Siesta. Miniatury muzyczne - Marcin Kydryński - ebook + audiobook + książka

Siesta. Miniatury muzyczne ebook

Marcin Kydryński

0,0

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

181 krótkich form z pogranicza felietonu. O muzyce, literaturze, filmie, podróży, fotografii. O życiu. Zabawne i serio. Z nutą nostalgii a zarazem ciekawości świata, który przed nami. Marcin Kydryński publikował swoje teksty w internecie przez trzy i pół roku, nim zachęcony przez czytelników zdecydował się na wydanie obszernego ich wyboru w formie książki.

„Cieszę się nadzieją, że niniejsze miniatury układają się w samodzielną opowieść, spójny świato-ogląd, kompletny autoportret”.

Autor tak rzecz tłumaczy: „U progu wiosny 2021 roku ułożyłem pierwsze zaproszenie do wspólnego słuchania muzyki. A po nim kolejne. Trwało chwilę, nim pojąłem, że piszę z większą precyzją, niż mówię. Zwłaszcza gdy ogranicza mnie liczba słów. Z czasem polubiłem tę szkołę dyscypliny. Rozpoznałem w niej wyzwanie: w epoce nadmiaru, wielosłowia, przegadania – w kilku zaledwie akapitach powiedzieć to, co dla mnie ważne. Powściągliwie, bo każdy znak się liczy. Jak w sonecie”.

Powstały teksty, na które, w miarę upływu czasu, słuchacze Siesty w Radiu Nowy Świat czekali z większą niecierpliwością niż na samą audycję.

Po reportażach Bieli, esejach Dali, prozach poetyckich O Wschodzie czy dzienniku Milagro Marcin Kydryński powraca z nową, dynamiczną, ekscytującą formą literacką.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi

Liczba stron: 248

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Parę słów o tej książce

A zatem stało się, jak w pio­sence: zdrada i kłam­stwo, i grzech. I jeśli jaka­kol­wiek miłość może to pięk­nie wytłu­ma­czyć, to jedy­nie miłość wła­sna.

Tak, okła­ma­łem, zdra­dzi­łem. I Pań­stwa, i sie­bie.

Czy nie obie­cy­wa­łem w ostat­nim roz­dziale Dali, że ni­gdy nie wejdę na tar­go­wi­sko próż­no­ści fejs­buka, insta­grama? Pychą nar­cy­zmu nie zgrze­szę? A tu pro­szę: trzy lata prę­że­nia się (czy raczej wysmu­kla­nia) przed obiek­ty­wem i ujaw­nia­nia przy tym naj­bar­dziej intym­nych myśli.

Jak to się stało? I kto temu winny?

Kto? Ci, co zawsze, the usual suspects: poli­tycy. I piękne kobiety.

Jedna z nich zamknęła mi usta, druga przy­wró­ciła mi głos.

W zawie­ru­sze Wiel­kiej Cho­roby i Wiel­kiego Naro­do­wego Podziału, po trzy­dzie­stu paru latach odsze­dłem z radio­wej Trójki. W maju. Tak, jak przy­sze­dłem. Do Trójki i na świat. Wszystko zawsze w maju.

Grupą rebe­lian­tów dowo­dziła Magda Jethon, moja dawna sze­fowa z Myśli­wiec­kiej 3.5.7. Dostą­pi­łem zaszczytu współ­two­rze­nia nowego radia, Nowego Świata, od pierw­szego dnia jego ist­nie­nia.

Gdy okrze­pli­śmy w nowej rze­czy­wi­sto­ści, to Magda wła­śnie wysto­so­wała „pole­ce­nie służ­bowe”: Chcę, żebyś w naszych mediach spo­łecz­no­ścio­wych zapo­wia­dał w nie­dzielę rano każdą swoją kolejną audy­cję.

Mag­dzie się nie odma­wia.

U progu wio­sny 2021 roku uło­ży­łem pierw­sze zapro­sze­nie do wspól­nego słu­cha­nia muzyki. A po nim kolejne. Trwało chwilę, nim poją­łem, że piszę z więk­szą pre­cy­zją, niż mówię. Zwłasz­cza gdy ogra­ni­cza mnie liczba słów. Z cza­sem polu­bi­łem tę szkołę dys­cy­pliny. Roz­po­zna­łem w niej wyzwa­nie: w epoce nad­miaru, wie­lo­sło­wia, prze­ga­da­nia – w kilku zale­d­wie aka­pi­tach powie­dzieć to, co dla mnie ważne. Powścią­gli­wie, bo każdy znak się liczy. Jak w sone­cie.

Mijały tygo­dnie, mie­siące i lata. Pań­stwo polu­bili Słowo na nie­dzielę, odro­binę być może podobne do nie­dziel­nych felie­to­nów starca z Rze­czy o mych smut­nych dziw­kach. A dla mnie ta forma kon­taktu stała się zara­zem cenna i z tygo­dnia na tydzień trud­niej­sza, co lubię.

Dopiero w trze­cim roku pisa­nia zbli­ży­łem się, w swoim mnie­ma­niu, do wła­ści­wej for­muły. Nie­wy­klu­czone, że pro­ces docho­dze­nia do niej kogoś zacie­kawi. Inni z poli­to­wa­niem spoj­rzą na poja­wia­jące się obse­syj­nie wątki i cytaty. Ziry­tuje ich stały gość, „owad w bursz­ty­nie”. I mnie zdu­miały jego nie­ustanne powroty. Naj­wy­raź­niej to ważny sym­bol dla autora.

Ktoś z pew­no­ścią dostrzeże w tych tek­stach zwier­cia­dło ksią­żek, nad któ­rymi aku­rat pra­co­wa­łem: O Wscho­dzie i Mila­gro. Po godzi­nie zamy­ka­łem jeden, ten sie­stowy, a otwie­ra­łem drugi, bud­dyj­ski czy kubań­ski notes. Stąd echa, trudne do unik­nię­cia.

Innych jesz­cze zaj­mie kon­tekst histo­ryczny: korona, izo­la­cja, kwa­ran­tanna, wojna, dra­mat uchodź­czy na bia­ło­ru­skiej gra­nicy, Marsz Wol­no­ści, wresz­cie wiel­kie i ważne wybory. Choć dba­łem, aby uwol­nić te tek­sty od grze­chu doraź­no­ści, histo­ria wśli­zgnęła się w nie wiele razy.

Co za czasy.

Docie­rały do mnie suge­stie, by roz­pro­szone zapo­wie­dzi uło­żyć w formę książki. Nie trak­to­wa­łem ich poważ­nie, aż usły­sza­łem słowa zachęty od wiel­kiego mistrza lite­ra­tury faktu.

Ośmie­lony, zde­cy­do­wa­łem się, po bli­sko dwu­stu tygo­dniach, w trzy­dzie­stą piątą rocz­nicę naszego pierw­szego spo­tka­nia w bez­pow­rot­nie minio­nej Trójce, zebrać więk­szość tych felie­to­nów, nadać im – by uła­twić Czy­tel­ni­kom orien­ta­cję – tytuły i wysłać je w świat.

Przez chwilę sądzi­łem, że to za mało i muszę wes­przeć me kru­che dro­bia­zgi innymi muzycz­nymi pismami, które publi­ko­wa­łem przez lata. Dziś, kiedy po raz pierw­szy prze­czy­ta­łem wszyst­kie dawne posty, cie­szę się nadzieją, że niniej­sze minia­tury ukła­dają się jed­nak w samo­dzielną opo­wieść, spójny świato-ogląd, kom­pletny auto­por­tret.

Dzię­kuję za Pań­stwa życz­li­wość, cier­pli­wość, uwagę i czu­łość dla sie­sto­wej muzyki, która stała się ostat­nio zagro­żo­nym gatun­kiem.

Chciał­bym usły­szeć się z Wami za kolej­nych trzy­dzie­ści parę lat. Nie gaśnie we mnie cie­ka­wość, co się wyda­rzy: w nas, w muzyce, na świe­cie. Ale zanika wiara, że będą to zmiany na lep­sze. Niech zatem tych sto kil­ka­dzie­siąt tek­stów da świa­dec­two, że gdzieś, kie­dyś, przez chwilę, parę osób zaj­mo­wało się spra­wami ducha.

Naj­ser­decz­niej, Mar­cin Chez L’habi­tant Boueden, Fez, maj 2024

1. W ludzkiej postaci

21.3.21

Moi dro­dzy,

otwie­rają, zamy­kają; dają nadzieję, by zaraz ją ode­brać; wie­ści trudne do udźwi­gnię­cia roz­sie­wają, wizje apo­ka­lip­tyczne roz­ta­czają – i tak nam rok minął. Można oczy­wi­ście z roz­pa­czy uciec w używki i roz­pa­sa­nie. To zawsze jakieś wyj­ście, ale go nie reko­men­duję. W zamian nama­wiam na zgoła bud­dyj­ski spo­kój.

Na mar­gi­ne­sie: uczy Budda, że kto pije alko­hol i zmu­sza do picia innych, ten odra­dza się pięć­set razy bez rąk. A i w kwe­stii powa­bów nie­wie­ścich należy pamię­tać, że nawet pustel­nik Kume utra­cił swoją nie­zwy­kłą moc po tym, jak ujrzał biel łydki dziew­czyny zaję­tej pra­niem.

Spie­szę tedy z krze­piącą reflek­sją z przed­wiecz­nej palij­skiej księgi Dham­ma­pada, zmie­nia­jąc w niej, dla więk­szej aktu­al­no­ści, led­wie jedno słowo:

Trudno jest naro­dzić się w postaci ludz­kiej. Trudne jest życie śmier­tel­ni­ków. Trudno uzy­skać moż­li­wość słu­cha­nia dobrej muzyki.

Skoro już nam się udało naro­dzić w postaci ludz­kiej, a ponadto nad­cho­dzi Pora sie­sty, posłu­chajmy dziś wspól­nie muzyki tyleż szczę­śli­wej, co zachę­ca­ją­cej do medy­ta­cji. Obok pla­żo­wych plą­sów czeka nas zatem bukiet pie­śni bud­dyj­skich. Zaprawdę, spro­wa­dzą na nas nie­zbędny spo­kój.

Na koniec muszę podzie­lić się z Pań­stwem prze­strogą, jakiej udzie­lił mi ostat­nio miły sercu pan Kenko, mnich zen z klasz­toru w Kioto. Oca­liła mnie przed nie­chybną kata­strofą.

Nie powinno się wdy­chać nosem proszku z rogów jele­nia. Podobno są w nim jakieś małe owady, które mogą pożreć mózg.

Pro­szę zatem uwa­żać na sie­bie, dbać o zdro­wie i zaglą­dać, nie tylko w nie­dzielę, do Radia Nowy Świat.

2. Higiena duszy

28.3.21

Przy­po­mina się histo­ryjka z moim ulu­bio­nym boha­te­rem lite­rac­kim, Gar­fiel­dem. Jak Pań­stwo wie­dzą, jest to kot nie­życz­liwy wobec pają­ków. Pogodne stwo­rze­nie spa­ce­ruje tedy o poranku ze swym kolegą w peł­nym zachwytu unie­sie­niu: czuję, że to będzie mój szczę­śliwy dzień… – mówi. W tym momen­cie kot tłu­cze je gazetą i roz­gniata na stole. Resztką sił pająk dyszy w stronę przy­ja­ciela: Ah, but the day is still young! To dopiero począ­tek dnia, jesz­cze będzie prze­pięk­nie. Na co kolega: Wieczny opty­mi­sta!

Mie­siąc temu szep­ta­łem Pań­stwu kon­fi­den­cjo­nal­nie: „Już zaraz marzec”. Cóż, powie­dzieć, że marzec nie speł­nił pokła­da­nych w nim nadziei, może tylko czło­wiek wyso­kiej kul­tury. Pozo­stali sklną go plu­ga­wemi słowy. Ostat­nia mar­cowa Pora sie­sty przed nami, kwie­cień za rogiem i – oczy­wi­ście, że będzie wspa­niały!

Nasza umowa wciąż obo­wią­zuje. Dwa­dzie­ścia lat temu usta­li­li­śmy, że choćby nie wiem co, w nie­dzielne popo­łu­dnie odwra­camy się od wszel­kiego zła tego świata. Nurzamy w muzyce szczę­śli­wej. To ważny ele­ment higieny duszy.

Znajdźmy sobie jakiś powód do rado­ści. Ja na przy­kład świę­tuję wła­śnie uro­dziny Bena Webstera, naj­czul­szego z teno­rzy­stów. Wyją­łem sax, prze­pło­szy­łem sąsia­dów i pomy­śla­łem o daw­nym mistrzu: jak to w ogóle moż­liwe, by z tych paru kilo zim­nego żelaza wyto­pić tyle cie­pła, takie dobro? Się­gną­łem natych­miast po sto­sowne stare płyty. Kilka zachwy­ca­ją­cych Listów z ulicy Łagod­nej będę miał zatem dla Pań­stwa w nad­cho­dzą­cej audy­cji.

Pro­szę zaj­rzeć, pamię­ta­jąc o prze­sta­wio­nym zega­rze. A do tego czasu pro­szę mar­twić się tylko tyle, ile trzeba. Nie wię­cej.

3. Niedyspozycja gentlemana

4.4.21

Pamię­tają Pań­stwo, jak boha­ter wier­sza Juran­dota Sak spra­wił sobie kosz­towne palto? Kra­wiec, pan Szpak, nie zosta­wił złu­dzeń: tak powabną odzież z pew­no­ścią ukradną. Pan patrzy w bok – pan nie ma sak! Nie­szczę­sny nar­ra­tor – pro­szę koniecz­nie prze­czy­tać tę roz­koszną minia­turę – ma wła­ści­wie zmar­no­wane życie, bo wie, że kra­dzież wyśnio­nego saka nijak go nie minie. Oddy­cha z ulgą dopiero, gdy nastę­puje zapo­wie­dziana kata­strofa.

Tak i na mnie wresz­cie, po trzy­na­stu mie­sią­cach ocze­ki­wa­nia w napię­ciu, spły­nął błogi spo­kój. Covid. Tak stać się musiało. Jesz­cze przez chwilę nie senior, a zatem nie­szcze­piony, jak to się mawia w języku komen­ta­to­rów spor­to­wych: „uklą­kłem przed wiru­sem”.

Masz wię­cej szczę­ścia niż rozumu! – prze­ko­ny­wano mnie od dzie­ciń­stwa. Ni­gdy nie kwe­stio­no­wa­łem praw­dzi­wo­ści rze­czo­nej dia­gnozy. W isto­cie także tym razem skoń­czyło się tylko nie­for­tun­nie. Nie mam siły pod­nieść kie­liszka z winem. A jeśli nad­ludz­kim wysił­kiem już go wychylę – nie pach­nie i nie sma­kuje.

Wspo­mi­nam o tym nie dla mar­ty­ro­lo­gicz­nej chwały, a ku pokrze­pie­niu serc. Jak­kol­wiek nie wolno nawet przez mgnie­nie lek­ce­wa­żyć prze­ciw­nika, to – by pozo­stać przy spor­to­wych meta­fo­rach – wciąż mamy więk­sze szanse niż Gołota w star­ciu z Lewi­sem w ’97.

Dla gen­tle­mana, jak pamię­tamy, nawet wła­sna śmierć nie może być żadną wymówką. Tym bar­dziej lekka nie­dy­spo­zy­cja. Z serca zatem zapra­szam na wiel­ka­nocną Porę sie­sty. Jako że święto nawią­zuje do wyda­rzeń bądź co bądź daw­nych, tak i my spę­dzimy te dwie godziny, błogo bro­dząc w prze­szło­ści.

Pro­szę w żad­nym wypadku nie wsta­wać od prze­ką­sek. Niech sobie muzyka mile szem­rze w tle. Tylko gdy wuj, ten o poglą­dach prze­sad­nie pra­wych, zacznie czy­nić przy stole kąśliwe uwagi, wtedy można – a nawet trzeba – pozwo­lić muzyce zabrzmieć peł­nym gło­sem.

Dobrych Świąt, pomimo wszystko.

4. Trzynasty miesiąc mizerii

11.4.21

Jak Was życie trak­tuje? Czy też doszli Pań­stwo do punktu, w któ­rym sama świa­do­mość ist­nie­nia w zupeł­no­ści wystar­cza do szczę­ścia? Przy­wró­cił nam wirus wła­ściwe pro­por­cje rze­czy. Jesz­cze tak nie­dawno chcie­li­śmy wciąż wię­cej i wię­cej, przed­mio­tów, doświad­czeń, podróży. A tu pro­szę, oka­zuje się, że wystar­czy być.

I tkwić.

Pozna­wa­nie świata, mawiał Sándor Márai, jest ow­szem, inte­re­su­jące, poży­teczne, nie­po­ko­jące lub poucza­jące. Ale bez prze­sady. To bowiem pozna­nie nas samych jest naj­dłuż­szą podróżą, naj­bar­dziej poru­sza­ją­cym odkry­ciem, naj­bar­dziej kształ­cą­cym spo­tka­niem.

I co, poczuli się Pań­stwo jak, nie przy­mie­rza­jąc, Kolumb z Magel­la­nem? No chyba!

Co powie­dziaw­szy, muszę wyznać, że jed­nak tro­chę żal. Podróży po świe­cie zwłasz­cza, bo swoje wnę­trze prze­wę­dro­wa­łem przez ten rok jak wię­zień cia­sną celę. Skurcz zazdro­ści muska prze­ponę, gdy widzę, jak cele­bryci „wypo­czy­wają”, a tu czło­wiek trzy­na­sty mie­siąc tkwi w mize­rii, miast się wier­cić po świe­cie; patrzy w ścianę i na kwiet­niowy śnieg.

Kto mądry, jak Andrzej Sta­siuk, ten zawczasu wie­dział, że jed­nym z głów­nych celów każ­dej podróży jest wypeł­nia­nie pamięci, by mieć na póź­niej. Kto jed­nak wspo­mnie­nia roz­trwo­nił lub ich wcze­śniej z leni­stwa nie nabył, temu przyj­dzie z pomocą Sie­sta o sto­sow­nej Porze.

Powę­dru­jemy. Na Kara­iby i do Afryki. Zaj­rzymy do Bra­zy­lii. Nie­spiesz­nie, na dru­gim biegu, niech nas wszy­scy widzą, przy muzyce coun­try prze­je­dziemy się przez bez­kres pól kuku­ry­dzy. Ale też wresz­cie wró­cimy do Lizbony. Tej sprzed Wiel­kiego Zadep­ta­nia.

Wspo­mi­nam mojego ser­decz­nego druha Wil­fredo, jak brząka cichutko na Largo das Por­tas do Sol, z Alfamą u stóp, zanim zako­twi­czyły tam zespoły z nagło­śnie­niem, któ­rego nie powsty­dzi­łoby się U2. Taką intymną Lizbonę przy­po­mnę Pań­stwu w naj­bliż­szą nie­dzielę.

5. Serdeczna propozycja transplantacji

18.5.21

Pole­ce­nie służ­bowe, bym co tydzień na FB wabił nie­win­nych słu­cha­czy i motał ich następ­nie w sieć sie­sto­wej muzyki, szcze­gólny nacisk kła­dło na zdję­cie autora. Miały to być wciąż nowe podo­bi­zny, co nie­po­ko­jąco zbli­ża­łoby nas do obra­zów Romana Opałki: kata­lo­go­wało kolejne zmarszczki, zmu­szało do kon­fron­ta­cji z nie­uchron­no­ścią prze­mi­ja­nia. Ten pomysł wydał mi się nie­sto­sowny. Ow­szem, jak Pań­stwo może zauwa­żyli, pró­bo­wa­łem. Popro­si­łem młodą, zdolną foto­grafkę, by mnie spor­tre­to­wała, i doda­łem nie­śmiało:

– Gdyby ci się udało tak mnie ująć, bym wciąż robił wra­że­nie na dziew­czę­tach…

Na co odparła życz­li­wie:

– Może roz­waż prze­szczep twa­rzy?

Roz­wa­ża­jąc, pod­rzu­cam tym­cza­sem foto­gra­fię sprzed ćwierć wieku, kiedy jesz­cze tak rady­kalne wyj­ście nie wyda­wało się konieczne. A i wów­czas, chęt­niej niż wła­sną, przed­sta­wia­łem na przy­kład zło­żoną urodę Indii. Wra­cam dziś do nich, bo od wspo­mnie­nia osza­ła­mia­ją­cego, ale i trud­nego piękna tego kraju zacznę naj­bliż­sze nasze spo­tka­nie.

Dla jed­nych Indie są doświad­cze­niem, które skraca życie. Innym nadają lub przy­wra­cają sens ist­nie­nia. Sporo myślę ostat­nio o Indiach. Zanim podzielę się z Pań­stwem efek­tem tych reflek­sji, nama­wiam choć na kwa­drans podróży.

Indie w kwa­drans! Tego nie wymy­śli­łoby naj­bar­dziej nawet oszczędne biuro podróży. Takie rze­czy tylko w Porze sie­sty.

A dla naj­wier­niej­szych przy­ja­ciół, w czę­ści dru­giej: banjo.

6. Znaki na papierze

23.4.21

Mia­łem dostoj­nie mil­czeć aż do nie­dzieli, ale dziś Dzień Książki!

To, przy­po­mnę, taki pro­to­typ Net­flixa, gdzie trzeba było długo wpa­try­wać się w znaki na papie­rze i gim­na­sty­ko­wać wyobraź­nię, by cokol­wiek zoba­czyć.

Sta­ro­świec­czy­zna moja nie tylko tym się obja­wia, że lubię na przy­kład otwo­rzyć kobie­cie drzwi czy bywam dys­kretny, ale rów­nież tym, że kom­pul­syw­nie czy­tam. Przy­zwy­cza­je­nie z dzie­ciń­stwa.

Na sto­liku led­wie kilka tytu­łów z tego tygo­dnia, w więk­szo­ści nie­zbęd­nych do pracy, choć, jak nie­któ­rzy pamię­tają, śre­dnio­wieczny Kenko celuje też w bez­cen­nych życio­wych radach:

Nawet szla­chet­nie uro­dzo­nym, nie wspo­mi­na­jąc już o pro­stych ludziach, odra­dzał­bym posia­da­nie dzieci. Marek Aure­liusz w dwóch sło­wach potrafi wska­zać nam drogę ku przy­szło­ści szczę­śli­wej: Uprość sie­bie!

Krótko mówiąc, książki są dla mnie tyleż czy­sto zmy­słową roz­ko­szą, co dro­go­wska­zami. Nie zna­czy to, że – pogma­twany ojciec dwóch synów – zawsze podą­żam wska­zy­waną ścieżką, ale lubię posłu­chać mądrych ludzi.

Prze­czy­ta­łem nie­dawno serię roz­mów z pisa­rzami, autorki o prze­mi­łym nazwi­sku Rybka, gdzie każdy z inda­go­wa­nych zaj­mu­jąco opo­wia­dał o swo­jej biblio­tece i zna­cze­niu ksią­żek w jego/jej życiu. Wiel­ko­dusz­nie nie padało pyta­nie o „tę jedną jedyną”, ale ja chęt­nie je dziś posta­wię.

Czy ist­nieje w Pań­stwa życiu książka, która Was odmie­niła? Uczy­niła lep­szymi? Pismo Święte, oczy­wi­ście, ale coś jesz­cze?

BTW. Gdy Gan­dhi po woj­nie przy­je­chał do Europy, pytano go chy­trze: A co pan sądzi o chrze­ści­jań­stwie?

– Bar­dzo piękna reli­gia – odpo­wia­dał, sto­jąc wśród ruin. – Powin­ni­ście z niej czę­ściej korzy­stać.

Czego i nam wszyst­kim życzę, wraz z nadzieją na cie­pły week­end. Myślę, że w oko­li­cach czerwca się uda.

7. Kibol kina

25.4.21

Że z ogniem i mie­czem na siel­skie podwórko kolegi się pchać – nie­ład­nie, rzecz oczy­wi­sta. A cha­rak­ter dzi­siej­szego facho­wego spo­tka­nia z Toma­szem Racz­kiem o 13:00 prze­wi­dzieć nie­trudno. Co zro­bić jed­nak, skoro gorączka trawi jaźń i tar­mosi zdro­wym roz­sąd­kiem, który mówi: Już ty się lepiej w Oscary nie mie­szaj.

A wmie­szam się. I to nawet nie jako rycer­ski obrońca kina, lecz kibol.

W dodatku kibol plu­gawy, który nie tyle życie gotów oddać za zwy­cię­stwo uko­cha­nej dru­żyny, co głów­nie zło­rze­czy kon­ku­ren­cji, zakli­na­jąc: „Skuś baba na dziada”, czy jakimi tam słowy kibole lubią sobie uja­dać.

Choć każ­dej nie­dzieli sta­wiam przed sobą kar­teczkę z napi­sem: „spo­kój”, to dziś dener­wują mnie te Oscary nie­zno­śnie, od lat prze­kształ­ca­jąc się ze święta kina w orgię poli­tycz­nej popraw­no­ści. Mam tedy pod ręką laleczki w kształ­cie nie­me­ry­to­rycz­nie, w moim poję­ciu, hołu­bio­nych twór­ców i od rana wbi­jam w nie szpilki.

A i miecz sudań­ski ostrzę, gdyby to nie Wol­ski przy­jął honory za osza­ła­mia­jącą foto­gra­fię w fil­mie z Hank­sem.

Co w tak napię­tej sytu­acji łago­dzi, także moje, oby­czaje?

A gdzie tam, muzyka! Od razu przy­po­mi­nam sobie lata, kiedy do świtu obry­wa­łem skórki przy paznok­ciach, kibi­cu­jąc Stin­gowi, jak, nie przy­mie­rza­jąc, Pilch Cra­co­vii. Sting oczy­wi­ście (podob­nie jak uko­chana jede­nastka autora Wielu demo­nów) zawsze prze­gry­wał, bo głu­chy tłum aka­de­mi­ków słu­żal­czo padał przed swym Zło­tym Ciel­cem, Dyla­nem na przy­kład. Nerwy zatem, wieczne nerwy.

Spró­buję je dziś ukoić, odda­jąc cesa­rzowi, co cesar­skie, przy­po­mnę więc w Stin­go­wym Tryp­tyku jego wiel­kie moralne zwy­cię­stwa. Ponadto, żeby­śmy o nomi­no­wane w tym roku pio­senki do uszu sobie nie ska­kali, nie krzy­żo­wali mie­czy, to wrócę do lau­re­atek minio­nych, któ­rym czas już czoło wypo­go­dził i wygła­dził brwi.

A że Ma Rainey jest koniunk­tu­ral­nym gnio­tem, agitką i nudziar­stwem na miarę kom­pletu dzieł Lenina, a w dodatku Bran­for­dowi pograć nie dali, to inna rzecz. WRRRR…

8. Jabłonie

2.5.21

Pamię­tają Pań­stwo pio­senkę, gdzie poja­wiały się słowa:

Świat nie jest taki zły, niech no tylko zakwitną jabło­nie?

A potem:

To i milion z nieba kap­nie, i dziew­czyna kocha łatwiej…

Zakwi­tły więc jabło­nie, a także inne cuda – i mój świat od razu wygląda pra­wie jak w pio­sence!

Nie milion wpraw­dzie, ale i tak znaczna kwota, nie z nieba, tylko z konta, i nie kap­nął, a znik­nął. Co w końcu zda­rza się każ­demu po pół­to­ra­rocz­nym bez­ro­bo­ciu. Dziew­czyny w isto­cie łatwiej kochają, ale jedy­nie pił­ka­rzy. Nijak nie nabrały wio­sen­nej czu­ło­ści do siwie­ją­cych radiow­ców. Czasy, kiedy Clint Eastwood w roli jaz­zo­wego (!) DJ-a w Zagraj dla mnie Misty kosił łan serc nie­wie­ścich, zdają się bez­pow­rot­nie utra­cone. Choć nie­wy­klu­czone, że jed­nak wtedy nie o jazz szło, a o czar Clin­towy.

Co wyję­czaw­szy, muszę przy­znać, że te jabło­nie to jed­nak oko­licz­ność łago­dząca ból pan­de­micz­nego ist­nie­nia. I w sumie mądrze pra­wił Ota Pavel, że chciałby mieć w życiu tylko tyle pie­nię­dzy, by widzieć zawsze świeże kwiaty na stole.

Na szczę­śliwą, pierw­szą majową (nie: „pierw­szo­ma­jową” wszakże) Porę sie­sty zapra­szam.

Naj­ser­decz­niej, Mar­cin

9. Wyznanie dżihadysty

9.5.21

Ani się obej­rze­li­śmy w tych stru­gach lodo­wa­tego desz­czu, a tu już 9 maja: Dzień Zwy­cię­stwa.

Z sza­cun­kiem dla wyda­rzeń sprzed lat, a także z nadzieją, że może to być wresz­cie dzień zwy­cię­stwa nad nie­koń­czącą się w tym roku zimą, pro­po­nuję jed­nakże w dzi­siej­szym Sło­wie na nie­dzielę inne poję­cie zwy­cię­stwa przy­wo­łać i nad nim się namy­śleć: dżi­had.

Jeśli ktoś z Pań­stwa posi­wiał na te słowa ze zgrozy, to jedy­nie dowód, że zawłasz­cza­nie sym­boli nie jest jedy­nie spe­cjal­no­ścią fun­da­men­ta­li­stów znad Wisły. W daw­nych spo­łecz­no­ściach Bedu­inów, a nawet u zara­nia islamu, to poję­cie, z arab­skiego جهاد, – „zma­ga­nie”, zna­czyło dba­łość o dobre życie. Dosko­na­le­nie się, pracę nad sobą, prze­zwy­cię­ża­nie sła­bo­ści.

Innymi słowy, nawo­łu­jąc do dżi­hadu, nama­wiam jedy­nie, byśmy każ­dego dnia pró­bo­wali odno­sić drobne zwy­cię­stwa w spra­wach, na które mamy wpływ. Dbać o sie­bie i bli­skich, czy­tać mądre książki, bo one potra­fią uczy­nić nas lep­szymi, czy nie śmie­cić w lesie.

Ja na przy­kład w minio­nych dzie­się­ciu dniach piłem wino jedy­nie w cztery wie­czory. Dżi­had pełną, czy też – suchą, gębą!

Z foto­gra­fii patrzy na nas dziew­czyna, którą spo­tka­łem na Saha­rze latem roku 2000. Nie zna życia, kto w lipcu pia­sków Sudanu nie prze­mie­rzał. Patrzę w tę piękną twarz, zasta­na­wiam się, czy los był dla niej łaskawy. Tyle naszego spo­tka­nia: raz jeden od początku aż do końca czasu.

Myślę, że w bez­kre­sie pustyn­nej nico­ści rację mieli suficcy poeci, kiedy szu­ka­jąc kon­taktu z Abso­lu­tem, a spo­tkaw­szy na swej dro­dze taką jak ta dziew­czynę, pisali:

Łuk two­ich brwi to dla mnie jedyny kie­ru­nek modli­twy.

Do słów sufich dodam jesz­cze w to majowe popo­łu­dnie wiecz­nie aktu­alne słowa dro­giego memu sercu poety z War­szawy:

Dziew­czyny, bądź­cie dla nas dobre na wio­snę!

Cie­szę się nadzieją, że sie­stowa muzyka także temu służy, byśmy wszy­scy, nie tylko w nie­dzielne dwie godziny, byli dla sie­bie lepsi odro­binę.

10. Dylemat bioder dziewczęcych

16.5.21

Nie ma, że nie­dziela, senny obia­dek, papu­cie. Nama­wiam do myśle­nia, do filo­zo­ficz­nej przy­mu­szam dys­puty. Nie będą z nas drwić przy­szłe poko­le­nia, jak w Sie­ście Norah Jones przed tygo­dniem: He’s got musc­les in his head, ain’t never been used…

A zatem dyle­mat na dziś: Bhar­tri­hari, poeta i myśli­ciel piszący w san­skry­cie na prze­ło­mie VI i VII wieku, przed­sta­wił (w tłu­ma­cze­niu nie­do­ści­głego Ire­ne­usza Kani) taki egzy­sten­cjalny dyle­mat, z pozoru nie do roz­wią­za­nia:

Rzecz roz­wa­żyw­szy spo­koj­nie i dokład­nie, sub­telni mędrcy: czy w gór­skiej żyć lepiej pustelni, czy roz­ko­szom bio­der dziew­czę­cych się oddać?

Ba.

Gdy­bym chciał czy­tać rzecz dosłow­nie, to zwłasz­cza po samot­nym tygo­dniu na far­mie, jeno wśród saren i pucha­tych lisów, skła­niał­bym się ku pustelni. No, bo da się? Da się. W isto­cie spo­koj­niej, a – co naj­waż­niej­sze – taniej.

Nama­wiam jed­nak na podej­ście meta­fo­ryczne. Głę­boko w swej mądro­ści sie­stowe. I tak bym pyta­nie prze­for­mu­ło­wał: „Czy na chmu­rze sztuki wyso­kiej się unieść, czy raczej zanu­rzyć w roz­ko­sze pospo­li­to­ści?”.

Dwa­dzie­ścia już lat w nie­dzielne popo­łu­dnia nama­wiam, by zna­leźć, jak – nie przy­mie­rza­jąc – Budda, drogę środka. Bacha spleść z jękami Tuare­gów, Mozarta skro­pić kaskadą dźwię­ków gitary Van Halena. W ostat­nich tygo­dniach pro­sto z plaży wcho­dzi­li­śmy do opery, pospiesz­nie narzu­ca­jąc fraki na bikini. W epoce „płyn­nej nowo­cze­sno­ści” nie ma, jak sądzę, niczego złego w czer­pa­niu gar­ściami dóbr z obu świa­tów. Z par­nasu i lupa­naru kul­tury. Miło­sza można czy­tać na zmianę z przy­go­dami Gar­fielda, co spraw­dzam codzien­nie. U Allena się­gać po Forsę… i Wnę­trza. Klucz tkwi w sło­wie: „zara­zem”. Cały pomysł na nasze spo­tka­nia od lat na tym wła­śnie polega.

Ale oto dziś obja­wia się majowy Dobry Pan: fraki i suk­nie mogą Pań­stwo zosta­wić, niech lgną do sie­bie nie­skrom­nie na sąsied­nich wie­sza­kach, gdy nikt nie patrzy. Dres – to, nomen omen, dress code na dzi­siaj. Żad­nej opery, żad­nej tam, psia mać, pokręt­nej fugi. Ludowa tedy, prza­śna muzyka to pro­po­zy­cja na 32-lecie naszych radio­wych spo­tkań. Fado z tawern, coun­try znad ogni­ska, bossa z plaży, guajira guan­ta­na­mera pro­sto z Guantánamo. Może jedy­nie szczypta jazzu, „do smaku”, jak suge­ruje ety­kieta nie­dziel­nego obiadu.

I, rzecz jasna, Sina­tra (lub jak chcą Japoń­czycy: Si-Na-To-Ra), bo w końcu jakiś zerowy połu­dnik w tym cha­osie mieć warto.

11. Szczęśliwy smak topionego masła

23.5.21

Dam kla­syczny przy­kład esprit d’esca­lier. Gdy parę dni temu, pod­czas spo­tka­nia o Dali w lubel­skim Teatrze Sta­rym, pani Luto­sław­ska zadała mi bez­ce­re­mo­nialne pyta­nie: jak żyć? – zanie­mó­wi­łem. A potem coś plo­tłem, by zaga­dać nie­zręczną ciszę. I dopiero wie­czo­rem w hotelu mnie olśniło: było wspo­mnieć słowa mni­cha Adżity!

Dopóki czło­wiek żyje, winien żyć szczę­śli­wie

I pić topione masło, choćby popadł w długi.

Krót­kie, zgrabne, przed­wieczne. Zamyka dys­ku­sję. Nic dodać, nic ująć. Zwią­zek przy­czy­nowo-skut­kowy mię­dzy piciem topio­nego masła a szczę­śli­wym życiem – nie do pod­wa­że­nia. Dezyn­wol­tura wobec pro­ble­mów finan­so­wych – godna naśla­do­wa­nia.

Wra­ca­łem w ule­wie nową auto­stradą, słu­cha­łem Jar­retta. Czu­łem wdzięcz­ność. Za nowy asfalt, ale przede wszyst­kim za pół wieku (pomi­jam bez­re­flek­syjne pacho­lęc­two) świa­do­mego szczę­ścia. Pro­szę spoj­rzeć na tego pogod­nego trzy­latka: on już wie, że przez następ­nych pięć­dzie­siąt lat los będzie mu sprzy­jał. W sto­sow­nych daw­kach, by chło­pak nie wbił się w pychę.

Jutro mam uro­dziny, kolejny dzień wdzięcz­no­ści za każdą chwilę ist­nie­nia. Także za – przy­naj­mniej dla mnie szczę­śliwe – dekady wspól­nego z Pań­stwem słu­cha­nia muzyki. W radiu, potem w dro­dze i na naszym gdań­skim festi­walu.

Jar­rett, który zabrzmiał w pierw­szej audy­cji, w maju 1989 roku, jest wciąż jak samo życie: zachwyca mnie każ­dego dnia od nowa, zdu­miewa i pozo­staje tajem­nicą. Wystąpi i dzi­siaj w Porze sie­sty, bo lojal­ność jest ważna.

Dwa­na­ście pre­zen­tów poda­ruję sobie w wigi­lię uro­dzin, a wie­rzę, że i Pań­stwu spra­wią tro­chę frajdy. Spo­śród nie­prze­li­czo­nego ich mro­wia spró­buję wybrać tuzin, w moim poję­ciu, naj­pięk­niej­szych pio­se­nek. Żałuję, że nie ja je napi­sa­łem, choć pró­bo­wa­łem i do dzi­siaj codzien­nie, leżąc na sofie, brzą­kam z nadzieją.

Cóż, jak­kol­wiek w isto­cie żyję szczę­śli­wie, to naj­wy­raź­niej nie wszystko idzie po mojej myśli.

12. Najszlachetniejszy Polak w dziejach

30.5.21

Swego czasu, w chwili emo­cjo­nal­nego wzmo­że­nia, młody czło­wiek ode­zwał się w te słowa: Czuję, że naj­szczę­śliw­szy będę mię­dzy takimi obcymi, co rozu­mieć nie będą nawet mojej mowy. Ile nocy zabrały mi marze­nia o pusty­niach Afryki.

Współ­od­czu­wam. Dwa­dzie­ścia pięć lat wędro­wa­łem po bli­sko czter­dzie­stu kra­jach kon­ty­nentu, na co chęt­nie przed­sta­wię dowody.

I mnie się czę­sto wydaje, że choć mię­dzy Wisłą i Bugiem mówimy w jed­nym języku, to łatwiej zro­zu­miał­bym się z mil­czą­cym mułłą w gli­nia­nym mecze­cie w Bobo-Dio­ulasso na przy­kład niż z niejed­nym moim roda­kiem. Co cie­kawe i nowe, myślę tu o ludziach z mojego, zda­wa­łoby się, świata war­to­ści. A jed­nak ostat­nio taką znaj­duję w nich zaja­dłość, taką pasję w wyklu­cza­niu, taką wyż­szość w for­mu­ło­wa­niu opi­nii, tak święte w nie swoim imie­niu obu­rze­nie i taką – w swoim mnie­ma­niu – bez­grzesz­ność, że zaiste tęsk­nię za ciszą pustyni. I za zwie­rzę­cym roz­ga­da­niem pusz­czy. Byleby żaden obrońca war­to­ści, wszystko jedno już jakich, nad uchem mi nie brzę­czał.

Od dwóch tygo­dni nie słu­cha­li­śmy w Porze sie­sty muzyki afry­kań­skiej, a tem­pe­ra­tury zgoła listo­pa­dowe mamy tej wio­sny. Na kon­ty­nent o kształ­cie serca zapra­szam tedy w pierw­szej godzi­nie. A w dru­giej – dzieci w przeded­niu ich święta ucie­szę, a i w doro­słych ser­cach, wie­rzę, tęskną strunę tym samym trącę.

Wresz­cie: wielki Clint będzie miał oka­zję zdmuch­nąć dzie­więć­dzie­siąt jeden świe­czek. Pojawi się w roli Walta Kowal­skiego. Wyjąt­kowy ten gbur, też z nie­do­boru innych kan­dy­da­tur, jest w moim poję­ciu naj­szla­chet­niej­szym Pola­kiem w dzie­jach świa­to­wego kina. I tak zosta­nie, dopóki (co mgli­ście zapo­wia­dał naczelny straż­nik pol­sko­ści) Mel Gib­son nie wcieli się w rot­mi­strza Pilec­kiego.

PS: Ten mło­dzie­niec z pierw­szego aka­pitu to matu­rzy­sta Ste­fan Żerom­ski, w 1885 roku. Nie­stety poprze­stał na marze­niach. Niech nam się to nie zda­rzy.

13. Wszystko, co kiedykolwiek zostało pomyślane

13.6.21

Jestem cie­kawy dru­giego czło­wieka. Przy­naj­mniej od cza­sów Teren­cju­sza, a więc z górą dwa tysiąc­le­cia, oswa­jamy wszystko, „co ludz­kie”, w nadziei na osta­teczną defi­ni­cję istoty czło­wie­czeń­stwa.

Ponie­waż przez te lata poten­cjal­nych obiek­tów badań było sporo, kon­cen­tru­jemy się na mak­sy­mal­nych odchy­le­niach krzy­wej. Z rado­ścią zaj­rza­łem tedy do wnę­trza mózgu Alexa Hon­nolda (dostępne są wyniki jego tomo­gra­fii), by upew­nić się, że sym­pa­tyczny mło­dzie­niec ma ów organ zbu­do­wany cie­ka­wiej niż reszta ludz­ko­ści. Ina­czej seryjni mor­dercy. Jak­kol­wiek barw­nie pre­zen­tują się w fil­mach, zazwy­czaj w gło­wach mają pustkę i słynna teza o banal­no­ści zła przy­lega do nich szczel­nie.

Ale ja dziś o mózgu pia­ni­sty. We środę, w fil­har­mo­nii, w naj­wyż­szym sku­pie­niu słu­cha­łem Pio­tra Ander­szew­skiego. Grał wybór Pre­lu­diów i Fug Bacha z dru­giego tomu „świę­tej księgi”. Czu­łem, że ten z górą godzinny wywód o nie­by­wa­łej gęsto­ści roz­wią­zuje osta­tecz­nie pro­blem podwo­je­nia sze­ścianu i jesz­cze kilka innych, ale oczy­wi­ście zgu­bi­łem myśl Mistrza w trze­ciej minu­cie i przy­szło mi dalej z pokorą, w przy­klęku na jedno kolano, obco­wać z Tajem­nicą.

Zaj­rzeć w głowę pia­ni­sty wiel­kiego for­matu, kiedy gra Barok, to jak wstą­pić w progi bez­kre­snej biblio­teki o sta­ran­nie skom­ple­to­wa­nym księ­go­zbio­rze. Ma się wra­że­nie, że oto jest nam dane dosko­nałe stresz­cze­nie wszyst­kiego, co kie­dy­kol­wiek zostało pomy­ślane. Fascy­nu­jące i prze­ra­ża­jące zara­zem.

Wie­rzę, że można Wiel­kiego Pia­ni­stę uznać za zwier­cia­dło Abso­lutu i zupeł­nie na serio modlić się do niego (lub do niej – w przy­padku Cha­tii Bunia­tisz­wili wyobra­żam sobie, że spo­tyka ona na swej klatce scho­do­wej codzien­nie tuzin roz­mo­dlo­nych panów).

Ale…

Pamię­tają Pań­stwo, jak w fil­mie Słodki drań Uma Thur­man zachwy­cona geniu­szem muzycz­nym Seana Penna pyta:

– Ach, o czym pan myśli, kiedy gra tak wznio­śle?

– Że za mało mi płacą.

Bywa i tak.

Ponie­kąd à pro­pos: oba tomy pamięt­ni­ków Rubin­ste­ina spa­ko­wane już na waka­cje?

Ja myślę!

14. Milczenie liści

11.7.21

Sie­dzę z przy­ja­ciółmi pod dębem, który zasa­dzi­łem na far­mie sie­dem­na­ście lat temu. Był już wtedy rezo­lut­nym krzacz­kiem, wciąż jed­nak na tyle drob­nym, by swą podróż z wiej­skiego domu Jere­miego Przy­bory nad Liwiec odbyć w samo­cho­dzie oso­bo­wym na tyl­nym sie­dze­niu. Dziś zbliża się do swych lat doj­rza­łych. Stał się opie­kuń­czy. Chroni nas roz­ło­ży­stą koroną. Gałę­zie ma tak już mocne, że można zawie­sić na nich huś­tawkę. Byłoby jak na idyl­licz­nych roko­ko­wych obra­zach.

Roz­ma­wiamy o pięk­nie dłu­gich dni czerwca. Trawy, jesz­cze nie­sko­szone, się­gają do ramion. Zie­lo­ność, choć bujna i roz­ga­dana – uspo­kaja. Takiej aury nie powinna mącić żadna muzyka, choć w podobne popo­łu­dnia, gdy samot­nie wyle­guję się z gitarą, zda­rza mi się wejść łagod­nie w akordy Manhã de Car­na­val. Baczę wtedy wsze­lako, by nie zbu­dzić ważki śpią­cej w gasną­cych kwia­tach bzu, który okala dom.

Zwy­kłem mawiać w takiej chwili, że bli­sko w niej do szczę­ścia. Tym razem czuję, że w isto­cie jest szczę­ściem samym, w jego naj­czyst­szej for­mie. Jeśli więc i Pań­stwo w te nie­spieszne godziny, ostat­nie tchnie­nia dłu­giego week­endu, doświad­czają zbli­żo­nych unie­sień, pro­szę w żad­nym wypadku nie dołą­czać do nas w Porze sie­sty. Nie znajdę bowiem dla Was muzyki pięk­niej­szej niż mil­cze­nie liści w bez­wietrz­nym upale.

PS 1: Jak tylko skre­śli­łem te słowa, prze­to­czyła się nad farmą apo­ka­lip­tyczna burza…

PS 2: …co nie znie­chę­ciło sąsiada z prze­ciw­le­głego brzegu rzeki i jął rżnąć piłą w swym tar­taku, a zatem pamię­tajmy, że…

PS 3: …prze­ko­na­nie o nie­zmą­co­nej idylli jakie­go­kol­wiek miej­sca na ziemi wynika z naszej naiw­no­ści i nie­do­in­for­mo­wa­nia.

15. Niezasłużenie

18.7.21

Mir­cea Eliade w swoim dzien­niku zachwyca się tro­pi­kal­nym rajem w pobliżu Kal­kuty i obie­cuje, że będzie tam powra­cał. Od jed­nego z miesz­kań­ców sły­szy:

Widzi pan, nikt nie potrafi się szcze­rze przy­znać, że dotarł do gra­nicy szczę­ścia i będzie usi­ło­wał zatrzy­mać się na niej. Każdy mówi, że to naj­pięk­niej­sze miej­sce na świe­cie, że do niego powróci, a potem jedzie gdzieś daleko, szu­ka­jąc innych miejsc.

Wysze­dłem o poranku nad rzekę na far­mie. Świt, zda­wało się, a słońce już tak wysoko. Wiem, blade, mdłe świa­tło, złe dla foto­gra­fii, prze­pra­szam.

Myśla­łem o tym, jak wiele zazna­łem w życiu szczę­ścia, jak nie­za­słu­że­nie. Myśla­łem, że choć ni­gdy nie byłem w Ama­zo­nii (zda­rzyło się raz wśli­zgnąć do Bra­zy­lii od strony wene­zu­el­skiej dżun­gli i na lata przed świa­tem insta­gra­me­rów dla lansu sfo­to­gra­fo­wać pod zna­kiem obwiesz­cza­ją­cym: Bra­sil), to moja dzika rzeka w zupeł­no­ści mi wystar­cza. Komu wystar­cza to, co ma – jest bogaty, głosi Tao, a Tiziano Terzani, nie­jako do tej myśli nawią­zu­jąc, zwykł mawiać: Ni­gdy nie byłem boga­czem, ale zawsze się nim czu­łem. Jak ja go rozu­miem.

(…)

16. Empatia Achillesa

25.7.21 (pisane w tra­sie kon­cer­to­wej Sie­sty w dro­dze z Nancy Vie­irą)

Dzię­kuję za wspólne wie­czory z Nancy pod gwiaz­dami. W Mono­po­lis było tak, jakby pan­de­mia ni­gdy się nie zda­rzyła. Tłum dziki i dziew­częta cud, w sukien­kach w gro­chy, plą­sały do tro­pi­kal­nej muzyki. Bia­ło­łęka w wiel­kim stylu odcza­ro­wała wczo­raj krzyw­dzącą legendę, jakoby z tej pięk­nej dziel­nicy doby­wały się jedy­nie „jęki”.

Na wspo­mnia­nych sce­nach mogli (lub dziś będą mogli) Pań­stwo doj­rzeć led­wie powłó­czą­cego nogami, roz­pacz­li­wie kuś­ty­ka­ją­cego autora tych słów. Nade­rwa­łem ścię­gno Achil­lesa i znaj­duję tę wyjąt­kowo bole­sną oko­licz­ność wielce poucza­jącą. To powinno zda­rzyć się każ­demu z nas, byśmy mogli rozej­rzeć się wokół z empa­tią.

W łódz­kim hotelu recep­cjo­ni­sta wrę­czył mi klucz z nie­win­nie brzmią­cymi sło­wami:

– Winda jest na końcu kory­ta­rza…

A ja spoj­rza­łem prze­ra­żony na tych 20, może 30 metrów i prze­mie­rza­jąc je przez kwa­drans, pra­wie się pory­cza­łem.

Potem pomy­śla­łem: to lek­cja obo­wiąz­kowa. Po pierw­sze bowiem zna­ko­mi­cie przy­go­to­wuje na nie­uchronne, a przy tym, także po pierw­sze, jest jedyną szansą, bym już dziś naprawdę zro­zu­miał ludzi sta­rych i cho­rych.

Prze­strze­gał La Roche­fo­ucauld: Mało kto umie być sta­rym. Przeto ćwi­czę zawczasu.

Myślę zatem o tych dniach próby bez mazgaj­stwa, a z wdzięcz­no­ścią. Wraca poucze­nie innego ulu­bio­nego autora, by bło­go­sła­wić chwilę, jeżeli nie ma w niej bólu. Niby wiem, a zda­rzy się zapo­mnieć. To błąd.

Oczy­wi­ście, że Pań­stwo wolą, kiedy zwia­stuny audy­cji są choć tro­chę pogodne, zwłasz­cza w waka­cje. Ale ten JEST pogodny, jakby się nad tym dłu­żej zasta­no­wić, naprawdę.

17. Wielkie Marudy

8.8.21

Dziś będzie o Wiel­kich Maru­dach.

Wiel­bię każdą z nich, ale też kładę, jak asa, prze­ciwko tym wszyst­kim, któ­rzy sądzą, że to niby ze mnie melan­cho­lik.

Pani Wisława na przy­kład powie­działa kie­dyś, zapewne z przy­mru­że­niem ust: Życie cza­sami bywa zno­śne. W wiel­kiej tej mądro­ści przej­rzeć się nie umiem. Zachłan­nie, hau­stami, w otu­ma­nie­niu urodą świata kła­niam się z wdzięcz­no­ścią za każdą poda­ro­waną chwilę. Nie­wy­klu­czone, wręcz pewne, że sto­sowne pie­kło los szy­kuje dla mnie na innej foto­gra­fii. Wystar­czy cze­kać cier­pli­wie. Tym­cza­sem szczę­ście. O, wła­śnie, à pro­pos.

Spo­kój, spo­kój, pra­wie szczę­ście – wień­czy swe słynne opo­wia­da­nie Iwasz­kie­wicz. Ale dla­czego „pra­wie”?, pytam się grzecz­nie. Wielki Jaro przez trzy tomy kapi­tal­nego Dzien­nika łka, jęczy, chli­pie i zaiste „pra­wie” ni­gdy pełni szczę­ścia nie zaznaje. Z serca współ­czuję. Mnie peł­nia bodzie kilka razy dzien­nie. Los to czy uspo­so­bie­nie?

Że w smo­li­stą roz­pacz też popaść umiem tuzin razy na dobę, inna rzecz.

Wresz­cie Pilch. Niby iro­ni­zuje, jak Pani W., ale bio­gra­fo­wie chęt­nie potwier­dzą: nie lubił się ruszać zanadto, led­wie do naj­bliż­szej księ­garni, nawet mecz wolał w TV. Gdy zatem prze­ko­nuje: Nie podró­żuj – szkoda czasu, pie­nię­dzy i zachodu – wszę­dzie jest tak samo –mija się z moimi obser­wa­cjami.

Los zdu­miewa mnie ostat­nio każ­dego dnia olśnie­niem onto­lo­gicz­nie wręcz odmien­nym od tego, jakiego doświad­czam, spa­ce­ru­jąc uli­cami rodzin­nego mia­sta. Zachwyt, eks­taza o wscho­dzie słońca. Ani pół marud­nej frazy dziś zatem ode mnie, tylko radość wielka, że przy­da­rzyło mi się żyć.

Aby­ście byli szczę­śliwi i w każ­dej chwili wdzięczni, świę­tu­jący wszel­kie ist­nie­nie – życzył nam Miłosz. Mnie się speł­nia codzien­nie. A Pań­stwu?

Spró­buję się dziś połą­czyć spod Monte Amiata, więc kto wie, może i jakaś sto­sowna pio­senka się trafi. Volare. O! O!

18. Talibowie w Wenecji

22.8.21

Całe zło świata bie­rze się stąd, że nie każdy z nas ma w życiu szczę­ście, by w odpo­wied­niej chwili spo­tkać na swo­jej dro­dze mądrego nauczy­ciela.

Czy takim prze­wod­ni­kiem, men­to­rem, obok (lub zamiast) poje­dyn­czego czło­wieka, mogłoby być mia­sto? – zasta­na­wiam się. Przy­cho­dzi wizja, zara­zem bra­wu­rowa i nie­po­ko­jąca: tali­bo­wie w Wene­cji. Z bro­dami, kała­chami, zawi­nięci w te swoje szmaty; pachną dymem ognisk i ostrą wonią zwie­rząt. Z mści­wym, ponu­rym obli­czem stają na placu Świę­tego Marka i patrzą na przed­wieczne fasady, wcho­dzą do świą­tyni. Czy jedno z naj­wyż­szych unie­sień naszej cywi­li­za­cji cokol­wiek w nich zmie­nia? Czy doświad­cze­nie osta­tecz­nego piękna śród­ziem­no­mor­skiej kul­tury sączy w ich lodo­wate serca dobro? Czy ich wewnętrz­nie roz­świe­tla?

Pró­buję współ­od­czu­wać. Ich domy to zimne, gór­skie jaski­nie. Indok­try­no­wani, kar­mieni pogardą i nie­na­wi­ścią od nie­mow­lęc­twa. Jak nie­wiele bra­ko­wało, by wielu spo­śród nas było na ich miej­scu. To tylko nie­po­jęte prze­ta­so­wa­nie dusz: jedne spły­wają wprost w ciała wenec­kich ary­sto­kra­tów, gdy dzi­siej­sza peł­nia księ­życa łagod­nie pie­ści kon­chę Santa Maria della Salute, inne w tym samym momen­cie lądują w sta­jen­kach Afga­ni­stanu, w eks­plo­zji poci­sków. Kosmiczna lote­ria.

Myślę o tych chłop­cach, jak dora­stają na woj­nie, w suro­wym pej­zażu, z obo­jęt­nym nie­bem nad głową jako jedyną świą­ty­nią. I oto wcho­dzą do wenec­kiej bazy­liki. Co czują? Jakimi ścież­kami bie­gną ich myśli? Czy w swoim języku znaj­dują słowa, by objąć nimi i nazwać świat, który ich teraz ota­cza? Wresz­cie: czy to spo­tka­nie czyni ich lep­szymi ludźmi? Czy zaczy­nają nagle widzieć jasno w zachwy­ce­niu? Czy kru­che piękno ażu­ro­wego mia­sta na wodzie łago­dzi ich pustynne oby­czaje?

Takie i inne reflek­sje przy­cho­dzą mi do głowy, gdy wra­cam do Wene­cji. Odkąd przy­je­cha­łem tu z rodzi­cami, dwu­na­sto­letni, ona wciąż mnie przy­wo­łuje szep­tem fal laguny.

Każdy z nas ma dwa rodzinne mia­sta i jed­nym z nich jest Wene­cja – pisał Sándor Márai. Miał, jak sądzę, na myśli, że ta olśnie­wa­jąca akwa­rela jest dla każ­dego czło­wieka Zachodu punk­tem odnie­sie­nia, łączą­cym nas zna­kiem kul­tu­ro­wego przy­mie­rza, arche­ty­pem euro­pej­skiej sztuki. Ostat­nio byłem tu w dniu pięć­dzie­sią­tych uro­dzin.

– Słusz­nie! – sko­men­to­wał życz­li­wie przy­ja­ciel. – To umarłe mia­sto! I ty już od dziś jesteś jedną nogą po dru­giej stro­nie.

Postrze­gam ją ina­czej. Nie jako sym­bol prze­mi­ja­nia, a prze­ciw­nie: nie­zmien­no­ści, trwa­nia, ist­nie­nia poza cza­sem. Wene­cja nie­sie nadzieję, że praw­dziwe piękno i toż­same z nim dobro powinny trwać wiecz­nie.

Czy tali­bo­wie będą podob­nego zda­nia, czas pokaże. Zale­cał­bym w tej kwe­stii umiar­ko­wany pesy­mizm.

19. Włochów

29.8.21

Skoń­czyło się ruma­ko­wa­nie: swa­wolne tycie, włosz­czy­zna, toskań­skie harce, „gry wenec­kie”. Mówię Ita­lii pate­tycz­nemi słowy wiesz­cza: Precz z mej pamięci! Nie, tego roz­kazu pamięć… wsze­lako w isto­cie nie słu­cha i – pro­szę o wyba­cze­nie – jesz­cze przez chwilę pozo­stanę roz­darty. Aż mnie słota osta­tecz­nie przy­gnie­cie, upodli i zmusi do kapi­tu­la­cji.

Spa­cery po Wene­cji są zawsze wzdy­cha­niem, zauwa­żył meta­fo­rycz­nie Iwasz­kie­wicz, mając na myśli wzno­sze­nie się i opa­da­nie na nie­zli­czo­nych mostach. Dla mnie spa­cery wenec­kie, jak i wszyst­kie wło­skie wędrówki, odkąd pamię­tam, są wes­tchnie­niem innego rodzaju. Z nad­miaru piękna, trud­nego do udźwi­gnię­cia.

Żar­łoczny kapi­ta­li­sta Cecil Rho­des prze­ko­ny­wał w epoce pary i kolo­nii, że aby wygrać los na lote­rii świata, należy uro­dzić się Angli­kiem. Myślał prag­ma­tycz­nie. Ja wybrał­bym koły­skę wło­ską. Dosko­nałą har­mo­nię natury i kul­tury. Uro­dzić się Wło­chem (naj­chęt­niej wśród sta­rego pie­nią­dza) – roję sobie w moim „pokoju z wido­kiem”. Żyć od nie­mow­lęc­twa w nad­mia­rze piękna. Chyba potra­fił­bym przy­jąć na sie­bie takie brzmię, pogo­dzić się z takim fado.

Tym­cza­sem uro­dzi­łem się na war­szaw­skim Powi­ślu (ale mógł­bym był też w Kabulu). Pod Jasłem rdze­wieją już liście, a i na far­mie zapewne sza­ruga. Naj­bliż­sze mia­steczko obok mojej wsi to Łochów. Choć ma dosko­nałe pomi­dory, piękny jest zgoła ina­czej.

„Wło­chów” – myślę dziś o nim czule i przez moment ta nie­winna gra słów koi tęsk­notę.

20. Kuźnia Nowego Polaka

5.9.21

Pat Metheny powie­dział mi kie­dyś, że gdy w dzie­ciń­stwie migał się od szkoły, rodzice na rok ode­brali mu gitarę. On zaś nie prze­stał ćwi­czyć ani na chwilę. Niczym genialny sza­chi­sta sza­chow­nicę, on stwo­rzył sobie instru­ment w gło­wie i w czas szkol­nego ter­roru doszedł w muzyce do mistrzo­stwa. Przy­wo­łuję tę histo­rię w pierw­szych dniach wrze­śnia świa­domy, że nad zidio­ce­niem pol­skiej szkoły łkać trzeba, wię­cej: pię­ścią w stół ude­rzyć, pomsto­wać, pikie­to­wać, zło­rze­czyć, do chóru kasandr dołą­czyć, a przede wszyst­kim mobi­li­zo­wać się na wybory.

Jed­no­cze­śnie chciał­bym w ten akord roz­pa­czy i słusz­nego gniewu wpleść nutę łagodną i jasną. Zada­niem Sie­sty jest bowiem roz­świe­tla­nie mroku. Otóż moich rodzi­ców drę­czono w szkole nauką o Sta­li­nie i histo­rią WKP(b). Mnie przy­szło ślę­czeć w ławce w epoce kłam­li­wej gier­kow­skiej pro­pa­gandy i na coty­go­dnio­wych aka­de­miach cał­kiem serio into­no­wać Mię­dzy­na­ro­dówkę. I jakoś wyszli­śmy na ludzi. Od pierw­szych dni wrze­śnia byli­śmy zbun­to­wani, dosko­na­lący się w samo­dziel­nym myśle­niu, na prze­kór indok­try­na­cji.

Dzie­ciar­nia z defi­ni­cji powstaje prze­ciw każ­dej szkol­nej opre­sji. Czyż ina­czej widział to Gom­bro­wicz w Fer­dy­durke? Szkoła, która z fine­zją dro­go­wego walca chce stwo­rzyć „nowego Polaka”, wychowa w efek­cie poko­le­nie zbun­to­wa­nych.

Gabriel García Márquez w auto­bio­gra­fii przy­wo­łał zda­nie G.B. Shawa: Już jako dziecko zmu­szony byłem prze­rwać swą edu­ka­cję, aby pójść do szkoły.

Niech los obu nobli­stów umocni w nas nadzieję.

21. Życie ostrożnych nadziei

12.9.21

Sie­sta, czas Muzyki Szczę­śli­wej, z defi­ni­cji ma w sobie jasność. Ale czy tak ma być zawsze, bez wyjątku?

Dwa­dzie­ścia lat temu, jede­na­stego wrze­śnia, około trze­ciej po połu­dniu, poszli­śmy zoba­czyć dom Iwasz­kie­wi­cza w San Gimi­gnano. Zro­bi­łem wtedy Ani parę zdjęć pod zega­rem sło­necz­nym na ścia­nie pobli­skiego kościoła. W Nowym Jorku była dzie­wiąta rano i pierw­sza wieża wła­śnie sta­nęła w ogniu.

Wie­czór spę­dzi­li­śmy w toskań­skim domu Stinga, gdzie muzyka i poczu­cie wspól­noty rato­wały przed osta­teczną roz­pa­czą. Foto­gra­fia z zega­rem, w pew­nym sen­sie ostat­nie mgnie­nie daw­nego świata, poja­wiła się na pły­cie Nie­na­sy­ce­nie, nad którą wtedy pra­co­wa­li­śmy.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki