Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
181 krótkich form z pogranicza felietonu. O muzyce, literaturze, filmie, podróży, fotografii. O życiu. Zabawne i serio. Z nutą nostalgii a zarazem ciekawości świata, który przed nami. Marcin Kydryński publikował swoje teksty w internecie przez trzy i pół roku, nim zachęcony przez czytelników zdecydował się na wydanie obszernego ich wyboru w formie książki.
„Cieszę się nadzieją, że niniejsze miniatury układają się w samodzielną opowieść, spójny świato-ogląd, kompletny autoportret”.
Autor tak rzecz tłumaczy: „U progu wiosny 2021 roku ułożyłem pierwsze zaproszenie do wspólnego słuchania muzyki. A po nim kolejne. Trwało chwilę, nim pojąłem, że piszę z większą precyzją, niż mówię. Zwłaszcza gdy ogranicza mnie liczba słów. Z czasem polubiłem tę szkołę dyscypliny. Rozpoznałem w niej wyzwanie: w epoce nadmiaru, wielosłowia, przegadania – w kilku zaledwie akapitach powiedzieć to, co dla mnie ważne. Powściągliwie, bo każdy znak się liczy. Jak w sonecie”.
Powstały teksty, na które, w miarę upływu czasu, słuchacze Siesty w Radiu Nowy Świat czekali z większą niecierpliwością niż na samą audycję.
Po reportażach Bieli, esejach Dali, prozach poetyckich O Wschodzie czy dzienniku Milagro Marcin Kydryński powraca z nową, dynamiczną, ekscytującą formą literacką.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 248
A zatem stało się, jak w piosence: zdrada i kłamstwo, i grzech. I jeśli jakakolwiek miłość może to pięknie wytłumaczyć, to jedynie miłość własna.
Tak, okłamałem, zdradziłem. I Państwa, i siebie.
Czy nie obiecywałem w ostatnim rozdziale Dali, że nigdy nie wejdę na targowisko próżności fejsbuka, instagrama? Pychą narcyzmu nie zgrzeszę? A tu proszę: trzy lata prężenia się (czy raczej wysmuklania) przed obiektywem i ujawniania przy tym najbardziej intymnych myśli.
Jak to się stało? I kto temu winny?
Kto? Ci, co zawsze, the usual suspects: politycy. I piękne kobiety.
Jedna z nich zamknęła mi usta, druga przywróciła mi głos.
W zawierusze Wielkiej Choroby i Wielkiego Narodowego Podziału, po trzydziestu paru latach odszedłem z radiowej Trójki. W maju. Tak, jak przyszedłem. Do Trójki i na świat. Wszystko zawsze w maju.
Grupą rebeliantów dowodziła Magda Jethon, moja dawna szefowa z Myśliwieckiej 3.5.7. Dostąpiłem zaszczytu współtworzenia nowego radia, Nowego Świata, od pierwszego dnia jego istnienia.
Gdy okrzepliśmy w nowej rzeczywistości, to Magda właśnie wystosowała „polecenie służbowe”: Chcę, żebyś w naszych mediach społecznościowych zapowiadał w niedzielę rano każdą swoją kolejną audycję.
Magdzie się nie odmawia.
U progu wiosny 2021 roku ułożyłem pierwsze zaproszenie do wspólnego słuchania muzyki. A po nim kolejne. Trwało chwilę, nim pojąłem, że piszę z większą precyzją, niż mówię. Zwłaszcza gdy ogranicza mnie liczba słów. Z czasem polubiłem tę szkołę dyscypliny. Rozpoznałem w niej wyzwanie: w epoce nadmiaru, wielosłowia, przegadania – w kilku zaledwie akapitach powiedzieć to, co dla mnie ważne. Powściągliwie, bo każdy znak się liczy. Jak w sonecie.
Mijały tygodnie, miesiące i lata. Państwo polubili Słowo na niedzielę, odrobinę być może podobne do niedzielnych felietonów starca z Rzeczy o mych smutnych dziwkach. A dla mnie ta forma kontaktu stała się zarazem cenna i z tygodnia na tydzień trudniejsza, co lubię.
Dopiero w trzecim roku pisania zbliżyłem się, w swoim mniemaniu, do właściwej formuły. Niewykluczone, że proces dochodzenia do niej kogoś zaciekawi. Inni z politowaniem spojrzą na pojawiające się obsesyjnie wątki i cytaty. Zirytuje ich stały gość, „owad w bursztynie”. I mnie zdumiały jego nieustanne powroty. Najwyraźniej to ważny symbol dla autora.
Ktoś z pewnością dostrzeże w tych tekstach zwierciadło książek, nad którymi akurat pracowałem: O Wschodzie i Milagro. Po godzinie zamykałem jeden, ten siestowy, a otwierałem drugi, buddyjski czy kubański notes. Stąd echa, trudne do uniknięcia.
Innych jeszcze zajmie kontekst historyczny: korona, izolacja, kwarantanna, wojna, dramat uchodźczy na białoruskiej granicy, Marsz Wolności, wreszcie wielkie i ważne wybory. Choć dbałem, aby uwolnić te teksty od grzechu doraźności, historia wślizgnęła się w nie wiele razy.
Co za czasy.
Docierały do mnie sugestie, by rozproszone zapowiedzi ułożyć w formę książki. Nie traktowałem ich poważnie, aż usłyszałem słowa zachęty od wielkiego mistrza literatury faktu.
Ośmielony, zdecydowałem się, po blisko dwustu tygodniach, w trzydziestą piątą rocznicę naszego pierwszego spotkania w bezpowrotnie minionej Trójce, zebrać większość tych felietonów, nadać im – by ułatwić Czytelnikom orientację – tytuły i wysłać je w świat.
Przez chwilę sądziłem, że to za mało i muszę wesprzeć me kruche drobiazgi innymi muzycznymi pismami, które publikowałem przez lata. Dziś, kiedy po raz pierwszy przeczytałem wszystkie dawne posty, cieszę się nadzieją, że niniejsze miniatury układają się jednak w samodzielną opowieść, spójny świato-ogląd, kompletny autoportret.
Dziękuję za Państwa życzliwość, cierpliwość, uwagę i czułość dla siestowej muzyki, która stała się ostatnio zagrożonym gatunkiem.
Chciałbym usłyszeć się z Wami za kolejnych trzydzieści parę lat. Nie gaśnie we mnie ciekawość, co się wydarzy: w nas, w muzyce, na świecie. Ale zanika wiara, że będą to zmiany na lepsze. Niech zatem tych sto kilkadziesiąt tekstów da świadectwo, że gdzieś, kiedyś, przez chwilę, parę osób zajmowało się sprawami ducha.
Najserdeczniej, Marcin Chez L’habitant Boueden, Fez, maj 2024
21.3.21
Moi drodzy,
otwierają, zamykają; dają nadzieję, by zaraz ją odebrać; wieści trudne do udźwignięcia rozsiewają, wizje apokaliptyczne roztaczają – i tak nam rok minął. Można oczywiście z rozpaczy uciec w używki i rozpasanie. To zawsze jakieś wyjście, ale go nie rekomenduję. W zamian namawiam na zgoła buddyjski spokój.
Na marginesie: uczy Budda, że kto pije alkohol i zmusza do picia innych, ten odradza się pięćset razy bez rąk. A i w kwestii powabów niewieścich należy pamiętać, że nawet pustelnik Kume utracił swoją niezwykłą moc po tym, jak ujrzał biel łydki dziewczyny zajętej praniem.
Spieszę tedy z krzepiącą refleksją z przedwiecznej palijskiej księgi Dhammapada, zmieniając w niej, dla większej aktualności, ledwie jedno słowo:
Trudno jest narodzić się w postaci ludzkiej. Trudne jest życie śmiertelników. Trudno uzyskać możliwość słuchania dobrej muzyki.
Skoro już nam się udało narodzić w postaci ludzkiej, a ponadto nadchodzi Pora siesty, posłuchajmy dziś wspólnie muzyki tyleż szczęśliwej, co zachęcającej do medytacji. Obok plażowych pląsów czeka nas zatem bukiet pieśni buddyjskich. Zaprawdę, sprowadzą na nas niezbędny spokój.
Na koniec muszę podzielić się z Państwem przestrogą, jakiej udzielił mi ostatnio miły sercu pan Kenko, mnich zen z klasztoru w Kioto. Ocaliła mnie przed niechybną katastrofą.
Nie powinno się wdychać nosem proszku z rogów jelenia. Podobno są w nim jakieś małe owady, które mogą pożreć mózg.
Proszę zatem uważać na siebie, dbać o zdrowie i zaglądać, nie tylko w niedzielę, do Radia Nowy Świat.
28.3.21
Przypomina się historyjka z moim ulubionym bohaterem literackim, Garfieldem. Jak Państwo wiedzą, jest to kot nieżyczliwy wobec pająków. Pogodne stworzenie spaceruje tedy o poranku ze swym kolegą w pełnym zachwytu uniesieniu: czuję, że to będzie mój szczęśliwy dzień… – mówi. W tym momencie kot tłucze je gazetą i rozgniata na stole. Resztką sił pająk dyszy w stronę przyjaciela: Ah, but the day is still young! To dopiero początek dnia, jeszcze będzie przepięknie. Na co kolega: Wieczny optymista!
Miesiąc temu szeptałem Państwu konfidencjonalnie: „Już zaraz marzec”. Cóż, powiedzieć, że marzec nie spełnił pokładanych w nim nadziei, może tylko człowiek wysokiej kultury. Pozostali sklną go plugawemi słowy. Ostatnia marcowa Pora siesty przed nami, kwiecień za rogiem i – oczywiście, że będzie wspaniały!
Nasza umowa wciąż obowiązuje. Dwadzieścia lat temu ustaliliśmy, że choćby nie wiem co, w niedzielne popołudnie odwracamy się od wszelkiego zła tego świata. Nurzamy w muzyce szczęśliwej. To ważny element higieny duszy.
Znajdźmy sobie jakiś powód do radości. Ja na przykład świętuję właśnie urodziny Bena Webstera, najczulszego z tenorzystów. Wyjąłem sax, przepłoszyłem sąsiadów i pomyślałem o dawnym mistrzu: jak to w ogóle możliwe, by z tych paru kilo zimnego żelaza wytopić tyle ciepła, takie dobro? Sięgnąłem natychmiast po stosowne stare płyty. Kilka zachwycających Listów z ulicy Łagodnej będę miał zatem dla Państwa w nadchodzącej audycji.
Proszę zajrzeć, pamiętając o przestawionym zegarze. A do tego czasu proszę martwić się tylko tyle, ile trzeba. Nie więcej.
4.4.21
Pamiętają Państwo, jak bohater wiersza Jurandota Sak sprawił sobie kosztowne palto? Krawiec, pan Szpak, nie zostawił złudzeń: tak powabną odzież z pewnością ukradną. Pan patrzy w bok – pan nie ma sak! Nieszczęsny narrator – proszę koniecznie przeczytać tę rozkoszną miniaturę – ma właściwie zmarnowane życie, bo wie, że kradzież wyśnionego saka nijak go nie minie. Oddycha z ulgą dopiero, gdy następuje zapowiedziana katastrofa.
Tak i na mnie wreszcie, po trzynastu miesiącach oczekiwania w napięciu, spłynął błogi spokój. Covid. Tak stać się musiało. Jeszcze przez chwilę nie senior, a zatem nieszczepiony, jak to się mawia w języku komentatorów sportowych: „ukląkłem przed wirusem”.
Masz więcej szczęścia niż rozumu! – przekonywano mnie od dzieciństwa. Nigdy nie kwestionowałem prawdziwości rzeczonej diagnozy. W istocie także tym razem skończyło się tylko niefortunnie. Nie mam siły podnieść kieliszka z winem. A jeśli nadludzkim wysiłkiem już go wychylę – nie pachnie i nie smakuje.
Wspominam o tym nie dla martyrologicznej chwały, a ku pokrzepieniu serc. Jakkolwiek nie wolno nawet przez mgnienie lekceważyć przeciwnika, to – by pozostać przy sportowych metaforach – wciąż mamy większe szanse niż Gołota w starciu z Lewisem w ’97.
Dla gentlemana, jak pamiętamy, nawet własna śmierć nie może być żadną wymówką. Tym bardziej lekka niedyspozycja. Z serca zatem zapraszam na wielkanocną Porę siesty. Jako że święto nawiązuje do wydarzeń bądź co bądź dawnych, tak i my spędzimy te dwie godziny, błogo brodząc w przeszłości.
Proszę w żadnym wypadku nie wstawać od przekąsek. Niech sobie muzyka mile szemrze w tle. Tylko gdy wuj, ten o poglądach przesadnie prawych, zacznie czynić przy stole kąśliwe uwagi, wtedy można – a nawet trzeba – pozwolić muzyce zabrzmieć pełnym głosem.
Dobrych Świąt, pomimo wszystko.
11.4.21
Jak Was życie traktuje? Czy też doszli Państwo do punktu, w którym sama świadomość istnienia w zupełności wystarcza do szczęścia? Przywrócił nam wirus właściwe proporcje rzeczy. Jeszcze tak niedawno chcieliśmy wciąż więcej i więcej, przedmiotów, doświadczeń, podróży. A tu proszę, okazuje się, że wystarczy być.
I tkwić.
Poznawanie świata, mawiał Sándor Márai, jest owszem, interesujące, pożyteczne, niepokojące lub pouczające. Ale bez przesady. To bowiem poznanie nas samych jest najdłuższą podróżą, najbardziej poruszającym odkryciem, najbardziej kształcącym spotkaniem.
I co, poczuli się Państwo jak, nie przymierzając, Kolumb z Magellanem? No chyba!
Co powiedziawszy, muszę wyznać, że jednak trochę żal. Podróży po świecie zwłaszcza, bo swoje wnętrze przewędrowałem przez ten rok jak więzień ciasną celę. Skurcz zazdrości muska przeponę, gdy widzę, jak celebryci „wypoczywają”, a tu człowiek trzynasty miesiąc tkwi w mizerii, miast się wiercić po świecie; patrzy w ścianę i na kwietniowy śnieg.
Kto mądry, jak Andrzej Stasiuk, ten zawczasu wiedział, że jednym z głównych celów każdej podróży jest wypełnianie pamięci, by mieć na później. Kto jednak wspomnienia roztrwonił lub ich wcześniej z lenistwa nie nabył, temu przyjdzie z pomocą Siesta o stosownej Porze.
Powędrujemy. Na Karaiby i do Afryki. Zajrzymy do Brazylii. Niespiesznie, na drugim biegu, niech nas wszyscy widzą, przy muzyce country przejedziemy się przez bezkres pól kukurydzy. Ale też wreszcie wrócimy do Lizbony. Tej sprzed Wielkiego Zadeptania.
Wspominam mojego serdecznego druha Wilfredo, jak brząka cichutko na Largo das Portas do Sol, z Alfamą u stóp, zanim zakotwiczyły tam zespoły z nagłośnieniem, którego nie powstydziłoby się U2. Taką intymną Lizbonę przypomnę Państwu w najbliższą niedzielę.
18.5.21
Polecenie służbowe, bym co tydzień na FB wabił niewinnych słuchaczy i motał ich następnie w sieć siestowej muzyki, szczególny nacisk kładło na zdjęcie autora. Miały to być wciąż nowe podobizny, co niepokojąco zbliżałoby nas do obrazów Romana Opałki: katalogowało kolejne zmarszczki, zmuszało do konfrontacji z nieuchronnością przemijania. Ten pomysł wydał mi się niestosowny. Owszem, jak Państwo może zauważyli, próbowałem. Poprosiłem młodą, zdolną fotografkę, by mnie sportretowała, i dodałem nieśmiało:
– Gdyby ci się udało tak mnie ująć, bym wciąż robił wrażenie na dziewczętach…
Na co odparła życzliwie:
– Może rozważ przeszczep twarzy?
Rozważając, podrzucam tymczasem fotografię sprzed ćwierć wieku, kiedy jeszcze tak radykalne wyjście nie wydawało się konieczne. A i wówczas, chętniej niż własną, przedstawiałem na przykład złożoną urodę Indii. Wracam dziś do nich, bo od wspomnienia oszałamiającego, ale i trudnego piękna tego kraju zacznę najbliższe nasze spotkanie.
Dla jednych Indie są doświadczeniem, które skraca życie. Innym nadają lub przywracają sens istnienia. Sporo myślę ostatnio o Indiach. Zanim podzielę się z Państwem efektem tych refleksji, namawiam choć na kwadrans podróży.
Indie w kwadrans! Tego nie wymyśliłoby najbardziej nawet oszczędne biuro podróży. Takie rzeczy tylko w Porze siesty.
A dla najwierniejszych przyjaciół, w części drugiej: banjo.
23.4.21
Miałem dostojnie milczeć aż do niedzieli, ale dziś Dzień Książki!
To, przypomnę, taki prototyp Netflixa, gdzie trzeba było długo wpatrywać się w znaki na papierze i gimnastykować wyobraźnię, by cokolwiek zobaczyć.
Staroświecczyzna moja nie tylko tym się objawia, że lubię na przykład otworzyć kobiecie drzwi czy bywam dyskretny, ale również tym, że kompulsywnie czytam. Przyzwyczajenie z dzieciństwa.
Na stoliku ledwie kilka tytułów z tego tygodnia, w większości niezbędnych do pracy, choć, jak niektórzy pamiętają, średniowieczny Kenko celuje też w bezcennych życiowych radach:
Nawet szlachetnie urodzonym, nie wspominając już o prostych ludziach, odradzałbym posiadanie dzieci. Marek Aureliusz w dwóch słowach potrafi wskazać nam drogę ku przyszłości szczęśliwej: Uprość siebie!
Krótko mówiąc, książki są dla mnie tyleż czysto zmysłową rozkoszą, co drogowskazami. Nie znaczy to, że – pogmatwany ojciec dwóch synów – zawsze podążam wskazywaną ścieżką, ale lubię posłuchać mądrych ludzi.
Przeczytałem niedawno serię rozmów z pisarzami, autorki o przemiłym nazwisku Rybka, gdzie każdy z indagowanych zajmująco opowiadał o swojej bibliotece i znaczeniu książek w jego/jej życiu. Wielkodusznie nie padało pytanie o „tę jedną jedyną”, ale ja chętnie je dziś postawię.
Czy istnieje w Państwa życiu książka, która Was odmieniła? Uczyniła lepszymi? Pismo Święte, oczywiście, ale coś jeszcze?
BTW. Gdy Gandhi po wojnie przyjechał do Europy, pytano go chytrze: A co pan sądzi o chrześcijaństwie?
– Bardzo piękna religia – odpowiadał, stojąc wśród ruin. – Powinniście z niej częściej korzystać.
Czego i nam wszystkim życzę, wraz z nadzieją na ciepły weekend. Myślę, że w okolicach czerwca się uda.
25.4.21
Że z ogniem i mieczem na sielskie podwórko kolegi się pchać – nieładnie, rzecz oczywista. A charakter dzisiejszego fachowego spotkania z Tomaszem Raczkiem o 13:00 przewidzieć nietrudno. Co zrobić jednak, skoro gorączka trawi jaźń i tarmosi zdrowym rozsądkiem, który mówi: Już ty się lepiej w Oscary nie mieszaj.
A wmieszam się. I to nawet nie jako rycerski obrońca kina, lecz kibol.
W dodatku kibol plugawy, który nie tyle życie gotów oddać za zwycięstwo ukochanej drużyny, co głównie złorzeczy konkurencji, zaklinając: „Skuś baba na dziada”, czy jakimi tam słowy kibole lubią sobie ujadać.
Choć każdej niedzieli stawiam przed sobą karteczkę z napisem: „spokój”, to dziś denerwują mnie te Oscary nieznośnie, od lat przekształcając się ze święta kina w orgię politycznej poprawności. Mam tedy pod ręką laleczki w kształcie niemerytorycznie, w moim pojęciu, hołubionych twórców i od rana wbijam w nie szpilki.
A i miecz sudański ostrzę, gdyby to nie Wolski przyjął honory za oszałamiającą fotografię w filmie z Hanksem.
Co w tak napiętej sytuacji łagodzi, także moje, obyczaje?
A gdzie tam, muzyka! Od razu przypominam sobie lata, kiedy do świtu obrywałem skórki przy paznokciach, kibicując Stingowi, jak, nie przymierzając, Pilch Cracovii. Sting oczywiście (podobnie jak ukochana jedenastka autora Wielu demonów) zawsze przegrywał, bo głuchy tłum akademików służalczo padał przed swym Złotym Cielcem, Dylanem na przykład. Nerwy zatem, wieczne nerwy.
Spróbuję je dziś ukoić, oddając cesarzowi, co cesarskie, przypomnę więc w Stingowym Tryptyku jego wielkie moralne zwycięstwa. Ponadto, żebyśmy o nominowane w tym roku piosenki do uszu sobie nie skakali, nie krzyżowali mieczy, to wrócę do laureatek minionych, którym czas już czoło wypogodził i wygładził brwi.
A że Ma Rainey jest koniunkturalnym gniotem, agitką i nudziarstwem na miarę kompletu dzieł Lenina, a w dodatku Branfordowi pograć nie dali, to inna rzecz. WRRRR…
2.5.21
Pamiętają Państwo piosenkę, gdzie pojawiały się słowa:
Świat nie jest taki zły, niech no tylko zakwitną jabłonie?
A potem:
To i milion z nieba kapnie, i dziewczyna kocha łatwiej…
Zakwitły więc jabłonie, a także inne cuda – i mój świat od razu wygląda prawie jak w piosence!
Nie milion wprawdzie, ale i tak znaczna kwota, nie z nieba, tylko z konta, i nie kapnął, a zniknął. Co w końcu zdarza się każdemu po półtorarocznym bezrobociu. Dziewczyny w istocie łatwiej kochają, ale jedynie piłkarzy. Nijak nie nabrały wiosennej czułości do siwiejących radiowców. Czasy, kiedy Clint Eastwood w roli jazzowego (!) DJ-a w Zagraj dla mnie Misty kosił łan serc niewieścich, zdają się bezpowrotnie utracone. Choć niewykluczone, że jednak wtedy nie o jazz szło, a o czar Clintowy.
Co wyjęczawszy, muszę przyznać, że te jabłonie to jednak okoliczność łagodząca ból pandemicznego istnienia. I w sumie mądrze prawił Ota Pavel, że chciałby mieć w życiu tylko tyle pieniędzy, by widzieć zawsze świeże kwiaty na stole.
Na szczęśliwą, pierwszą majową (nie: „pierwszomajową” wszakże) Porę siesty zapraszam.
Najserdeczniej, Marcin
9.5.21
Ani się obejrzeliśmy w tych strugach lodowatego deszczu, a tu już 9 maja: Dzień Zwycięstwa.
Z szacunkiem dla wydarzeń sprzed lat, a także z nadzieją, że może to być wreszcie dzień zwycięstwa nad niekończącą się w tym roku zimą, proponuję jednakże w dzisiejszym Słowie na niedzielę inne pojęcie zwycięstwa przywołać i nad nim się namyśleć: dżihad.
Jeśli ktoś z Państwa posiwiał na te słowa ze zgrozy, to jedynie dowód, że zawłaszczanie symboli nie jest jedynie specjalnością fundamentalistów znad Wisły. W dawnych społecznościach Beduinów, a nawet u zarania islamu, to pojęcie, z arabskiego جهاد, – „zmaganie”, znaczyło dbałość o dobre życie. Doskonalenie się, pracę nad sobą, przezwyciężanie słabości.
Innymi słowy, nawołując do dżihadu, namawiam jedynie, byśmy każdego dnia próbowali odnosić drobne zwycięstwa w sprawach, na które mamy wpływ. Dbać o siebie i bliskich, czytać mądre książki, bo one potrafią uczynić nas lepszymi, czy nie śmiecić w lesie.
Ja na przykład w minionych dziesięciu dniach piłem wino jedynie w cztery wieczory. Dżihad pełną, czy też – suchą, gębą!
Z fotografii patrzy na nas dziewczyna, którą spotkałem na Saharze latem roku 2000. Nie zna życia, kto w lipcu piasków Sudanu nie przemierzał. Patrzę w tę piękną twarz, zastanawiam się, czy los był dla niej łaskawy. Tyle naszego spotkania: raz jeden od początku aż do końca czasu.
Myślę, że w bezkresie pustynnej nicości rację mieli suficcy poeci, kiedy szukając kontaktu z Absolutem, a spotkawszy na swej drodze taką jak ta dziewczynę, pisali:
Łuk twoich brwi to dla mnie jedyny kierunek modlitwy.
Do słów sufich dodam jeszcze w to majowe popołudnie wiecznie aktualne słowa drogiego memu sercu poety z Warszawy:
Dziewczyny, bądźcie dla nas dobre na wiosnę!
Cieszę się nadzieją, że siestowa muzyka także temu służy, byśmy wszyscy, nie tylko w niedzielne dwie godziny, byli dla siebie lepsi odrobinę.
16.5.21
Nie ma, że niedziela, senny obiadek, papucie. Namawiam do myślenia, do filozoficznej przymuszam dysputy. Nie będą z nas drwić przyszłe pokolenia, jak w Sieście Norah Jones przed tygodniem: He’s got muscles in his head, ain’t never been used…
A zatem dylemat na dziś: Bhartrihari, poeta i myśliciel piszący w sanskrycie na przełomie VI i VII wieku, przedstawił (w tłumaczeniu niedościgłego Ireneusza Kani) taki egzystencjalny dylemat, z pozoru nie do rozwiązania:
Rzecz rozważywszy spokojnie i dokładnie, subtelni mędrcy: czy w górskiej żyć lepiej pustelni, czy rozkoszom bioder dziewczęcych się oddać?
Ba.
Gdybym chciał czytać rzecz dosłownie, to zwłaszcza po samotnym tygodniu na farmie, jeno wśród saren i puchatych lisów, skłaniałbym się ku pustelni. No, bo da się? Da się. W istocie spokojniej, a – co najważniejsze – taniej.
Namawiam jednak na podejście metaforyczne. Głęboko w swej mądrości siestowe. I tak bym pytanie przeformułował: „Czy na chmurze sztuki wysokiej się unieść, czy raczej zanurzyć w rozkosze pospolitości?”.
Dwadzieścia już lat w niedzielne popołudnia namawiam, by znaleźć, jak – nie przymierzając – Budda, drogę środka. Bacha spleść z jękami Tuaregów, Mozarta skropić kaskadą dźwięków gitary Van Halena. W ostatnich tygodniach prosto z plaży wchodziliśmy do opery, pospiesznie narzucając fraki na bikini. W epoce „płynnej nowoczesności” nie ma, jak sądzę, niczego złego w czerpaniu garściami dóbr z obu światów. Z parnasu i lupanaru kultury. Miłosza można czytać na zmianę z przygodami Garfielda, co sprawdzam codziennie. U Allena sięgać po Forsę… i Wnętrza. Klucz tkwi w słowie: „zarazem”. Cały pomysł na nasze spotkania od lat na tym właśnie polega.
Ale oto dziś objawia się majowy Dobry Pan: fraki i suknie mogą Państwo zostawić, niech lgną do siebie nieskromnie na sąsiednich wieszakach, gdy nikt nie patrzy. Dres – to, nomen omen, dress code na dzisiaj. Żadnej opery, żadnej tam, psia mać, pokrętnej fugi. Ludowa tedy, przaśna muzyka to propozycja na 32-lecie naszych radiowych spotkań. Fado z tawern, country znad ogniska, bossa z plaży, guajira guantanamera prosto z Guantánamo. Może jedynie szczypta jazzu, „do smaku”, jak sugeruje etykieta niedzielnego obiadu.
I, rzecz jasna, Sinatra (lub jak chcą Japończycy: Si-Na-To-Ra), bo w końcu jakiś zerowy południk w tym chaosie mieć warto.
23.5.21
Dam klasyczny przykład esprit d’escalier. Gdy parę dni temu, podczas spotkania o Dali w lubelskim Teatrze Starym, pani Lutosławska zadała mi bezceremonialne pytanie: jak żyć? – zaniemówiłem. A potem coś plotłem, by zagadać niezręczną ciszę. I dopiero wieczorem w hotelu mnie olśniło: było wspomnieć słowa mnicha Adżity!
Dopóki człowiek żyje, winien żyć szczęśliwie
I pić topione masło, choćby popadł w długi.
Krótkie, zgrabne, przedwieczne. Zamyka dyskusję. Nic dodać, nic ująć. Związek przyczynowo-skutkowy między piciem topionego masła a szczęśliwym życiem – nie do podważenia. Dezynwoltura wobec problemów finansowych – godna naśladowania.
Wracałem w ulewie nową autostradą, słuchałem Jarretta. Czułem wdzięczność. Za nowy asfalt, ale przede wszystkim za pół wieku (pomijam bezrefleksyjne pacholęctwo) świadomego szczęścia. Proszę spojrzeć na tego pogodnego trzylatka: on już wie, że przez następnych pięćdziesiąt lat los będzie mu sprzyjał. W stosownych dawkach, by chłopak nie wbił się w pychę.
Jutro mam urodziny, kolejny dzień wdzięczności za każdą chwilę istnienia. Także za – przynajmniej dla mnie szczęśliwe – dekady wspólnego z Państwem słuchania muzyki. W radiu, potem w drodze i na naszym gdańskim festiwalu.
Jarrett, który zabrzmiał w pierwszej audycji, w maju 1989 roku, jest wciąż jak samo życie: zachwyca mnie każdego dnia od nowa, zdumiewa i pozostaje tajemnicą. Wystąpi i dzisiaj w Porze siesty, bo lojalność jest ważna.
Dwanaście prezentów podaruję sobie w wigilię urodzin, a wierzę, że i Państwu sprawią trochę frajdy. Spośród nieprzeliczonego ich mrowia spróbuję wybrać tuzin, w moim pojęciu, najpiękniejszych piosenek. Żałuję, że nie ja je napisałem, choć próbowałem i do dzisiaj codziennie, leżąc na sofie, brząkam z nadzieją.
Cóż, jakkolwiek w istocie żyję szczęśliwie, to najwyraźniej nie wszystko idzie po mojej myśli.
30.5.21
Swego czasu, w chwili emocjonalnego wzmożenia, młody człowiek odezwał się w te słowa: Czuję, że najszczęśliwszy będę między takimi obcymi, co rozumieć nie będą nawet mojej mowy. Ile nocy zabrały mi marzenia o pustyniach Afryki.
Współodczuwam. Dwadzieścia pięć lat wędrowałem po blisko czterdziestu krajach kontynentu, na co chętnie przedstawię dowody.
I mnie się często wydaje, że choć między Wisłą i Bugiem mówimy w jednym języku, to łatwiej zrozumiałbym się z milczącym mułłą w glinianym meczecie w Bobo-Dioulasso na przykład niż z niejednym moim rodakiem. Co ciekawe i nowe, myślę tu o ludziach z mojego, zdawałoby się, świata wartości. A jednak ostatnio taką znajduję w nich zajadłość, taką pasję w wykluczaniu, taką wyższość w formułowaniu opinii, tak święte w nie swoim imieniu oburzenie i taką – w swoim mniemaniu – bezgrzeszność, że zaiste tęsknię za ciszą pustyni. I za zwierzęcym rozgadaniem puszczy. Byleby żaden obrońca wartości, wszystko jedno już jakich, nad uchem mi nie brzęczał.
Od dwóch tygodni nie słuchaliśmy w Porze siesty muzyki afrykańskiej, a temperatury zgoła listopadowe mamy tej wiosny. Na kontynent o kształcie serca zapraszam tedy w pierwszej godzinie. A w drugiej – dzieci w przededniu ich święta ucieszę, a i w dorosłych sercach, wierzę, tęskną strunę tym samym trącę.
Wreszcie: wielki Clint będzie miał okazję zdmuchnąć dziewięćdziesiąt jeden świeczek. Pojawi się w roli Walta Kowalskiego. Wyjątkowy ten gbur, też z niedoboru innych kandydatur, jest w moim pojęciu najszlachetniejszym Polakiem w dziejach światowego kina. I tak zostanie, dopóki (co mgliście zapowiadał naczelny strażnik polskości) Mel Gibson nie wcieli się w rotmistrza Pileckiego.
PS: Ten młodzieniec z pierwszego akapitu to maturzysta Stefan Żeromski, w 1885 roku. Niestety poprzestał na marzeniach. Niech nam się to nie zdarzy.
13.6.21
Jestem ciekawy drugiego człowieka. Przynajmniej od czasów Terencjusza, a więc z górą dwa tysiąclecia, oswajamy wszystko, „co ludzkie”, w nadziei na ostateczną definicję istoty człowieczeństwa.
Ponieważ przez te lata potencjalnych obiektów badań było sporo, koncentrujemy się na maksymalnych odchyleniach krzywej. Z radością zajrzałem tedy do wnętrza mózgu Alexa Honnolda (dostępne są wyniki jego tomografii), by upewnić się, że sympatyczny młodzieniec ma ów organ zbudowany ciekawiej niż reszta ludzkości. Inaczej seryjni mordercy. Jakkolwiek barwnie prezentują się w filmach, zazwyczaj w głowach mają pustkę i słynna teza o banalności zła przylega do nich szczelnie.
Ale ja dziś o mózgu pianisty. We środę, w filharmonii, w najwyższym skupieniu słuchałem Piotra Anderszewskiego. Grał wybór Preludiów i Fug Bacha z drugiego tomu „świętej księgi”. Czułem, że ten z górą godzinny wywód o niebywałej gęstości rozwiązuje ostatecznie problem podwojenia sześcianu i jeszcze kilka innych, ale oczywiście zgubiłem myśl Mistrza w trzeciej minucie i przyszło mi dalej z pokorą, w przyklęku na jedno kolano, obcować z Tajemnicą.
Zajrzeć w głowę pianisty wielkiego formatu, kiedy gra Barok, to jak wstąpić w progi bezkresnej biblioteki o starannie skompletowanym księgozbiorze. Ma się wrażenie, że oto jest nam dane doskonałe streszczenie wszystkiego, co kiedykolwiek zostało pomyślane. Fascynujące i przerażające zarazem.
Wierzę, że można Wielkiego Pianistę uznać za zwierciadło Absolutu i zupełnie na serio modlić się do niego (lub do niej – w przypadku Chatii Buniatiszwili wyobrażam sobie, że spotyka ona na swej klatce schodowej codziennie tuzin rozmodlonych panów).
Ale…
Pamiętają Państwo, jak w filmie Słodki drań Uma Thurman zachwycona geniuszem muzycznym Seana Penna pyta:
– Ach, o czym pan myśli, kiedy gra tak wzniośle?
– Że za mało mi płacą.
Bywa i tak.
Poniekąd à propos: oba tomy pamiętników Rubinsteina spakowane już na wakacje?
Ja myślę!
11.7.21
Siedzę z przyjaciółmi pod dębem, który zasadziłem na farmie siedemnaście lat temu. Był już wtedy rezolutnym krzaczkiem, wciąż jednak na tyle drobnym, by swą podróż z wiejskiego domu Jeremiego Przybory nad Liwiec odbyć w samochodzie osobowym na tylnym siedzeniu. Dziś zbliża się do swych lat dojrzałych. Stał się opiekuńczy. Chroni nas rozłożystą koroną. Gałęzie ma tak już mocne, że można zawiesić na nich huśtawkę. Byłoby jak na idyllicznych rokokowych obrazach.
Rozmawiamy o pięknie długich dni czerwca. Trawy, jeszcze nieskoszone, sięgają do ramion. Zieloność, choć bujna i rozgadana – uspokaja. Takiej aury nie powinna mącić żadna muzyka, choć w podobne popołudnia, gdy samotnie wyleguję się z gitarą, zdarza mi się wejść łagodnie w akordy Manhã de Carnaval. Baczę wtedy wszelako, by nie zbudzić ważki śpiącej w gasnących kwiatach bzu, który okala dom.
Zwykłem mawiać w takiej chwili, że blisko w niej do szczęścia. Tym razem czuję, że w istocie jest szczęściem samym, w jego najczystszej formie. Jeśli więc i Państwo w te niespieszne godziny, ostatnie tchnienia długiego weekendu, doświadczają zbliżonych uniesień, proszę w żadnym wypadku nie dołączać do nas w Porze siesty. Nie znajdę bowiem dla Was muzyki piękniejszej niż milczenie liści w bezwietrznym upale.
PS 1: Jak tylko skreśliłem te słowa, przetoczyła się nad farmą apokaliptyczna burza…
PS 2: …co nie zniechęciło sąsiada z przeciwległego brzegu rzeki i jął rżnąć piłą w swym tartaku, a zatem pamiętajmy, że…
PS 3: …przekonanie o niezmąconej idylli jakiegokolwiek miejsca na ziemi wynika z naszej naiwności i niedoinformowania.
18.7.21
Mircea Eliade w swoim dzienniku zachwyca się tropikalnym rajem w pobliżu Kalkuty i obiecuje, że będzie tam powracał. Od jednego z mieszkańców słyszy:
Widzi pan, nikt nie potrafi się szczerze przyznać, że dotarł do granicy szczęścia i będzie usiłował zatrzymać się na niej. Każdy mówi, że to najpiękniejsze miejsce na świecie, że do niego powróci, a potem jedzie gdzieś daleko, szukając innych miejsc.
Wyszedłem o poranku nad rzekę na farmie. Świt, zdawało się, a słońce już tak wysoko. Wiem, blade, mdłe światło, złe dla fotografii, przepraszam.
Myślałem o tym, jak wiele zaznałem w życiu szczęścia, jak niezasłużenie. Myślałem, że choć nigdy nie byłem w Amazonii (zdarzyło się raz wślizgnąć do Brazylii od strony wenezuelskiej dżungli i na lata przed światem instagramerów dla lansu sfotografować pod znakiem obwieszczającym: Brasil), to moja dzika rzeka w zupełności mi wystarcza. Komu wystarcza to, co ma – jest bogaty, głosi Tao, a Tiziano Terzani, niejako do tej myśli nawiązując, zwykł mawiać: Nigdy nie byłem bogaczem, ale zawsze się nim czułem. Jak ja go rozumiem.
(…)
25.7.21 (pisane w trasie koncertowej Siesty w drodze z Nancy Vieirą)
Dziękuję za wspólne wieczory z Nancy pod gwiazdami. W Monopolis było tak, jakby pandemia nigdy się nie zdarzyła. Tłum dziki i dziewczęta cud, w sukienkach w grochy, pląsały do tropikalnej muzyki. Białołęka w wielkim stylu odczarowała wczoraj krzywdzącą legendę, jakoby z tej pięknej dzielnicy dobywały się jedynie „jęki”.
Na wspomnianych scenach mogli (lub dziś będą mogli) Państwo dojrzeć ledwie powłóczącego nogami, rozpaczliwie kuśtykającego autora tych słów. Naderwałem ścięgno Achillesa i znajduję tę wyjątkowo bolesną okoliczność wielce pouczającą. To powinno zdarzyć się każdemu z nas, byśmy mogli rozejrzeć się wokół z empatią.
W łódzkim hotelu recepcjonista wręczył mi klucz z niewinnie brzmiącymi słowami:
– Winda jest na końcu korytarza…
A ja spojrzałem przerażony na tych 20, może 30 metrów i przemierzając je przez kwadrans, prawie się poryczałem.
Potem pomyślałem: to lekcja obowiązkowa. Po pierwsze bowiem znakomicie przygotowuje na nieuchronne, a przy tym, także po pierwsze, jest jedyną szansą, bym już dziś naprawdę zrozumiał ludzi starych i chorych.
Przestrzegał La Rochefoucauld: Mało kto umie być starym. Przeto ćwiczę zawczasu.
Myślę zatem o tych dniach próby bez mazgajstwa, a z wdzięcznością. Wraca pouczenie innego ulubionego autora, by błogosławić chwilę, jeżeli nie ma w niej bólu. Niby wiem, a zdarzy się zapomnieć. To błąd.
Oczywiście, że Państwo wolą, kiedy zwiastuny audycji są choć trochę pogodne, zwłaszcza w wakacje. Ale ten JEST pogodny, jakby się nad tym dłużej zastanowić, naprawdę.
8.8.21
Dziś będzie o Wielkich Marudach.
Wielbię każdą z nich, ale też kładę, jak asa, przeciwko tym wszystkim, którzy sądzą, że to niby ze mnie melancholik.
Pani Wisława na przykład powiedziała kiedyś, zapewne z przymrużeniem ust: Życie czasami bywa znośne. W wielkiej tej mądrości przejrzeć się nie umiem. Zachłannie, haustami, w otumanieniu urodą świata kłaniam się z wdzięcznością za każdą podarowaną chwilę. Niewykluczone, wręcz pewne, że stosowne piekło los szykuje dla mnie na innej fotografii. Wystarczy czekać cierpliwie. Tymczasem szczęście. O, właśnie, à propos.
Spokój, spokój, prawie szczęście – wieńczy swe słynne opowiadanie Iwaszkiewicz. Ale dlaczego „prawie”?, pytam się grzecznie. Wielki Jaro przez trzy tomy kapitalnego Dziennika łka, jęczy, chlipie i zaiste „prawie” nigdy pełni szczęścia nie zaznaje. Z serca współczuję. Mnie pełnia bodzie kilka razy dziennie. Los to czy usposobienie?
Że w smolistą rozpacz też popaść umiem tuzin razy na dobę, inna rzecz.
Wreszcie Pilch. Niby ironizuje, jak Pani W., ale biografowie chętnie potwierdzą: nie lubił się ruszać zanadto, ledwie do najbliższej księgarni, nawet mecz wolał w TV. Gdy zatem przekonuje: Nie podróżuj – szkoda czasu, pieniędzy i zachodu – wszędzie jest tak samo –mija się z moimi obserwacjami.
Los zdumiewa mnie ostatnio każdego dnia olśnieniem ontologicznie wręcz odmiennym od tego, jakiego doświadczam, spacerując ulicami rodzinnego miasta. Zachwyt, ekstaza o wschodzie słońca. Ani pół marudnej frazy dziś zatem ode mnie, tylko radość wielka, że przydarzyło mi się żyć.
Abyście byli szczęśliwi i w każdej chwili wdzięczni, świętujący wszelkie istnienie – życzył nam Miłosz. Mnie się spełnia codziennie. A Państwu?
Spróbuję się dziś połączyć spod Monte Amiata, więc kto wie, może i jakaś stosowna piosenka się trafi. Volare. O! O!
22.8.21
Całe zło świata bierze się stąd, że nie każdy z nas ma w życiu szczęście, by w odpowiedniej chwili spotkać na swojej drodze mądrego nauczyciela.
Czy takim przewodnikiem, mentorem, obok (lub zamiast) pojedynczego człowieka, mogłoby być miasto? – zastanawiam się. Przychodzi wizja, zarazem brawurowa i niepokojąca: talibowie w Wenecji. Z brodami, kałachami, zawinięci w te swoje szmaty; pachną dymem ognisk i ostrą wonią zwierząt. Z mściwym, ponurym obliczem stają na placu Świętego Marka i patrzą na przedwieczne fasady, wchodzą do świątyni. Czy jedno z najwyższych uniesień naszej cywilizacji cokolwiek w nich zmienia? Czy doświadczenie ostatecznego piękna śródziemnomorskiej kultury sączy w ich lodowate serca dobro? Czy ich wewnętrznie rozświetla?
Próbuję współodczuwać. Ich domy to zimne, górskie jaskinie. Indoktrynowani, karmieni pogardą i nienawiścią od niemowlęctwa. Jak niewiele brakowało, by wielu spośród nas było na ich miejscu. To tylko niepojęte przetasowanie dusz: jedne spływają wprost w ciała weneckich arystokratów, gdy dzisiejsza pełnia księżyca łagodnie pieści konchę Santa Maria della Salute, inne w tym samym momencie lądują w stajenkach Afganistanu, w eksplozji pocisków. Kosmiczna loteria.
Myślę o tych chłopcach, jak dorastają na wojnie, w surowym pejzażu, z obojętnym niebem nad głową jako jedyną świątynią. I oto wchodzą do weneckiej bazyliki. Co czują? Jakimi ścieżkami biegną ich myśli? Czy w swoim języku znajdują słowa, by objąć nimi i nazwać świat, który ich teraz otacza? Wreszcie: czy to spotkanie czyni ich lepszymi ludźmi? Czy zaczynają nagle widzieć jasno w zachwyceniu? Czy kruche piękno ażurowego miasta na wodzie łagodzi ich pustynne obyczaje?
Takie i inne refleksje przychodzą mi do głowy, gdy wracam do Wenecji. Odkąd przyjechałem tu z rodzicami, dwunastoletni, ona wciąż mnie przywołuje szeptem fal laguny.
Każdy z nas ma dwa rodzinne miasta i jednym z nich jest Wenecja – pisał Sándor Márai. Miał, jak sądzę, na myśli, że ta olśniewająca akwarela jest dla każdego człowieka Zachodu punktem odniesienia, łączącym nas znakiem kulturowego przymierza, archetypem europejskiej sztuki. Ostatnio byłem tu w dniu pięćdziesiątych urodzin.
– Słusznie! – skomentował życzliwie przyjaciel. – To umarłe miasto! I ty już od dziś jesteś jedną nogą po drugiej stronie.
Postrzegam ją inaczej. Nie jako symbol przemijania, a przeciwnie: niezmienności, trwania, istnienia poza czasem. Wenecja niesie nadzieję, że prawdziwe piękno i tożsame z nim dobro powinny trwać wiecznie.
Czy talibowie będą podobnego zdania, czas pokaże. Zalecałbym w tej kwestii umiarkowany pesymizm.
29.8.21
Skończyło się rumakowanie: swawolne tycie, włoszczyzna, toskańskie harce, „gry weneckie”. Mówię Italii patetycznemi słowy wieszcza: Precz z mej pamięci! Nie, tego rozkazu pamięć… wszelako w istocie nie słucha i – proszę o wybaczenie – jeszcze przez chwilę pozostanę rozdarty. Aż mnie słota ostatecznie przygniecie, upodli i zmusi do kapitulacji.
Spacery po Wenecji są zawsze wzdychaniem, zauważył metaforycznie Iwaszkiewicz, mając na myśli wznoszenie się i opadanie na niezliczonych mostach. Dla mnie spacery weneckie, jak i wszystkie włoskie wędrówki, odkąd pamiętam, są westchnieniem innego rodzaju. Z nadmiaru piękna, trudnego do udźwignięcia.
Żarłoczny kapitalista Cecil Rhodes przekonywał w epoce pary i kolonii, że aby wygrać los na loterii świata, należy urodzić się Anglikiem. Myślał pragmatycznie. Ja wybrałbym kołyskę włoską. Doskonałą harmonię natury i kultury. Urodzić się Włochem (najchętniej wśród starego pieniądza) – roję sobie w moim „pokoju z widokiem”. Żyć od niemowlęctwa w nadmiarze piękna. Chyba potrafiłbym przyjąć na siebie takie brzmię, pogodzić się z takim fado.
Tymczasem urodziłem się na warszawskim Powiślu (ale mógłbym był też w Kabulu). Pod Jasłem rdzewieją już liście, a i na farmie zapewne szaruga. Najbliższe miasteczko obok mojej wsi to Łochów. Choć ma doskonałe pomidory, piękny jest zgoła inaczej.
„Włochów” – myślę dziś o nim czule i przez moment ta niewinna gra słów koi tęsknotę.
5.9.21
Pat Metheny powiedział mi kiedyś, że gdy w dzieciństwie migał się od szkoły, rodzice na rok odebrali mu gitarę. On zaś nie przestał ćwiczyć ani na chwilę. Niczym genialny szachista szachownicę, on stworzył sobie instrument w głowie i w czas szkolnego terroru doszedł w muzyce do mistrzostwa. Przywołuję tę historię w pierwszych dniach września świadomy, że nad zidioceniem polskiej szkoły łkać trzeba, więcej: pięścią w stół uderzyć, pomstować, pikietować, złorzeczyć, do chóru kasandr dołączyć, a przede wszystkim mobilizować się na wybory.
Jednocześnie chciałbym w ten akord rozpaczy i słusznego gniewu wpleść nutę łagodną i jasną. Zadaniem Siesty jest bowiem rozświetlanie mroku. Otóż moich rodziców dręczono w szkole nauką o Stalinie i historią WKP(b). Mnie przyszło ślęczeć w ławce w epoce kłamliwej gierkowskiej propagandy i na cotygodniowych akademiach całkiem serio intonować Międzynarodówkę. I jakoś wyszliśmy na ludzi. Od pierwszych dni września byliśmy zbuntowani, doskonalący się w samodzielnym myśleniu, na przekór indoktrynacji.
Dzieciarnia z definicji powstaje przeciw każdej szkolnej opresji. Czyż inaczej widział to Gombrowicz w Ferdydurke? Szkoła, która z finezją drogowego walca chce stworzyć „nowego Polaka”, wychowa w efekcie pokolenie zbuntowanych.
Gabriel García Márquez w autobiografii przywołał zdanie G.B. Shawa: Już jako dziecko zmuszony byłem przerwać swą edukację, aby pójść do szkoły.
Niech los obu noblistów umocni w nas nadzieję.
12.9.21
Siesta, czas Muzyki Szczęśliwej, z definicji ma w sobie jasność. Ale czy tak ma być zawsze, bez wyjątku?
Dwadzieścia lat temu, jedenastego września, około trzeciej po południu, poszliśmy zobaczyć dom Iwaszkiewicza w San Gimignano. Zrobiłem wtedy Ani parę zdjęć pod zegarem słonecznym na ścianie pobliskiego kościoła. W Nowym Jorku była dziewiąta rano i pierwsza wieża właśnie stanęła w ogniu.
Wieczór spędziliśmy w toskańskim domu Stinga, gdzie muzyka i poczucie wspólnoty ratowały przed ostateczną rozpaczą. Fotografia z zegarem, w pewnym sensie ostatnie mgnienie dawnego świata, pojawiła się na płycie Nienasycenie, nad którą wtedy pracowaliśmy.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki