły­wo­wych postaci na Ziemi.

Kolejna rewo­lu­cja zdaje się zatem nie­uchronna. Na jaki świat Kuba ma otwo­rzyć swe okna? Gdzie szu­kać men­tora? W czyje pójść ślady? Nie widzę ide­al­nego kan­dy­data.

Prze­glą­dam swoje notatki z sied­mio­go­dzin­nego doku­mentu Net­flixa o dzie­jach wyspy w kształ­cie zie­lo­nego kaj­mana. Ostat­nie sto dwa­dzie­ścia lat to zamknięty krąg kolej­nych dyk­ta­tur, prze­wro­tów, klęsk, powstań, prze­mocy. Pra­wi­dło­wość, którą znam z Afryki, choć jest prze­cież arche­ty­piczna, szek­spi­row­ska. Każdy rewo­lu­cjo­ni­sta nie­uchron­nie zmie­nia się w tyrana. To kwe­stia czasu. Opi­nia Cabrery Infante, że ta wyspa powinna nazy­wać się Infor­tu­nata.

Edu Miranda znaj­duje mnie mailem i pisze, że chęt­nie pograłby w Pol­sce ze swoim trio cho­rin­hos. Mistrz, obok de Holandy zapewne naj­więk­szy. Jak mu znajdę publicz­ność dla jego man­do­li­no­wej wir­tu­oze­rii? Odpi­suję, żeby szu­kał zdol­nej i pięk­nej dziew­czyny, która coś zaśpiewa. Ten nad­cho­dzący rok. Chmury nad nim burzowe. Nie tylko na Kubie, w kraju hura­ga­nów. Stra­szą epo­ko­wym kry­zy­sem. Inni apo­ka­lipsą w wyniku eska­la­cji ukra­iń­skiego kon­fliktu. A ja tu o man­do­li­nie. Ale jak żyć ina­czej? Wobec ogromu grozy i lęku dla mnie zna­cze­nie ma kru­chość, zni­ko­mość, wdzięk tego instru­mentu.

6 stycznia, piątek, hotel Raquel, Stara Hawana, #106

6 stycz­nia, pią­tek, hotel Raquel, \Stara Hawana, #106

Nie chce się skoń­czyć ta noc roz­po­częta jakby przed wie­kiem w ule­wie na Lud­nej. Miota nami dzie­sięć godzin nad Atlan­ty­kiem. Powta­rzam w myśli słowa Stinga: I secre­tly enjoy rough plane rides. Pamię­tam kie­dyś nad Afryką w burzy absurd spo­tka­nia z fil­mem Apollo 13. Czyj to w ogóle był pomysł, by obrazy o kata­stro­fie w prze­stwo­rzach pro­po­no­wać zalęk­nio­nym pasa­że­rom? I tym razem więc nie ser­wuję sobie dodat­ko­wych wstrzą­sów. Wra­cam do filmu Pro­sto w serce. Hugh Grant, jako has-been, prze­brzmiały gwiaz­dor lat osiem­dzie­sią­tych, wystę­puje z pół­play­backu na rocz­ni­cach daw­nych matur, w weso­łych mia­stecz­kach, na rol­ni­czych świę­tach. Żało­sne to i godne jeno współ­czu­cia, czy pełne uroku, bez pre­ten­sji? Gdy Mah­ler narzu­cił ope­rze wie­deń­skiej reżim savoir-vivre’u, wbił publicz­ność we fraki, zaka­zał roz­mów, prze­ką­sek i figli, cesarz Franz Josef spy­tał:

„To muzyka jest tak poważną sprawą? Sądzi­łem, że ma po pro­stu dawać ludziom radość”.

Myślę o powa­dze muzyki. Dla wielu z nas potrafi być życiem całym. Decy­zja o każ­dej kolej­nej nucie waży, jak ta o mał­żeń­stwie. A jed­no­cze­śnie czy­ste szczę­ście obco­wa­nia z dźwię­kiem. Pró­buję te obrazy dopa­so­wać do sie­bie, pogo­dzić obie wizje. Myślę o mamie, jej ostat­nich kon­cer­tach. O jej wdzięcz­no­ści, że wciąż budzi dawno zga­słe uśmie­chy na twa­rzy rówie­śni­ków. Wzru­sza aż po łzy. Przy­wo­łuje wspo­mnie­nia.

Ale myślę dziś przed świ­tem głów­nie o tacie. To jego uro­dziny. Mam pod powie­kami obraz, w pamięci brzmie­nie głosu, jasność, czu­łość. Wszystko w bursz­ty­no­wym świe­tle. Kadry z jego ostat­nich lat, mie­sięcy, tygo­dni, z ostat­niej godziny wypar­łem. Nie wędrują ze mną. Tylko cza­sami wraca pamięć dotyku wyschnię­tej skóry. Chłód czoła, gdy gła­dzę je po raz ostatni. Mówię wtedy do niego długo. Jeste­śmy sami. Pogodny wrze­śniowy pora­nek. Cisza szpi­tal­nej kaplicy. Trzy­mam rękę na czole taty po raz pierw­szy od dzie­ciń­stwa i po raz ostatni w życiu. Jak­bym był nie­wi­domy. Chcę, by dłoń zapa­mię­tała kształt twa­rzy, układ zmarsz­czek, muśnię­cie rzęs, mięk­kość wło­sów na skroni. Czemu nie umia­łem roz­ma­wiać z nim wcze­śniej? Lata powierz­chow­no­ści naszej rela­cji, kiedy żyli­śmy obok sie­bie. Życz­li­wie, ale bez czu­ło­ści, która prze­cież była we mnie zawsze. I była wdzięcz­ność za każdą chwilę dzie­ciń­stwa. Czemu sta­łem się niemy? A potem bez­radny wobec jego cho­roby. Nie­zdolny do głę­bo­kiej empa­tii. Jego lek­cja odcho­dze­nia bez ani jed­nej skargi. Zapa­mię­tana, ale czy wyuczona?

Tata patrzy na mnie każ­dego dnia z paru foto­gra­fii na ścia­nach. Ale jak patrzy? Z lękiem o moją przy­szłość? Czy tam dostępne mu pozna­nie naszych losów i wie już wszystko? Z tro­ską? Z gory­czą? Czy speł­ni­łem jego ocze­ki­wa­nia? Ni­gdy o nich nie mówił. Nie ujaw­niał swo­ich wobec mnie ambi­cji. Uwa­żał praw­do­po­dob­nie, że żyjąc w domu, który w miło­ści stwo­rzyli z mamą, nie­jako pra­wem osmozy nauczę się dobrego życia i to wystar­czy. Czy się nauczy­łem? Może patrzy z tych foto­gra­fii z wes­tchnie­niem, że z nie­licz­nych jego sła­bo­ści powta­rzam sumien­nie wszyst­kie.

Gabi­net taty. Drzwi ze szkła. Do dziś, gdy odwie­dzam mamę, w krysz­ta­ło­wych figu­rach tych drzwi dostrze­gam kształty ludz­kich postaci. Muzyka mojego dzie­ciń­stwa. Za tymi drzwiami słu­cha­li­śmy z tatą płyt. Mozart, Ravel. Do tej chwili bli­scy. Do prze­szło­ści należy dźwięk maszyny do pisa­nia. Tak zawsze mówi­li­śmy na ten przed­miot, bez­dusz­nie. Maszyna. Marki Erika. Tata miał dwie. Jedną z nich ofia­ro­wał mi, nim skoń­czy­łem lat dwa­dzie­ścia. Żar­to­wa­li­śmy wtedy z przy­ja­cie­lem, że nasze tek­sty, arty­kuły, pierw­sze pio­senki, zyskują prze­pi­sane na maszy­nie.

– Zależy od klasy maszyny! – powie­dział któ­ryś z nas.

Ale dźwięk naj­waż­niej­szy. Dzień po dniu, zza krysz­ta­ło­wych drzwi. Dziś nie do przy­wo­ła­nia. Może jedy­nie w muzyce filmu Joego Wri­ghta Pokuta. Ude­rze­nia kla­wi­szy skom­pli­ko­wa­nej kon­struk­cji, któ­rej mogli­śmy uży­wać przy świecy, bez prądu. A to zda­rzało się czę­ściej, niż chcie­li­by­śmy pamię­tać. Nie potra­fię uło­żyć porów­na­nia z żad­nym innym dźwię­kiem, bo na myśl przy­cho­dzą ciosy w twarz, strzały z broni pal­nej. Tym­cza­sem ta maszyna – jakże piękny przed­miot, jeśli z czym­kol­wiek bliź­nia­czy, to chyba jedy­nie z pierw­szą loko­mo­tywą – słu­żyła tylko wymia­nie myśli. Tata, prócz słów życz­li­wych, nie zosta­wiał innych na papie­rze.

Taśmy z tuszem. Zapach atra­mentu. Kalki. Ruch dłoni na – nie umiem zna­leźć słowa, wraz ze zni­ka­niem przed­mio­tów i one giną – ruch dłoni na koronce, by się­gnąć po gasnącą już ter­mi­no­lo­gię ze świata sta­rych zegar­ków. Koronka obraca papier na wałku. Mię­śnie mego prze­gubu, nad­garstka, wciąż ten ruch pamię­tają.

Erika śpi pod koł­drą kurzu w paw­la­czu. Ruch nad­garstka, lżej­szy, bar­dziej sub­telny, ale podobny, powta­rzam, nakrę­ca­jąc każ­dego dnia zegarki. Lon­gi­nes taty, ten z lat sześć­dzie­sią­tych, w mojej nie­wiel­kiej kolek­cji naj­cen­niej­szy. Noszę go rzadko, prze­cho­wuję niczym reli­kwię. W nim zapi­sane cie­pło ojcow­skiej skóry, rytm krwi, drże­nie ciała, barwa głosu. Wspólne histo­rie czło­wieka i zim­nego przed­miotu spi­sane z dzie­się­cio­leci.

Tej nocy, nie wiem o któ­rej i jakiego czasu, gdy włą­czam się do rachi­tycz­nej sieci hotelu, wia­do­mość od Marka Z., że zmarł jego tata. Ostatni czas był trudny, ale i tak Marek, rok star­szy ode mnie, był bli­sko swego ojca sie­dem­na­ście lat dłu­żej niż ja. A będąc tym samym znacz­nie doj­rzal­szy, mógł pie­lę­gno­wać tę bli­skość, mógł się­gnąć w głąb ich rela­cji. Czy zro­bił to, czy potra­fił? Czy ja umiem roz­ma­wiać z mamą o tym, co naprawdę ważne? Także o lęku przed powol­nym zni­ka­niem, o sen­sie koń­czą­cego się życia, o speł­nie­niu i roz­cza­ro­wa­niu, o nie­wy­bra­nych ścież­kach nas obojga?

Jest siódma rano (w Pol­sce pora lun­chu). Smuży się chmurna sza­rość zza okien­nic wyso­kich jak w gotyc­kim kościele. Gasną mio­dowe latar­nie. Ktoś cią­gnie kosz na śmieci po bruku pustej ulicy. Głos kukułki. Szczę­ście. „Bło­go­sła­wić chwilę, jeżeli nie ma w niej bólu”.

Stara Hawana z The Pocket Guide to The West Indies, opra­co­wa­nie Alger­non E. Aspi­nall, 1914

Po południu tego samego dnia

Po połu­dniu tego samego dnia

Paweł Hertz mówi, że każdy z nas nosi w sobie mapę podróży. Chce zoba­czyć to, czego wcze­śniej się nauczył. W wędrówce pra­gniemy porów­nać obraz rze­czy­wi­sty z obra­zami, które prze­ka­zuje tra­dy­cja naszej kul­tury.

Jakie wyobra­że­nia Kuby tkwią we mnie od lat, zaszcze­pione przez kino, lite­ra­turę, muzykę? Jakie obrazy? Słowa? Dźwięki?

Andy García w fina­ło­wej sce­nie filmu Hawana, mia­sto utra­cone, na pustej sce­nie noc­nego klubu. I nagle z daleka dźwięk trąbki, puls bon­go­sów i skądś ten głos: Cuba linda, de mi vida, siem­pre te recordaré. Piękna Kubo, życie moje, zawsze będę o tobie pamię­tał… Scena zapeł­nia się muzy­kami, tan­ce­rzami, zatraca w pio­sence Vir­gi­lia Martí. Nie wia­domo: naprawdę? W wyobraźni? Wspo­mnie­niu? Tęsk­no­cie?

Obraz z książki Hinza. Świt w ogro­dzie zoo­lo­gicz­nym w Matan­zas. Wpół obłą­kany z głodu pod­władny Fidela sza­blą szlach­tuje stru­sia. Bie­sia­duje potem nad potrawką z ptaka wraz z liczną rodziną, nim prze­pad­nie w wię­zie­niu na lata.

Ry Cooder z synem Joachi­mem jadą moto­cy­klem przez Male­cón. Fale wierz­gają jak tabun bia­łych koni. Łusz­czy się paste­lowy tynk sta­rych willi. Chmury wiszą nisko. Ulice opu­sto­szałe jak po kata­kli­zmie. Rudery, ruiny, a w nich muzyka o zdu­mie­wa­ją­cym świe­tle. Film Wen­dersa Buena Vista Social Club.

Zoé Valdés pisze o Hawa­nie: „jest zra­niona jak pęk­nięte ziarno, albo otarte kolano i nawet teraz, w całym swym cier­pie­niu, spie­niona od ropy, Hawana jest piękna jak dziew­czyna spo­licz­ko­wana przez ojczyma. Jest uwo­dzi­ciel­ska jak prze­cięta skóra, którą zdobi krew, prze­mie­nia­jąc ją w głę­boką ranę otwar­tych warg sro­mo­wych”. Jak nie łak­nąć tego mia­sta po takich sło­wach, jak do niego nie tęsk­nić?

Red­ford zako­chany w Lenie Olin. Niczym Hum­ph­rey swą Ingrid w Casa­blance, Robert zosta­wia Lenę na Kubie z jej szla­chet­nym mężem rewo­lu­cjo­ni­stą. Stoi samotny na plaży Flo­rydy w ostat­niej sce­nie filmu Hawana: „Patrzę na połu­dnie, cze­kam, kogo stam­tąd wiatr przy­wieje, w końcu to kraj hura­ga­nów”.

Pieśń Guan­ta­na­mera. Miesz­kam od pół wieku przy sta­dio­nie Legii War­szawa. Sły­sza­łem pod oknami tę melo­dię (nawia­sem mówiąc, nie rdzen­nie kubań­ską, to stary romans Geri­neldo z Estre­ma­dury) z każ­dym moż­li­wym do wyobra­że­nia plu­ga­wym tek­stem.

Olśnie­wa­jące świń­stwo prozy Gutiérreza. Jak zapo­mnieć otwie­ra­jące zda­nie z Mistrzów i tchó­rzy: „Lubię się mastur­bo­wać, wącha­jąc sobie pachy”. Odwaga takiej inwo­ka­cji w książce ponie­kąd auto­bio­gra­ficz­nej.

Opo­wie­ści o dziew­czy­nach Hawany. O tym, jak miłość i żądza posia­da­nia mie­szają się w tro­pi­kach. Temat do namięt­nych bole­ros, powód wielu zbrodni w afek­cie. To także Gutiérrez. U niego frazy naj­moc­niej­sze. Ale i Mro­zie­wicz bez reszty uwie­dziony. Nawet Sucha­now przez chwilę tkli­wieje na widok bru­nat­nej dziew­czę­cej skóry. I Hinz się do hawań­skiej narze­czo­nej przy­znaje.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki