O wschodzie - Marcin Kydryński - ebook + książka

O wschodzie ebook

Marcin Kydryński

4,3

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Marcin Kydryński, Madras, luty 1997

W zimowe dni drugiego roku wielkiej choroby, nie ruszając się z domu, wróciłem na Wschód. Przez dwa miesiące, codziennie o wschodzie słońca siadałem nad moimi zdjęciami sprzed dwudziestu pięciu lat, przeglądałem dzienniki dawnych wypraw. Wracałem do książek o filozofii, kulturze i dziejach Dalekiego Wschodu. Powstało kilkadziesiąt wspomnień, refleksji, swoistych „oddechów przeszłości”. Różnią się od siebie objętością, formą, stylem, z pewnością stopniem poczucia humoru (niektóre wydają się zabawne, inne wprost przeciwnie), tak jak różny bywał w tych dniach człowiek, który je spisywał. Stały się swoistą terapią, ale też nieuchronnie kroniką tęsknoty i lęku. Przede wszystkim zaś, jak bodaj wszystko, co piszę i fotografuję, próbą zatrzymania tego, co minione. Utrwalenia, co pojedyncze.

O Wschodzie jest książką intymną, chwilami wręcz ostentacyjnie, dojmująco szczerą. Autor nazywa ją swoją duchową autobiografią. Wraca nie tylko na Wschód, ale i do świata dzieciństwa, pierwszych miłości, olśnień w sztuce i dramatu utraty najbliższych.

„Wierzę, że przywołana przy tej okazji osobista antologia myśli Wschodu przyniesie Państwu, w te i przyszłe niełatwe dni, pewne pocieszenie”.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi

Liczba stron: 276

Oceny
4,3 (17 ocen)
8
7
1
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Parę słów o tej książce

Parę słów o tej książce

To były trudne dni, tygo­dnie, mie­siące. U progu lutego, w dru­gim roku pan­de­mii, przy­szła sroga zima. „Bestia ze wschodu”, mówiono. Codzien­nie, w doj­mu­ją­cej samot­no­ści, z dala od bli­skich, umie­rały setki ludzi. Miesz­ka­łem nie­da­leko prze­peł­nio­nych szpi­tali, bli­sko pogo­to­wia. Przed świ­tem budziły mnie sygnały kare­tek, sko­wyt bez­sil­no­ści i cier­pie­nia.

Jesz­cze w stycz­niu zda­rzyła się pozor­nie nie­istotna oko­licz­ność, która, jak cza­sem bywa, uchy­liła przede mną drzwi do wnę­trza odle­głych, nie­omal już zatar­tych wspo­mnień. Podą­ży­łem tą ścieżką. Z paw­la­cza zdją­łem pudło ze sta­rymi zdję­ciami. Nie­wiele ich zostało. Przez lata oka­zy­wa­łem zdu­mie­wa­jącą dezyn­wol­turę wobec ory­gi­na­łów moich foto­gra­fii. Prze­pa­dły w redak­cjach dawno już nie­ist­nie­ją­cych pism. Nie­które z oca­la­łych kadrów prze­mó­wiły do mnie. Otwo­rzy­łem stare dzien­niki. Także te nie­do­ty­kane od trzy­dzie­stu i wię­cej lat. Szu­ka­łem drogi do czło­wieka, któ­rego histo­rię, zatrzy­maną w kolej­nych decy­zjach źre­nicy, mia­łem przed sobą.

Zazwy­czaj budzę się wcze­śnie. Codzien­nie o wscho­dzie słońca sia­da­łem więc do foto­gra­fii. Podej­mo­wa­łem próbę zapi­sa­nia myśli, które poja­wiały się, gdy długo patrzy­łem w te obrazy. Powra­cały słowa, zapa­chy, sytu­acje czę­sto nie­zwią­zane bez­po­śred­nio z daw­nymi zdję­ciami. Na bal­ko­nie rosła hałda śniegu, poranne wia­do­mo­ści brzmiały coraz bar­dziej apo­ka­lip­tycz­nie, a ja każ­dego dnia ucie­ka­łem w prze­szłość. I w dal. Te powroty stały się formą auto­te­ra­pii. Dzięki nim się­gną­łem też ponow­nie do ksią­żek nie­otwie­ra­nych od dawna.

Ostat­nie lata, po praw­dzie ćwierć wieku, spę­dzi­łem w Afryce i do tej pory, jeśli nie liczyć wątku Lizbony, wyłącz­nie o niej pró­bo­wa­łem opo­wia­dać. W zimowe dni dru­giego roku wiel­kiej cho­roby, nie rusza­jąc się z domu, wró­ci­łem na Wschód.

Przez dwa mie­siące powstało kil­ka­dzie­siąt wspo­mnień, reflek­sji, swo­istych „odde­chów prze­szło­ści”. Róż­nią się od sie­bie obję­to­ścią, formą, sty­lem, z pew­no­ścią stop­niem poczu­cia humoru (nie­które wydają się zabawne, inne wprost prze­ciw­nie), tak jak różny bywał w tych dniach czło­wiek, który je spi­sy­wał. Stały się, jak wspo­mnia­łem, tera­pią, ale też nie­uchron­nie kro­niką tęsk­noty i lęku. Przede wszyst­kim zaś, jak bodaj wszystko, co piszę i foto­gra­fuję, próbą zatrzy­ma­nia tego, co minione. Utrwa­le­nia, co poje­dyn­cze. Próbą oca­le­nia. Zara­zem więc kro­niką nie­unik­nio­nej klę­ski.

Powstała, jak widzę, książka tak naprawdę dla mnie samego. Choć nie mogę wyklu­czyć, że wiel­ko­duszni czy­tel­nicy Bieli i Dali znajdą w niej roz­wi­nię­cie wąt­ków, które ich tam zain­te­re­so­wały. Cie­szę się nato­miast nadzieją, że przy­wo­łana przy tej oka­zji oso­bi­sta anto­lo­gia myśli Wschodu przy­nie­sie Pań­stwu, w te i przy­szłe nie­ła­twe dni, pewne pocie­sze­nie.

Mar­cin Kydryń­ski War­szawa, 24 marca 2021

29 978 potwier­dzo­nych nowych zaka­żeń, 575 kolej­nych ofiar

Świt na Gan­ge­sie. Ban­gla­desz, 6 marca 1997

1.

1.

Niech będzie nie­wiele słów. Parę smug pędzla. Tyle tylko, by jak na daw­nych zwo­jach jedwa­biu jawiły się dzięki nim cza­ple, stru­mie­nie, cie­nie ryba­ków o brza­sku, drżące ich łódki na rzece, papie­rowe latar­nie, kwiaty lotosu i ważki zapa­trzone na odle­głe góry we mgle. Dziś niech uważna pamięć, led­wie kil­koma oszczęd­nymi ruchami, przy­woła ostat­nie obrazy, jakie jesz­cze prze­cho­wuje. Będzie w nich, mam nadzieję, spo­kój. Miniony czas wygła­dzi ich kon­tury, skro­pli je w akwa­rele, nada im barwę wiecz­no­ści.

2.

2.

Zacznę od sceny, która wyda­rzyła się nie­dawno, bo w niej bije źró­dło tych wspo­mnień. Jest sty­czeń. Zmierz­cha się. Po gwał­tow­nej zamieci śnieg top­nieje, pły­nie z dachów. Chod­nik ulicy Solec jest wąski, nie­liczni prze­chod­nie w pośpie­chu lawi­rują mię­dzy stru­gami lodo­wa­tej wody. W kału­żach na zawil­głym asfal­cie drżą wątłe refleksy witryn i to one okre­ślają hory­zont spoj­rze­nia. Ludzie patrzą pod nogi. Płyty sta­rego chod­nika są chwiejne i ciemna topiel zdaje się bry­zgać z samych trzewi ziemi, gdy nie­opatrz­nie tra­fię na ruchomy beton. Zła aura na spa­cer. Idę szybko, lewą stroną ulicy, w kie­runku Tamki. Nie powi­nie­nem pod­no­sić wzroku, a jed­nak robię to, na chwilę nie dłuż­szą niż mój przy­spie­szony z wysiłku oddech.

Stoi z kole­żanką przed witryną bistra. Zapewne czeka na wyda­nie zamó­wie­nia. Trwa pan­de­mia śmier­tel­nego wirusa. Restau­ra­cje są zamknięte. Mijani ludzie zakry­wają twa­rze. I ja noszę maskę.

Jej twarz jest odsło­nięta. Nie może być ina­czej. Nie dla­tego nawet, że pali papie­rosa. Oparta łok­ciem o szybę, unosi nad głowę dłoń zwień­czoną okru­szyną żaru. To jest twarz, jakiej zasło­nić nie wolno. Jak długo mogę przy­glą­dać się jej rysom? Sekundę? Pół­to­rej? Nasze spoj­rze­nia doty­kają się na mgnie­nie. Mijam ją zdy­szany i sły­szę, jak mówi:

– To będzie jesz­cze więk­sze miesz­ka­nie.

Pierw­sze trzy słowa przy­cho­dzą do mnie kolejno, brzmią coraz wyraź­niej, w miarę jak zbli­żam się do niej, a ostat­nie nik­nie już za mną w ciem­no­ści nad­cho­dzą­cej nocy. W tę noc i ja się zanu­rzam, jak w roz­pacz po utra­cie. Ton głosu dziew­czyny trwa we mnie, rezo­nuje. Jest niski. Ma w sobie nuty zamszu i mchu, kró­li­czej sier­ści i miodu. Zdu­mie­wa­jące, bo kobiety z jej stron brzmią ina­czej. Ich melo­dia zazwy­czaj pta­sia, bliż­sza kwi­le­niu. Nie barwę głosu jed­nak zabie­ram na resztę życia ze sobą.

Por­tret mija­nej w pośpie­chu postaci zostaje we mnie jak foto­gra­fia w książce. Spo­tka­nie nasze nie dłuż­sze niż otwar­cie migawki. A obraz naświe­tlony w pamięci trwały, nie­moż­liwy do zapo­mnie­nia. Owal jej twa­rzy – przy­wo­łuję go dziś z taką łatwo­ścią – ma w sobie łagod­ność. Sku­pia całą har­mo­nię świata, odzwier­cie­dla ład ide­alny. Obie wargi pełne, złą­czone two­rzą nie­mal okrąg; oczy, choć w natu­ral­nym dla istot ze Wschodu zmru­że­niu, zdają się ogromne. Ich kształt przy­wo­łuje na myśl kon­tur skrzy­deł łabę­dzia. Oprawa gęstych brwi pod­kre­ślona deli­kat­nym rysun­kiem czar­nych, okrą­głych oku­la­rów. Łuk two­ich brwi to dla mnie od dziś jedyny kie­ru­nek modli­twy, myślę. Barwa odkry­tych mimo chłodu i wil­goci wło­sów kara jak lśniąca maść fry­zyj­skiego ogiera. Ina­czej, pre­cy­zuje pamięć: maść żucza, jak u Try­po­co­pris ver­na­lis, z sza­fi­rowo-lilio­wym poły­skiem od migo­tli­wych neo­nów ulicy.

„Jesz­cze więk­sze miesz­ka­nie”. Jej pol­sz­czy­zna sze­le­ści dosko­nale. Po matce, chcę wie­rzyć, pocho­dzi zapewne z Mala­jów. Może z Taj­lan­dii. Raczej nie Indo­chiny, na to jej skóra zdaje się zbyt bursz­ty­nowa, lecz może to zmierzch i świa­tło latarń o bar­wie gasną­cej świecy.

Dostrze­gam to wszystko w led­wie iskrze czasu, dość jed­nak dłu­giej, by zostać pora­żo­nym nad­mia­rem piękna. Ja, bar­ba­rzyńca, spo­wity w czapy, spę­tany w szale, opuch­nięty zimo­wym ubra­niem, nie­wi­doczny, ciemny i niemy pod maską. Niosę jej obraz w głąb nocy jak łup. Ale moje lędź­wie są spo­kojne. Czy myślę o zapa­chu jej skóry po prze­bu­dze­niu? O smaku joni? O utra­co­nej szan­sie i życiu gasną­cym z każdą odcho­dzącą chwilą? O szczę­ściu, któ­rego zaznał­bym z mijaną dziew­czyną, gdyby pozwo­liła mi tylko patrzeć na sie­bie przez ten czas, który mi pozo­stał, nawet bez słów? O mojej roz­ko­szy i udręce – bez­cie­le­snego a wie­lo­okiego, chci­wego straż­nika jej snu?

Nie. Myślę o nie­uchron­nym roz­kła­dzie piękna. Ale też o jego wiecz­nym odra­dza­niu się, trwa­niu nie­jako poza cza­sem. Myślę o nagłym, jak w szcze­li­nie bły­ska­wicy tną­cej stycz­niowe nocne niebo, obja­wie­niu boskiej obec­no­ści. Jeśli bowiem jeste­śmy stwo­rzeni na podo­bień­stwo istoty naj­wyż­szej, to dziew­czyna, którą miną­łem, musi być naj­bli­żej wzoru.

Ciesz się pięk­nem – powiada Márai – ale nie ocze­kuj od niego wię­cej niż to, co może dać. Cie­pła życia szu­kaj gdzie indziej. Piękno jest zim­nym pło­mie­niem. Nie można się przy nim ogrzać.

Myślę o okru­cień­stwie luster i żalu za pychą mło­do­ści. O dłu­gim życiu przed­mio­tów i uro­dzie wszyst­kiego, co poje­dyn­cze. Myślę o zagadce dosko­na­ło­ści i o pre­lu­diach Bacha. Przede wszyst­kim jed­nak myślę o Wscho­dzie.

Widok ulicy Gór­no­ślą­skiej, koniec lat dwu­dzie­stych XX wieku. Fot. Hen­ryk Pod­dęb­ski, współ­cze­sny reprint pocz­tówki

3.

3.

To reprint współ­cze­sny. Mieszka w kla­se­rze obok z górą stu­let­nich ory­gi­na­łów z Afryki. Żeby w poło­wie lat dwu­dzie­stych ktoś umie­ścił na pocz­tówce tę foto­gra­fię autor­stwa zna­ko­mi­tego repor­tera Hen­ryka Pod­dęb­skiego – mało praw­do­po­dobne. Nie przed­sta­wia prze­cież pozor­nie arka­dyj­skiego życia kujaw­skiej wsi z epoki mię­dzy­woj­nia, gdzie pan Hen­ryk pra­co­wał czę­sto i chęt­nie, a szczel­nie zabu­do­waną ulicę War­szawy. Jed­nak nie­wy­klu­czone, że mia­sto dumne z nowych pro­jek­tów archi­tekta Mariana Lale­wi­cza chciało się nimi w ten spo­sób pochwa­lić. Wresz­cie, jeśli foto­gra­fia pocho­dzi nie z połowy, a z końca lat dwu­dzie­stych, wów­czas wia­domo już było, że w świe­tli­stej, trzy­skrzy­dło­wej kamie­nicy na pierw­szym pla­nie swoje ostat­nie dni prze­żył Rey­mont. Foto­graf odda­wał więc hołd pamięci nobli­sty.

Począ­tek dnia, słońce oświe­tla połu­dniowo-wschod­nią fasadę domu. Chłodna wio­sna lub począ­tek paź­dzier­nika. Daleka topola ma już, lub jesz­cze, wszyst­kie liście. Trzy kobiety minęły kamie­nicę, wła­śnie weszły po schod­kach. W ciem­nych, cie­płych pal­tach idą w stronę ulicy Pięk­nej. Spo­strze­gły pana Hen­ryka. Roz­ma­wiają pod­eks­cy­to­wane, świa­dome swej urody, zapewne szczę­śliwe, że mistrz uwiecz­nia je w kadrze. Lata dwu­dzie­ste, foto­gra­fia uliczna jest zja­wi­skiem nowym. Dopiero nie­dawno wynie­siono ciężki sprzęt z ate­lier. Adep­tów rze­mio­sła przy pracy widuje się w mie­ście rzadko.

Kobiety za chwilę miną Pod­dęb­skiego i jego, jak sądzą, asy­stenta. Foto­gra­fo­wie owych cza­sów rzadko wycho­dzą na zdję­cia w poje­dynkę. Sprzęt jest ciężki, mate­riały świa­tło­czułe tyleż nie­wy­godne w uży­ciu, co deli­katne, wyma­gają opieki. Nie możemy wyklu­czyć, że w poran­nej sesji towa­rzy­szy mistrzowi Lale­wicz. Pomaga, ale przede wszyst­kim baczy, by jego praca została przed­sta­wiona w ide­al­nym kadrze. Jest dumny i szczę­śliwy ze swego ostat­niego pro­jektu, jakim jest widoczny na pierw­szym pla­nie gmach War­szaw­skiego Towa­rzy­stwa Budowy Wła­snych Miesz­kań pod nume­rem 16 i za nim, w dole ulicy, z czter­nastką, bliź­nia­czy aka­de­mik dla panien. Lale­wicz jest tak zachwy­cony budyn­kami, że własną willę posta­no­wił zbudować dokład­nie naprze­ciwko kamie­nic swego autor­stwa. Chce wpa­try­wać się w nie codzien­nie, to zro­zu­miałe. Mimo oczy­wi­stej próż­no­ści twórcy, wyba­czalne. Jego dom widzimy po pra­wej, za żeliwną latar­nią.

Pan Marian będzie patrzył pro­sto w okna na pię­trze wschod­niego skrzy­dła domu z nume­rem 16 jesz­cze przez kil­ka­na­ście lat. Niemcy roz­strze­lają go w pierw­szych dniach powsta­nia, na Dzi­kiej. Pod­dęb­ski zgi­nie w obo­zie Vaihin­gen, pod Stut­t­gar­tem, dwa mie­siące przed koń­cem wojny.

Tym­cza­sem trzy pogodne kobiety wędrują ulicą Gór­no­ślą­ską już bli­sko sto lat i będą nią szły wiecz­ność całą.

Patrzę na minione, a jed­nak wciąż prze­cież trwałe dziew­czyny z czu­ło­ścią. Pró­buję odgad­nąć ich przy­szłe losy, ale wkrótce mijam je wzro­kiem, by spoj­rzeć w narożne okna na pierw­szym pię­trze. Te, w które nie­uchron­nie patrzył każ­dego poranka Marian Lale­wicz. Kto stał w nich tam­tego odle­głego dnia? Kto miesz­kał wtedy w tym wnę­trzu, które pół wieku póź­niej sta­nie się moim dzie­cin­nym, a wresz­cie mło­dzień­czym poko­jem? Świad­kiem mych zabaw i cho­rób wieku dzie­cię­cego, spo­tkań z przy­ja­ciółmi, pierw­szych emo­cji, lek­tur, prze­my­śleń, doświad­czeń, miło­ści. W tym oknie, wyraź­nie na foto­gra­fii widocz­nym, dwa poko­le­nia póź­niej, 23 lipca roku 1988 stanę za ple­cami uko­cha­nej dziew­czyny, przy­tulę i poca­łuję ją po raz pierw­szy. Z nadzieją, że spę­dzimy wspól­nie resztę życia. Jej skóra będzie miała korzenny zapach Wschodu; skwarną, pustynną woń Syrii.

– Ni­gdy nie będziemy razem – powie mi w pewien gru­dniowy wie­czór.

To nie była miłość pierw­sza. Ale naj­sil­niej­sza, jak wszyst­kie namięt­no­ści, które oka­zują się nie­moż­liwe, ska­zane na zatra­ce­nie. Temat na osobną opo­wieść, ale jesz­cze nie teraz, bowiem nie­któ­rzy uwi­kłani w nią ludzie do dziś budzą silne spo­łeczne emo­cje.

Wszystko, co zawa­żyło na moim przy­szłym życiu zda­rzyło się za naroż­nymi oknami ze zdję­cia. Miesz­ka­łem tam dwa­dzie­ścia for­mu­ją­cych lat. 1971–1991. Za widoczną na sta­rej foto­gra­fii szybą (czy tą samą?, może to być, by jej kru­chość prze­trwała lata wojny nie­tknięta?) pozna­łem pierw­sze książki. W tym pokoju rodzice czy­tali mi, pię­cio­let­niemu, powie­ści, które spulch­niały wyobraź­nię, budziły marze­nia.

Mijały dekady, łusz­czyła się i liniała skóra fasady sta­rej kamie­nicy. Dziś stoi odno­wiona w kolo­rze écru, a ja wciąż pamię­tam dawną, ciem­no­żółtą barwę, jakby oka­dzoną dymem z ogni­ska. Nie było mnie tam już od lat, gdy w moim daw­nym pokoju tata prze­ży­wał swe ostat­nie tygo­dnie. Przy­cho­dzi­łem, z pew­no­ścią nie­wy­star­cza­jąco czę­sto, by z nim chwilę poroz­ma­wiać. Zasta­wa­łem go, jak czy­tał ulu­bioną książkę z mło­do­ści, Łuk Trium­falny Rema­rque’a, w pierw­szym pol­skim wyda­niu, w płó­cien­nej opra­wie o bar­wie sosno­wych igieł. Do dziś na stro­nie tytu­ło­wej wid­nieje wpis ołów­kiem: Lucjan Kydryń­ski, 1947. Tata miał wtedy osiem­na­ście lat. Wró­cił do uko­cha­nej książki ponad pół wieku póź­nej, w ostat­nich dniach życia. Mam dziś ten tom na półce. Otwie­ram, stę­sk­niony spo­tka­nia nie z Joanną, a z tatą. Z ruchem jego mło­dej dłoni. Został ślad ołówka, dowód życia wśród ruin mar­twego mia­sta. A może jedy­nie mia­sta udrę­czo­nego – tata zdaje się, że w roku 1947 miesz­kał w Kra­ko­wie. Dość, że lichy gra­fit oka­zał się trwal­szy od ludz­kiego ist­nie­nia.

Bra­ko­wało naszym spo­tka­niom swo­body, szcze­ro­ści. Byli­śmy skrę­po­wani. Choć prze­cież ser­deczni dla sie­bie, obaj stra­ci­li­śmy szansę, by powie­dzieć sobie nawza­jem czułe słowa, spró­bo­wać oswoić nie­unik­nione. Gesty miło­ści wyda­wały mi się nie­mę­skie, czy za trudne, nie wiem. Tata czuł wtedy, jak i przez całe życie, tę szcze­gólną tro­skę, by swoim cier­pie­niem nikogo zanadto, a naj­le­piej w ogóle, nie absor­bo­wać. I tak mija­li­śmy się w naszych prze­mil­cze­niach, w nie­po­rad­no­ściach. Nie­wy­klu­czone, że tata w ten spo­sób dawał mi też lek­cję. Uczył odcho­dze­nia bez skargi. Z miło­ści, jak ojciec księ­cia Sid­dhar­thy, chro­nił i zata­jał przede mną wszystko, co było cier­pie­niem. „Masz jesz­cze czas, to cię nie omi­nie, ale niech nie zatruje ci duszy już teraz, jesz­cze nie, za wcze­śnie”, myślał zapewne.

Ja dziś myślę o noweli Toł­stoja, w któ­rej umiera rap­tem czter­dzie­sto­pię­cio­letni, choć po praw­dzie w pew­nym sen­sie mar­twy już za życia, uwi­kłany w drobne matac­twa, udrę­czony swym jało­wym losem urzęd­nik imie­niem Iwan Iljicz. Ostat­nie dni cho­roby przy­no­szą mu, jak pew­nie każ­demu oca­lo­nemu od nagłej śmierci, fun­da­men­talne pyta­nia: Co zro­bi­łeś ze swoim życiem? Jaki sens nada­łeś ist­nie­niu?

Iwan sens odnaj­duje i swój los napra­wia. W ostat­nim spa­zmie przy­tula głowę syna, a ten przy­ci­ska dłoń umie­ra­ją­cego do swo­ich ust, nie­jako zba­wia­jąc ojca poca­łun­kiem. (Echo z ogrodu Oliw­nego, jeśli przy­jąć, że tam­ten poca­łu­nek był warun­kiem zba­wie­nia ludz­ko­ści, nie sym­bo­lem zdrady). A jed­nak nie zna­leź­li­śmy w sobie śmia­ło­ści i siły na takie gesty, tata i ja.

Wielu z nas, któ­rzy stra­ci­li­śmy naj­bliż­szych i byli­śmy świad­kami ich dłu­giego umie­ra­nia, roz­po­znaje wła­sną skazę w obo­jęt­no­ści rodziny Ilji­cza. W jej znu­że­niu, w na zegar spo­glą­da­niu, w zakła­my­wa­niu rze­czy­wi­sto­ści, w zmę­cze­niu codzien­nym kon­tak­tem z cudzym cier­pie­niem, w uldze, że nie nas to spo­tyka, i w nie­wie­rze, iż kie­dy­kol­wiek może nam się przy­da­rzyć to samo.

Patrzę w okna na foto­gra­fii i wszystko wraca. Płowa barwa pierw­szego łóżka, przy któ­rym całą noc musiała palić się lampka, tak bałem się ciem­no­ści. Jątrzący świąd skóry, gdy cho­ro­wa­łem na odrę; wtedy też nie­wy­goda różo­wego pla­sti­ko­wego noc­nika, na któ­rym jed­nak ufnie zasy­pia­łem, udrę­czony gorączką. Bole­sne ssa­nie szkla­nych baniek na skó­rze. Towa­rzy­szyła temu woń spi­ry­tusu i błę­kit­nego pło­mie­nia, gdy przy­ja­zny dok­tor Grze­grzółka napra­wiał mi w ten spo­sób płuca. Zosta­wały potem na ple­cach okrą­głe, sine ślady, jak po kie­lisz­kach na barze. Wraca chłód kamien­nych para­pe­tów, gdzie odra­bia­łem lek­cje, bo jasno, i gdzie czy­ta­łem książki z serii Kla­syka Mło­dych. Lśniące, lakie­ro­wane hoj­nym gestem okładki: Twain, Verne, Cooper, Ste­ven­son. Zapach papieru ich stro­nic. Wraca wzór dywanu w kolo­rze lwiej skóry. Każde z miło­snych speł­nień. Każda z nik­czem­no­ści. A więc także moje wypar­cia, znie­cier­pli­wie­nia, wymówki w wie­lo­let­niej cho­ro­bie taty.

Patrzę w okna na foto­gra­fii. Ile­kroć dziś wspo­mi­nam to wnę­trze, widzę twarz taty, sły­szę jego głos. Czuję na skó­rze dło­nie mamy dba­jące o mnie w cho­ro­bie, ale sły­szę głos taty, jak czyta mi książki.

Także tę, która miała jako pierw­sza zapro­wa­dzić mnie na Wschód. Trzy słowa wciąż sły­szę wyraź­nie, nie­za­po­mniane, choć prze­cież nie pocho­dzą z mojego języka: Rikki-tikki-tavi.

4.

4.

O wscho­dzie, w ostat­nim dniu stycz­nia, słońce jest jak krwią nabie­gła źre­nica, mię­dzy wpół zaci­śnię­tymi powie­kami chmur. Spod nich, na moment, wresz­cie smużka świa­tła, jak chwila mojego życia pomię­dzy bliź­nia­czymi ciem­no­ściami wiecz­no­ści. Na bal­ko­nie skrzy się świeży śnieg i tylko jego strą­cona z balu­strady garść ujaw­nia, że chwilę wcze­śniej przy­sia­dła tam mewa. Do nie­dawna nie­świa­domy ich ist­nie­nia w moim mie­ście, odkąd zamiesz­ka­łem wysoko, podzi­wiam je w tańcu na zimo­wym nie­bie. War­szawa, póki nie opusz­czę wzroku na dachy dziel­nicy, zdaje się wtedy Lizboną.

W Lizbo­nie i wcze­śniej w Afryce spę­dzi­łem pra­wie całe doro­słe życie. Lecz jeśli spró­buję się­gnąć pamię­cią w głąb, na samo dno studni czasu, i spoj­rzę na sie­bie pię­cio­let­niego, w pokoju na pierw­szym pię­trze sta­rej kamie­nicy przy Gór­no­ślą­skiej, zro­zu­miem, że innymi wów­czas wędro­wa­łem dro­gami. Nie na białe schody Alfamy wspi­nały się moje marze­nia, nie w gór­skie szlaki Etio­pii gnały pierw­sze tęsk­noty. Moim świa­tem były ścieżki desz­czo­wego lasu. Nie­omal czu­łem na skó­rze dotyk tłu­stych liści nabrzmia­łych wil­go­cią, mru­ży­łem oczy w szpa­dach pio­no­wego słońca, gdy prze­ni­kały nie­ob­jętą zie­lo­ność aż po zbu­twiałe poszy­cie. Byłem bru­nat­no­skó­rym chłop­cem wycho­wa­nym przez wilki. Moim domem był las. Roz­ma­wia­łem ze zwie­rzę­tami. Naj­bliż­szych przy­ja­ciół zna­la­złem w niedź­wie­dziu i czar­nej pan­te­rze. Bez lęku patrzy­łem w oczy tygrysa.

Z tam­tych odle­głych dni, gdy tata czy­tał mi Księgę dżun­gli, pozo­stało we mnie prze­ko­na­nie, że czło­wiek, by prze­trwać, musi stać się jed­no­ścią z przy­rodą. Jak­kol­wiek tę książkę napi­sał jeden z ide­olo­gów bia­łej bry­tyj­skiej supre­ma­cji nad resztą świata, odnaj­dy­wa­łem w niej już wtedy myśli Wschodu o jed­nej mie­rze dla każ­dej formy życia. Jest bowiem pierw­szym przy­ka­za­niem bud­dyj­skiego deka­logu zakaz krzyw­dze­nia żywej istoty. Wiele lat póź­niej, dwu­dzie­sto­pię­cio­letni, zro­zu­miem bez wynio­słego uśmie­chu przy­po­wieść z filmu Mały Budda o męż­czyź­nie, który w czas wiel­kiego głodu ofia­ro­wał swe ciało na żer dla tygry­sicy, by wró­ciła do sił i mogła mle­kiem wykar­mić młode.

O wscho­dzie, w zimowe dni, budzę się zawie­szony wysoko nad mia­stem dzie­ciń­stwa i przy­po­mi­nam sobie głos taty, jak czyta tę praw­do­po­dob­nie pierw­szą książkę mego życia i wciela się po kolei w posta­cie z Kiplinga: Mow­gliego, Baghe­erę, Shere Khana. Sia­dam każ­dego z tych poran­ków – smog mgli bez­listną sza­rość i War­szawa wydaje się pra­wie piękna – by się­gnąć codzien­nie po jedno wspo­mnie­nie. Wra­cam do sta­rych foto­gra­fii. Tak wiele ich zagi­nęło, prze­pa­dło. Tych kil­ka­dzie­siąt ocalę. Świat wokół jest wrogi i zni­kąd nadziei. Tylko pamięć to miej­sce bez­pieczne. Cicha przy­stań, która da mi schro­nie­nie w dni lęku.

Mapa Filipa Clüvera (1580–1622) – Indiae Orien­ta­lis et Insu­la­rum Adia­cen­tum Anti­qua et Nova Descrip­tio, mój egzem­plarz z 1729 roku

5.

5.

Dawno, dawno temu, Morze Połu­dnio­wo­chiń­skie prze­mie­rzały żaglowce i w lasach Mala­jów pełno było zwie­rzyny. W Szan­ghaju miesz­kał wów­czas chło­piec imie­niem Tan Ki Ni. Był naj­młod­szym z dzie­wię­ciorga dzieci w rodzi­nie han­dla­rza pió­rami pta­ków. Oso­bliwe to zaję­cie, na pół poetyc­kie, na pół okrutne, przy­no­siło nie­wielki dochód. Nie były to prak­tyczne piórka domo­wego ptac­twa, sycące pie­rzyny w zamoż­nych sypial­niach czy przy­datne w pracy skryby. Nie­szczę­śnik sprze­da­wał pióra pta­ków raj­skich. Stu­barwne lek­kie abs­trak­cje. Smutne wspo­mnie­nia skrzy­deł.

Kiedy Tan Ki Ni miał lat dzie­więt­na­ście, starsi bra­cia prze­jęli prze­dziwną pra­cow­nię ojca. Dla chłopca nie zna­leźli w niej miej­sca. Pew­nego dnia ten wyszedł z domu i ni­gdy już nie powró­cił. Nikt w Szan­ghaju nie wie­dział, co stało się z mło­dym Chiń­czy­kiem i nie­ba­wem o nim zapo­mniano. Ja znam dal­szy ciąg tej histo­rii.

Tan Ki Ni wszedł w por­cie na pokład statku pły­ną­cego na Malaje. Być może wśród gości zaj­mu­ją­cych kabiny był Joseph Con­rad. Tan nie mógł jed­nak o tym wie­dzieć. Podró­żu­jący pod pokła­dem nie widy­wali pasa­że­rów pierw­szej klasy. Nie mając pie­nię­dzy na bilet, Tan obie­cał odpra­co­wać jego koszt u przy­ja­ciół kapi­tana statku, w mie­ście Malakka.

W końcu dzie­więt­na­stego stu­le­cia Malakka była spo­rym por­tem strze­gą­cym niczym Scylla wąskiej cie­śniny mię­dzy Pół­wy­spem Malaj­skim a wschod­nim wybrze­żem Suma­try. Tan Ki Ni pra­co­wał tam dwa­na­ście mie­sięcy. Pozo­sta­wiano mu tylko tyle pie­nię­dzy, by co kilka tygo­dni mógł strzyc głowę na zero. Jego praca w sta­rej, pozba­wio­nej kana­li­za­cji Malakce pole­gała na wywo­że­niu z zamoż­nych rezy­den­cji eks­kre­men­tów, w meta­lo­wych kadziach, a następ­nie sprze­da­wa­niu tego cen­nego ładunku jako nawozu far­me­rom w głębi kraju.

Poży­teczną firmą dowo­dził stary Malaj. Miał na imię Kayan i rzadko już przy­tom­niał w chmu­rach opium. Jego młoda żona była wiel­kiej urody. Śniada i szczu­pła jak kobra. Dziew­czyna nosiła imię Malam, które po malaj­sku ozna­cza noc.

Trudno powie­dzieć, co stało się naprawdę, bowiem świad­ko­wie tej histo­rii dawno już wędrują w lasach szczę­śli­wych, odle­głych i nam jesz­cze nie­do­stęp­nych. Czy Kayan zapa­lił zbyt mocne opium, czy piękna Malam, zako­chana w mło­dym prze­woź­niku nie­czy­sto­ści, namó­wiła chłopca do spi­sku. W każ­dym razie Tan Ki Ni oże­nił się z Malam, star­szą od niego o lat sześć, i prze­jął firmę. Zamiesz­kali w domu zmar­łego, wysoko na wzgó­rzach, skąd o świ­cie, we mgle, dostrzec można było siwy brzeg Suma­try. A może to były klu­cze cza­pli, sunące na pół­noc, do Chin?

Prze­jąw­szy pie­nią­dze Kay­ana, Tan porzu­cił pracę, widząc swoją szansę zupeł­nie gdzie indziej. Wkrótce zasły­nął jako naj­po­tęż­niej­szy han­dlarz opium w całym archi­pe­lagu. Jego łodzie przy­wo­ziły towar z Jawy, a on sprze­da­wał go boga­tym kup­com pół­wy­spu. Malam oka­zała się bez­płodna. Tan Ki Ni zamiesz­kał z kil­ku­na­sto­let­nią dziew­czyną, córką chiń­skiego aktora. W owym cza­sie, u progu nowego stu­le­cia, stał się naj­słyn­niej­szą posta­cią Mala­jów. Uży­wa­jąc ter­mi­nów współ­cze­snych, nazwa­li­by­śmy go gang­ste­rem wiel­kiego for­matu. Kon­tro­lo­wał cały han­del nar­ko­ty­kami. Posia­dał sieć domów publicz­nych w por­to­wej dziel­nicy. Sły­nął z wiel­ko­dusz­nego gestu i okru­cień­stwa. Budził zazdrość, respekt i grozę.

Ze związku z młodą Chinką uro­dziło się czworo dzieci. Życie wiel­kiego gang­stera i jego rodziny jest szyb­kie, gwał­towne i nie­prze­wi­dy­walne. Dla­tego kiedy Tan Ki Ni ucie­kał z Malakki w łodzi o wyga­szo­nych latar­niach, zabrał ze sobą w pośpie­chu tylko jed­nego syna.

Nie­spo­kojne wio­sną Morze Połu­dnio­wo­chiń­skie zanio­sło ich na brzeg rów­ni­ko­wej wyspy Bor­neo. W jej wnę­trzu wciąż rzą­dziły klany łow­ców głów. W wyso­kich drze­wach wędro­wały mie­dziane, wpół­ludz­kie posta­cie oran­gu­ta­nów. Wąski pas brzegu i nie­liczne mia­steczka wyspy nale­żały już do Bry­tyj­czy­ków, w kolo­nii o nazwie Bor­neo Pół­nocne. Tan Ki Ni wylą­do­wał w por­cie San­da­kan, sto­licy pro­win­cji, i nie­wiele wię­cej wia­domo o jego losach.

Syn – Fung Czo – poja­wia się w naszej opo­wie­ści w epoce wiel­kiej wojny. Ma rodzinę, żonę i maleń­kiego syna. Ukrywa ich w lesie. Sam, kiedy Japoń­czycy zaj­mują San­da­kan, zaciąga się do bry­tyj­skiej armii i znika w dżun­gli, gdzie pomaga prze­żyć roz­bi­tym alianc­kim oddzia­łom.

Gęsta pusz­cza, potworny kli­mat i brak dróg utrud­niał pro­wa­dze­nie wojny. Walk było nie­wiele. Armie szu­kały się na ślepo w zaro­ślach. To na Bor­neo jed­nak, oprócz fili­piń­skiego pół­wy­spu Bataan, Japoń­czycy wsła­wili się szcze­gól­nym bestial­stwem. W obo­zie jeniec­kim na tere­nie dzi­siej­szego mia­steczka Taman Rimba umie­ścili dwa tysiące czte­ry­stu jeń­ców wojen­nych, głów­nie Austra­lij­czy­ków. Pew­nego dnia wypro­wa­dzili ich wszyst­kich za druty i kazali iść przed sie­bie, w dżun­glę. Rok póź­niej ten marsz pod eskortą japoń­skich żoł­nie­rzy zakoń­czył się we wsi Ranau, u stóp wiel­kich gór. Dotarło tam sze­ściu jeń­ców. Byłem kie­dyś w Ranau. Pamię­tam jedy­nie sklep z ciast­kami i tło­czącą się wokół niego roze­śmianą dzie­ciar­nię. Dziś już tyle tylko, tak nie­wiele.

Młody Fung Czo pro­wa­dził swoją pry­watną walkę we wnę­trzu sta­rego lasu aż do kapi­tu­la­cji cesa­rza. Po woj­nie, kiedy wró­cił do żony i dziecka, został odzna­czony przez Bry­tyj­czy­ków za honor i odwagę. Jego syn, a wnuk Tan Ki Ni’ego, wstą­pił do bry­tyj­skiej armii, gdzie słu­żył dwa­dzie­ścia osiem mie­sięcy, aż do pierw­szego dnia nie­pod­le­gło­ści Male­zji w 1957 roku. Przez kilka lat miesz­kał w Sin­ga­pu­rze. Uczył w szkole angiel­skiego i geo­gra­fii. Kiedy w latach sześć­dzie­sią­tych wró­cił na Bor­neo, oże­nił się, wzo­rem swo­jego dziadka naj­pierw raz, potem drugi. W 1980 roku zamiesz­kał z żoną w schlud­nym, drew­nia­nym domu przy głów­nej dro­dze prze­ci­na­ją­cej stan Sabah. Pro­wa­dzi ze wschodu, z San­da­kanu, na zachód, przez góry, do Kota Kina­balu. Gdy go pozna­łem, mówiło się o nim z czu­ło­ścią „Wujek Tan”. Jego sława się­gnęła legendy dziadka i histo­rii ojca. W jego życiu nie było krwi i wojny, nar­ko­ty­ków ani afer, ale Wujek Tan był, jak sądzę, jedną z bar­dziej nie­zwy­kłych postaci w swoim dale­kim kraju.

Bor­neo jest dziką wyspą na końcu świata, gdzie pra­dawna dżun­gla rośnie na ssą­cych bagnach, gdzie żyją zwie­rzęta z arra­sów i wyobraźni Boscha, gdzie tubylcy mają dwie głowy lub też nie mają ich wcale. Tak myśla­łem jako dziecko, zafa­scy­no­wany egzo­tyką nie­zna­nego lądu, o któ­rym krą­żyły mroczne opo­wie­ści. Chciał­bym odna­leźć starą mapę, którą rodzice powie­sili nad moim łóż­kiem, kiedy mia­łem trzy lata. Bor­neo było na niej daleką jak słońce, cie­płą plamą. Moja miłość do wyspy uro­dziła się jed­nak w dniu, w któ­rym prze­czy­ta­łem tekst Chri­stine Eck­strom Bez­kre­sny gobe­lin, z foto­gra­fiami Fransa Lan­tinga. Otwie­rał książkę Zapo­mniany raj, wydaną przez Natio­nal Geo­gra­phic w 1993 roku.

Działo się to jesz­cze przed wiel­kim poża­rem roku 1997. Pora desz­czowa ode­szła. Był marzec i padało już tylko w wyso­kich górach, gdzie mieszka deszcz. Jecha­li­śmy z Kota Kina­balu przez pół­nocną dżun­glę wyspy z ope­ra­to­rem Ada­mem Soko­łow­skim, pra­cu­jąc nad sekwen­cją filmu Jurka Owsiaka o giną­cych lasach. Auto­bus zatrzy­mał się na dwu­dzie­stym dzie­wią­tym kilo­me­trze przed San­da­ka­nem. Kie­rowca powie­dział: „Tutaj”. Zoba­czy­łem tablicę: Uncle Tan.

Rosły, tęgi męż­czy­zna o twa­rzy baśnio­wego księ­życa pra­wie zamy­kał sko­śne oczy w uśmie­chu. Jego dom był schro­nie­niem dla podróż­ni­ków. Latami przy­jeż­dżali tam z całego świata, jeden po dru­gim, poszu­ki­wa­cze przy­gód. Witał ich naj­pierw ten nie­zwy­kły uśmiech, potem talerz kre­we­tek wiel­kich jak jaskółki i wresz­cie cze­kała ich pry­cza w jed­nym z trzech bun­ga­lo­wów na tajem­nej łące za domem, dalej od szosy. Kiedy przy­je­cha­li­śmy – nocą, w mlecz­nym świe­tle – w wyso­kiej gada­ją­cej tra­wie pasły się dzi­kie konie.

Wuj Tan miał też swoje obo­zo­wi­sko w głębi dżun­gli, w dol­nym biegu rzeki Kina­ba­tan­gan. Błotna, leniwa wstęga prze­cina pół­nocną część wyspy, wijąc się w gęstwi­nie z zachodu na wschód. Droga z San­da­kanu do Lahad Datu pro­wa­dzi przez most nad tą rzeką. Tam zna­la­złem płytką pirogę z moc­nym japoń­skim sil­ni­kiem. Obcią­żona rów­nała kra­wę­dzie burt z powierzch­nią wody.

Kina­ba­tan­gan jest roz­le­gła. Dżun­gla nie zamyka wędrowca w sobie, lecz pozwala podzi­wiać się z per­spek­tywy. Powie­trze gęst­nieje od owa­dów i pta­ków. W pierw­szej chwili trudno je roz­róż­nić. Motyle są ogromne jak dło­nie zło­żone do modli­twy. Nie­które ptaki i zwie­rzęta zaś drobne, led­wie widoczne.

Wysoko, we wło­sach drzew, wiszą całe rodziny małp. Rzad­kie nosa­cze sun­daj­skie, roz­pacz­li­wie spa­da­jące z drzew jak owoce; obo­jętne małe makaki i te tak daleko w koro­nach naj­wyż­szych roślin, że roz­po­znać je nie spo­sób. Nad wodą smu­kłe cza­ple, jakby poskła­dane przez ucznia­ków z kartki bia­łego zeszytu. Wyżej mityczne dzio­bo­rożce. Ptaki oto­czone czcią, jak bogo­wie. Odpro­wa­dzamy je wzro­kiem.

Rzeka nio­sła nas w dół kilka godzin. Łódź dogo­nił mrok i tylko świa­tło gwiazd uda­wało chłód. Noc pozo­stała lepka i upalna. Z brzegu do obozu w głębi lasu wio­dła bagni­sta ścieżka przez zaro­śla. Nie wię­cej niż parę­set metrów, ale w ciem­no­ści, ze sprzę­tem, któ­rego nie wolno upu­ścić, zapa­da­li­śmy się w błoto po uda. Kiedy utkną­łem pierw­szy raz, zosta­wi­łem w gęstej mazi buty i dalej brną­łem boso, w pijawki i węże. Powie­trze skra­plało się na skó­rze i spły­wało w noc ciem­nymi stru­gami potu.

Pamię­tam obóz Wuja Tana: pięć drew­nia­nych plat­form na drą­gach, z dachami, u któ­rych wisiały moski­tiery. Na Bor­neo każda chata w pusz­czy jest zbu­do­wana na palach. Powo­dzie przy­cho­dzą regu­lar­nie, jak zmierzch. Jesz­cze stół z wido­kiem na leśne jezioro, kuch­nia nad pale­ni­skiem i łazienka: osło­nięty matą kącik z kadzią pełną wody z rzeki. Tam spo­ty­kało się cza­sem zabłą­kane oran­gu­tany. Wuj Tan na stałe utrzy­my­wał w obo­zie trzech ludzi. Przy­rzą­dzali malaj­skie potrawy, strze­gli lekarstw i goto­wali wodę, ale głów­nie od świtu po zmrok śpie­wali z gitarą euro­pej­skie prze­boje.

Las bor­ne­ań­ski na dzie­się­ciu akrach kryje w sobie wię­cej gatun­ków roślin i zwie­rząt niż cały obszar Ame­ryki Pół­noc­nej. Bogac­two fauny jest tak nie­prze­brane, że część z tysięcy gatun­ków owa­dów wystę­pu­ją­cych tylko na Bor­neo ni­gdy nie została nazwana.

Każ­dego roku tysiące akrów sta­rej dżun­gli znika. Pozor­nie nic się nie zmie­nia. Wędru­jąc przez Bor­neo czło­wiek odnosi wra­że­nie, że pokry­wa­jąca wyspę dżun­gla jest bez­kre­sna i wieczna. W pogodny dzień wzrok sięga daleko. Inten­sywna zie­leń prze­nika akwa­re­lową plamą w barwę nieba. Nie powstają fabryki, lecz kolejny las – plan­ta­cje palmy ole­istej. Zie­leń wypiera zie­leń. Tylko przed­wieczne drzewa, cen­niej­sze niż ropa, wędrują do japoń­skich tar­ta­ków. Tylko zwie­rzęta i kwiaty, puszy­ste sto­nogi ogromne jak ogórki, gotyc­kie igu­any, maleń­kie piękne wyraki jak plu­szowe maskotki o oczach na pół głowy – chciał­bym powie­dzieć: odcho­dzą w świat pamięci. Ale prze­cież zda­rza się, że nawet nie zdą­żyły otrzy­mać imie­nia.

Wuja Tana można było odna­leźć w głębi Bor­neo. Można też, co pew­nie łatwiej­sze, do dziś szu­kać dobrego Chiń­czyka w ludziach, któ­rzy kie­dy­kol­wiek się z nim zetknęli. Wszy­scy oni noszą w sobie wdzięcz­ność i przy­jaźń dla nie­zwy­kłego prze­wod­nika. Nie wie­dząc, ile to dla mnie zna­czy, Tan wspo­mniał parę dzien­ni­ka­rzy. Odwie­dzili jego dom kilka lat wcze­śniej, pro­sząc o pomoc i rady. Tan poka­zał im Bor­neo jak umiał, a oni w podzię­ko­wa­niu przy­słali mu potem swoją książkę, którą Tan przy­niósł mi z dumą. Piękne wydaw­nic­two z żół­tym zna­kiem „Natio­nal Geo­gra­phic”. Na stro­nie tytu­ło­wej wpi­sane ser­deczne słowa, że dzię­kują, a Tan był dla nich wszyst­kim i bez niego nie daliby rady.

Jesz­cze pod­pis: Chri­stine & Frans.

W lupa­na­rach Bang­koku. Taj­lan­dia, lipiec 1996

Bang­kok, lipiec 1996

Bang­kok, 28 lipca 1996

6.

6.

W dziś już bez­i­mien­nym mie­ście pół­noc­nej Taj­lan­dii musia­łem wyglą­dać na zagu­bio­nego. Chło­pak, może osiem­na­sto­letni, zatrzy­mał motor obok mnie i spoj­rzał wycze­ku­jąco.

– Train sta­tion? – spy­ta­łem.

Nie­dbale wska­zał ręką kie­ru­nek. Podzię­ko­wa­łem i posze­dłem w tamtą stronę, w gąszcz wąskich uli­czek, w woń sma­żo­nych warzyw, w duchotę tro­pi­kal­nego popo­łu­dnia. Kilka minut póź­niej usły­sza­łem sil­nik moto­cy­kla.

To był znów on. Ruchem głowy popro­sił, bym usiadł za nim. Pod­wiózł mnie pod same drzwi sta­cji. Uśmiech­nął się, ski­nął ręką na poże­gna­nie i odje­chał.

To nie jest kla­syczna aneg­dota, ktoś powie przy­tom­nie i wzru­szy ramio­nami. Ale mnie inte­re­suje ta jedna minuta, któ­rej potrzeba, by porzu­cić swoje zaję­cie, cof­nąć się, ruszyć na poszu­ki­wa­nie zupeł­nie obcego czło­wieka i pomóc mu odna­leźć drogę. Cie­kawi mnie i uszczę­śli­wia ten moment reflek­sji, cen­niej­szy niż instynkt nie­sie­nia pomocy, który każe dzia­łać natych­miast.

W tam­tej podróży mia­łem ze sobą zbiór opo­wia­dań Woody’ego Allena. Gdy pociąg niósł mnie dalej w nie­znane, w wil­gotną, duszną buj­ność, czy­ta­łem jedno z nich i wspo­mi­na­łem dobroć mło­dego moto­cy­kli­sty. Opo­wia­da­nie nosiło tytuł Nie­sły­cha­nie płytki czło­wiek. To histo­ria umie­ra­ją­cego w szpi­talu męż­czy­zny. Naj­bliż­szy kum­pel, towa­rzysz kar­cia­nych wie­czo­rów, unika odwie­dzin. Miga się, klu­czy, wyma­wia. Szpi­tal prze­raża go i nuży, nie potrafi też – bo to naj­trud­niej­sze – zna­leźć wła­ści­wych słów, by w roz­mo­wach z przy­ja­cie­lem ofia­ro­wać pocie­sze­nie; nazwać i oswoić, co nie­uchronne. Jak dobrze mia­łem już wkrótce poznać to uczu­cie.

Gdy sumie­nie boha­tera uwiera go już jak ość w krtani, z obo­wiązku raczej niż porywu serca odwie­dza wresz­cie cho­rego przy­ja­ciela i zako­chuje się w jego pie­lę­gniarce. Od tego dnia zaczyna przy­cho­dzić codzien­nie. By zro­bić wra­że­nie na dziew­czy­nie, spę­dza przy łóżku umie­ra­ją­cego dłu­gie godziny. Przy­nosi pre­zenty, pocie­sza, trzyma za rękę. Przy­ja­ciel odcho­dzi ze świata szczę­śliwy, w prze­świad­cze­niu, że był kochany, potrzebny, cenny. Zauro­cze­nie pie­lę­gniarką z cza­sem mija, roz­stają się w przy­jaźni, nie histo­ria ich namięt­no­ści zresztą sta­nowi sedno sprawy. Zosta­jemy z pyta­niem: jeśli się kogoś uszczę­śliwi nie­szcze­rze, ale obda­ro­wany nie wie o tym, jaka jest war­tość moralna takiego czynu?

Jak w każ­dej sytu­acji, tak i tu warto się­gnąć po Szek­spira:

(…) wcale nie zaszko­dzi

Gdy nie kocha­jąc powiesz: Kocham, miły,

Kona­ją­cemu, kiedy śmierć nad­cho­dzi,

(…)

Miraże tro­pi­kal­nego mia­sta bez imie­nia nikły w roze­dr­ga­nym od upału powie­trzu. Znad odle­głych wzgórz Birmy szły desz­czowe chmury i pierw­sze ciemne kro­ple zosta­wiały na szy­bach śli­ma­cze smugi.

Pola ryżowe pół­noc­nego Wiet­namu, 28 kwiet­nia 2010

7.

7.

Lato 1996. Auto­bu­sem w głąb Delty Mekongu. Jest wcze­śnie rano i skrzy­pią koguty. W zie­leni ryżo­wych pól jak czarne bociany stoją węd­ka­rze. Ich wędzi­ska dłu­bią ostroż­nie w gęstej tra­wie. Trój­kąty kape­lu­szy dzio­bią desz­czowe niebo. Deszcz zszywa szczel­nym ście­giem szary prze­stwór z błot­ni­stym polem w jedno płótno. Zło­to­łu­skie ryby żyją tu w źdźbłach trawy. Chwila jesz­cze, a uniosą się w powie­trze, zamiesz­kają w desz­czu. Mijamy męż­czy­znę na rowe­rze z narę­czem wie­lo­barw­nych balo­nów. I on także wkrótce wzleci ku niebu.

Malcy na wrot­kach przy­wią­za­nych do nagich stóp roz­ci­nają kałuże. Na nie­ru­cho­mej karu­zeli mokną oso­wiałe dziew­czynki. Ktoś przy dro­dze meto­dycz­nie tłu­cze mło­tem puszki w pla­stry, cien­kie jak liście. Źli chłopcy z nudy kopią chude psy i choć mijamy je w pędzie, to przy­siągł­bym, że czuję stę­chłą woń mokrej sier­ści. Mokną też chaty kryte słomą, jak w moim dale­kim kraju. Kro­ple desz­czu koły­szą się na koniusz­kach zeschłych trzcin strze­chy – wypo­wiedz to zda­nie, cudzo­ziem­cze – uśmie­cham się do mojego towa­rzy­sza podróży Arona, ale nic nie mówię.

Kale­kie, nie­ru­chawe chmury wloką się po uli­cach mia­sta. Dzieci więdną na cokole pomnika, na któ­rym ktoś do nie­dawna wska­zy­wał jasną przy­szłość dziś już utrą­coną ręką. Wzdłuż ścian odar­tych z tynku, jeden obok dru­giego, stoją zada­szone ceratą stra­gany fry­zje­rów. Męż­czyźni grze­bią klien­tom w uszach dłu­gimi dru­tami.

Na asfal­cie szosy chwieje się zardze­wiały ame­ry­kań­ski hełm wypeł­niony desz­czówką. Stary czło­wiek zanu­rza w niej czę­ści moto­ro­weru. Cier­pli­wie napra­wia leciwą maszynę. Żuje orze­chy zmie­szane z tyto­niem. Zęby od tego stają się czarne. Gdy go mijamy, auto­bus zwal­nia na zakrę­cie i spo­ty­kają się nasze spoj­rze­nia. Sta­rzec spluwa strugą bru­nat­nej cie­czy, odsła­nia w uśmie­chu ciemną jamę i pod­nosi rękę w geście powi­ta­nia, które w tej samej chwili staje się poże­gna­niem.

Prze­mi­nęło.

8.

8.

Z Kon­fu­cju­sza:

Czer­wone kwiaty wiśni

zamy­kają obrzeża kie­li­chów.

Jakże mógł­bym cię nie wspo­mi­nać

z oddali, ach, w ojczy­stym kraju?

Mistrz rzekł: „To nie jest jesz­cze odle­głe wspo­mnie­nie.

Co mogłaby z nim zro­bić dal?”.

Dal. Dro­gie mi słowo. Myślę, że cokol­wiek w życiu uczy­ni­łem, było mniej lub bar­dziej nie­udaną próbą zatrzy­ma­nia chwili, rysów twa­rzy, brzmie­nia głosu, detali zachodu słońca. Innymi słowy, ktoś powie, żyję prze­szło­ścią. Wielu jest ludzi, któ­rzy nie tylko tego nie zro­zu­mieją, ale taką postawę mają w otwar­tej pogar­dzie. Filo­zof Krzysz­tof Pomian powie­dział kie­dyś, że czło­wiek powi­nien za wszelką cenę uni­kać bycia piewcą rze­czy minio­nych. Nie wolno nam cho­dzić z głową zwró­coną w tył. Jego zda­niem takie zamknię­cie się w prze­szło­ści to byłaby wła­śnie praw­dziwa sta­rość.

Prze­czy­ta­łem wywiad z wiecz­nie mło­dym i sza­le­nie mi bli­skim Mar­kiem Kon­dra­tem. Tytuł roz­mowy zapo­ży­czony z Mrożka brzmiał: Życie to naj­bliż­sze pięć minut. Myśl bud­dyj­ska, choć boha­te­ro­wie tych wspo­mnień uzna­liby zapewne, że w isto­cie warta naszej uwagi jest jedy­nie chwila, w któ­rej żyjemy. Nie naj­bliż­sze minuty nawet, a jedy­nie ulotna współ­cze­sność. Życie bowiem jest serią nie­skoń­cze­nie małych teraź­niej­szo­ści. Rozu­miem i sza­nuję tę wygodną dla ludz­kiej psy­chiki metodę postrze­ga­nia czasu. Chroni nas przed nie­po­trzeb­nym mar­twie­niem się o przy­szłość i rów­nie zbęd­nym roz­pa­mię­ty­wa­niem błę­dów prze­szło­ści. Naj­wy­raź­niej nie chcę jed­nak uła­twiać sobie zada­nia. Świa­domy jało­wo­ści tych prób, każ­dym swoim sło­wem i kadrem z czu­ło­ścią zaświad­czam: to było.

Nie ma we mnie zgody na utratę. Na nie­ist­nie­nie. Choć mawiał Marek Aure­liusz – upie­ram się, że w isto­cie jeden z pierw­szych euro­pej­skich bud­dy­stów: nie ma utraty, jest zmiana. Nie­wy­klu­czone, że wybra­łem ścieżkę nie­wła­ściwą, bo pisany był mi los arche­ologa. Życie poświę­cone prze­szło­ści. A jed­no­cze­śnie tro­ska, uwaga, by ota­czać się jedy­nie pięk­nymi przed­mio­tami. Mieć w biblio­tece naj­zna­ko­mit­sze książki. Z myślą, że przy odro­bi­nie szczę­ścia i ja sam stanę się obiek­tem zain­te­re­so­wa­nia arche­olo­gów odle­głych epok i dobrze byłoby, aby zna­leźli przed­mioty warte ich sta­ra­nia, gdy za mil­len­nia odko­pią ruiny domu na far­mie.

Minęło dwa­dzie­ścia pięć lat od moich pierw­szych podróży na Wschód i długo nie wra­ca­łem do tych foto­gra­fii, nie przy­wo­ły­wa­łem z zapusz­czo­nego ogrodu pamięci ani jed­nego ist­nie­nia, nie woła­łem po imie­niu minio­nych ludzi. Aż przy­szedł czas wiel­kiego umie­ra­nia, czas pan­de­mii. Jak nie­wiele mogę dziś zro­bić, by powstrzy­mać to wszech­obecne zni­ka­nie. Raz jesz­cze pró­buję wydo­być z mroku posta­cie utrwa­lone tym razem nie na przed­wiecz­nych pocz­tów­kach, jak w Dali, lecz we wła­snej pamięci. To czę­sto wielki wysi­łek.

Każ­dej nocy zasy­piam z nadzieją, że sny przy­niosą wspo­mnie­nia, które zapo­działy się gdzieś po dro­dze. Utknęły, sko­ro­do­wały. Unie­ru­cho­mione rdzą czasu, ani myślą drgnąć na jawie i potrze­bują pod­świa­do­mo­ści, by wydo­stać się na świa­tło. Takie zja­wi­sko nosi nazwę hiper­mne­zji. Zwo­len­nicy tej teo­rii są pewni, że cokol­wiek zda­rza się nam w życiu – wię­cej: każda myśl, dozna­nie, emo­cja – ni­gdy nie opusz­cza naszej pamięci. Zosta­wia ślad nie­moż­liwy do usu­nię­cia. W Księ­dze zapo­mi­na­nia Douwe Dra­aisma przy­po­mina postać leka­rza, a przy oka­zji, co nie­zwy­kle zna­mienne, pio­niera foto­gra­fii nazwi­skiem John Wil­liam Dra­per. Już w poło­wie dzie­więt­na­stego stu­le­cia dowo­dził on, że w komór­kach gan­glio­no­wych, które zbie­rają bodźce z innych komó­rek, zma­ga­zy­no­wany jest kom­pletny i trwały ślad naszych doświad­czeń. Postrze­gał pamięć jako cichą gale­rię, na któ­rej ścia­nach wid­nieją cie­nie wszyst­kiego, co uczy­ni­li­śmy.

Móc swo­bod­nie prze­cho­dzić z jed­nego pomiesz­cze­nia tej gale­rii do dru­giego. Jak w Luw­rze pozba­wio­nym tury­stów i otwar­tym całą dobę jedy­nie dla nas. Nie­spiesz­nie doświad­czać zgro­ma­dzo­nych tam chwil i wzru­szeń całego naszego życia. Wró­cić na puste plaże Unie­ścia, trzy­let­nim, w pierw­sze rodzinne waka­cje. Sta­nąć raz jesz­cze w oknie swego pokoju, dwu­dzie­sto­let­nim, w tamto lip­cowe popo­łu­dnie. Odtwo­rzyć dni naro­dzin moich synów. Ostroż­nie omi­jać rafy egza­mi­nów matu­ral­nych. Prze­żyć raz jesz­cze pierw­sze lądo­wa­nie w Nowym Jorku i jechać pierw­szy raz nocą z lot­ni­ska wprost w oświe­tlony Man­hat­tan. Tysiące innych doznań o wiel­kiej sile.

Pamię­tam te chwile, ale jakże nie­do­kład­nie, jak nie­chluj­nie. W gale­rii pamięci abso­lut­nej można byłoby je odtwo­rzyć w sku­pie­niu, sekundę po sekun­dzie, nawet spo­wol­nić, by przyj­rzeć się uważ­niej. Ale jed­nego zro­bić nie mogli­by­śmy: zmie­nić wypo­wie­dzia­nych słów, pod­ję­tych wtedy decy­zji. Czy to jed­nak nie byłaby udręka? – roz­wa­żam bez lęku, bo moje nie­po­słuszne sny i tak cho­dzą wła­snymi, nie­po­ję­tymi ścież­kami.

Myślę z wdzięcz­no­ścią o zapi­skach Artura Rubin­ste­ina. Wra­cam do nich przy­naj­mniej raz w roku. Czy­tam w cało­ści lub we frag­men­tach. Na chwilę zanu­rzam się w świat, za któ­rym instynk­tow­nie tęsk­nię, choć prze­cież go nie zna­łem. Przede wszyst­kim jed­nak zdu­miewa tyta­niczna siła pamięci mistrza, który po bli­sko wieku odtwa­rza dokład­nie każde menu, krój fraka, markę cygara, każde wypo­wie­dziane w towa­rzy­skiej poga­wędce słowo i co naj­waż­niej­sze: detale urody każ­dej spo­tka­nej kobiety, a tych mu w życiu nie bra­ko­wało. Taka pamięć to przy­wi­lej genial­nego pia­ni­sty. Kto, mając lat dzie­więć­dzie­siąt, jak wielki pan Artur, potrafi bez nut zagrać dwu­go­dzinny reci­tal for­te­pia­nowy zło­żony z naj­trud­niej­szych dzieł daw­nych mistrzów, pamięta i daleką woń per­fum hra­bianki X, dawno już minio­nej. Ja każ­dego dnia tej bez­li­to­snej zimy wstaję o wscho­dzie słońca i zmu­szam pamięć do pracy cyr­ko­wego siła­cza. A ona sączy mi z dali tak nie­wiele, po kro­pli zale­d­wie, po dwie.

Zyg­munt Bau­man pisał w Retro­to­pii: Ulgę przy­nosi powrót z nie­przy­ja­znego świata współ­cze­sno­ści do zna­nego, wygod­nego i przy­tul­nego świata pamięci, który, choć cza­sem się zachwieje, jest nam pocie­sze­niem.

W Roku myśli­wego Miłosz cytuje Sin­gera z powie­ści Szo­sza: Gdzie podziały się te wszyst­kie lata? Musi być jakieś miej­sce, gdzie wszystko jest zacho­wane, zapi­sane aż do naj­drob­niej­szego szcze­gółu. Powiedzmy, że mucha wpa­dła w sieci pająka i pająk ją wyssał. Jest to fakt wszech­świata i taki fakt nie może być zapo­mniany. Gdyby taki fakt został zapo­mniany, powsta­łaby skaza na świe­cie.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki