Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Marcin Kydryński, Madras, luty 1997
W zimowe dni drugiego roku wielkiej choroby, nie ruszając się z domu, wróciłem na Wschód. Przez dwa miesiące, codziennie o wschodzie słońca siadałem nad moimi zdjęciami sprzed dwudziestu pięciu lat, przeglądałem dzienniki dawnych wypraw. Wracałem do książek o filozofii, kulturze i dziejach Dalekiego Wschodu. Powstało kilkadziesiąt wspomnień, refleksji, swoistych „oddechów przeszłości”. Różnią się od siebie objętością, formą, stylem, z pewnością stopniem poczucia humoru (niektóre wydają się zabawne, inne wprost przeciwnie), tak jak różny bywał w tych dniach człowiek, który je spisywał. Stały się swoistą terapią, ale też nieuchronnie kroniką tęsknoty i lęku. Przede wszystkim zaś, jak bodaj wszystko, co piszę i fotografuję, próbą zatrzymania tego, co minione. Utrwalenia, co pojedyncze.
O Wschodzie jest książką intymną, chwilami wręcz ostentacyjnie, dojmująco szczerą. Autor nazywa ją swoją duchową autobiografią. Wraca nie tylko na Wschód, ale i do świata dzieciństwa, pierwszych miłości, olśnień w sztuce i dramatu utraty najbliższych.
„Wierzę, że przywołana przy tej okazji osobista antologia myśli Wschodu przyniesie Państwu, w te i przyszłe niełatwe dni, pewne pocieszenie”.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 276
Parę słów o tej książce
To były trudne dni, tygodnie, miesiące. U progu lutego, w drugim roku pandemii, przyszła sroga zima. „Bestia ze wschodu”, mówiono. Codziennie, w dojmującej samotności, z dala od bliskich, umierały setki ludzi. Mieszkałem niedaleko przepełnionych szpitali, blisko pogotowia. Przed świtem budziły mnie sygnały karetek, skowyt bezsilności i cierpienia.
Jeszcze w styczniu zdarzyła się pozornie nieistotna okoliczność, która, jak czasem bywa, uchyliła przede mną drzwi do wnętrza odległych, nieomal już zatartych wspomnień. Podążyłem tą ścieżką. Z pawlacza zdjąłem pudło ze starymi zdjęciami. Niewiele ich zostało. Przez lata okazywałem zdumiewającą dezynwolturę wobec oryginałów moich fotografii. Przepadły w redakcjach dawno już nieistniejących pism. Niektóre z ocalałych kadrów przemówiły do mnie. Otworzyłem stare dzienniki. Także te niedotykane od trzydziestu i więcej lat. Szukałem drogi do człowieka, którego historię, zatrzymaną w kolejnych decyzjach źrenicy, miałem przed sobą.
Zazwyczaj budzę się wcześnie. Codziennie o wschodzie słońca siadałem więc do fotografii. Podejmowałem próbę zapisania myśli, które pojawiały się, gdy długo patrzyłem w te obrazy. Powracały słowa, zapachy, sytuacje często niezwiązane bezpośrednio z dawnymi zdjęciami. Na balkonie rosła hałda śniegu, poranne wiadomości brzmiały coraz bardziej apokaliptycznie, a ja każdego dnia uciekałem w przeszłość. I w dal. Te powroty stały się formą autoterapii. Dzięki nim sięgnąłem też ponownie do książek nieotwieranych od dawna.
Ostatnie lata, po prawdzie ćwierć wieku, spędziłem w Afryce i do tej pory, jeśli nie liczyć wątku Lizbony, wyłącznie o niej próbowałem opowiadać. W zimowe dni drugiego roku wielkiej choroby, nie ruszając się z domu, wróciłem na Wschód.
Przez dwa miesiące powstało kilkadziesiąt wspomnień, refleksji, swoistych „oddechów przeszłości”. Różnią się od siebie objętością, formą, stylem, z pewnością stopniem poczucia humoru (niektóre wydają się zabawne, inne wprost przeciwnie), tak jak różny bywał w tych dniach człowiek, który je spisywał. Stały się, jak wspomniałem, terapią, ale też nieuchronnie kroniką tęsknoty i lęku. Przede wszystkim zaś, jak bodaj wszystko, co piszę i fotografuję, próbą zatrzymania tego, co minione. Utrwalenia, co pojedyncze. Próbą ocalenia. Zarazem więc kroniką nieuniknionej klęski.
Powstała, jak widzę, książka tak naprawdę dla mnie samego. Choć nie mogę wykluczyć, że wielkoduszni czytelnicy Bieli i Dali znajdą w niej rozwinięcie wątków, które ich tam zainteresowały. Cieszę się natomiast nadzieją, że przywołana przy tej okazji osobista antologia myśli Wschodu przyniesie Państwu, w te i przyszłe niełatwe dni, pewne pocieszenie.
Marcin Kydryński Warszawa, 24 marca 2021
29 978 potwierdzonych nowych zakażeń, 575 kolejnych ofiar
Świt na Gangesie. Bangladesz, 6 marca 1997
1.
Niech będzie niewiele słów. Parę smug pędzla. Tyle tylko, by jak na dawnych zwojach jedwabiu jawiły się dzięki nim czaple, strumienie, cienie rybaków o brzasku, drżące ich łódki na rzece, papierowe latarnie, kwiaty lotosu i ważki zapatrzone na odległe góry we mgle. Dziś niech uważna pamięć, ledwie kilkoma oszczędnymi ruchami, przywoła ostatnie obrazy, jakie jeszcze przechowuje. Będzie w nich, mam nadzieję, spokój. Miniony czas wygładzi ich kontury, skropli je w akwarele, nada im barwę wieczności.
2.
Zacznę od sceny, która wydarzyła się niedawno, bo w niej bije źródło tych wspomnień. Jest styczeń. Zmierzcha się. Po gwałtownej zamieci śnieg topnieje, płynie z dachów. Chodnik ulicy Solec jest wąski, nieliczni przechodnie w pośpiechu lawirują między strugami lodowatej wody. W kałużach na zawilgłym asfalcie drżą wątłe refleksy witryn i to one określają horyzont spojrzenia. Ludzie patrzą pod nogi. Płyty starego chodnika są chwiejne i ciemna topiel zdaje się bryzgać z samych trzewi ziemi, gdy nieopatrznie trafię na ruchomy beton. Zła aura na spacer. Idę szybko, lewą stroną ulicy, w kierunku Tamki. Nie powinienem podnosić wzroku, a jednak robię to, na chwilę nie dłuższą niż mój przyspieszony z wysiłku oddech.
Stoi z koleżanką przed witryną bistra. Zapewne czeka na wydanie zamówienia. Trwa pandemia śmiertelnego wirusa. Restauracje są zamknięte. Mijani ludzie zakrywają twarze. I ja noszę maskę.
Jej twarz jest odsłonięta. Nie może być inaczej. Nie dlatego nawet, że pali papierosa. Oparta łokciem o szybę, unosi nad głowę dłoń zwieńczoną okruszyną żaru. To jest twarz, jakiej zasłonić nie wolno. Jak długo mogę przyglądać się jej rysom? Sekundę? Półtorej? Nasze spojrzenia dotykają się na mgnienie. Mijam ją zdyszany i słyszę, jak mówi:
– To będzie jeszcze większe mieszkanie.
Pierwsze trzy słowa przychodzą do mnie kolejno, brzmią coraz wyraźniej, w miarę jak zbliżam się do niej, a ostatnie niknie już za mną w ciemności nadchodzącej nocy. W tę noc i ja się zanurzam, jak w rozpacz po utracie. Ton głosu dziewczyny trwa we mnie, rezonuje. Jest niski. Ma w sobie nuty zamszu i mchu, króliczej sierści i miodu. Zdumiewające, bo kobiety z jej stron brzmią inaczej. Ich melodia zazwyczaj ptasia, bliższa kwileniu. Nie barwę głosu jednak zabieram na resztę życia ze sobą.
Portret mijanej w pośpiechu postaci zostaje we mnie jak fotografia w książce. Spotkanie nasze nie dłuższe niż otwarcie migawki. A obraz naświetlony w pamięci trwały, niemożliwy do zapomnienia. Owal jej twarzy – przywołuję go dziś z taką łatwością – ma w sobie łagodność. Skupia całą harmonię świata, odzwierciedla ład idealny. Obie wargi pełne, złączone tworzą niemal okrąg; oczy, choć w naturalnym dla istot ze Wschodu zmrużeniu, zdają się ogromne. Ich kształt przywołuje na myśl kontur skrzydeł łabędzia. Oprawa gęstych brwi podkreślona delikatnym rysunkiem czarnych, okrągłych okularów. Łuk twoich brwi to dla mnie od dziś jedyny kierunek modlitwy, myślę. Barwa odkrytych mimo chłodu i wilgoci włosów kara jak lśniąca maść fryzyjskiego ogiera. Inaczej, precyzuje pamięć: maść żucza, jak u Trypocopris vernalis, z szafirowo-liliowym połyskiem od migotliwych neonów ulicy.
„Jeszcze większe mieszkanie”. Jej polszczyzna szeleści doskonale. Po matce, chcę wierzyć, pochodzi zapewne z Malajów. Może z Tajlandii. Raczej nie Indochiny, na to jej skóra zdaje się zbyt bursztynowa, lecz może to zmierzch i światło latarń o barwie gasnącej świecy.
Dostrzegam to wszystko w ledwie iskrze czasu, dość jednak długiej, by zostać porażonym nadmiarem piękna. Ja, barbarzyńca, spowity w czapy, spętany w szale, opuchnięty zimowym ubraniem, niewidoczny, ciemny i niemy pod maską. Niosę jej obraz w głąb nocy jak łup. Ale moje lędźwie są spokojne. Czy myślę o zapachu jej skóry po przebudzeniu? O smaku joni? O utraconej szansie i życiu gasnącym z każdą odchodzącą chwilą? O szczęściu, którego zaznałbym z mijaną dziewczyną, gdyby pozwoliła mi tylko patrzeć na siebie przez ten czas, który mi pozostał, nawet bez słów? O mojej rozkoszy i udręce – bezcielesnego a wielookiego, chciwego strażnika jej snu?
Nie. Myślę o nieuchronnym rozkładzie piękna. Ale też o jego wiecznym odradzaniu się, trwaniu niejako poza czasem. Myślę o nagłym, jak w szczelinie błyskawicy tnącej styczniowe nocne niebo, objawieniu boskiej obecności. Jeśli bowiem jesteśmy stworzeni na podobieństwo istoty najwyższej, to dziewczyna, którą minąłem, musi być najbliżej wzoru.
Ciesz się pięknem – powiada Márai – ale nie oczekuj od niego więcej niż to, co może dać. Ciepła życia szukaj gdzie indziej. Piękno jest zimnym płomieniem. Nie można się przy nim ogrzać.
Myślę o okrucieństwie luster i żalu za pychą młodości. O długim życiu przedmiotów i urodzie wszystkiego, co pojedyncze. Myślę o zagadce doskonałości i o preludiach Bacha. Przede wszystkim jednak myślę o Wschodzie.
Widok ulicy Górnośląskiej, koniec lat dwudziestych XX wieku. Fot. Henryk Poddębski, współczesny reprint pocztówki
3.
To reprint współczesny. Mieszka w klaserze obok z górą stuletnich oryginałów z Afryki. Żeby w połowie lat dwudziestych ktoś umieścił na pocztówce tę fotografię autorstwa znakomitego reportera Henryka Poddębskiego – mało prawdopodobne. Nie przedstawia przecież pozornie arkadyjskiego życia kujawskiej wsi z epoki międzywojnia, gdzie pan Henryk pracował często i chętnie, a szczelnie zabudowaną ulicę Warszawy. Jednak niewykluczone, że miasto dumne z nowych projektów architekta Mariana Lalewicza chciało się nimi w ten sposób pochwalić. Wreszcie, jeśli fotografia pochodzi nie z połowy, a z końca lat dwudziestych, wówczas wiadomo już było, że w świetlistej, trzyskrzydłowej kamienicy na pierwszym planie swoje ostatnie dni przeżył Reymont. Fotograf oddawał więc hołd pamięci noblisty.
Początek dnia, słońce oświetla południowo-wschodnią fasadę domu. Chłodna wiosna lub początek października. Daleka topola ma już, lub jeszcze, wszystkie liście. Trzy kobiety minęły kamienicę, właśnie weszły po schodkach. W ciemnych, ciepłych paltach idą w stronę ulicy Pięknej. Spostrzegły pana Henryka. Rozmawiają podekscytowane, świadome swej urody, zapewne szczęśliwe, że mistrz uwiecznia je w kadrze. Lata dwudzieste, fotografia uliczna jest zjawiskiem nowym. Dopiero niedawno wyniesiono ciężki sprzęt z atelier. Adeptów rzemiosła przy pracy widuje się w mieście rzadko.
Kobiety za chwilę miną Poddębskiego i jego, jak sądzą, asystenta. Fotografowie owych czasów rzadko wychodzą na zdjęcia w pojedynkę. Sprzęt jest ciężki, materiały światłoczułe tyleż niewygodne w użyciu, co delikatne, wymagają opieki. Nie możemy wykluczyć, że w porannej sesji towarzyszy mistrzowi Lalewicz. Pomaga, ale przede wszystkim baczy, by jego praca została przedstawiona w idealnym kadrze. Jest dumny i szczęśliwy ze swego ostatniego projektu, jakim jest widoczny na pierwszym planie gmach Warszawskiego Towarzystwa Budowy Własnych Mieszkań pod numerem 16 i za nim, w dole ulicy, z czternastką, bliźniaczy akademik dla panien. Lalewicz jest tak zachwycony budynkami, że własną willę postanowił zbudować dokładnie naprzeciwko kamienic swego autorstwa. Chce wpatrywać się w nie codziennie, to zrozumiałe. Mimo oczywistej próżności twórcy, wybaczalne. Jego dom widzimy po prawej, za żeliwną latarnią.
Pan Marian będzie patrzył prosto w okna na piętrze wschodniego skrzydła domu z numerem 16 jeszcze przez kilkanaście lat. Niemcy rozstrzelają go w pierwszych dniach powstania, na Dzikiej. Poddębski zginie w obozie Vaihingen, pod Stuttgartem, dwa miesiące przed końcem wojny.
Tymczasem trzy pogodne kobiety wędrują ulicą Górnośląską już blisko sto lat i będą nią szły wieczność całą.
Patrzę na minione, a jednak wciąż przecież trwałe dziewczyny z czułością. Próbuję odgadnąć ich przyszłe losy, ale wkrótce mijam je wzrokiem, by spojrzeć w narożne okna na pierwszym piętrze. Te, w które nieuchronnie patrzył każdego poranka Marian Lalewicz. Kto stał w nich tamtego odległego dnia? Kto mieszkał wtedy w tym wnętrzu, które pół wieku później stanie się moim dziecinnym, a wreszcie młodzieńczym pokojem? Świadkiem mych zabaw i chorób wieku dziecięcego, spotkań z przyjaciółmi, pierwszych emocji, lektur, przemyśleń, doświadczeń, miłości. W tym oknie, wyraźnie na fotografii widocznym, dwa pokolenia później, 23 lipca roku 1988 stanę za plecami ukochanej dziewczyny, przytulę i pocałuję ją po raz pierwszy. Z nadzieją, że spędzimy wspólnie resztę życia. Jej skóra będzie miała korzenny zapach Wschodu; skwarną, pustynną woń Syrii.
– Nigdy nie będziemy razem – powie mi w pewien grudniowy wieczór.
To nie była miłość pierwsza. Ale najsilniejsza, jak wszystkie namiętności, które okazują się niemożliwe, skazane na zatracenie. Temat na osobną opowieść, ale jeszcze nie teraz, bowiem niektórzy uwikłani w nią ludzie do dziś budzą silne społeczne emocje.
Wszystko, co zaważyło na moim przyszłym życiu zdarzyło się za narożnymi oknami ze zdjęcia. Mieszkałem tam dwadzieścia formujących lat. 1971–1991. Za widoczną na starej fotografii szybą (czy tą samą?, może to być, by jej kruchość przetrwała lata wojny nietknięta?) poznałem pierwsze książki. W tym pokoju rodzice czytali mi, pięcioletniemu, powieści, które spulchniały wyobraźnię, budziły marzenia.
Mijały dekady, łuszczyła się i liniała skóra fasady starej kamienicy. Dziś stoi odnowiona w kolorze écru, a ja wciąż pamiętam dawną, ciemnożółtą barwę, jakby okadzoną dymem z ogniska. Nie było mnie tam już od lat, gdy w moim dawnym pokoju tata przeżywał swe ostatnie tygodnie. Przychodziłem, z pewnością niewystarczająco często, by z nim chwilę porozmawiać. Zastawałem go, jak czytał ulubioną książkę z młodości, Łuk Triumfalny Remarque’a, w pierwszym polskim wydaniu, w płóciennej oprawie o barwie sosnowych igieł. Do dziś na stronie tytułowej widnieje wpis ołówkiem: Lucjan Kydryński, 1947. Tata miał wtedy osiemnaście lat. Wrócił do ukochanej książki ponad pół wieku późnej, w ostatnich dniach życia. Mam dziś ten tom na półce. Otwieram, stęskniony spotkania nie z Joanną, a z tatą. Z ruchem jego młodej dłoni. Został ślad ołówka, dowód życia wśród ruin martwego miasta. A może jedynie miasta udręczonego – tata zdaje się, że w roku 1947 mieszkał w Krakowie. Dość, że lichy grafit okazał się trwalszy od ludzkiego istnienia.
Brakowało naszym spotkaniom swobody, szczerości. Byliśmy skrępowani. Choć przecież serdeczni dla siebie, obaj straciliśmy szansę, by powiedzieć sobie nawzajem czułe słowa, spróbować oswoić nieuniknione. Gesty miłości wydawały mi się niemęskie, czy za trudne, nie wiem. Tata czuł wtedy, jak i przez całe życie, tę szczególną troskę, by swoim cierpieniem nikogo zanadto, a najlepiej w ogóle, nie absorbować. I tak mijaliśmy się w naszych przemilczeniach, w nieporadnościach. Niewykluczone, że tata w ten sposób dawał mi też lekcję. Uczył odchodzenia bez skargi. Z miłości, jak ojciec księcia Siddharthy, chronił i zatajał przede mną wszystko, co było cierpieniem. „Masz jeszcze czas, to cię nie ominie, ale niech nie zatruje ci duszy już teraz, jeszcze nie, za wcześnie”, myślał zapewne.
Ja dziś myślę o noweli Tołstoja, w której umiera raptem czterdziestopięcioletni, choć po prawdzie w pewnym sensie martwy już za życia, uwikłany w drobne matactwa, udręczony swym jałowym losem urzędnik imieniem Iwan Iljicz. Ostatnie dni choroby przynoszą mu, jak pewnie każdemu ocalonemu od nagłej śmierci, fundamentalne pytania: Co zrobiłeś ze swoim życiem? Jaki sens nadałeś istnieniu?
Iwan sens odnajduje i swój los naprawia. W ostatnim spazmie przytula głowę syna, a ten przyciska dłoń umierającego do swoich ust, niejako zbawiając ojca pocałunkiem. (Echo z ogrodu Oliwnego, jeśli przyjąć, że tamten pocałunek był warunkiem zbawienia ludzkości, nie symbolem zdrady). A jednak nie znaleźliśmy w sobie śmiałości i siły na takie gesty, tata i ja.
Wielu z nas, którzy straciliśmy najbliższych i byliśmy świadkami ich długiego umierania, rozpoznaje własną skazę w obojętności rodziny Iljicza. W jej znużeniu, w na zegar spoglądaniu, w zakłamywaniu rzeczywistości, w zmęczeniu codziennym kontaktem z cudzym cierpieniem, w uldze, że nie nas to spotyka, i w niewierze, iż kiedykolwiek może nam się przydarzyć to samo.
Patrzę w okna na fotografii i wszystko wraca. Płowa barwa pierwszego łóżka, przy którym całą noc musiała palić się lampka, tak bałem się ciemności. Jątrzący świąd skóry, gdy chorowałem na odrę; wtedy też niewygoda różowego plastikowego nocnika, na którym jednak ufnie zasypiałem, udręczony gorączką. Bolesne ssanie szklanych baniek na skórze. Towarzyszyła temu woń spirytusu i błękitnego płomienia, gdy przyjazny doktor Grzegrzółka naprawiał mi w ten sposób płuca. Zostawały potem na plecach okrągłe, sine ślady, jak po kieliszkach na barze. Wraca chłód kamiennych parapetów, gdzie odrabiałem lekcje, bo jasno, i gdzie czytałem książki z serii Klasyka Młodych. Lśniące, lakierowane hojnym gestem okładki: Twain, Verne, Cooper, Stevenson. Zapach papieru ich stronic. Wraca wzór dywanu w kolorze lwiej skóry. Każde z miłosnych spełnień. Każda z nikczemności. A więc także moje wyparcia, zniecierpliwienia, wymówki w wieloletniej chorobie taty.
Patrzę w okna na fotografii. Ilekroć dziś wspominam to wnętrze, widzę twarz taty, słyszę jego głos. Czuję na skórze dłonie mamy dbające o mnie w chorobie, ale słyszę głos taty, jak czyta mi książki.
Także tę, która miała jako pierwsza zaprowadzić mnie na Wschód. Trzy słowa wciąż słyszę wyraźnie, niezapomniane, choć przecież nie pochodzą z mojego języka: Rikki-tikki-tavi.
4.
O wschodzie, w ostatnim dniu stycznia, słońce jest jak krwią nabiegła źrenica, między wpół zaciśniętymi powiekami chmur. Spod nich, na moment, wreszcie smużka światła, jak chwila mojego życia pomiędzy bliźniaczymi ciemnościami wieczności. Na balkonie skrzy się świeży śnieg i tylko jego strącona z balustrady garść ujawnia, że chwilę wcześniej przysiadła tam mewa. Do niedawna nieświadomy ich istnienia w moim mieście, odkąd zamieszkałem wysoko, podziwiam je w tańcu na zimowym niebie. Warszawa, póki nie opuszczę wzroku na dachy dzielnicy, zdaje się wtedy Lizboną.
W Lizbonie i wcześniej w Afryce spędziłem prawie całe dorosłe życie. Lecz jeśli spróbuję sięgnąć pamięcią w głąb, na samo dno studni czasu, i spojrzę na siebie pięcioletniego, w pokoju na pierwszym piętrze starej kamienicy przy Górnośląskiej, zrozumiem, że innymi wówczas wędrowałem drogami. Nie na białe schody Alfamy wspinały się moje marzenia, nie w górskie szlaki Etiopii gnały pierwsze tęsknoty. Moim światem były ścieżki deszczowego lasu. Nieomal czułem na skórze dotyk tłustych liści nabrzmiałych wilgocią, mrużyłem oczy w szpadach pionowego słońca, gdy przenikały nieobjętą zieloność aż po zbutwiałe poszycie. Byłem brunatnoskórym chłopcem wychowanym przez wilki. Moim domem był las. Rozmawiałem ze zwierzętami. Najbliższych przyjaciół znalazłem w niedźwiedziu i czarnej panterze. Bez lęku patrzyłem w oczy tygrysa.
Z tamtych odległych dni, gdy tata czytał mi Księgę dżungli, pozostało we mnie przekonanie, że człowiek, by przetrwać, musi stać się jednością z przyrodą. Jakkolwiek tę książkę napisał jeden z ideologów białej brytyjskiej supremacji nad resztą świata, odnajdywałem w niej już wtedy myśli Wschodu o jednej mierze dla każdej formy życia. Jest bowiem pierwszym przykazaniem buddyjskiego dekalogu zakaz krzywdzenia żywej istoty. Wiele lat później, dwudziestopięcioletni, zrozumiem bez wyniosłego uśmiechu przypowieść z filmu Mały Budda o mężczyźnie, który w czas wielkiego głodu ofiarował swe ciało na żer dla tygrysicy, by wróciła do sił i mogła mlekiem wykarmić młode.
O wschodzie, w zimowe dni, budzę się zawieszony wysoko nad miastem dzieciństwa i przypominam sobie głos taty, jak czyta tę prawdopodobnie pierwszą książkę mego życia i wciela się po kolei w postacie z Kiplinga: Mowgliego, Bagheerę, Shere Khana. Siadam każdego z tych poranków – smog mgli bezlistną szarość i Warszawa wydaje się prawie piękna – by sięgnąć codziennie po jedno wspomnienie. Wracam do starych fotografii. Tak wiele ich zaginęło, przepadło. Tych kilkadziesiąt ocalę. Świat wokół jest wrogi i znikąd nadziei. Tylko pamięć to miejsce bezpieczne. Cicha przystań, która da mi schronienie w dni lęku.
Mapa Filipa Clüvera (1580–1622) – Indiae Orientalis et Insularum Adiacentum Antiqua et Nova Descriptio, mój egzemplarz z 1729 roku
5.
Dawno, dawno temu, Morze Południowochińskie przemierzały żaglowce i w lasach Malajów pełno było zwierzyny. W Szanghaju mieszkał wówczas chłopiec imieniem Tan Ki Ni. Był najmłodszym z dziewięciorga dzieci w rodzinie handlarza piórami ptaków. Osobliwe to zajęcie, na pół poetyckie, na pół okrutne, przynosiło niewielki dochód. Nie były to praktyczne piórka domowego ptactwa, sycące pierzyny w zamożnych sypialniach czy przydatne w pracy skryby. Nieszczęśnik sprzedawał pióra ptaków rajskich. Stubarwne lekkie abstrakcje. Smutne wspomnienia skrzydeł.
Kiedy Tan Ki Ni miał lat dziewiętnaście, starsi bracia przejęli przedziwną pracownię ojca. Dla chłopca nie znaleźli w niej miejsca. Pewnego dnia ten wyszedł z domu i nigdy już nie powrócił. Nikt w Szanghaju nie wiedział, co stało się z młodym Chińczykiem i niebawem o nim zapomniano. Ja znam dalszy ciąg tej historii.
Tan Ki Ni wszedł w porcie na pokład statku płynącego na Malaje. Być może wśród gości zajmujących kabiny był Joseph Conrad. Tan nie mógł jednak o tym wiedzieć. Podróżujący pod pokładem nie widywali pasażerów pierwszej klasy. Nie mając pieniędzy na bilet, Tan obiecał odpracować jego koszt u przyjaciół kapitana statku, w mieście Malakka.
W końcu dziewiętnastego stulecia Malakka była sporym portem strzegącym niczym Scylla wąskiej cieśniny między Półwyspem Malajskim a wschodnim wybrzeżem Sumatry. Tan Ki Ni pracował tam dwanaście miesięcy. Pozostawiano mu tylko tyle pieniędzy, by co kilka tygodni mógł strzyc głowę na zero. Jego praca w starej, pozbawionej kanalizacji Malakce polegała na wywożeniu z zamożnych rezydencji ekskrementów, w metalowych kadziach, a następnie sprzedawaniu tego cennego ładunku jako nawozu farmerom w głębi kraju.
Pożyteczną firmą dowodził stary Malaj. Miał na imię Kayan i rzadko już przytomniał w chmurach opium. Jego młoda żona była wielkiej urody. Śniada i szczupła jak kobra. Dziewczyna nosiła imię Malam, które po malajsku oznacza noc.
Trudno powiedzieć, co stało się naprawdę, bowiem świadkowie tej historii dawno już wędrują w lasach szczęśliwych, odległych i nam jeszcze niedostępnych. Czy Kayan zapalił zbyt mocne opium, czy piękna Malam, zakochana w młodym przewoźniku nieczystości, namówiła chłopca do spisku. W każdym razie Tan Ki Ni ożenił się z Malam, starszą od niego o lat sześć, i przejął firmę. Zamieszkali w domu zmarłego, wysoko na wzgórzach, skąd o świcie, we mgle, dostrzec można było siwy brzeg Sumatry. A może to były klucze czapli, sunące na północ, do Chin?
Przejąwszy pieniądze Kayana, Tan porzucił pracę, widząc swoją szansę zupełnie gdzie indziej. Wkrótce zasłynął jako najpotężniejszy handlarz opium w całym archipelagu. Jego łodzie przywoziły towar z Jawy, a on sprzedawał go bogatym kupcom półwyspu. Malam okazała się bezpłodna. Tan Ki Ni zamieszkał z kilkunastoletnią dziewczyną, córką chińskiego aktora. W owym czasie, u progu nowego stulecia, stał się najsłynniejszą postacią Malajów. Używając terminów współczesnych, nazwalibyśmy go gangsterem wielkiego formatu. Kontrolował cały handel narkotykami. Posiadał sieć domów publicznych w portowej dzielnicy. Słynął z wielkodusznego gestu i okrucieństwa. Budził zazdrość, respekt i grozę.
Ze związku z młodą Chinką urodziło się czworo dzieci. Życie wielkiego gangstera i jego rodziny jest szybkie, gwałtowne i nieprzewidywalne. Dlatego kiedy Tan Ki Ni uciekał z Malakki w łodzi o wygaszonych latarniach, zabrał ze sobą w pośpiechu tylko jednego syna.
Niespokojne wiosną Morze Południowochińskie zaniosło ich na brzeg równikowej wyspy Borneo. W jej wnętrzu wciąż rządziły klany łowców głów. W wysokich drzewach wędrowały miedziane, wpółludzkie postacie orangutanów. Wąski pas brzegu i nieliczne miasteczka wyspy należały już do Brytyjczyków, w kolonii o nazwie Borneo Północne. Tan Ki Ni wylądował w porcie Sandakan, stolicy prowincji, i niewiele więcej wiadomo o jego losach.
Syn – Fung Czo – pojawia się w naszej opowieści w epoce wielkiej wojny. Ma rodzinę, żonę i maleńkiego syna. Ukrywa ich w lesie. Sam, kiedy Japończycy zajmują Sandakan, zaciąga się do brytyjskiej armii i znika w dżungli, gdzie pomaga przeżyć rozbitym alianckim oddziałom.
Gęsta puszcza, potworny klimat i brak dróg utrudniał prowadzenie wojny. Walk było niewiele. Armie szukały się na ślepo w zaroślach. To na Borneo jednak, oprócz filipińskiego półwyspu Bataan, Japończycy wsławili się szczególnym bestialstwem. W obozie jenieckim na terenie dzisiejszego miasteczka Taman Rimba umieścili dwa tysiące czterystu jeńców wojennych, głównie Australijczyków. Pewnego dnia wyprowadzili ich wszystkich za druty i kazali iść przed siebie, w dżunglę. Rok później ten marsz pod eskortą japońskich żołnierzy zakończył się we wsi Ranau, u stóp wielkich gór. Dotarło tam sześciu jeńców. Byłem kiedyś w Ranau. Pamiętam jedynie sklep z ciastkami i tłoczącą się wokół niego roześmianą dzieciarnię. Dziś już tyle tylko, tak niewiele.
Młody Fung Czo prowadził swoją prywatną walkę we wnętrzu starego lasu aż do kapitulacji cesarza. Po wojnie, kiedy wrócił do żony i dziecka, został odznaczony przez Brytyjczyków za honor i odwagę. Jego syn, a wnuk Tan Ki Ni’ego, wstąpił do brytyjskiej armii, gdzie służył dwadzieścia osiem miesięcy, aż do pierwszego dnia niepodległości Malezji w 1957 roku. Przez kilka lat mieszkał w Singapurze. Uczył w szkole angielskiego i geografii. Kiedy w latach sześćdziesiątych wrócił na Borneo, ożenił się, wzorem swojego dziadka najpierw raz, potem drugi. W 1980 roku zamieszkał z żoną w schludnym, drewnianym domu przy głównej drodze przecinającej stan Sabah. Prowadzi ze wschodu, z Sandakanu, na zachód, przez góry, do Kota Kinabalu. Gdy go poznałem, mówiło się o nim z czułością „Wujek Tan”. Jego sława sięgnęła legendy dziadka i historii ojca. W jego życiu nie było krwi i wojny, narkotyków ani afer, ale Wujek Tan był, jak sądzę, jedną z bardziej niezwykłych postaci w swoim dalekim kraju.
Borneo jest dziką wyspą na końcu świata, gdzie pradawna dżungla rośnie na ssących bagnach, gdzie żyją zwierzęta z arrasów i wyobraźni Boscha, gdzie tubylcy mają dwie głowy lub też nie mają ich wcale. Tak myślałem jako dziecko, zafascynowany egzotyką nieznanego lądu, o którym krążyły mroczne opowieści. Chciałbym odnaleźć starą mapę, którą rodzice powiesili nad moim łóżkiem, kiedy miałem trzy lata. Borneo było na niej daleką jak słońce, ciepłą plamą. Moja miłość do wyspy urodziła się jednak w dniu, w którym przeczytałem tekst Christine Eckstrom Bezkresny gobelin, z fotografiami Fransa Lantinga. Otwierał książkę Zapomniany raj, wydaną przez National Geographic w 1993 roku.
Działo się to jeszcze przed wielkim pożarem roku 1997. Pora deszczowa odeszła. Był marzec i padało już tylko w wysokich górach, gdzie mieszka deszcz. Jechaliśmy z Kota Kinabalu przez północną dżunglę wyspy z operatorem Adamem Sokołowskim, pracując nad sekwencją filmu Jurka Owsiaka o ginących lasach. Autobus zatrzymał się na dwudziestym dziewiątym kilometrze przed Sandakanem. Kierowca powiedział: „Tutaj”. Zobaczyłem tablicę: Uncle Tan.
Rosły, tęgi mężczyzna o twarzy baśniowego księżyca prawie zamykał skośne oczy w uśmiechu. Jego dom był schronieniem dla podróżników. Latami przyjeżdżali tam z całego świata, jeden po drugim, poszukiwacze przygód. Witał ich najpierw ten niezwykły uśmiech, potem talerz krewetek wielkich jak jaskółki i wreszcie czekała ich prycza w jednym z trzech bungalowów na tajemnej łące za domem, dalej od szosy. Kiedy przyjechaliśmy – nocą, w mlecznym świetle – w wysokiej gadającej trawie pasły się dzikie konie.
Wuj Tan miał też swoje obozowisko w głębi dżungli, w dolnym biegu rzeki Kinabatangan. Błotna, leniwa wstęga przecina północną część wyspy, wijąc się w gęstwinie z zachodu na wschód. Droga z Sandakanu do Lahad Datu prowadzi przez most nad tą rzeką. Tam znalazłem płytką pirogę z mocnym japońskim silnikiem. Obciążona równała krawędzie burt z powierzchnią wody.
Kinabatangan jest rozległa. Dżungla nie zamyka wędrowca w sobie, lecz pozwala podziwiać się z perspektywy. Powietrze gęstnieje od owadów i ptaków. W pierwszej chwili trudno je rozróżnić. Motyle są ogromne jak dłonie złożone do modlitwy. Niektóre ptaki i zwierzęta zaś drobne, ledwie widoczne.
Wysoko, we włosach drzew, wiszą całe rodziny małp. Rzadkie nosacze sundajskie, rozpaczliwie spadające z drzew jak owoce; obojętne małe makaki i te tak daleko w koronach najwyższych roślin, że rozpoznać je nie sposób. Nad wodą smukłe czaple, jakby poskładane przez uczniaków z kartki białego zeszytu. Wyżej mityczne dzioborożce. Ptaki otoczone czcią, jak bogowie. Odprowadzamy je wzrokiem.
Rzeka niosła nas w dół kilka godzin. Łódź dogonił mrok i tylko światło gwiazd udawało chłód. Noc pozostała lepka i upalna. Z brzegu do obozu w głębi lasu wiodła bagnista ścieżka przez zarośla. Nie więcej niż paręset metrów, ale w ciemności, ze sprzętem, którego nie wolno upuścić, zapadaliśmy się w błoto po uda. Kiedy utknąłem pierwszy raz, zostawiłem w gęstej mazi buty i dalej brnąłem boso, w pijawki i węże. Powietrze skraplało się na skórze i spływało w noc ciemnymi strugami potu.
Pamiętam obóz Wuja Tana: pięć drewnianych platform na drągach, z dachami, u których wisiały moskitiery. Na Borneo każda chata w puszczy jest zbudowana na palach. Powodzie przychodzą regularnie, jak zmierzch. Jeszcze stół z widokiem na leśne jezioro, kuchnia nad paleniskiem i łazienka: osłonięty matą kącik z kadzią pełną wody z rzeki. Tam spotykało się czasem zabłąkane orangutany. Wuj Tan na stałe utrzymywał w obozie trzech ludzi. Przyrządzali malajskie potrawy, strzegli lekarstw i gotowali wodę, ale głównie od świtu po zmrok śpiewali z gitarą europejskie przeboje.
Las borneański na dziesięciu akrach kryje w sobie więcej gatunków roślin i zwierząt niż cały obszar Ameryki Północnej. Bogactwo fauny jest tak nieprzebrane, że część z tysięcy gatunków owadów występujących tylko na Borneo nigdy nie została nazwana.
Każdego roku tysiące akrów starej dżungli znika. Pozornie nic się nie zmienia. Wędrując przez Borneo człowiek odnosi wrażenie, że pokrywająca wyspę dżungla jest bezkresna i wieczna. W pogodny dzień wzrok sięga daleko. Intensywna zieleń przenika akwarelową plamą w barwę nieba. Nie powstają fabryki, lecz kolejny las – plantacje palmy oleistej. Zieleń wypiera zieleń. Tylko przedwieczne drzewa, cenniejsze niż ropa, wędrują do japońskich tartaków. Tylko zwierzęta i kwiaty, puszyste stonogi ogromne jak ogórki, gotyckie iguany, maleńkie piękne wyraki jak pluszowe maskotki o oczach na pół głowy – chciałbym powiedzieć: odchodzą w świat pamięci. Ale przecież zdarza się, że nawet nie zdążyły otrzymać imienia.
Wuja Tana można było odnaleźć w głębi Borneo. Można też, co pewnie łatwiejsze, do dziś szukać dobrego Chińczyka w ludziach, którzy kiedykolwiek się z nim zetknęli. Wszyscy oni noszą w sobie wdzięczność i przyjaźń dla niezwykłego przewodnika. Nie wiedząc, ile to dla mnie znaczy, Tan wspomniał parę dziennikarzy. Odwiedzili jego dom kilka lat wcześniej, prosząc o pomoc i rady. Tan pokazał im Borneo jak umiał, a oni w podziękowaniu przysłali mu potem swoją książkę, którą Tan przyniósł mi z dumą. Piękne wydawnictwo z żółtym znakiem „National Geographic”. Na stronie tytułowej wpisane serdeczne słowa, że dziękują, a Tan był dla nich wszystkim i bez niego nie daliby rady.
Jeszcze podpis: Christine & Frans.
W lupanarach Bangkoku. Tajlandia, lipiec 1996
Bangkok, lipiec 1996
Bangkok, 28 lipca 1996
6.
W dziś już bezimiennym mieście północnej Tajlandii musiałem wyglądać na zagubionego. Chłopak, może osiemnastoletni, zatrzymał motor obok mnie i spojrzał wyczekująco.
– Train station? – spytałem.
Niedbale wskazał ręką kierunek. Podziękowałem i poszedłem w tamtą stronę, w gąszcz wąskich uliczek, w woń smażonych warzyw, w duchotę tropikalnego popołudnia. Kilka minut później usłyszałem silnik motocykla.
To był znów on. Ruchem głowy poprosił, bym usiadł za nim. Podwiózł mnie pod same drzwi stacji. Uśmiechnął się, skinął ręką na pożegnanie i odjechał.
To nie jest klasyczna anegdota, ktoś powie przytomnie i wzruszy ramionami. Ale mnie interesuje ta jedna minuta, której potrzeba, by porzucić swoje zajęcie, cofnąć się, ruszyć na poszukiwanie zupełnie obcego człowieka i pomóc mu odnaleźć drogę. Ciekawi mnie i uszczęśliwia ten moment refleksji, cenniejszy niż instynkt niesienia pomocy, który każe działać natychmiast.
W tamtej podróży miałem ze sobą zbiór opowiadań Woody’ego Allena. Gdy pociąg niósł mnie dalej w nieznane, w wilgotną, duszną bujność, czytałem jedno z nich i wspominałem dobroć młodego motocyklisty. Opowiadanie nosiło tytuł Niesłychanie płytki człowiek. To historia umierającego w szpitalu mężczyzny. Najbliższy kumpel, towarzysz karcianych wieczorów, unika odwiedzin. Miga się, kluczy, wymawia. Szpital przeraża go i nuży, nie potrafi też – bo to najtrudniejsze – znaleźć właściwych słów, by w rozmowach z przyjacielem ofiarować pocieszenie; nazwać i oswoić, co nieuchronne. Jak dobrze miałem już wkrótce poznać to uczucie.
Gdy sumienie bohatera uwiera go już jak ość w krtani, z obowiązku raczej niż porywu serca odwiedza wreszcie chorego przyjaciela i zakochuje się w jego pielęgniarce. Od tego dnia zaczyna przychodzić codziennie. By zrobić wrażenie na dziewczynie, spędza przy łóżku umierającego długie godziny. Przynosi prezenty, pociesza, trzyma za rękę. Przyjaciel odchodzi ze świata szczęśliwy, w przeświadczeniu, że był kochany, potrzebny, cenny. Zauroczenie pielęgniarką z czasem mija, rozstają się w przyjaźni, nie historia ich namiętności zresztą stanowi sedno sprawy. Zostajemy z pytaniem: jeśli się kogoś uszczęśliwi nieszczerze, ale obdarowany nie wie o tym, jaka jest wartość moralna takiego czynu?
Jak w każdej sytuacji, tak i tu warto sięgnąć po Szekspira:
(…) wcale nie zaszkodzi
Gdy nie kochając powiesz: Kocham, miły,
Konającemu, kiedy śmierć nadchodzi,
(…)
Miraże tropikalnego miasta bez imienia nikły w rozedrganym od upału powietrzu. Znad odległych wzgórz Birmy szły deszczowe chmury i pierwsze ciemne krople zostawiały na szybach ślimacze smugi.
Pola ryżowe północnego Wietnamu, 28 kwietnia 2010
7.
Lato 1996. Autobusem w głąb Delty Mekongu. Jest wcześnie rano i skrzypią koguty. W zieleni ryżowych pól jak czarne bociany stoją wędkarze. Ich wędziska dłubią ostrożnie w gęstej trawie. Trójkąty kapeluszy dziobią deszczowe niebo. Deszcz zszywa szczelnym ściegiem szary przestwór z błotnistym polem w jedno płótno. Złotołuskie ryby żyją tu w źdźbłach trawy. Chwila jeszcze, a uniosą się w powietrze, zamieszkają w deszczu. Mijamy mężczyznę na rowerze z naręczem wielobarwnych balonów. I on także wkrótce wzleci ku niebu.
Malcy na wrotkach przywiązanych do nagich stóp rozcinają kałuże. Na nieruchomej karuzeli mokną osowiałe dziewczynki. Ktoś przy drodze metodycznie tłucze młotem puszki w plastry, cienkie jak liście. Źli chłopcy z nudy kopią chude psy i choć mijamy je w pędzie, to przysiągłbym, że czuję stęchłą woń mokrej sierści. Mokną też chaty kryte słomą, jak w moim dalekim kraju. Krople deszczu kołyszą się na koniuszkach zeschłych trzcin strzechy – wypowiedz to zdanie, cudzoziemcze – uśmiecham się do mojego towarzysza podróży Arona, ale nic nie mówię.
Kalekie, nieruchawe chmury wloką się po ulicach miasta. Dzieci więdną na cokole pomnika, na którym ktoś do niedawna wskazywał jasną przyszłość dziś już utrąconą ręką. Wzdłuż ścian odartych z tynku, jeden obok drugiego, stoją zadaszone ceratą stragany fryzjerów. Mężczyźni grzebią klientom w uszach długimi drutami.
Na asfalcie szosy chwieje się zardzewiały amerykański hełm wypełniony deszczówką. Stary człowiek zanurza w niej części motoroweru. Cierpliwie naprawia leciwą maszynę. Żuje orzechy zmieszane z tytoniem. Zęby od tego stają się czarne. Gdy go mijamy, autobus zwalnia na zakręcie i spotykają się nasze spojrzenia. Starzec spluwa strugą brunatnej cieczy, odsłania w uśmiechu ciemną jamę i podnosi rękę w geście powitania, które w tej samej chwili staje się pożegnaniem.
Przeminęło.
8.
Z Konfucjusza:
Czerwone kwiaty wiśni
zamykają obrzeża kielichów.
Jakże mógłbym cię nie wspominać
z oddali, ach, w ojczystym kraju?
Mistrz rzekł: „To nie jest jeszcze odległe wspomnienie.
Co mogłaby z nim zrobić dal?”.
Dal. Drogie mi słowo. Myślę, że cokolwiek w życiu uczyniłem, było mniej lub bardziej nieudaną próbą zatrzymania chwili, rysów twarzy, brzmienia głosu, detali zachodu słońca. Innymi słowy, ktoś powie, żyję przeszłością. Wielu jest ludzi, którzy nie tylko tego nie zrozumieją, ale taką postawę mają w otwartej pogardzie. Filozof Krzysztof Pomian powiedział kiedyś, że człowiek powinien za wszelką cenę unikać bycia piewcą rzeczy minionych. Nie wolno nam chodzić z głową zwróconą w tył. Jego zdaniem takie zamknięcie się w przeszłości to byłaby właśnie prawdziwa starość.
Przeczytałem wywiad z wiecznie młodym i szalenie mi bliskim Markiem Kondratem. Tytuł rozmowy zapożyczony z Mrożka brzmiał: Życie to najbliższe pięć minut. Myśl buddyjska, choć bohaterowie tych wspomnień uznaliby zapewne, że w istocie warta naszej uwagi jest jedynie chwila, w której żyjemy. Nie najbliższe minuty nawet, a jedynie ulotna współczesność. Życie bowiem jest serią nieskończenie małych teraźniejszości. Rozumiem i szanuję tę wygodną dla ludzkiej psychiki metodę postrzegania czasu. Chroni nas przed niepotrzebnym martwieniem się o przyszłość i równie zbędnym rozpamiętywaniem błędów przeszłości. Najwyraźniej nie chcę jednak ułatwiać sobie zadania. Świadomy jałowości tych prób, każdym swoim słowem i kadrem z czułością zaświadczam: to było.
Nie ma we mnie zgody na utratę. Na nieistnienie. Choć mawiał Marek Aureliusz – upieram się, że w istocie jeden z pierwszych europejskich buddystów: nie ma utraty, jest zmiana. Niewykluczone, że wybrałem ścieżkę niewłaściwą, bo pisany był mi los archeologa. Życie poświęcone przeszłości. A jednocześnie troska, uwaga, by otaczać się jedynie pięknymi przedmiotami. Mieć w bibliotece najznakomitsze książki. Z myślą, że przy odrobinie szczęścia i ja sam stanę się obiektem zainteresowania archeologów odległych epok i dobrze byłoby, aby znaleźli przedmioty warte ich starania, gdy za millennia odkopią ruiny domu na farmie.
Minęło dwadzieścia pięć lat od moich pierwszych podróży na Wschód i długo nie wracałem do tych fotografii, nie przywoływałem z zapuszczonego ogrodu pamięci ani jednego istnienia, nie wołałem po imieniu minionych ludzi. Aż przyszedł czas wielkiego umierania, czas pandemii. Jak niewiele mogę dziś zrobić, by powstrzymać to wszechobecne znikanie. Raz jeszcze próbuję wydobyć z mroku postacie utrwalone tym razem nie na przedwiecznych pocztówkach, jak w Dali, lecz we własnej pamięci. To często wielki wysiłek.
Każdej nocy zasypiam z nadzieją, że sny przyniosą wspomnienia, które zapodziały się gdzieś po drodze. Utknęły, skorodowały. Unieruchomione rdzą czasu, ani myślą drgnąć na jawie i potrzebują podświadomości, by wydostać się na światło. Takie zjawisko nosi nazwę hipermnezji. Zwolennicy tej teorii są pewni, że cokolwiek zdarza się nam w życiu – więcej: każda myśl, doznanie, emocja – nigdy nie opuszcza naszej pamięci. Zostawia ślad niemożliwy do usunięcia. W Księdze zapominania Douwe Draaisma przypomina postać lekarza, a przy okazji, co niezwykle znamienne, pioniera fotografii nazwiskiem John William Draper. Już w połowie dziewiętnastego stulecia dowodził on, że w komórkach ganglionowych, które zbierają bodźce z innych komórek, zmagazynowany jest kompletny i trwały ślad naszych doświadczeń. Postrzegał pamięć jako cichą galerię, na której ścianach widnieją cienie wszystkiego, co uczyniliśmy.
Móc swobodnie przechodzić z jednego pomieszczenia tej galerii do drugiego. Jak w Luwrze pozbawionym turystów i otwartym całą dobę jedynie dla nas. Niespiesznie doświadczać zgromadzonych tam chwil i wzruszeń całego naszego życia. Wrócić na puste plaże Unieścia, trzyletnim, w pierwsze rodzinne wakacje. Stanąć raz jeszcze w oknie swego pokoju, dwudziestoletnim, w tamto lipcowe popołudnie. Odtworzyć dni narodzin moich synów. Ostrożnie omijać rafy egzaminów maturalnych. Przeżyć raz jeszcze pierwsze lądowanie w Nowym Jorku i jechać pierwszy raz nocą z lotniska wprost w oświetlony Manhattan. Tysiące innych doznań o wielkiej sile.
Pamiętam te chwile, ale jakże niedokładnie, jak niechlujnie. W galerii pamięci absolutnej można byłoby je odtworzyć w skupieniu, sekundę po sekundzie, nawet spowolnić, by przyjrzeć się uważniej. Ale jednego zrobić nie moglibyśmy: zmienić wypowiedzianych słów, podjętych wtedy decyzji. Czy to jednak nie byłaby udręka? – rozważam bez lęku, bo moje nieposłuszne sny i tak chodzą własnymi, niepojętymi ścieżkami.
Myślę z wdzięcznością o zapiskach Artura Rubinsteina. Wracam do nich przynajmniej raz w roku. Czytam w całości lub we fragmentach. Na chwilę zanurzam się w świat, za którym instynktownie tęsknię, choć przecież go nie znałem. Przede wszystkim jednak zdumiewa tytaniczna siła pamięci mistrza, który po blisko wieku odtwarza dokładnie każde menu, krój fraka, markę cygara, każde wypowiedziane w towarzyskiej pogawędce słowo i co najważniejsze: detale urody każdej spotkanej kobiety, a tych mu w życiu nie brakowało. Taka pamięć to przywilej genialnego pianisty. Kto, mając lat dziewięćdziesiąt, jak wielki pan Artur, potrafi bez nut zagrać dwugodzinny recital fortepianowy złożony z najtrudniejszych dzieł dawnych mistrzów, pamięta i daleką woń perfum hrabianki X, dawno już minionej. Ja każdego dnia tej bezlitosnej zimy wstaję o wschodzie słońca i zmuszam pamięć do pracy cyrkowego siłacza. A ona sączy mi z dali tak niewiele, po kropli zaledwie, po dwie.
Zygmunt Bauman pisał w Retrotopii: Ulgę przynosi powrót z nieprzyjaznego świata współczesności do znanego, wygodnego i przytulnego świata pamięci, który, choć czasem się zachwieje, jest nam pocieszeniem.
W Roku myśliwego Miłosz cytuje Singera z powieści Szosza: Gdzie podziały się te wszystkie lata? Musi być jakieś miejsce, gdzie wszystko jest zachowane, zapisane aż do najdrobniejszego szczegółu. Powiedzmy, że mucha wpadła w sieci pająka i pająk ją wyssał. Jest to fakt wszechświata i taki fakt nie może być zapomniany. Gdyby taki fakt został zapomniany, powstałaby skaza na świecie.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki