Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Jak żyje się w kraju, którego mieszkańcy chcą być fucking flink – „zajebiście życzliwi”?
Dlaczego Kopenhaga nazywana jest miastem przyszłości?
Co wspólnego ma Władca Pierścieni z duńskim „bogactwem naturalnym”, czyli zaufaniem?
W rankingach poziomu szczęścia Dania od lat nie schodzi z podium, tutaj powstało pierwsze ministerstwo środowiska, a pierwszą ministrą w Europie została Dunka. Znana z designu i architektury, niewymuszonego stylu życia, fascynującej Kopenhagi czy rowerowych autostrad, Dania kojarzona jest jako skandynawski raj. I słusznie! Ważne są tu relacje z innymi ludźmi, liczy się jakość życia, a ideałem jest wielokulturowe społeczeństwo dobrobytu. Jednak ojczyzna Andersena ma też ciemniejsze karty w swojej historii.
To pierwsza tak wieloaspektowa książka, której autorka, od 30 lat związana z Danią, zabiera nas w podróż po meandrach kraju. Opisuje mieszkańców, zaprasza do duńskiej kuchni i w dzikie niedostępne miejsca oraz zachęca, aby samemu przekonać się, jak wygląda ten mały, ale wyjątkowy kraj po drugiej stronie Bałtyku.
Może i Danii nie jest potrzebna reklama, za to nam potrzebna jest taka książka. Z Sylwią Izabelą Schab wybieramy się w podróż do Danii, tam i z powrotem, z duńską architekturą oraz architekturą duńskości w tle. To wieloaspektowa, wielogłosowa opowieść o bezpretensjonalności i wspólnotowości. Interesująca i bardzo inspirująca lektura, niuansująca obraz Skandynawii i Skandynawów.
Natalia Kołaczek, autorka Szwecjobloga i książki I cóż, że o Szwecji.
To książka, jakiej brakowało: skarbnica aktualnej wiedzy o Danii. Pozwala lepiej zrozumieć Duńczyków i ich kulturę oraz historię. Parafrazując cytowany w książce gruk Pieta Heina: „Ta książka jest tak bogata w treści, że się to w głowie nie mieści”.
Agata Lubowicka, skandynawistka i tłumaczka literatury duńskiej.
Wspaniale czyta się książki powstałe z niedosytu. Autorka poświęciła całe zawodowe życie Danii i dzieli się z nami pasją do tego małego kraju o wielkich ambicjach. Po lekturze mamy ochotę już na zawsze przesiąść się na rower, zwolnić tempo życia, zaangażować w wolontariat i łaskawszym okiem spojrzeć na hot dogi.
Ilona Wiśniewska
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 292
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Wiemy, że wiele podróży zaczyna się w domu, w zaciszu wygodnego fotela z książką w dłoni. Dlatego stworzyliśmy serię podróżniczą, w której dzielimy się osobistymi opowieściami o miejscach bliskich i dalekich. Wydajemy książki pełne lokalnych smaków i niezapomnianych zapachów. Przybliżamy kulturę, język i historię danego kraju. Poruszamy tematy zaangażowane społecznie i politycznie, a jednocześnie pokazujemy codzienne życie mieszkańców oraz niezwykłe miejsca, których nie znajdziecie w przewodnikach.
Dzięki naszym książkom każdy dzień jest podróżą.
W SERII PODRÓŻNICZEJ WYDAWNICTWA POZNAŃSKIEGO DOTYCHCZAS UKAZAŁY SIĘ:
Natalia Kołaczek I cóż, że o Szwecji
Anna Kurek Szczęśliwy jak łosoś. O Norwegii i Norwegach
Maciej Brencz Farerskie kadry. Wyspy, gdzie owce mówią dobranoc
Magdalena Genow Bułgaria. Złoto i rakija
Aleksandra Michta-Juntunen Finlandia. Sisu, sauna i salmiakki
Mikołaj Buczak Sobremesa. Spotkajmy się w Hiszpanii
Agnieszka Kamińska Szwajcaria. Podróż przez raj wymyślony
Agnieszka Krawczyk Rumunia. Albastru, ciorba i wino
Damian Hadaś Alaska. Przystanek na krańcu świata
Katarzyna Łoza, Ukraina. Soroczka i kiszone arbuzy
Izabela Nowek, Albania. W szponach czarnego orła
WSTĘP.JAK SIĘ DZIEJE W PAŃSTWIE DUŃSKIM?
Ta książka wzięła się z niedosytu. A w każdym razie z tego, co sama postrzegam jako brak. I z zazdrości. Długo – i nadaremnie – czekałam na to, żeby Dania wzbudziła zainteresowanie polskich autorów; z zazdrością patrzyłam na rosnące stosy publikacji o Szwecji, Norwegii czy Islandii. Na polskim rynku wydawniczym dostępne są co prawda książki zahaczające o Danię, a także tłumaczenia popularnych pozycji zagranicznych (o czym więcej w rozdziale Podróż po bibliotece), brak jednak poczytnych reportaży, trudno też znaleźć szersze objaśnienie, z czym się Danię je. Metafora kulinarna nie jest tu przypadkowa. Gra słów „dania” – „Dania” dała już kiedyś asumpt do powtarzanego jako żart lapsusa tłumaczeniowego, w którym polskie „dania z kurczaka” przełożono na angielski jako... Denmark from chicken!
Ta książka wzięła się też z fascynacji i wdzięczności. Całe moje życie zawodowe jest związane z Danią, dzięki niej spotkało mnie bardzo dużo dobrego – zresztą nie tylko zawodowo. Najpewniej mam po prostu szczęście – do spotykania na swojej drodze Dunek i Duńczyków, którzy utwierdzają mnie w przekonaniu, że kraj, z którym przeplatają się moje ścieżki, to miejsce, do którego przystaję. W którym się odnajduję. I które wciąż mnie intryguje.
Tytułowe „Jak się dzieje w państwie duńskim?” jest nawiązaniem do chyba najbardziej rozpoznawalnej frazy dotyczącej Danii, czyli „Źle się dzieje w państwie duńskim”. Co ciekawe, polski odpowiednik Szekspirowskiego Something is rotten in the state of Denmark nie jest dokładnym tłumaczeniem, jakie można znaleźć w polskich wydaniach Hamleta (rotten znaczy „zgniły”), a anonimowym przekładem, który – nie wiedzieć czemu – zadomowił się w polszczyźnie[1]. Hamlet jest nie tylko Szekspirowskim bohaterem, lecz także postacią z legendy. Historia pochodzącego z Jutlandii Amleda (bo tak brzmi jego imię w rodzimej wersji) przetrwała dzięki dwunastowiecznemu kronikarzowi znanemu jako Saxo Gramatyk (jego Gesta Danorum wydano drukiem w Paryżu w 1514 roku). Zbieżności w przebiegu akcji oraz imion postaci (Hamleta i jego matki Gertrudy) nie pozostawiają wątpliwości co do tego, skąd Szekspir zaczerpnął inspirację do dramatu. Przesunął co prawda miejsce wydarzeń z położonej w północnojutlandzkiej cieśninie Limfjorden wyspy Mors do zamku w Elsynorze (Helsingør), ale to już temat na inną opowieść...
Z tym małym krajem o trudnym języku – jak często bywa określana Dania – zetknęłam się po raz pierwszy podczas studiów w Katedrze Skandynawistyki Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu. Wstyd się przyznać, ale rozpoczynając naukę na filologii duńskiej, o Danii, jej mieszkańcach i języku nie wiedziałam niemal nic. I to jest właściwy powód, dla którego odpowiedź na pytanie, co mnie skłoniło do uczenia się języka duńskiego, jest... no tak, rozczarowująca. Szczęśliwy zbieg okoliczności, nic ponad to. Przypadek, który nigdy nie odbił mi się czkawką. Eksperyment, który – również dzięki spotkaniu na mojej drodze wspaniałych ludzi i znakomitych nauczycieli: Jensa, Sørena i Ingrid – stał się moim życiowym wyborem oraz źródłem wielu pozytywnych emocji i doświadczeń.
Mój pierwszy pobyt w Danii – w 1994 roku na kursie letnim organizowanym przez Międzynarodowy Uniwersytet Ludowy w Helsingør – był nie tylko okazją do poznania wielu osób współpraktykujących zawiłości języka duńskiego (wśród nich i takich, z którymi do dziś utrzymuję przyjacielski kontakt, i takich, które spotkałam po latach na kursie tłumaczy i tłumaczek literatury duńskiej), lecz także pierwszym z cyklu doświadczeń formujących, otwierających i motywujących do bliższego poznania małego kraju na Północy. Kursy wakacyjne w kolejnych latach na uniwersytetach ludowych (folkehøjskoler), ośmiomiesięczny kurs w Brandbjerg Højskole, wielomiesięczne pobyty stypendialne na Uniwersytecie Kopenhaskim, niezliczone krótsze i dłuższe wyjazdy konferencyjne i prywatne, godziny studiowania języka i kultury, czytania, przygotowywania konwersatoriów i wykładów, pisania artykułów i książek, mnóstwo rozmów: z Dunkami i Duńczykami – nie tylko o Danii, zaś o Danii – nie tylko z nimi, utwierdziły mnie w przekonaniu, że wybrałam pracę, a zarazem pasję, która nigdy się nie znudzi, nigdy nie wyczerpie. I która – jak się po latach przekonuję – daje mi klucz do kolejnych drzwi, zarówno w sensie zawodowym, jak i osobistym.
Dania jest w moim życiu miejscem magicznym, do którego entuzjastycznie powracam, w którym czuję się jak w domu, o którym często myślę i które mnie inspiruje. Chciałabym, żeby zainteresowała i zainspirowała także was.
I taki zamysł przyświeca niniejszej książce: marzy mi się przeflancowanie na nasz grunt pozytywnego konotowania wspólnotowości, umiejętności współdziałania praktykowanej w ćwiczeniach codzienności, zbliżona do duńskiej umiejętność prowadzenia publicznej debaty, kultura konsensusu, a nade wszystko odnalezienie również i przez nas tego, co jest najważniejszym zasobem naturalnym, prawdziwym złotem Duńczyków – zaufania społecznego. Zachwyt i niewątpliwie ciepłe uczucia, którymi darzę Danię, nie muszą czynić mnie ślepą na niewygodne (z punktu widzenia przyjętej przez Duńczyków narracji narodowej) elementy jej historii i kultury. W tej książce poświęcam im osobny rozdział, a i w innych fragmentach wskazuję to, co dyskusyjne, gładkie jedynie na powierzchni.
Mam jednak przede wszystkim nadzieję, że potraktujecie tę książkę jako lekki w formie wstęp do dalszej podróży. Że zachęci was do odkrywania na własną rękę tego, co czyni z Danii całkiem przyjemne miejsce na ziemi.
Nowa dzielnica Kopenhagi – Nordhavn (Port Północny)
MAŁY KRAJ Z TRUDNYM JĘZYKIEM
Danmark er et lille land med et svært sprog – „Dania to mały kraj z trudnym językiem” – od tej frazy rozpoczyna się wiele tekstów o królestwie Małgorzaty II. Wybrzmiewają w niej dwa elementy charakterystyczne dla duńskiej samoświadomości: mikrość terytorialna, która jest jednocześnie kompleksem Duńczyków, i nieprzystępność języka, ta jest niczym szybolet dający wstęp do kręgu nielicznych wtajemniczonych, którym udało się wygrać na etnicznej loterii. O tym, jak bardzo powszechne są to przekonania, świadczy chociażby fakt, że wielokrotnie padały z ust moich duńskich znajomych w rozmaitych rozmowach. Często też powtarzane są w debatach publicznych – jako argumenty przemawiające za duńską wyjątkowością, którą należy chronić.
Dania jest krajem niewielkim – jeśli pod uwagę bierzemy Danię właściwą, a nie Wspólnotę Królestwa (Rigsfællesskabet), obejmującą również Grenlandię i Wyspy Owcze. Jej powierzchnia wynosi około czterdziestu trzech tysięcy kilometrów kwadratowych. Składa się na nią Półwysep Jutlandzki, najbardziej na północ wysunięta część Niziny Niemieckiej, oraz ponad czterysta (niektóre źródła podają, że blisko pięćset) wysp i wysepek – w większości niezamieszkałych, a nawet nienazwanych. Największe to Zelandia (na której mieści się stołeczna Kopenhaga), Thy, czyli północna część Półwyspu Jutlandzkiego, oddzielona od niego cieśniną Limfjorden, Fionia, Lolland oraz Falster. Najdłuższa duńska rzeka – Gudenå (jej nazwa oznacza „strumień poświęcony bogom”) – płynie na długości niespełna stu sześćdziesięciu kilometrów. Co do najwyższego wzniesienia nie ma jednomyślności, niektóre źródła podają, że to Yding Skovhøj (z kurhanem z epoki brązu na szczycie), inne, że Ejer Bavnehøj, bądź Møllehøj – tak czy siak najwyższy punkt Danii znajduje się niecałe sto siedemdziesiąt trzy metry nad poziomem morza.
Duńska politolożka Sara Binzer Hobolt, pisząc o swoich rodakach, wskazuje na sprzeczność, która jest jedną z cech charakterystycznych ich tożsamości: „Narodową autoidentyfikację Duńczyków można opisać jako ambiwalentną mieszaninę świadomości własnej niewielkości i statusu małego państwa z dumą z naszej świetlanej przeszłości i nadal istniejącej przewagi”[1]. Kokietowanie skromnością obszaru, przy aktywnym niepamiętaniu, że częścią Wspólnoty Królestwa (Rigsfællesskabet) jest największa na świecie wyspa – Grenlandia – o powierzchni liczącej ponad dwa miliony kilometrów kwadratowych, to zapewne strategia kreowania obrazu własnego kraju jako skromnego i nieśniącego o potędze (a jednocześnie o dużym znaczeniu politycznym). Żeby mieć wyobrażenie, o jakich wielkościach mowa w przypadku samej Danii, bez Grenlandii i Wysp Owczych, warto uzmysłowić sobie, że jest ona ponad siedem razy mniejsza od powierzchni Polski, a z uwzględnieniem tych terenów – niemal siedem razy większa. Natomiast język duński, wbrew ocenie samych Duńczyków oraz powtarzanym przez obcokrajowców mitycznym opiniom, wcale nie jest taki trudny, o czym jeszcze spróbuję was przekonać.
Faluje pagórkami, dolinami
Jest taki piękny kraj
Postawny rozłożystymi bukami
Przy słonym bałtyckim brzegu
Faluje pagórkami, dolinami
Imię jego – wielowieczna Dania[1*]
Tak brzmi pierwsza strofa jednego z duńskich hymnów narodowych (a istnieją dwa oficjalne[2*]), wiersza Der er et yndigt land (Jest taki piękny kraj), napisanego w 1819 roku przez głównego przedstawiciela duńskiego romantyzmu Adama Oehlenschlägera. Wokół zawartej w tym utworze wizji osnuty jest cały dziewiętnastowieczny obraz duńskiej przestrzeni geograficznej i mentalnej. Obraz, który nie stracił na aktualności. Przedstawia Danię jako kameralną, przytulną krainę, gdzie krajobraz kształtuje się harmonijnie, łagodnie faluje, pluszowo roztacza się nad kwietnymi łąkami, połaciami koniczyny i polami z łanami dojrzewającego zboża, przy przyjaznym szumie morskich fal i szemrzących tu i ówdzie strumyków. Górują nad nim wiekowe buki, a o dawnych dziejach przypominają dolmeny – neolityczne kamienne grobowce, tak zintegrowane z krajobrazem, że wydają się należeć do porządku natury, nie kultury.
Dolmeny są nieodłączną częścią duńskiego krajobrazu. Tutaj na obrazie z 1839 roku autorstwa Johana Thomasa Lundbye’a, „Prehistoryczny grobowiec w pobliżu Raklev na Refsnæs”. Żródło: Wikimedia
Te motywy powtarzają się w wielu Danmarkssange – pieśniach o Danii, nawiązujących do jej krajobrazu, historii, a także mentalności i stosunku Duńczyków do ojczyzny. Rozpoznać je można także w malarstwie nurtu romantyzmu narodowego, którego twórcy świadomie przedstawiali przestrzeń geograficzną w wystylizowany sposób, na przykład przeskalowując nabrzeżne klify albo zestawiając elementy, które w naturze obok siebie nie występowały, by stworzyć typowy, wspólny, duński „krajobraz narodowy”[2]. W dziewiętnastym wieku zainteresowanie przyrodą było decydującym elementem w rozumieniu, czym jest ojczyzna, i jedną z naczelnych form patriotyzmu. Język, kultura, historia i krajobraz współtworzyły jedność wyrażającą ducha ludu/narodu (folkeånd). W przestrzeń zewnętrzną wpisane zostały też wyobrażenia o jedności i wspólnocie oraz związane z nimi emocje: poczucie przynależności i miłości do tego, co może i niezbyt wyrafinowane, ale za to swojskie. I wreszcie – krajobraz stał się jednym z najistotniejszych czynników wyjaśniających duński charakter narodowy – zgodnie z koncepcją głoszącą, że charakter człowieka jest pochodną ukształtowania terenu, przyrody i klimatu, w jakim ów egzystuje. Duński badacz Hans Christian Ørsted, odkrywca elektromagnetyzmu i aluminium, znana osobistość swoich czasów i aktywny uczestnik debaty publicznej, pisał w 1843 roku o charakterze Duńczyków właśnie w takim tonie:
Otacza nas przyroda, której żadna z przemożnych sił nie wykazuje szczególnej przewagi. Nawet morze, które obmywa nasze wybrzeże, tylko na najmniej zaludnionych odcinkach jest szczególnie gwałtowne w swoich ruchach. Wulkany nam nie grożą, trzęsienia ziemi znamy tylko w najmniejszych natężeniach, powodzie nawiedzają jedynie niewielkie odcinki kraju.
I o ile nie ma on strzelistych gór i rwących rzek, to jego powierzchnia faluje uroczymi pagórkami, ożywiają ją przejrzyste jeziora, zwieńczają lasy o obfitym listowiu, ubiera najwspanialsza zieleń. Otaczające morze, które czasem swoją gładką powierzchnią odzwierciedla błękit nieba, czasem pomarszczone przez wiatr przesuwa statki szybko do i od brzegu, a niekiedy wzburzone przez sztormy przybiera groźny wyraz – to daje bogactwo różnorodności.
Czyż nie odpowiada to przyjaznej, spokojnej, a jednak sprawczej równowadze charakteru? [...] Panuje zgoda co do uznawania skromności, opanowania, dobroduszności i radosnego usposobienia jako duńskich cech narodowych – i to współgra z cechami przyrody[3] (wyróżnienie autorki).
Obecnie takich przekonań nie traktuje się już jako teorii naukowych, ale ślady podobnego toku rozumowania są nadal dostrzegalne w duńskiej codzienności, na przykład w celebrowaniu hygge – tego, co nieekstremalne, niewyszukane, radosne i jakże duńskie!
Ojczyzna buka
Krajobraz nie wpływa na charakter narodu, ale za to dostarcza symboli mających go oddawać. W taki właśnie sposób Duńczycy odnoszą się do drzew bukowych. Do dziewiętnastego wieku traktowali tak dęby, kojarzone z władzą królewską[3*], ale po wprowadzeniu monarchii konstytucyjnej w 1849 roku, które zakończyło w Danii prawie dwustuletni okres rządów absolutnych, popularność zaczęło zyskiwać drzewo bliższe ludowi (a dokładnie warstwie mieszczańskiej). Dęby i buki w przyrodzie nie najlepiej ze sobą współgrają, poza tym buki, w odróżnieniu od dębów, tworzą skupiska leśne. A wspólnotowość to duńska cecha!
O buku Duńczycy piszą w wierszach – ostatnie strofy wspomnianego już utworu Oehlenschlägera Der er et yndigt land brzmią:
Nasza wielowieczna Dania będzie trwać
dopóki buk przygląda się odbiciu
swojego wierzchołka w niebieskiej fali.
O buku wspominają w piosenkach – na przykład w napisanej przez Hansa Christiana Andersena w 1850 roku I Danmark er jeg født (Urodziłem się w Danii), która zresztą stała się nieoficjalnym hymnem Danii, Dania nazwana jest „ojczyzną buka”. A dziewiętnastowieczni malarze utrwalają buki na obrazach, jak jeden z przedstawicieli romantyzmu narodowego w malarstwie – Peter Christian Skovgaard. Jego Las bukowy w maju ukazuje duński las na podobieństwo strzelistej gotyckiej katedry, naturalnej świątyni duńskości.
Buk stał się oficjalnie duńskim drzewem dopiero w 1936 roku, gdy Ministerstwo Spraw Zagranicznych wybrało go, obok czerwonej koniczyny, jako gatunek symbolizujący Danię w Ogrodzie Pokoju w argentyńskim La Plata. W głosowaniu, które odbyło się w 2000 roku, widzowie popularnonaukowego programu En naturlig forklaring (Naturalne wyjaśnienie) bez wahania wskazali buk i – z niewielką przewagą głosów – dąb jako duńskie drzewa narodowe.
A jeśli szukać kwiatowego symbolu Danii, to można za taki uznać jastrun, zwany też popularnie margerytką, która trafiła tu w dziewiętnastym wieku z Wysp Kanaryjskich. Podróżując po kraju, dostrzeżecie wiele tabliczek z symbolem tej rośliny. Niepozorny kwiatek został wylansowany w 1989 roku jako symbol trasy turystycznej wiodącej po najciekawszych przyrodniczo i krajobrazowo miejscach w Danii, nazwanej Margueritruten. Wybór margerytki był ukłonem w stronę głowy państwa – królowej Małgorzaty II, zwanej pieszczotliwie Daisy – a to angielska nazwa jastruna.
Łąki, plaże, góry
Kiedy próbuję znaleźć jedno słowo, które trafnie oddaje specyfikę duńskiej scenerii, przychodzi mi do głowy... różnorodność. Obawiam się, że brzmi to nieco banalnie, ale właśnie to nasuwa mi się na myśl po niemal trzydziestu latach spędzonych na poznawaniu tego kraju.
Nie da się ukryć – Dania nie może poszczycić się tak jednoznacznymi i charakterystycznymi cechami krajobrazu, jakimi są na przykład fiordy w przypadku Norwegii, nieprzeniknione lasy w Szwecji czy liczne jeziora w Finlandii. Stąd być może wynika krajobrazowo-identyfikacyjne rozproszenie, które różne od siebie pejzaże pozwala określić jako typowo duńskie: jutlandzkie wrzosowiska, piaszczyste plaże od strony Morza Północnego i kamieniste na wybrzeżach bałtyckich, pagórki, którym niekiedy nadawana jest dumna nazwa gór – jak Góry Mols (Mols Bjerge), sięgające tylko stu trzydziestu siedmiu metrów, czy najwyższe w Danii Góry Ejer (Ejer Bjerge), których szczyt ma wysokość stu siedemdziesięciu metrów, do tego pola rzepaku i łąki, lasy bukowe czy miejsca prehistorycznych pochówków z epoki kamienia.
Ikoniczny obraz P.C. Skovgaarda, gdzie duński las namalowany został na podobieństwo gotyckiej świątyni jako symbol naturalnej świątyni duńskości. Źródło: Wikimedia
Zainteresowanie Duńczyków naturą jest ogromne. Wkładają dużo wysiłku w popularyzację wiedzy o dziedzictwie przyrodniczym i rozwój infrastruktury turystycznej. Potrafią utkać fascynującą opowieść ze skrawka wrzosowiska czy fragmentu lasu – nie tylko tworząc miejsce do odpoczynku czy spożywania posiłku, lecz także budując izbę przyrodniczą, lokalne muzeum i ścieżkę dydaktyczną, a do tego opracowując materiały edukacyjne – mapkę i broszurkę opisującą możliwe trasy wędrówek, oczywiście dostępne także online (na przykład na stronie ministerialnej Agencji do spraw Przyrody: naturstyrelsen.dk). Nie do przecenienia jest też instytucja przewodników przyrodniczych (naturguide), czyli etatowych fachowców wprowadzających małe grupki zainteresowanych w świat lokalnej fauny i flory.
Plaża w Harboøre
Dollerup Bakker, czyli piesza trasa dla wszystkich amatorów wędrówek, położona nad jeziorem Hald w okolicach miasta Viborg
Wielokrotnie uczestniczyłam w tego typu wędrówkach, w poszukiwaniu skamielin, by rozpoznawać rośliny i podpatrywać ptaki, a podczas pobytu w jednym z uniwersytetów ludowych[4*] uczęszczałam nawet na kurs Przyroda i rysunek. W jego ramach jeździliśmy z naszym niezapomnianym nauczycielem Westym na wycieczki po Danii, uzbrojeni w obowiązkowe kalosze i nieprzemakalne wiatrówki. Podziwialiśmy malowniczy klif Bulbjerg, wychodzący na cieśninę Skagerrak, zachwycaliśmy się urodą wysepki Fur, leżącej w Limfjorden. Widziałam Morze Wattowe, nocowałam na północnofryzyjskiej wyspie Mandø, na którą można się przedostać lądem, gdy jest odpływ, obserwowałam ptaki w największym rezerwacie Europy Północnej – Vejlerne. Miejsca, do których zapewne nie dotarłabym jako zwykła turystka. Wtedy jeszcze patrzyłam na ten sposób przebywania w naturze z niedowierzaniem, nawet ze sceptycyzmem – przecież nie było tam niczego spektakularnego! Dzisiaj rozumiem, że nie zawsze liczą się fajerwerki, ważniejsza jest po prostu uważność, dostrzeganie uroku w niepozornym, ciekawość tego, co nas otacza, z czym i kim dzielimy przestrzeń. To forma sztuki życia, którą Duńczycy całkiem dobrze opanowali.
Nieposiadanie zbyt wielkich oczekiwań i radość z małych rzeczy – oto składniki szczęścia, którego, jeśli wierzyć wynikom Światowych Raportów Szczęścia, Duńczykom nie brakuje. Życiem i przyrodą cieszą się również w mieście, na przykład... korzystając z lokalnych cmentarzy w taki sam sposób jak z parków. W cieplejsze, słoneczne dni można w takich miejscach dostrzec osoby oddające się lekturze, studiowaniu czy... opalaniu. Stawianie dużych marmurowych nagrobków nie jest w Danii szczególnie popularne, więc przestrzeń wypełnia głównie soczysta zieleń trawnika. Idealna na spacer, również z czworonożnym pupilem. Tak, można przyjść na cmentarz z psem!
Duńczycy nie tylko zauważają przyrodę wokół siebie[5*], ba, chcą jej mieć więcej! Według badania przeprowadzonego przez Kantar Gallup w 2020 roku osiemdziesiąt trzy procent ankietowanych stwierdziło, że powinno być więcej obszarów, na których natura rozwija się na swoich własnych zasadach, siedemdziesiąt siedem procent przyznało, że marzy o dzikszej przyrodniczo Danii. To wyraźny wzrost w odniesieniu do raportu opublikowanego trzy lata wcześniej. Przyczyną tej zmiany jest rosnąca świadomość ekologiczna. W dzisiejszej Danii obszar nietknięty ręką człowieka to zaledwie pół procenta jej powierzchni – to tak zwany las pierwotny (naturskov). Wpływ na stosunek do dzikiej przyrody miała też pandemia koronawirusa – Duńczycy, podobnie jak Polacy, uciekali przed jej skutkami na łono natury. Najchętniej do lasów, choć nie ma ich w Danii zbyt wiele. I na plaże – w kraju, w którym żadne miejsce nie jest oddalone od morza bardziej niż około pięćdziesiąt kilometrów, to nie takie trudne.
Gdy na początku dwudziestego wieku Duńczycy zaczynali roztaczać ochronę nad przyrodą, w pierwszej kolejności objęli nią krajobrazy znane z płócien malarzy okresu romantyzmu narodowego – tereny nadmorskie i wrzosowiska. Pierwszy park narodowy w Danii utworzono dopiero w 2008 roku – północnojutlandzki Thy. Rok później taki status otrzymały Góry Mols w północno-wschodniej Jutlandii, w 2010 roku ochroną objęto Morze Wattowe. Zelandzkie parki narodowe to Kraj Skjoldungów, od 2015 roku, i Królewska Północna Zelandia, od 2018 roku. W 2020 roku duńscy politycy zadecydowali o powołaniu narodowych parków przyrodniczych (naturnationalparker) – prawie sto pięćdziesiąt lat po powstaniu pierwszego tego typu parku na świecie![6*] Na początku wyznaczono pięć obszarów: w bornholmskim lesie Almindingen, w pobliżu północnojutlandzkiego miasteczka Tranum (krajobraz klifowy powstały na wzniesionym dnie morskim), w zachodniojutlandzkim Stråsø (największy duński kompleks pagórków Skovbjerg Bakkeø – kombinacja terenów suchych i podmokłych, zalesionych i otwartych), wschodniojutlandzkim Fussingø i północnozelandzkim Gribskov. Kolejnych dziesięć wyznaczono jesienią 2021 roku w demokratycznym procesie decyzyjnym – we współpracy z Duńczykami, którzy zostali zaproszeni przez rządową agendę do zgłaszania propozycji[7*].
Cmentarz Mariebjerg na obrzeżach Kopenhagi. Miejsce pochówku, ale też... odpoczynku
Jeśli więc dotąd myśleliście o Danii jako o płaskiej oraz krajobrazowo i przyrodniczo nudnej, to spróbujcie wyostrzyć wzrok, zatrzymać się na chwilę i dostrzec urodę tego, co niekoniecznie spektakularne i obezwładniające na pierwszy rzut oka. Być może zauważycie wtedy maleńką, dziko rosnącą rosiczkę, poczujecie spokój i harmonię subtelnie falującego krajobrazu, dostrzeżecie to miejsce, w którym mieszają się wody Bałtyku i Morza Północnego na przylądku Grenen, a może gdzieś na południowo-zachodnim wybrzeżu Jutlandii będziecie mieli szczęście obserwować „czarne słońce” (sort sol) – chmarę tysięcy szpaków tańczących w gasnącym świetle zmierzchu. Ćwiczenie z uważności w czystej postaci.
Tak oglądał Danię Jarosław Iwaszkiewicz, który spędził kilka lat w Kopenhadze jako attaché kulturalny poselstwa polskiego. Swoimi spostrzeżeniami podzielił się w szkicach Gniazdo łabędzi:
Rzeczywiście Duńczycy otaczają szacunkiem swoją przyrodę, starają się z niej zachować jak najwięcej – i mieszają ją z techniką w sposób umiarkowany i pełen wdzięku. Nigdy nie zapominają, że są ludźmi – i że na tle ich pięknego pejzażu, koloru duńskiej porcelany, pracują i poruszają się ludzie. Starają się wszystko robić po ludzku – i dlatego ten kraj posiada taki spokojny i dostojny czar. Jak stare buki w jego lasach, jak stare domy w jego ogrodach, jak nowoczesne gmachy w jego miastach[4].
Zła pogoda nie istnieje...
Podobnie jak ukształtowanie terenu, klimat w Danii też nie jest ekstremalny, choć patrząc z naszej perspektywy, to z pewnością ekstremalnie wieje – codziennie i często dość silnie. Kilka moich parasoli oddało życie w duńskiej niepogodzie, zanim zrozumiałam, dlaczego niemal każdy tutaj ma zestaw przeciwdeszczowy złożony z nieprzemakalnych spodni i kurtki z kapturem oraz kaloszy. Zresztą zgodnie z duńskim porzekadłem: nie ma złej pogody, jest tylko nieodpowiednia odzież. Zimy są dość łagodne, rzadko towarzyszą im opady śniegu; lata – przyjemne, nawet wtedy, gdy panują upały, ponieważ zawsze wieje (choć lepiej nie lekceważyć siły północnego słońca, warto używać kremu z filtrem).
Duńskiej pogodzie daleko do skrajności grenlandzkich mrozów czy farerskich deszczy padających poziomo, są jednak tacy, którzy narzekają na jej ponurość i pluchowatość, i tacy, którym zwyczajnie brakuje światła słonecznego. Jednym z nich jest uznany poeta Henrik Nordbrandt, który nota bene przez wiele lat mieszkał w Turcji, Hiszpanii i Grecji. Jego wiersz Rok ma 16 miesięcy doskonale ilustruje nastrój, w jaki może wprowadzić duńska aura:
Rok ma 16 miesięcy: Listopad
grudzień, styczeń, luty, marzec
kwiecień
maj, czerwiec, lipiec, sierpień, wrzesień,
październik, listopad, listopad
listopad, listopad[5].
Myśląc o pogodzie, przypominam sobie zdziwienie jednej z moich znajomych, która przez kilka lat mieszkała w Polsce; Anne Marie nie mogła pojąć, że w naszych serwisach pogodowych podawane są informacje biometereologiczne – o tym, jak się będziemy czuć danego dnia. Wydawało jej się to zupełnie absurdalne. Moi zagraniczni przyjaciele nie rozumieją, że mówiąc „jest niskie ciśnienie”, odnoszę się do samopoczucia. To dla nich po prostu opis wartości fizycznej. A już na pewno nie jest to powód do nalania sobie kolejnej filiżanki kawy czy ucięcia popołudniowej drzemki.
Bovbjerg Klint, czyli klif na zachodnim wybrzeżu Jutlandii
Wydmy w Harboøre
Wypychają słowa, jakoby kaszląc
Wśród obcokrajowców panuje ogólna opinia, że duński to język trudny, o nieprzyjemnym, gardłowym brzmieniu, i że nie da się go nauczyć. Temu twierdzeniu przeczą jednak fakty – przecież mamy wiele pokoleń absolwentów filologii duńskiej (w Polsce można ją studiować w Poznaniu i Gdańsku, jako lektorat język duński dostępny jest na Uniwersytecie Jagiellońskim, a jako specjalizacja – na Uniwersytecie Wrocławskim), przybywa też zainteresowanych kursami językowymi. Niektórzy absolwenci filologii zostają nawet nauczycielami języka duńskiego w Danii albo lektorami uniwersyteckimi za jej granicami, delegowanymi przez duńskie ministerstwo edukacji.
Dzisiaj rodzimych użytkowników duńskiego jest około sześciu milionów, nie jest to więc „duży” język. Około tysiąca lat temu dǫnsk tunga, czyli język staronordycki, był wspólnym narzędziem komunikacji Północy, a także... Anglii pod rządami duńskiego władcy Knuta Wielkiego. Duńskie dziedzictwo językowe do dziś przetrwało tutaj w nazwach miejscowych. Zdominowanie przez Duńczyków Wysp Brytyjskich zapewne nie wywołało fali sympatii wobec języka najeźdźców. Jednak właściwe powody jego złej sławy, sięgającej korzeniami głęboko, związane są raczej z tym, jak brzmi w uszach obcokrajowców. Da się to prześledzić na podstawie relacji podróżniczych, które się zachowały do dziś. I tak na przykład średniowieczny kupiec z Tortosy – Ibrahim ibn Jakub, który około 975 roku odwiedził południowojutlandzką osadę handlową Hedeby (największą i najważniejszą w czasach wikingów duńską/wikińską miejscowość, ówczesne Haithabu), wystawił mu następującą opinię: „Nigdy nie słyszałem brzydszej melodii niż ta Szlezwikczyków, burczenie wydobywające się z ich krtani, podobne do psiego szczekania, ale jeszcze bardziej zwierzęce”[6]. Mowę Duńczyków podobnie opisał szesnastowieczny szwedzki biskup Hemming Gadh: „wypychają słowa, jakoby kaszląc”[7]. Powyższym poglądom wtórował siedemnastowieczny polityk i pisarz Robert Molesworth, Anglik, wpływowy komentator swoich czasów, który w Danii pełnił funkcję ambasadora. W poczytnej w całej Europie relacji An Account of Denmark As It Was in the Year 1692 duński scharakteryzował następująco: „Język jest bardzo brzydki, całkiem podobny do irlandzkiego z jego piszczącymi, zawodzącymi tonami”[8]. Ta negatywna opina o brzmieniu duńszczyzny mogła być podyktowana względami ideologicznymi, ale i osobistymi – Moleswortha wydalono z Danii po tym, jak dał wyraz niezadowoleniu z wprowadzenia rządów absolutnych. Cała jego relacja to krytyczny, utrzymany w ciemnych barwach obraz kraju. Tezę o nieatrakcyjności i nieprzystępności języka, którym posługują się mieszkańcy Danii, podtrzymywali też późniejsi podróżnicy. Wystarczy kilka przykładów: „Żaden inny język nie nadaje się tak jak duński do proszenia o jałmużnę. Brzmi tak, jakby się zawsze płakało”[9] – Jean-François Regnard, Francja, 1681 rok. „Zawodzące, nosowe i guturalne dźwięki [wydawane przez] Duńczyków, których każdego dnia jestem zmuszony słuchać. Na szczęście ich nie rozumiejąc”[10] – Vittorio Alfieri, Włochy, 1770 rok. „Smutna melodia i niemal gardłowa wymowa Duńczyków dają wyłącznie wrażenie melancholii”[11] – William Radcliffe, Anglia, 1790 rok.
Na szczęście nie wszystkim brzmienie duńskiego kojarzy się z chorobą gardła. Przeciwwagą dla przytoczonych wyżej opinii niech będą słowa Jamesa Mellona, który w latach osiemdziesiątych dwudziestego wieku pełnił funkcję brytyjskiego ambasadora w Danii. Zawierają w sobie wyczuwalną nutę pobłażania, wynikającego z niewątpliwej sympatii do kraju: „Język duński jest jak stworzony do gaworzenia między matką a dzieckiem. Płynie w sposób niepodważalnie stonowany, przyjemny i harmonijny”[12].
W polskich relacjach z pobytu w Danii (zarówno dawnych, wydanych drukiem, jak i w nowych, do których zaliczam treści internetowe) komentarze na temat języka duńskiego pojawiają się sporadycznie (samych relacji też nie ma tak wiele). Niestety, najsłynniejszy podróżnik w Danii (który przybył tu pod koniec lat pięćdziesiątych siedemnastego wieku) – Jan Chryzostom Pasek – nie raczył scharakteryzować brzemienia duńszczyzny. Mamy za to opinię Janiny Katz, która w 1969 roku wyemigrowała z Polski, a po dwudziestu latach w Danii zadebiutowała jako poetka i powieściopisarka – po duńsku. W jednym z wywiadów określiła język rodaków Andersena jako „odbijający się czkawką sen złośliwego lingwisty”[13]. Może rzeczywiście nie brzmi to zachęcająco...
Mimo to znajdują się śmiałkowie, którzy próbują opanować duński. To, co ich czeka podczas takiej próby, brytyjska dziennikarka Monika Redlich określiła następująco: „koszmarna dzicz pełna ostrych skał, kamieni i niespodziewanych dołów z błotem”[14]. Czy rzeczywiście jest aż tak źle? Jako osoba, która od przeszło dwóch dekad uczy się tego języka (bo jest to proces, który nigdy się nie kończy – podobnie jak w wypadku wszystkich innych języków, w tym ojczystego!), a także od wielu lat uczy go innych – zaprzeczam. Wręcz przeciwnie, uważam, że duński jest prosty.
Oczywiście, moje wspomnienia z początków nauki duńskiego zdominowane są przez żmudne ćwiczenia wymowy, polegające na powtarzaniu w kółko określonych dźwięków, czasami całych zdań, oraz mordercze testy, w których należało uzupełnić dziesiątki brakujących w zdaniach przyimków. Pamiętam kilka zabawnych sytuacji, gdy moja niepoprawna wymowa doprowadziła do nieporozumienia. Jak wtedy, gdy podczas pierwszej wizyty w Danii dziwiłam się reklamom niszczenia okien – ponieważ źle dzieliłam wyraz vinduespolering, oznaczający czyszczenie (polering), a nie niszczenie (spolering, w dodatku błędnie uznałam, że to rzeczownik o tym znaczeniu utworzony od czasownika spolere) okien. Albo gdy oddając duńskiemu nauczycielowi lornetki (kikkerter), powiedziałam, że oddaję mu cieciorkę (kikærter). Słowo, którego zresztą wówczas nawet nie znałam! Moja pomyłka została uwieczniona w humorystycznym wierszu, który na podsumowanie kursu napisał ów nauczyciel – Westy. Jedna z jego linijek głosi: „A kiedy Polacy obserwują ptaki, to używają cieciorki”. Tak, już wiadomo, czyją winą jest przypisywanie Polakom dziwacznych obyczajów. Tak czy siak, z czasem nauka duńskiego przychodziła mi już łatwiej.
Warto wiedzieć, że znając ten język, mamy narzędzie do poznawania nie tylko Danii, lecz także całej Skandynawii, blisko mu bowiem do norweskiego, szwedzkiego (te języki też są wzajemnie zrozumiałe), a także do islandzkiego i farerskiego (posługują się nim mieszkańcy Wysp Owczych). Osoby znające inne języki germańskie, jak na przykład angielski, niemiecki czy niderlandzki, z pewnością rozpoznają w duńskim szereg struktur gramatycznych (jak typy czasów przeszłych, kategoria określoności, ściśle określony szyk zdania), a przede wszystkim dostrzegą podobieństwa w leksyce (czasownik „przynieść” to po duńsku bringe, po niemiecku bringen, po angielsku bring, przymiotnik „dobry” to po duńsku god, po niemiecku gut, po angielsku good, rzeczownik „kuchnia” to odpowiednio: køkken, Küche, kitchen).
W porównaniu z polskim gramatyka języka duńskiego jest wręcz banalnie prosta. Po pierwsze, praktycznie nie ma odmiany przez przypadki (pomyślcie tylko o deklinacji rzeczownika „pies”!). Po drugie, czasownik, owszem, tworzy formę osobową, ale dla wszystkich osób (zarówno w liczbie pojedynczej, jak i mnogiej) – taką samą. Po trzecie, zaimki osobowe („ja”, „ty” i tak dalej) mają oprócz formy podstawowej (mianownika) tylko jedną inną – dla wszystkich pozostałych przypadków, a zaimki dzierżawcze („moja”, „twój”, „wasze”...) są jeszcze mniej skomplikowane.
Duński jest też łatwy pod względem leksyki – ze znajomością ograniczonego nawet słownictwa da się wyrazić bardzo wiele treści, a może w tym pomóc dobry lektor bądź dobra lektorka, którzy potrafią zaktywizować językową wyobraźnię. Brzmi to niemal idealnie, nieprawdaż? I byłoby harmonijnie, łatwo i przyjemnie, gdyby nie jedno ale – wymowa. To ona jest, jak sądzę, powodem, dla którego duński ma tak zszarganą opinię. Bywa bowiem postrzegana jako wręcz szokująca! Nie chodzi nawet o brzmienie języka – czy jest ładne czy nie, to jedynie kwestia osobistych upodobań i „ucha”. Chodzi o to, co uczącym się sprawia największą trudność. Na pierwszym miejscu trzeba wymienić samogłoski. Te w języku duńskim dają się fonetycznie zrealizować na około czterdzieści sposobów! Dla porównania: w polskim – na dziewięć. Od tego przybytku głowa może zaboleć. Niełatwo jest je rozróżnić, a co dopiero wymówić. Inną trudnością związaną z rozumieniem ze słuchu są redukcje i asymilacje, sprawiające kłopot z ustaleniem granic między wyrazami; frazy, a niekiedy całe zdania zlewają się w ciąg trudnych do uporządkowania dźwięków. W tym wypadku pomaga jedynie osłuchanie oraz, rzecz jasna, świadomość reguł rządzących tymi procesami. Na szczęście nie jest to umiejętność niemożliwa do przyswojenia. W duńskim występuje też bardzo charakterystyczne zjawisko, choć nieunikatowe w krajobrazie języków świata, czyli zwarcie krtaniowe (stød, dosł. uderzenie, zderzenie). Słyszalne jest jako zatrzymanie na ułamek sekundy w trakcie wymawiania danego dźwięku, co brzmi jak milisekundowe zadławienie, ale – zapewniam – nie jest niebezpieczne dla zdrowia. Poza tym nie jest niezbędne, by się porozumieć. Nawet nie występuje równomiernie w całej Danii (w której zresztą wyraźne są regionalnie różnice dialektalne), na przykład w wariancie bornholmskim nie jest realizowane w ogóle, w dużym natężeniu pojawia się natomiast na północ od Kopenhagi[8*].
Do zestawu wyjaśnień dotyczących kłopotów w przyswajaniu sobie duńszczyzny należy też klasyczny argument głoszący, że nawet sami Duńczycy nie zawsze się wzajemnie rozumieją. Tak rzeczywiście bywa, jeśli rozmówcy pochodzą z różnych części kraju i posługują się lokalnymi dialektami. Prym w trudności zrozumienia wiedzie tu jeden z najbardziej rozpoznawalnych dialektów – z południowej Jutlandii. Filmy, w których aktorzy używają tej odmiany (np. Sztuka płakania z 2006 roku czy Wuj z 2019), w Danii wyświetlane są z duńskimi napisami. Dialektów w tym niespełna sześciomilionowym kraju jest zresztą wiele. Ze względu na kwestie definicyjne i sposób wytyczania granic międzydialektalnych trudno określić ich dokładną liczbę. Autorzy portalu o dialektach duńskich[9*] – badacze z Uniwersytetu Kopenhaskiego – wskazują trzydzieści dwa, w podziale na trzy główne grupy: jutlandzkie, wyspiarskie i stanowiący osobną odmianę bornholmski. Do tych różnic nie należy przywiązywać jednak zbyt wielkiego znaczenia – język duński brzmi coraz bardziej jednolicie w różnych zakątkach kraju.
Fonetyka rzeczywiście jest skomplikowana. Jak pokazują badania, duńskie dzieci przyswajają sobie dźwięki języka ojczystego później niż dzieci z innych krajów. W wieku piętnastu miesięcy znają dziewięćdziesiąt słów, podczas gdy ich szwedzcy i norwescy rówieśnicy i rówieśniczki – odpowiednio: sto pięćdziesiąt i sto czterdzieści. Jednak gdy nieco podrosną, ta dysproporcja się wyrównuje. Z badań przeprowadzonych w ramach międzynarodowego projektu The Puzzle of Danish wynika, że do dekodowania znaczeń Duńczycy wykorzystują kontekst wypowiedzi, który niejednokrotnie staje się ważniejszy od tego, co słyszą (bo tego często nie są pewni). Nie dziwmy się, skoro tak wiele dźwięków jest redukowanych. Rozumienie ze słuchu jest więc sporym wyzwaniem dla uczących się języka.
Zdarza się, że Duńczycy, z którymi próbujemy porozmawiać w ich ojczystym języku, przechodzą na język angielski, ponieważ nas nie rozumieją. Albo – ściślej rzecz ujmując – nie starają się zrozumieć, co wynika nie z nieuprzejmości, ale raczej z nieprzyzwyczajenia do słuchania nieperfekcyjnego duńskiego (tak, można to też określić brakiem otwartości w tym względzie). Doświadczyłam tego nie raz i choć na początku czułam się z tym nieswojo, to nie poddawałam się i dziś już mi się to nie przydarza.
W głosowaniu powszechnym Duńczycy wskazali swój język jako jedną z niematerialnych wartości kulturowych najistotniejszych dla swojej kultury[10*]. Czy jednak rzeczywiście tak go chronią i pielęgnują? Faktem jest, że duńskie dialekty nie są atrakcyjne dla młodszych pokoleń, więc zanikają, następuje językowe zubożenie. Co więcej, w wielu branżach język angielski staje się narzędziem pracy, przez co duński nie rozwija własnego słownictwa na tych obszarach i traci domeny[11*]. Nie chodzi o to, by utyskiwać na zjawisko zalewania duńskiego przez angielszczyznę. Historia języka pokazuje, że nie z takich opresji duński wychodził cało, a nawet się wzbogacał – poprzez masowe zapożyczenia z łaciny czy niemieckiego. Wpływ angielszczyzny ocenia się obecnie na jeden do dwóch procent w języku codziennym. Natomiast utrata domen powinna niepokoić miłośników mowy ojczystej (czy raczej mowy matczynej – bo po duńsku brzmi to: modersmål). Duńczycy mają sporo do zrobienia, żeby ich atrakcyjna wizualnie i smakowo językowa sałatka owocowa, jak metaforycznie o współczesnej duńszczyźnie pisze socjolingwista Frans Gregersen, nie zmieniła się ponownie w pasztet[15].
W swoich rozważaniach przywołany badacz analizuje zjawisko, które nazywa zdradą wobec własnego języka. Polega ona między innymi na wspomnianym już wcześniej przechodzeniu na język angielski w komunikacji ustnej z obcokrajowcami mówiącymi po duńsku. Duński wydaje się przez to „niegościnny” – tak określiła go w swoim liście do redakcji dziennika „Information” pewna w pełni zintegrowana, mieszkająca w Danii od lat, ale niemająca jeszcze perfekcyjnego akcentu Syryjka. Kobieta skarżyła się, że gdy mówi po duńsku, nie jest traktowana poważnie albo patrzy się na nią jak na obywatela drugiej kategorii[16]. Niegościnność wydaje się subtelnym określeniem tego, co w gruncie rzeczy jest nietolerancją i brakiem otwartości. Niestety Duńczycy bywają uprzedzeni. Bo jak inaczej zrozumieć sytuację opowiedzianą mi przez znajomego lekarza, którego ciemnoskóra koleżanka po fachu – urodzona i wychowana w Danii – miała problem z pacjentem twierdzącym, że nie rozumie jej duńskiego, podczas gdy coś podobnego nigdy nie zdarzyło jej się podczas rozmowy przez telefon?
Inną formą nielojalności jest to, że trudno znaleźć wydaną po duńsku książkę bez błędów językowych. Dotyczy to zresztą również prasy, zarówno tej drukowanej, jak i wydawanej elektronicznie. Duńczycy najwyraźniej nie są aż na tyle przywiązani do swojego języka, żeby skutecznie czuwać na jego poprawnością. Czy to zwykła niefrasobliwość, czy – jak to ujął jeden z komentatorów – obojętność i lenistwo językowe? To ostatnie miałoby szczególnie ujawniać się w języku mówionym młodego pokolenia, w niechlujnej wymowie, związanej ze zmianą jakości samogłosek i „połykaniem” części wyrazów[17]. Może też chodzić o nieszczególne przywiązywanie się do norm i o otwartość na językową zmianę – ale to już tylko moja własna, nienaukowa hipoteza.
Mimo rzekomo bełkotliwego brzmienia, przywodzącego niektórym na myśl gotującą się owsiankę, powtarzam do znudzenia: język duński jest prosty. Po prostu trzeba przyjrzeć mu się bez uprzedzeń i odważnie przystąpić do jego zgłębiania.