Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Moment. Iskra. Olśnienie. Światło błyskawicy. Próba uchwycenia w obrazie i słowie chwili archetypicznego „pierwszego wejrzenia”, które prowadzi do miłości. Chciałem zatrzymać we wdzięcznej pamięci siłę zderzenia z urodą wyspy, jej mieszkańców, kultury, pejzażu. Dwadzieścia jeden dni, które nie powtórzą się nigdy. Tak patrzyłem wtedy na Kubę zakochanym wzrokiem, tak myślałem o niej, o sobie, o świecie. Cierpliwy czytelnik spojrzy na chwilę moimi oczami, zamieszka w mojej głowie. Być może nawet na moment wpół świadomie stanie się mną. Z tego doznania na szczęście otrząśnie się z ulgą niczym po gwałtownej ulewie.
Decydując się po raz pierwszy na publikację obszernych fragmentów dziennika, który prowadzę z przerwami od 1979 roku, myślałem, jaki dziennik fotografa sam chciałbym przeczytać. Szczery – przede wszystkim. Oto on zatem.
Dzielę się z Państwem historią intymną. Jest w niej oczarowanie i zwątpienie, tkliwość i żar; współczucie, zazdrość, wstyd, złość i namiętność. A także parę innych uczuć, które łączy to, że wszystkie ściśle człowiecze.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 143
Parę słów o tej książce
Moment. Iskra. Olśnienie. Światło błyskawicy. Próba uchwycenia w obrazie i słowie chwili archetypicznego „pierwszego wejrzenia”, które prowadzi do miłości.
W epoce, gdy jeszcze słuchano płyt, były albumy, nad którymi należało pracować lata. Tak tworzyliśmy z Anną Marią ID. Jednocześnie zdarzały się projekty takie jak Haiku, nagrane w parę godzin. Tytuł oczywiście zwiastuje obecność muzyków z Japonii, ale przede wszystkim mówi, że niczym w tradycyjnej poezji haiku, doświadczymy mgnienia rzeczywistości. To świat, który błysnął i minął, nim ktokolwiek zdążył dostrzec jego bogactwo. Cud istnienia, objawiony na tę jedną chwilę, która zdarzyła się raz tylko, od początku aż do końca czasu.
Podobnie z książkami. Nad Bielą pracowałem ćwierć wieku. Dal zajęła cztery żmudne lata. Muzyka moich ulic to kronika dwóch sezonów w Lizbonie. O Wschodzie powstawała w długą pandemiczną zimę, wspomina lata wędrówek i lektur.
Język polski zna wyśmienite tomy o Królowej Karaibów. Klementyna Suchanow, Krzysztof Mroziewicz czy Krzysztof Jacek Hinz zostawili nam wnikliwą analizę sytuacji polityczno-społecznej, opowiedzieli historię Kuby, pochylili się nad złożonym losem jej ludu. Wystarczy sięgnąć na półkę po ich znakomite prace. Ścigać się z nimi? Raz jeszcze mówić, co już powiedziane? Wybrałem inną drogę.
Mógłbym nad książką kubańską trudzić się dekadę. Więcej: miałem taki plan. Jeszcze nie wyjechałem z Kuby, a już tęskniłem. Planuję powroty, póki sił mi starczy. Wielki Ernesto Bazan spędził na wyspie piętnaście lat, fotografując każdego dnia, w zachwyceniu. Wciąż nie powiedział wszystkiego, co zamierzał. Bo Kuba, niczym Paryż Hemingwaya, „nigdy nie ma końca”.
Stąd pomysł, by zatrzymać we wdzięcznej pamięci siłę pierwszego zderzenia z urodą wyspy, jej mieszkańców, kultury, pejzażu. Dwadzieścia parę dni, które nie powtórzą się nigdy. Tak patrzyłem wtedy na Kubę zakochanym wzrokiem, tak myślałem o niej, o sobie, o świecie. Te, nie inne, chłonąłem książki. Cierpliwy czytelnik będzie na chwilę moimi oczami, zamieszka w mojej głowie. Być może nawet na moment wpół świadomie stanie się mną. Z tego doznania na szczęście otrząśnie się z ulgą, niczym po gwałtownej ulewie.
To jest, jak i poprzednie tomy, opowieść obrazem. Decyduję się jednak po raz pierwszy na publikację towarzyszących zdjęciom obszernych fragmentów dziennika, który prowadzę z przerwami od 1979 roku. Cabrera Infante mówił, że wszyscy fotografowie kłamią. Jaki przeto dziennik fotografa sam chciałbym przeczytać? Szczery, przede wszystkim. Oto on zatem.
Dzielę się z Państwem historią intymną. Są w niej oczarowanie i zwątpienie, tkliwość i żar; współczucie, zazdrość, wstyd, złość i namiętność. A także parę innych uczuć, które łączy to, że wszystkie ściśle człowiecze.
Z serca dziękuję mojemu przyjacielowi Kamilowi Rubikowi. Bez jego pomocy ta podróż nie byłaby możliwa.
Marcin Kydryński, Casa Café Mindelo #202, 24 lutego 2023
Indie Zachodnie. Ręcznie kolorowana mapa autorstwa Johna Tallisa, 1851. Ze zbiorów autora
Alejandro z przyjaciółmi na nabrzeżu Santiago de Cuba, 21 stycznia
2 stycznia, poniedziałek, Wiejska
Nagle, tak od razu, bez przygotowania, poniedziałek. Jaka w tym napastliwość, jakie okrucieństwo.
O: Nie jestem gotowa na ten nowy rok. Chcę wrócić do starego i spać.
Zaglądam do księgarni. Parę książek podpisanych przeze mnie na święta poszło w świat. Tylko Dal, osierocona, świeci barwą wielbłądziej skóry tuż przy wejściu. Prosi szeptem: „Mnie wybierz, mnie”. Ludzie ją mijają obojętnie mimo kuszącej wstążki reklamowej: „Z autografem 25% taniej!”. A zatem jest jak w księgarni Hugh Granta w Notting Hill. „Egzemplarze BEZ podpisu autora osiągają zawrotne ceny!”. Ośmieszam się i upokarzam w rozmowie z zaprzyjaźnioną księgarką.
– Żal mi ludzi, do których nie trafiła na święta ta książka, zwłaszcza tak tanio. Bo, jakkolwiek niezręcznie mi to mówić, jest naprawdę zachwycająca.
Kobieta chrząka bezradnie, unosi brwi ze zdumienia, zażenowania, nie wiem.
Kupuję między innymi Zapiski z Marrakeszu Janusza Palikota w szlachetnej oprawie wydawnictwa Austeria. Jak oprzeć się takiej ofercie? Książeczka ma rozmiar ulotki dołączanej do leków. Nie sugerować się tym, nie uprzedzać nazwiskiem autora. Wyobrażam sobie dwudziestostronicowy zeszyt z wierszami Miłosza. Spotkanie, Przypowieść o maku, Po wygnaniu, coś z Litwy po pięćdziesięciu dwóch latach. Czy nie warto wydać każdej sumy za takich kilkanaście kartek?
3 stycznia, wtorek, Wiejska
Jak zawsze przed wyjazdem myślę o fotografii. Sięgam po albumy z monochromatycznymi zdjęciami. Ważę w dłoniach leicę monochrom. Ale jak uświęcone dziełem Webba Karaiby, ich kolory nierzeczywistej intensywności, opowiedzieć w odcieniach czerni i bieli?
Długo oglądam Inferno Nachtweya. Myślę o obojętności świata. Naszej obojętności. Ilu z nas sięga choć raz w roku po takie memento? Po tym albumie, kronice ostatniej dekady XX wieku, mógłby nastąpić przełom. Oczyszczenie. Opamiętanie. Niewykluczone, że sztuka nie powinna już być możliwa. Jak po Zagładzie. Oto po raz kolejny dotknęliśmy krawędzi człowieczeństwa. Tym razem w obecności Wielkiego Kronikarza Obrazem. To opowieść o ostatecznym ludzkim upodleniu. Dowód, że Auschwitz niczego nas nie nauczył. Może właśnie przez znikomą ilość obrazów? Może relacje ocalonych nie wystarczą, bo ich potworność jest nieomal karykaturalna? Niepotwierdzone obrazem, ich historie wydają się wyolbrzymione, niemożliwe do zaistnienia.
Film Smarzowskiego o Jedwabnem ze stylizowanymi na dokument kadrami. A zatem tak to wyglądało! W upalny lipcowy poranek pielili łyżkami bruk na rynku. Gdy czytam relacje z tamtego dnia, mam przed oczami płótna Boscha. Nie. To odbyło się zupełnie zwyczajnie. W scenografii znanej każdemu z nas. Wśród rekwizytów dnia codziennego. I twarze widzów w niczym od dzisiejszych nieodmienne. Pomysł reżysera, by narrację poprowadzić w dwóch czasach równolegle – wtedy i dziś – a w obu sięgnąć po te same oblicza.
Kiedy w osiemdziesiątą rocznicę szedłem z jedwabieńskiego rynku na miejsce spalenia, czy ostatnią drogą ofiar w Radziłowie, wokół spokój pól niezżętych jeszcze. Głosy ptaków. Pies zaszczeka. Kobiecina pranie wywiesi. Chłop znad puszki piwa w przestrzeń się zagapi. Dzieciak na rowerze grzecznie „dzień dobry” powie. Zwykli ludzie i wokół jedynie zwyczajność. A więc tak to się odbyło. W zwyczajności właśnie. Nie w dekoracjach z Dantego i Boscha.
Stosunkowo niewiele fotografii z Zagłady objawia to, co nie do wyobrażenia. Najwyraźniej nie wystarczyły jako przestroga. A czy monumentalne dzieło Nachtweya czyni nas lepszymi? Może powinno być szkolną lekturą?
Po fotografiach Amerykanina coś winno było się skończyć, odmienić. Tymczasem przeciwnie. Jakby tamta dekada potworności była ledwie szkicem, preludium, próbą generalną. A dopiero w wieku XXI, na Manhattanie i w Iraku, w Afganistanie i na meksykańskim pograniczu, w Ukrainie i Sahelu, w udręczonych terroryzmem miastach Europy, w fawelach latynoamerykańskich molochów i na wyspie Utoya ktoś krzyknął: „Kamera! Akcja!”.
4 stycznia, środa, Wiejska
Pakowanie. Jak zawsze najcięższe są książki. Hawana Kurlansky’ego, biografie Che i Fidela, reportaże latynoamerykańskie, Zoé Valdés, Suchanow, maleńki Carpentier w serii z Nike, coś Gutiérreza. Miłosz, oczywiście, dla higieny języka. Kapuściński. Porzucam myśl o Cecylii Valdés, bo to jednak dwa tomy. Żal, bo książka Villaverdego tak drobiazgowo opisuje starą Hawanę, że można wędrować śladami jej bohaterów, sprawdzać kolejne adresy. Biorę za to Senekę. Zdaje mi się pokrewną duszą, w dążeniu do nasycania życia intensywnością doznań. Zwraca uwagę, że ludzie w istocie nie żyją, ale nieustannie przygotowują się do życia w przyszłości. Odwlekają. Tymczasem życie zawsze nas wyprzedza. Przechodzi obok, jakby było nie nasze. Kończy się wprawdzie w ostatnim dniu dopiero, ale mija codziennie.
Nie odwlekam. Nie czekam. Chwytam życie za ramię, kiedy próbuje mnie ominąć. Nie boję się żyć. Nigdy nie znałem takiego lęku.
„Dobre życie nie polega na jego długości, lecz na użytku z niego. Bo bywa, i to bardzo często, że ktoś długo żył, a niewiele przeżył”.
Gdyby mi przyszło umrzeć jutro, odejdę wdzięczny za tę mnogość doznań w doświadczaniu świata.
Ręcznie kolorowana mapa z atlasu Josepha Coltona, 1855. Ze zbiorów autora
5 stycznia, czwartek, lotnisko CDG, Paryż, bramka M29
Ledwie parę godzin temu, w ulewie, uberem na Ludną 10 na ostry dyżur dentystyczny. Wcześniej rozpacz, w łóżku miotanie się do północy, węgliste scenariusze nadchodzących dni. W bólu, który wrzątkiem rozsadza czaszkę, próbuję zmienić bilet powrotny na pojutrze. Każda godzina cierpienia wydaje się nie do udźwignięcia. Truchleję.
– To się nie dzieje, to się nie dzieje – powtarzam tę mantrę, rozkopując pościel. Za oknem północ. Zacina poziomy deszcz, zwiastuje cyklon o imieniu Axel. Ten moment, kiedy podrywam się z łóżka, ubieram w pośpiechu, przywołuję taksówkę, zmoczony wpadam do opustoszałej lecznicy, prawie bełkocę, że ból, że lot.
– Podjął pan dobrą decyzję, ząb sam się nie wyleczy – mówi spokojnie doktor Adam Bolc. Odrywam go od przeglądania wiadomości w popularnych portalach. Igła z cementem w dziąsło. Parę ruchów pilnikiem w samym rdzeniu kości. Usunięcie nerwu. Raptem dziesięć, piętnaście minut. Nad głową zegar wskazuje pierwszą nad ranem. Za trzy godziny mam być na lotnisku. A potem na końcu świata.
Spokój. Ulga. Myśl: w ostatniej chwili, ale zrobiłeś jedyny właściwy ruch. Mam teraz w Paryżu siedem godzin. Próbuję pracować. Autoryzuję wywiad dla „National Geographic”. Jeszcze o Azji. Jak teraz mi to temat daleki, niemal obcy. Piszę do całej drużyny koncertu Zupełnie Bossa. Daję wskazówki, ale też proszę, by każdy znalazł dla siebie wygodne miejsce w tym przedsięwzięciu.
Raptem pierwsze dni stycznia, dziecku można dać życie i powitać je na świecie, nim zdarzy się ta muzyka na scenie gdańskiej filharmonii.
Czytam blog Yoani Sánchez. Odważna, uparta dziewczyna. Mieszka w Hawanie. Jest ostrym kamykiem w bucie rządowej propagandy. Dostrzega, nazywa, piętnuje. 18 grudnia, u progu nowego roku, kreśli dla siebie listę postanowień.
Nie zamierza wyjechać. Aż do dnia, w którym jej prochy rozsypią na Kubie pod drzewem guawy. Policja polityczna nie przeszkodzi jej w doświadczaniu urody wschodów słońca, zapachu stokrotek romerillo i olśnieniu potęgą fal w Caleta de San Lázaro. To jej świat, jej obrazy, jej miłość. Zamierza być szczęśliwa. Na Kubie, nigdzie indziej. Jej szczęście bowiem nie zależy od klimatu politycznego. Prędzej od klimatu tropiku, woni i piękna wyspy. Chce codziennie patrzeć w oczy swoich kotów i psów. Znajdować w nich mądrość. Chce sadzić nowe rośliny. Podlewać swe pomidory, dynie. Jeść sałatę hodowaną na balkonie, dokładnie naprzeciwko ministerstwa rolnictwa, które na wyspie nie jest w stanie wyhodować niczego. I am happy because I breathe. Każdy oddech jest cudem – pisze, zbliżając się do pięćdziesiątki. Un milagro. Zrozumielibyśmy się.
29 grudnia, a więc przed tygodniem, Yoani podsumowuje miniony rok. Mrok raczej – uważa. Jak to się stało, że Kuba, jej zdaniem, wali się w ruiny, choć nie prowadzi wojny ani nie doświadczyła kataklizmu? Winny jest niepojęty, błędny upór, z jakim podtrzymuje się w jej kraju model, który przez sześć dekad dowiódł swego oderwania od rzeczywistości. To był rok ogromniejących kolejek po żywność. Rok pożegnań z ćwiercią miliona migrantów. Rok, w którym zgasły nadzieje obudzone protestami 11 lipca 2021 roku, największymi, jakich doświadczyła porewolucyjna Kuba. Zostały strach i milczenie. Tymczasem wielka demokratyczna przemiana potrzebuje czegoś więcej niż cicha frustracja i kolejne porażki protestujących. Trzeba siły młodych rebeliantów. Niech otworzą okna, przewietrzą, pozwolą Kubie wyjrzeć na świat – pisze dziewczyna, którą „Time” uznał za jedną ze stu najbardziej wpływowych postaci na Ziemi.
Kolejna rewolucja zdaje się zatem nieuchronna. Na jaki świat Kuba ma otworzyć swe okna? Gdzie szukać mentora? W czyje pójść ślady? Nie widzę idealnego kandydata.
Przeglądam swoje notatki z siedmiogodzinnego dokumentu Netflixa o dziejach wyspy w kształcie zielonego kajmana. Ostatnie sto dwadzieścia lat to zamknięty krąg kolejnych dyktatur, przewrotów, klęsk, powstań, przemocy. Prawidłowość, którą znam z Afryki, choć jest przecież archetypiczna, szekspirowska. Każdy rewolucjonista nieuchronnie zmienia się w tyrana. To kwestia czasu. Opinia Cabrery Infante, że ta wyspa powinna nazywać się Infortunata.
Edu Miranda znajduje mnie mailem i pisze, że chętnie pograłby w Polsce ze swoim trio chorinhos. Mistrz, obok de Holandy zapewne największy. Jak mu znajdę publiczność dla jego mandolinowej wirtuozerii? Odpisuję, żeby szukał zdolnej i pięknej dziewczyny, która coś zaśpiewa. Ten nadchodzący rok. Chmury nad nim burzowe. Nie tylko na Kubie, w kraju huraganów. Straszą epokowym kryzysem. Inni apokalipsą w wyniku eskalacji ukraińskiego konfliktu. A ja tu o mandolinie. Ale jak żyć inaczej? Wobec ogromu grozy i lęku dla mnie znaczenie ma kruchość, znikomość, wdzięk tego instrumentu.
6 stycznia, piątek, hotel Raquel, \Stara Hawana, #106
Nie chce się skończyć ta noc rozpoczęta jakby przed wiekiem w ulewie na Ludnej. Miota nami dziesięć godzin nad Atlantykiem. Powtarzam w myśli słowa Stinga: I secretly enjoy rough plane rides. Pamiętam kiedyś nad Afryką w burzy absurd spotkania z filmem Apollo 13. Czyj to w ogóle był pomysł, by obrazy o katastrofie w przestworzach proponować zalęknionym pasażerom? I tym razem więc nie serwuję sobie dodatkowych wstrząsów. Wracam do filmu Prosto w serce. Hugh Grant, jako has-been, przebrzmiały gwiazdor lat osiemdziesiątych, występuje z półplaybacku na rocznicach dawnych matur, w wesołych miasteczkach, na rolniczych świętach. Żałosne to i godne jeno współczucia, czy pełne uroku, bez pretensji? Gdy Mahler narzucił operze wiedeńskiej reżim savoir-vivre’u, wbił publiczność we fraki, zakazał rozmów, przekąsek i figli, cesarz Franz Josef spytał:
„To muzyka jest tak poważną sprawą? Sądziłem, że ma po prostu dawać ludziom radość”.
Myślę o powadze muzyki. Dla wielu z nas potrafi być życiem całym. Decyzja o każdej kolejnej nucie waży, jak ta o małżeństwie. A jednocześnie czyste szczęście obcowania z dźwiękiem. Próbuję te obrazy dopasować do siebie, pogodzić obie wizje. Myślę o mamie, jej ostatnich koncertach. O jej wdzięczności, że wciąż budzi dawno zgasłe uśmiechy na twarzy rówieśników. Wzrusza aż po łzy. Przywołuje wspomnienia.
Ale myślę dziś przed świtem głównie o tacie. To jego urodziny. Mam pod powiekami obraz, w pamięci brzmienie głosu, jasność, czułość. Wszystko w bursztynowym świetle. Kadry z jego ostatnich lat, miesięcy, tygodni, z ostatniej godziny wyparłem. Nie wędrują ze mną. Tylko czasami wraca pamięć dotyku wyschniętej skóry. Chłód czoła, gdy gładzę je po raz ostatni. Mówię wtedy do niego długo. Jesteśmy sami. Pogodny wrześniowy poranek. Cisza szpitalnej kaplicy. Trzymam rękę na czole taty po raz pierwszy od dzieciństwa i po raz ostatni w życiu. Jakbym był niewidomy. Chcę, by dłoń zapamiętała kształt twarzy, układ zmarszczek, muśnięcie rzęs, miękkość włosów na skroni. Czemu nie umiałem rozmawiać z nim wcześniej? Lata powierzchowności naszej relacji, kiedy żyliśmy obok siebie. Życzliwie, ale bez czułości, która przecież była we mnie zawsze. I była wdzięczność za każdą chwilę dzieciństwa. Czemu stałem się niemy? A potem bezradny wobec jego choroby. Niezdolny do głębokiej empatii. Jego lekcja odchodzenia bez ani jednej skargi. Zapamiętana, ale czy wyuczona?
Tata patrzy na mnie każdego dnia z paru fotografii na ścianach. Ale jak patrzy? Z lękiem o moją przyszłość? Czy tam dostępne mu poznanie naszych losów i wie już wszystko? Z troską? Z goryczą? Czy spełniłem jego oczekiwania? Nigdy o nich nie mówił. Nie ujawniał swoich wobec mnie ambicji. Uważał prawdopodobnie, że żyjąc w domu, który w miłości stworzyli z mamą, niejako prawem osmozy nauczę się dobrego życia i to wystarczy. Czy się nauczyłem? Może patrzy z tych fotografii z westchnieniem, że z nielicznych jego słabości powtarzam sumiennie wszystkie.
Gabinet taty. Drzwi ze szkła. Do dziś, gdy odwiedzam mamę, w kryształowych figurach tych drzwi dostrzegam kształty ludzkich postaci. Muzyka mojego dzieciństwa. Za tymi drzwiami słuchaliśmy z tatą płyt. Mozart, Ravel. Do tej chwili bliscy. Do przeszłości należy dźwięk maszyny do pisania. Tak zawsze mówiliśmy na ten przedmiot, bezdusznie. Maszyna. Marki Erika. Tata miał dwie. Jedną z nich ofiarował mi, nim skończyłem lat dwadzieścia. Żartowaliśmy wtedy z przyjacielem, że nasze teksty, artykuły, pierwsze piosenki, zyskują przepisane na maszynie.
– Zależy od klasy maszyny! – powiedział któryś z nas.
Ale dźwięk najważniejszy. Dzień po dniu, zza kryształowych drzwi. Dziś nie do przywołania. Może jedynie w muzyce filmu Joego Wrighta Pokuta. Uderzenia klawiszy skomplikowanej konstrukcji, której mogliśmy używać przy świecy, bez prądu. A to zdarzało się częściej, niż chcielibyśmy pamiętać. Nie potrafię ułożyć porównania z żadnym innym dźwiękiem, bo na myśl przychodzą ciosy w twarz, strzały z broni palnej. Tymczasem ta maszyna – jakże piękny przedmiot, jeśli z czymkolwiek bliźniaczy, to chyba jedynie z pierwszą lokomotywą – służyła tylko wymianie myśli. Tata, prócz słów życzliwych, nie zostawiał innych na papierze.
Taśmy z tuszem. Zapach atramentu. Kalki. Ruch dłoni na – nie umiem znaleźć słowa, wraz ze znikaniem przedmiotów i one giną – ruch dłoni na koronce, by sięgnąć po gasnącą już terminologię ze świata starych zegarków. Koronka obraca papier na wałku. Mięśnie mego przegubu, nadgarstka, wciąż ten ruch pamiętają.
Erika śpi pod kołdrą kurzu w pawlaczu. Ruch nadgarstka, lżejszy, bardziej subtelny, ale podobny, powtarzam, nakręcając każdego dnia zegarki. Longines taty, ten z lat sześćdziesiątych, w mojej niewielkiej kolekcji najcenniejszy. Noszę go rzadko, przechowuję niczym relikwię. W nim zapisane ciepło ojcowskiej skóry, rytm krwi, drżenie ciała, barwa głosu. Wspólne historie człowieka i zimnego przedmiotu spisane z dziesięcioleci.
Tej nocy, nie wiem o której i jakiego czasu, gdy włączam się do rachitycznej sieci hotelu, wiadomość od Marka Z., że zmarł jego tata. Ostatni czas był trudny, ale i tak Marek, rok starszy ode mnie, był blisko swego ojca siedemnaście lat dłużej niż ja. A będąc tym samym znacznie dojrzalszy, mógł pielęgnować tę bliskość, mógł sięgnąć w głąb ich relacji. Czy zrobił to, czy potrafił? Czy ja umiem rozmawiać z mamą o tym, co naprawdę ważne? Także o lęku przed powolnym znikaniem, o sensie kończącego się życia, o spełnieniu i rozczarowaniu, o niewybranych ścieżkach nas obojga?
Jest siódma rano (w Polsce pora lunchu). Smuży się chmurna szarość zza okiennic wysokich jak w gotyckim kościele. Gasną miodowe latarnie. Ktoś ciągnie kosz na śmieci po bruku pustej ulicy. Głos kukułki. Szczęście. „Błogosławić chwilę, jeżeli nie ma w niej bólu”.
Stara Hawana z The Pocket Guide to The West Indies, opracowanie Algernon E. Aspinall, 1914
Po południu tego samego dnia
Paweł Hertz mówi, że każdy z nas nosi w sobie mapę podróży. Chce zobaczyć to, czego wcześniej się nauczył. W wędrówce pragniemy porównać obraz rzeczywisty z obrazami, które przekazuje tradycja naszej kultury.
Jakie wyobrażenia Kuby tkwią we mnie od lat, zaszczepione przez kino, literaturę, muzykę? Jakie obrazy? Słowa? Dźwięki?
Andy García w finałowej scenie filmu Hawana, miasto utracone, na pustej scenie nocnego klubu. I nagle z daleka dźwięk trąbki, puls bongosów i skądś ten głos: Cuba linda, de mi vida, siempre te recordaré. Piękna Kubo, życie moje, zawsze będę o tobie pamiętał… Scena zapełnia się muzykami, tancerzami, zatraca w piosence Virgilia Martí. Nie wiadomo: naprawdę? W wyobraźni? Wspomnieniu? Tęsknocie?
Obraz z książki Hinza. Świt w ogrodzie zoologicznym w Matanzas. Wpół obłąkany z głodu podwładny Fidela szablą szlachtuje strusia. Biesiaduje potem nad potrawką z ptaka wraz z liczną rodziną, nim przepadnie w więzieniu na lata.
Ry Cooder z synem Joachimem jadą motocyklem przez Malecón. Fale wierzgają jak tabun białych koni. Łuszczy się pastelowy tynk starych willi. Chmury wiszą nisko. Ulice opustoszałe jak po kataklizmie. Rudery, ruiny, a w nich muzyka o zdumiewającym świetle. Film Wendersa Buena Vista Social Club.
Zoé Valdés pisze o Hawanie: „jest zraniona jak pęknięte ziarno, albo otarte kolano i nawet teraz, w całym swym cierpieniu, spieniona od ropy, Hawana jest piękna jak dziewczyna spoliczkowana przez ojczyma. Jest uwodzicielska jak przecięta skóra, którą zdobi krew, przemieniając ją w głęboką ranę otwartych warg sromowych”. Jak nie łaknąć tego miasta po takich słowach, jak do niego nie tęsknić?
Redford zakochany w Lenie Olin. Niczym Humphrey swą Ingrid w Casablance, Robert zostawia Lenę na Kubie z jej szlachetnym mężem rewolucjonistą. Stoi samotny na plaży Florydy w ostatniej scenie filmu Hawana: „Patrzę na południe, czekam, kogo stamtąd wiatr przywieje, w końcu to kraj huraganów”.
Pieśń Guantanamera. Mieszkam od pół wieku przy stadionie Legii Warszawa. Słyszałem pod oknami tę melodię (nawiasem mówiąc, nie rdzennie kubańską, to stary romans Gerineldo z Estremadury) z każdym możliwym do wyobrażenia plugawym tekstem.
Olśniewające świństwo prozy Gutiérreza. Jak zapomnieć otwierające zdanie z Mistrzów i tchórzy: „Lubię się masturbować, wąchając sobie pachy”. Odwaga takiej inwokacji w książce poniekąd autobiograficznej.
Opowieści o dziewczynach Hawany. O tym, jak miłość i żądza posiadania mieszają się w tropikach. Temat do namiętnych boleros, powód wielu zbrodni w afekcie. To także Gutiérrez. U niego frazy najmocniejsze. Ale i Mroziewicz bez reszty uwiedziony. Nawet Suchanow przez chwilę tkliwieje na widok brunatnej dziewczęcej skóry. I Hinz się do hawańskiej narzeczonej przyznaje.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki