Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Akademia Woodforda to elitarna i ekskluzywna szkoła, przesiąknięta tradycją i historią. Dostanie się do niej to praktycznie bilet w jedną stronę do uczelni z Ivy League.
I Eden Collins się udało.
Wie, że nie pasuje do tych bogatych dzieciaków, ale nie spodziewała się, że życie w Akademii będzie aż tak trudne.
Na lekcjach biorą udział w eksperymentach społecznych i grach umysłowych, które doprowadzają ją do granic emocjonalnych. Przecież dopiero co minął rok od kiedy straciła swojego najlepszego przyjaciela... nie jest gotowa się z tym zmierzyć. Zwłaszcza na lekcjach.
Na domiar złego przyciągnęła uwagę Williama Granthama III, który widocznie postawił sobie za cel nakłonienie Eden do złamania zasad. Tylko dla niej będzie mieć to katastrofalne skutki....
KSIĄŻKA ZAWIERA ILUSTRACJE Z BLACKOUT POETRY!
Powieść odpowiednia dla czytelników 16+
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 368
Tytuł oryginału: Dark Ivy – Wenn ich falle (1)
Redaktorka prowadząca: Agata Garbowska-Karolczuk
Redakcja: Anna Rozenberg
Redakcja techniczna: Grzegorz Włodek
Skład wersji elektronicznej: Robert Fritzkowski
Korekta: Justyna Techmańska, Karolina Mrozek
Projekt okładki: Urszula Gireń
Ilustracje w tekście: © 2022 Nikola Hotel
Copyright © 2022 by Rowohlt Verlag GmbH, Hamburg
© for the Polish edition by MUZA SA, Warszawa 2024
© for the Polish translation by Ewa Spirydowicz
Drodzy czytelnicy!
Ta książka porusza tematy i zawiera zachowania, które mogą urazić odbiorców bądź wywołać niepokój, zalecamy ostrożność podczas czytania. Wszystkie wydarzenia i postaci przedstawione w książce są fikcyjne.
ISBN 978-83-287-3212-4
You&YA
MUZA SA
Wydanie I
Warszawa 2024
Dla Anyi
chronalgia
n. the painfully hopeless desire to be able to go back in time a few minutes or even seconds to prevent something horrible that will change your life forever.
From Greek chrónos (time) and àlgos (pain)
– Notatki Eden Collins
Devil On My Shoulder – Faith Marie
Creep – Radiohead
Looking Too Closely – Fink
Lovesong – The Cure
Golden Days – Panic! at the Disco
House of Memories – Panic! at the Disco
Lullaby – The Cure
Self Sabotage – Ruelle
Monsters – Ruelle
My Tears Are Becoming a Sea – M83
Fix You – Kacey Musgraves
All of Me – John Legend
War Of Hearts – Ruelle
Sex on Fire – Kings of Leon
The last beautiful thing I saw is the thing that blinded me – Paris Paloma
Oxytocin – Billie Eilish
Everybody Dies – Billie Eilish
Boat Song – Woodkid
What Power Art Thou? – Fink
Arcade – Duncan Laurence
Głowa mi pęka.
Ból jest nie do wytrzymania. Nie, to niemożliwe. To nie dzieje się naprawdę. Nic gorszego nie może się wydarzyć. Wszystkie złe rzeczy w moim życiu są już za mną, tak sądziłam. To miał być nowy początek. Nowe życie. Ale nic z tego.
Głowa mi pulsuje, jakby lada chwila miała rozpaść się na kawałki. Ale to nic w porównaniu z tym, jak boli mnie serce. Mam krew na rękach. W świetle nabrzeżnych latarni wygląda jak smoła.
Jest mi zimno. Tak cholernie zimno.
Kendra krzyczy tak, że dygoczę na całym ciele. Głowa mi pęknie. Czuję krew na twarzy, na szyi, na rękach. Mam krew na rękach.
Nie jestem w stanie się poruszyć, nabrać powietrza w płuca, mogę tylko niekontrolowanie dygotać. Zimno wpija się pazurami w moje ciało. Kamienie wbijają mi się skórę. Chcę stać, ale nie jestem w stanie. Mam metaliczny posmak na języku. Ciągle wpatruję się w moje zakrwawione dłonie i dygoczę. Mam wrażenie, że zamarzam. I przez chwilę naprawdę chcę, żeby tak było, żebym nie musiała tego wszystkiego znosić. Nie przeżyję tego jeszcze raz. Nigdy więcej. Chcę zamarznąć. Chcę umrzeć.
Jestem winna.
Znowu.
To nie jest nowy początek. To mój koniec, i nic na to nie poradzę. To moja wina. Moja, moja, moja. Nie jestem w stanie tego zmienić. Oddałabym wszystko, by cofnąć ostatnie godziny.
Chciałabym zamarznąć na śmierć.
Ale co, jeżeli nie zamarznę? Jeżeli to nie jest koszmar senny? Jak mam z tym dalej żyć?
– Nie wyglądasz na jedną z nich.
Starsza kobieta siedząca obok chwyta mnie za ramię. Mam ochotę się odsunąć, gdy pociera palcami materiał rękawa i kręci głową.
– To nie kaszmir.
Powoli wypuszczam powietrze z płuc. Spoglądam na siebie. Na sweter, który sama zrobiłam, na wyblakłe dżinsy z dziurami tak dużymi, że wyłażą mi przez nie kolana, na białe buty, którymi wcześniej kopałam siedzenie przede mną. Moje ulubione ciuchy, które założyłam, by czuć się dziś pewnie i bezpiecznie. Ponieważ ten dzień jest dla mnie bardzo ważny.
Niepotrzebnie jej powiedziałam, że jadę do Woodford, ale musiałam się komuś zwierzyć. Mój puls szalał, odkąd w porze lunchu wyszłam z mieszkania taty. Przynajmniej raz musiałam powiedzieć to na głos, żeby samej wreszcie uwierzyć.
– Niby od kiedy studenci noszą kaszmir? – Nie mogę się powstrzymać.
Kobieta podnosi rękę i wymachuje nią przed moją twarzą.
– Nie wszyscy, ale ci owszem. Nie wyglądasz, jakbyś tam pasowała. – Podnosi wąską, kościstą dłoń i kieruje całą uwagę na paczkę krakersów na swoich kolanach. Krakersy i jajka na twardo.
– Rozumiem. – Zmuszam się, by zachować beznamiętny wyraz twarzy, mimo że już jej nie interesuję. Moja sąsiadka nawet nie widziała tatuaży na moim przedramieniu, a już uznała mnie za wyrzutka.
Jej zdanie nie powinno mnie obchodzić, a mimo to czuję, jak dopada mnie niepewność. Naprawdę chcę być jedną z nich. Brak przynależności to mój największy lęk.
Nie należałam przez jedenaście miesięcy. Do nikogo. Jedenaście miesięcy wystarczy.
Tak naprawdę wydawało mi się, że najgorsze, co dzisiaj może mi się przytrafić, to zaspać. A to nieprawda. Ale też prawdopodobnie najgorsza wcale nie jest sąsiadka, która dosiadła się na ostatnim przystanku. Odkąd pół godziny temu po raz pierwszy dostrzegłam morze, wykręcam szyję, by widzieć wyświetlacz w autokarze, ale chłopak w rzędzie przede mną ma czapkę tak grubą, że wygląda, jakby ukrywał pod nią klejnoty koronne. Nic nie widzę. Zupełnie nic. Więc najgorsze będzie prawdopodobnie przegapienie właściwego przystanku.
Pochylam się, aby cokolwiek zobaczyć, gdy autokar skręca niespodziewanie, aż siła odśrodkowa wciska mnie z powrotem w siedzenie. Kierowca jest chyba pijany. Albo ma narkolepsję i nagle zasypia. Przez to, jak jeździ, uznam się za szczęściarę, jeśli nie połamię wszystkich kości, podchodząc do drzwi. To chyba byłoby najgorsze.
Tylko że na wyświetlaczu nadal nie ma napisu: Harbour Road.
Harbour Road to przystanek ku mojej przyszłości. Przyszłości, do której zdecydowanie chcę należeć.
Będę. Do której będę należeć. Błagam.
Spinam się. Owijam pasek plecaka wokół palców. I jeszcze raz. Drugą ręką szukam w kieszeni kamyka, który zawsze mam przy sobie, ale zamiast niego wyciągam telefon. Przywykłam do pęknięcia na wyświetlaczu i właściwie wcale się go nie wstydzę. Niemniej w tej chwili trzymam komórkę w taki sposób, że sąsiadka nie widzi ekranu, i dopiero wtedy machinalnie przewijam historię wiadomości.
Imię Larka pojawia się dopiero po chwili. Nasz czat zdążył zejść na dalszy plan. Tak daleko, że robi mi się ciężko na sercu.
Kciukiem dotykam jego imienia.
Lark:
Ha, ha, ha, ty poważnie pytasz, jak stoję z matmy? Sezon 2, odcinek 8
Ale specjalnie dla Ciebie rano jeszcze zajrzę do podręcznika. Naprawdę jesteś jedyną osobą, dla której warto cierpieć. A teraz idę spać.
To ostatnia wiadomość od Larka. Następnego dnia długo czekałam, aż napisze. Przez jedenaście miesięcy. Jedenaście miesięcy, a wciąż boli jak otwarta rana.
Właśnie przez jego ostatnią wiadomość siedzę od czterech godzin w tym autokarze i jadę na drugi koniec stanu. Właśnie przez nią w ogóle dotarłam tak daleko.
Usuwam wiadomości od taty, starej drużyny wioślarskiej, od tymczasowej pracy w przedszkolu, od stacji benzynowej i supermarketu, w którym do wczoraj pakowałam cudze zakupy. Usuwam wszystko, aż zostaje tylko czat z Larkiem. A potem wkładam słuchawki do uszu i pozwalam, by Radiohead wypełniło mi głowę.
What the hell am I doin’ here…
Kobieta ponownie szarpie mnie za rękaw.
– Można trochę ciszej?
Czytam z jej ust i wyłączam muzykę. Z tłumionym westchnieniem przepraszam i jednocześnie przypominam sobie, że nigdy więcej jej nie zobaczę, że za kilka minut tam dotrę. I że jestem na to przygotowana. Lepiej niż kiedykolwiek.
Większość rzeczy wysłałam pocztą, dzięki czemu nie musiałam martwić się o bagaż. Podanie o pokój złożyłam online siedem miesięcy temu, bo bardzo chciałam trafić do Saltonstall, a tamtejsze pokoje rozchodzą się najszybciej. Tak przynajmniej czytałam na forum. Sześć miesięcy temu dostałam potwierdzenie, na które czekałam.
Na kampusie są cztery akademiki. Saltonstall to najnowszy z nich. Tylko jego nie otaczają drzewa, za to z okien rozciąga się widok na otwarte morze. Marzyłam o morzu, odkąd miałam pięć lat, a Lark podarował mi kamyk, który znalazł podczas wakacji w Normandii i który wygląda, jakby ktoś odcisnął na nim kwiat. Choć ponure morze przeraża mnie w głębi duszy, wciąż mam ten kamień. Teraz spoczywa w kieszeni dżinsów, gładki i znajomy. Tak znajomy, jak ból związany z brakiem kolejnych wiadomości od Larka.
Eden, jeśli nie uda ci się w Woodford, po prostu wrócisz do domu. Od tego nikt nie umiera.
Tato. Tak mi powiedział, gdy się żegnaliśmy, a potem podrapał zarostem, gdy mnie pocałował w policzek. Będzie mi tego bardzo brakowało przez następne tygodnie. Kocham go, ale to jedna z jego mniej przydatnych rad. Jakby po pobycie w Woodford można było tak po prostu wrócić do domu. W myślach wpisywałam to już wielkimi literami i pogrubioną czcionką w moim CV.
AKADEMIA WOODFORD.
Czegoś takiego się nie usuwa. Jeśli masz Woodford w CV, kolejny krok to Harvard lub Yale, nie kasa w supermarkecie. Nie mam planu B. Jeśli nie uda mi się w Woodford, nic mnie nie czeka i to mnie przeraża.
W ostatniej klasie szkoły średniej zrobiłam wszystko, by się tu dostać. Pracowałam, ile mogłam, i ciągle się uczyłam. A kiedy się nie uczyłam, uprawiałam wioślarstwo, bo miało to pozytywnie wpłynąć na moje szanse. Porzuciłam ukochane zajęcia z ogrodnictwa na rzecz dodatkowych lekcji nauk ścisłych. Zakuwałam historię Europy, teorię muzyki, francuski i hiszpański. Nie pamiętam, kiedy ostatnio nie nauczyłam się niczego na pamięć w ciągu jednego dnia. Trzydzieści cztery na trzydzieści sześć punktów z egzaminu ATC to drugi najlepszy wynik w moim roczniku, ale nawet nie umiałam się cieszyć.
Jedyne, co czułam, to ulga. Ulga, że pieniądze, które zaoszczędziłam na kurs przygotowawczy, wyrabiając nadgodziny, nie poszły na marne. Ulga, bo w końcu jechałam tam, gdzie nikt nie będzie patrzył na mnie z mieszaniną litości i wyrzutu.
Nikt z mojej rodziny nie studiował na tak prestiżowej uczelni, a ja na dodatek dostałam stypendium, co wciąż nie do końca mieści mi się w głowie. Stypendium do Woodford Academy of Liberal Arts. Chciałabym to powiedzieć kobiecie obok. Może wtedy nie patrzyłaby na mnie tak lekceważąco. Mogłabym jej powiedzieć, że w Woodford studiowało czterech laureatów nagrody Nobla i nikogo nie interesowało, co noszą. Także dwóch prezydentów, kilku innych polityków i cała lista aktorów i artystów. A teraz ja. Eden Collins.
Nie wyglądasz na jedną z nich.
Nic nie mówię. Zamiast tego moja ręka automatycznie wędruje z powrotem do kieszeni, by przytrzymać kamień poznaczony drobnymi bruzdami. Muszę tam przynależeć. Koniecznie.
– Przepraszam, zaraz wysiadam.
Jeśli zostanę tu dłużej, oszaleję. Z emocji kark już ocieka mi potem. Chcę przerzucić włosy przez ramię, do przodu, ale wtedy znowu zauważam, jakie teraz są krótkie i że nie dam rady tego zrobić, bo sięgają mi ledwie do podbródka. Uparłam się, żeby je obciąć, przekonana, że nowa fryzura to nieodłączna część nowego startu, choć fryzjerka uważała, że przy moich kobiecych krągłościach długie włosy wyglądają znacznie lepiej. Ale i tak podoba mi się nowa fryzura.
– Na pewno? – Kobieta zaciska sceptycznie usta, jakbym oznajmiła, że wybieram się na Marsa nago i bez tlenu.
Chciałabym zapamiętać wyraz jej twarzy. Na wypadek, gdyby kiedyś strzeliło mi to do głowy, ta doskonała kombinacja wątpliwości i pogardy z pewnością powstrzymałaby mnie przed tym pomysłem.
Ale nie mam zamiaru się poddać. Jestem bardziej pewna siebie niż kiedykolwiek w życiu, więc kiwam głową.
– Powolutku. Jeśli tam wytrzymasz, spędzisz lata w tych wiekowych murach, więc kilka minut nie robi różnicy. – Wsuwa do ust kolejnego krakersa.
Nieprawda, co mówi. W życiu liczy się każda sekunda. To lekcja, której nauczyłam się w ciągu ostatniego roku.
Czekam niecierpliwie, aż kobieta odsunie nogi, by zrobić mi miejsce. Potem przeciskam się między siedzeniami z plecakiem na ramionach.
Mam godzinę do przemówienia powitalnego. Jeśli wierzyć internetowi, przeprawa promowa zajmuje tylko dziesięć minut. Potem zostanie mi jeszcze czas na rejestrację, odebranie klucza do pokoju i rozpakowanie się. Najgorsze, co może mi się przytrafić, to… nic. Zupełnie nic.
Harbour Road.
Na wyświetlaczu pojawia się następny przystanek. Kiedy autobus zatrzymuje się chwilę później, serce zaczyna mi bić coraz szybciej.
Wysiadam z garstką innych ludzi i natychmiast biorę głęboki wdech, aby pozbyć się resztek marazmu po podróży autobusem. Wciągam w płuca zapach morza i zastanawiam się, czy Atlantyk wszędzie pachnie tak samo. Zastanawiam się, czy pachniał tak samo, kiedy Lark był w północnej Francji i znalazł mój kamień. Nawet jeśli było to ponad trzynaście lat temu.
Zaczyna mżyć, a słony zapach w powietrzu miesza się z czymś jeszcze. Zapach, który powstaje, gdy deszcz pada na suchą ziemię, ma swoją nazwę. Petrichor. Wiem o tym, ponieważ takie nazwy mnie fascynują. Określenia codziennych rzeczy, które wszyscy znają, a których nikt nie potrafi nazwać, najwyżej opisać. Ale o ile wiem, nie ma nazwy na to, jak pachnie deszcz kapiący do słonej wody morskiej na wybrzeżu.
Z wdzięcznością sięgam po walizkę, którą kierowca autobusu wyciągnął z luku, i ciągnę ją w kierunku nabrzeża. Już po kilku metrach zaczynam się trząść, ale zaciskam zęby. Kurtka jest oczywiście na dnie bagażu, chociaż mogłam się spodziewać, że na wybrzeżu będzie chłodniej niż w domu.
Na miejscu czekają już inni studenci. Kiedy im się przyglądam, przyznaję rację kobiecie z autobusu. Naprawdę nie wyglądam jak jedna z nich. Kilka osób ma na sobie bluzy w kolorach Woodford, ale większość wygląda, jakby spędzili wakacje na słonecznych Hawajach, gdzie dzięki kartom kredytowym rodziców kupili najmodniejsze ciuchy. Jestem niepozorną nieznajomą na imprezie, która nikogo nie zna. Ale z pewnością nie wyglądam na dziewczynę, która boi się wyzywających spojrzeń. Albo która pozwoliła umrzeć najlepszemu przyjacielowi.
A jednak to zrobiłam.
W tej chwili wolałabym zepchnąć wszelkie myśli o Larku na dalszy plan. Tam, gdzie najciemniej. Moja terapeutka twierdziła, że będzie mi łatwiej, jeśli na dobre skasuję nasz czat, ale tata uważał ją za idiotkę. Po mojej ostatniej sesji stwierdził:
– To dobry moment na twój pierwszy tatuaż. I to tatuaż upamiętniający Larka, do cholery!
A potem zapakował mnie do pickupa i wiózł prawie trzy godziny do Rochester. Trzymał mnie za rękę przez cały czas w salonie tatuażu, a kiedy skończyliśmy, to on gorzko płakał, podczas gdy ja patrzyłam na swoje ramię jak skamieniała. Od tego czasu dwa niebieskie motyle trzepoczą wokół mojego lewego przedramienia i za każdym razem, gdy na nie patrzę, serce mi się ściska. Ale w dobry sposób. Taki, który jest jednocześnie bolesny i słodki.
Nigdy nie będę miała serca usunąć wiadomości od Larka. Także dlatego ciągle mam ten stary telefon. Na naszym czacie jest sporo wiadomości i chociaż od miesięcy nie byłam w stanie ich przeczytać, przeraża mnie ich utrata. Tęsknię za nim. Tak bardzo tęsknię za Larkiem. To on tak naprawdę chciał, żebym tu przyjechała. Robię to wszystko również dla niego. I znajdę ludzi, którzy mnie zaakceptują. Znajdę nowych przyjaciół, nawet jeśli żaden z nich nie będzie taki, jak on. Prawdopodobnie oprócz mnie znajdą się inni studenci, których nie stać na ten cholerny kaszmir.
Spoglądam na morze. Ivy Island to jedyna z wysp u wybrzeży, którą roślinność porasta tak gęsto, że jesienią wyrasta z wody jak pomarańczowo-żółto-zielona pluszowa kula. Wydaje się bardzo blisko, zaledwie milę od wybrzeża.
– Naprawdę można przepłynąć na drugą stronę.
Odwracam głowę, zaskoczona, że ktoś się do mnie odezwał. Głos należy do dziewczyny w moim wieku, z ponurym wyrazem twarzy. Zebrała krótkie czarne afro jaskrawożółtą gumką. Kiedy pod kurtką dostrzegam bluzę z wyblakłym nadrukiem Simpsonów, muszę się uśmiechnąć. Dobrała gumkę do włosów tak, by pasowała do Barta Simpsona.
Ale przepłynąć? Nie ma mowy. Jest o wiele za zimno, a poza tym naprawdę kiepsko pływam i krótko utrzymuję się na powierzchni, jak pies, przez co zawsze narażałam się na drwiny mojej drużyny wioślarskiej.
– Teoretycznie tak.
Prycha.
– Praktycznie też. W życiu nie zmieścimy się wszyscy na tym promie. – Wskazuje stateczek, który już opuścił wyspę i zbliża się w zwolnionym tempie.
– Naprawdę tak myślisz? – W ogóle nie brałam takiej możliwości pod uwagę.
– To byłby cud. Zwykle pierwszoroczni i starsi studenci przyjeżdżają w różne dni, ale podobno jest jakiś problem z bezpieczeństwem. Nie wiem. – Wzrusza ramionami. A potem uśmiecha się, od niechcenia wyginając usta. Uśmiecha się jak osoba, której zbyt często powtarzano, że powinna się uśmiechać. Znam to uczucie.
– Mogłybyśmy pożyczyć jedną z nich. – Wskazuję łódki kołyszące się na wodzie przy nabrzeżu. I zaraz czuję, że twarz mi płonie, bo powiedziałam: my.
– Umiesz się z tym obchodzić? – pyta. – To znaczy, wiosłowałaś kiedyś?
– W liceum byłam w drużynie wioślarskiej. Ale szczerze mówiąc, nie szło mi najlepiej. – Nienawidziłam tego. Głównie z powodu strachu przed ciemną wodą i dlatego, że… jak już mówiłam, nie umiem dobrze pływać.
Rozchyla usta w szczerym uśmiechu.
– Dobrze, w takim razie wchodzę w to. Przy okazji, mam na imię Kendra.
– Eden.
– Też pierwszy semestr?
Moje „tak” to także westchnienie ulgi. Jakbym właśnie pokonała pierwszą przeszkodę w nowym początku. I może naprawdę tak jest.
– Prawdopodobnie będziemy się częściej widywać. Musimy razem przejść kurs wprowadzający.
– Chciałabyś może… – Waham się, po czym biorę kolejny oddech. – Może usiądziemy razem na promie? – Staram się nie dać po sobie poznać, jak wiele znaczy dla mnie jej odpowiedź. To głupie, przecież jest pierwszą osobą, którą tu spotkałam.
– Chętnie, ale muszę znaleźć mojego cholernego brata. Ten idiota nie odbiera telefonu. – Wędruje wzrokiem po ludziach. – Nie widziałaś bladego, rudowłosego typa, który mógłby uchodzić za sobowtóra Eda Sheerana, prawda?
Ponieważ nie odpowiadam od razu, kręci głową od lewej do prawej.
– Mój przyrodni brat. Patchworkowa rodzina. Długa historia.
– Niestety nie widziałam.
– W takim razie szukam dalej. – Ponownie zaciska usta. – Do zobaczenia. – Zostawia mnie z tymi słowami, ciągnąc za sobą walizkę z twardego tworzywa.
Nie chcę, by pojawiło się rozczarowanie, ale tak jest. Z cichym westchnieniem stawiam przed sobą starą nylonową walizkę taty, by użyć jej jako podpórki dla plecaka. Jest porysowana, czerń wyblakła do szarości na dwóch z czterech boków, bo tata zostawił ją na balkonie na całe lato, aby nie zajmowała miejsca w naszym małym mieszkaniu. Ale w zeszłym roku był z nią na Bliskim Wschodzie, więc przeżyje i Woodford. Cieszę się, że w ten sposób zawsze mam przy sobie coś jego, nawet jeśli to tylko stara walizka. Ponieważ prom ma zacumować za kilka minut, rozsuwam zamek błyskawiczny plecaka i wyławiam przezroczystą koszulkę na dokumenty.
Lark ich nienawidził. Dla niego przezroczyste koszulki były zaraz po pokrowcach na sofy. Śmiałby się, gdyby zobaczył, że trzymam w czymś takim bilet na prom. Ale bateria mojej komórki to najbardziej zawodny dupek na świecie. W jednej chwili ma jeszcze czterdzieści procent, w następnej po prostu pada. Dlatego wydrukowałam bilet w punkcie ksero. I wszystkie inne dokumenty, których potrzebuję. Legitymację studencką, potwierdzenie otrzymania miejsca w akademiku Saltonstall, plan zajęć…
Podnoszę wzrok, bo rozlega się krótki, ale przeszywający dźwięk klaksonu. Przez tłum przedziera się limuzyna, rozdziela zebranych. W końcu samochód staje tuż przy molo. Zaledwie koła przestały się kręcić, otwierają się tylne drzwi. Typ, który wysiada, sprawia, że przechodzę do defensywy, nawet na odległość. To typ, od którego powinnam trzymać się z daleka, bo i tak nigdy nie wejdę do kręgu jego znajomych. Ale co tam. No bo litości, kto w październikową mżawkę zakłada okulary przeciwsłoneczne? Dostrzegam też celowo potargane ciemnoblond włosy nad granatowym golfem. Kierowca wyskakuje, by wyjąć torby z bagażnika.
Odwracam wzrok, ale waham się, gdy nowo przybyłego natychmiast wita chłopak o włosach tak wściekle pomarańczowo-czerwonych, że porównanie do Eda Sheerana jest prawie nieuniknione. Brat Kendry? Rozglądam się, by sprawdzić, czy jest w pobliżu.
Podchodzą bliżej i to mnie denerwuje, nie wiadomo dlaczego. Kiedy zatrzymują się przy mnie, odsuwam walizkę na bok. Powinnam powiedzieć rudemu, że siostra go szuka? A co, jeśli to jednak nie on? Lepiej nie. Nie zwracać na siebie uwagi, to wszystko, czego teraz chcę. Nie wyróżniać się i nie wchodzić nikomu w drogę. Wtopić się w tłum. Jakoś się wpasować. Albo przynajmniej udawać.
Kiedyś czytałam, że jeśli udajesz śmiech, w pewnym momencie zaczynasz się naprawdę śmiać. Jeszcze nie próbowałam, ale jeśli to prawda, będę się śmiała przez całe życie. Zamierzam udawać, że należę do Woodford, dopóki nie stanie się to prawdą.
Wyciągam papiery z przezroczystej koszulki, wybieram bilet na prom i mam nadzieję, że nie sprawiam wrażenia osoby całkowicie przypadkowej i bezradnej. Nie udaje mi się jednak długo ignorować chłopaków obok. Na początku rozmawiają o ludziach, których nie znam, i o akademiku. Ale potem…
– To w stu procentach twoja wina, stary. Te gówniane nowe środki bezpieczeństwa.
Podnoszę głowę. Rudzielec również ma na sobie dżinsy, ale do nich dobrze skrojoną marynarkę w kratę i pewny siebie uśmiech, który pokazuje, ile pieniędzy jego rodzice musieli wydać na ortodontę.
Nie rozumiem odpowiedzi. Typ z limuzyny stoi do mnie plecami, ale mowa jego ciała jest jasna. Trzyma ręce w kieszeniach spodni i wzrusza lekceważąco ramionami, a pierwsze krople lśnią na cienkiej wełnie.
Ukradkiem wycieram wilgoć z twarzy i przyglądam mu się uważnie. Jest o pół głowy wyższy od rudzielca w kraciastej marynarce i ma ze sobą tylko torbę podróżną. W dokładnie takim samym kolorze jak jego buty. Ciemny koniak. Nie wiem, dlaczego zwróciłam na to uwagę. Koniak widziałam tylko w reklamie, bo mama… Nigdy nie piliśmy w domu mocnych alkoholi. Ale ten kolor zdecydowanie przypomina koniak. To skórzana torba, którą szofer właśnie wyjął z bagażnika i którą teraz kładzie u jego stóp. Na wilgotnej ziemi. Ponieważ nie przejmuje się, że droga skóra może się poplamić.
– Jeśli przeszukają nam bagaże, mam przejebane – mówi rudy.
Nie chcę nawet wiedzieć, co dokładnie ma na myśli. Nie zdawałam sobie również sprawy, że w Woodford obowiązują aż tak surowe środki ostrożności. Przejrzałam kartkę z przepisami bezpieczeństwa i zapamiętałam tylko, że przed przeprawą muszę się wylegitymować. Nie wpuszczają na wyspę byle kogo. Rozumiem, też bym tego nie robiła.
– Na pewno nie będą zaglądać ci do torby. Założę się, że twoi rodzice coś nakręcili. Wiesz, kolejny mały datek dla drużyny futbolowej czy coś w tym stylu. – Teraz patrzy prosto na mnie.
Zorientował się, że ich słucham. Szybko odwracam głowę. Nie chciałam podsłuchiwać, ale nie mogę też odejść, bo ludzie wokół już pchają się w kierunku molo. Próbuję schować papiery z powrotem do plastiku, zanim zamokną, kiedy głośny głos zagłusza wszystko inne.
– Devin! Dlaczego nie odbierasz cholernego telefonu? Myślałam, że już nigdy cię nie znajdę.
Kendra. Więc ten Devin to naprawdę jej brat. Wciąż walczę z przezroczystą koszulką, ale plastik się klei. Kątem oka zauważam ruch koło mnie. Kendra upuszcza walizkę, klepie brata w ramię, a potem rzuca się na szyję jego przyjacielowi, który ciągle ma skórzaną torbę w ręku. Nie do końca wiem, co dzieje się potem. Tylko że typ nagle się zatacza.
Prosto na mnie.
Nie spodziewałam się tego. Jestem tak zaskoczona, że zaparło mi dech w piersiach. Obrywam w ramię. Nie mocno, ale na tyle, że zataczam się na walizkę i mój plecak spada. Gdy próbuję go przytrzymać, większość dokumentów wyślizguje mi się z ręki. Kartki fruwają w powietrzu. Rzucam się, by je złapać, gdy coś wpada mi pod nogi. I nagle chce mi się śmiać, bo czuję się jak element gigantycznego domina. O Boże. Mam nadzieję, że nikt tego nie widział. Chociaż taki filmik miałby potencjał na viral. Dosłownie czuję, jak oblewam się rumieńcem.
Schylam się i najwyraźniej nie ja jedna wpadłam na ten pomysł. Ponownie wpadam na kogoś i mogę tylko kucnąć, bo czyjaś dłoń chwyta mnie za ramię. Tak mocno, że prawdopodobnie będę to czuła jeszcze wieczorem.
Moje dokumenty poniewierają się po mokrej powierzchni. Między niedopałkami papierosów i gównem mew.
I oprawkami okularów.
Drogich okularów przeciwsłonecznych, których drugi zausznik tkwi pod moją stopą. To jego okulary. Typa z limuzyny. Cholera.
– Przepraszam. – Głos Kendry. Ale znika w tle, gdy słyszę inny, szorstki, ciemny.
– W ogóle cię nie zauważyłem.
Kucnął przy mnie. Moje spojrzenie wędruje wzdłuż jego golfa do miejsca, w którym mnie trzyma, a potem nagle puszcza moją rękę.
– Wszystko w porządku? – pyta nieco za późno.
Tak. Nie. Sama nie wiem. Jeśli będę musiała odkupić mu te okulary, mam problem i nic nie będzie w porządku.
– Chyba tak. – Głowa mi pulsuje. Serce też.
Szybko podnoszę okulary. Poza pękniętym zausznikiem nie wyglądają najgorzej – dopóki jedna z soczewek nie odczepia się od oprawki i roztrzaskuje o ziemię.
Cholera do potęgi.
– To jest Eden. – Kendra przedstawia mnie im obu, choć wolałabym, żeby tego nie robiła. – Mój brat Devin… – mówi. Bezgłośnie dodaje: „Ed” i przewraca oczami. – …i William.
Nasze kolana ocierają się o siebie – moje gołe, w dziurawych dżinsach, i jego. Jego spodnie z cienkiego materiału są przyjemnie ciepłe. Podnoszę wzrok, bo William, przyjaciel jej brata, wstaje i podnosi jedną z moich kartek. Trzyma ją i teraz jego usta wyginają się w coś, co nawet przy dużej dozie fantazji nie może uchodzić za uśmiech.
– Daruj sobie, Kendra. Ona dokładnie wie, kim jestem.
Ja także wstaję i wodzę wzrokiem między nim a Kendrą, ale ona niemal niezauważalnie kręci głową. Nie mam pojęcia, dlaczego tak myśli. Na pewno nigdy wcześniej się nie spotkaliśmy.
– Mam pieprzoną wizytówkę na twarzy – wyjaśnia. – Nie musisz mnie przedstawiać. – Ma ochrypły, zgrzytliwy głos.
Zastanawiam się, czy zawsze tak mówi, czy może ma za sobą długą noc. A przede wszystkim zastanawiam się, czy zawsze jest takim dupkiem, czy tylko dzisiaj.
Kiedy na niego patrzę, tylko połowicznie odwraca twarz w moją stronę. Niewielka część mojego mózgu usiłuje zrozumieć, o co mu chodzi, ale większa wciąż jest zajęta jego okularami przeciwsłonecznymi i faktem, że prawdopodobnie nie będę jadła przez miesiąc, jeśli będę musiała odkupić mu ten luksusowy drobiazg.
– Mam nadzieję, że to nic ważnego – mówi z przepraszającym skinieniem w kierunku mojej kartki.
– Tylko moje nowe życie – szepczę.
Zdaję sobie sprawę, że zbyt długo mu się przyglądam, ale nic na to nie poradzę. Jego granatowy golf wygląda niewiarygodnie drogo i miękko. Dokładnie tak, jak wyobrażała to sobie kobieta w autobusie.
Pasuje na niego. W przeciwieństwie do mnie, wszystko idealnie na niego pasuje. Jest doskonałym przykładem kategorii: bogaty dzieciak z college’u. Arogancka postawa, drogie skórzane buty, zabytkowy zegarek, który błyszczy na jego nadgarstku i z pewnością jest starą rodzinną pamiątką. Znudzony uśmiech. To uosobienie Woodford.
Na stronie internetowej uczelni można znaleźć dziesiątki zdjęć kampusu, a motto uniwersytetu wyryto w kamieniu nad wejściem do głównego budynku. Paratus ad omnia. Gotowy na wszystko. Ten typ wygląda, jakby był gotowy na wszystko. Jakby urodził się gotowy. Z pewnością nie jest to ktoś, z kim będę miała cokolwiek wspólnego w przyszłości, za to zdecydowanie jest jednym z nich. Kimś, dla kogo wymyślono kaszmir.
William jednym ruchem strząsa ciemnoblond włosy z czoła i całkowicie odwraca twarz w moją stronę.
Och.
Wydaje mi się, że teraz wiem, co miał na myśli, mówiąc o wizytówce. Coś, co niszczy jego idealny wizerunek. Duży, ciemnoczerwony ślad, który ciągnie się od kości policzkowej przez lewe oko, aż do brwi. Wpatruję się w niego, mimo że zdaję sobie sprawę, jak bardzo to niegrzeczne.
Dlatego nosił okulary przeciwsłoneczne w taką pogodę? Jeśli próbował ukryć pod nimi ciemnoczerwoną skórę, widzę, że przeze mnie ten plan szlag trafił.
Nie wygląda jak siniak. Co to, u licha, jest?
Oczywiście nie pytam, nie tylko byłoby to niedelikatne, ale też to nie moja sprawa. Ale nie mogę udawać, że nie widzę tego na jego twarzy. Jest duże. Ma kształt Brazylii. Gdybym położyła na znamieniu całą dłoń, zakryłabym je całe. Obrysowuję w myślach krawędzie, jak granice na mapie. Zadaję sobie pytanie, dlaczego właśnie ta skaza jego twarzy jest dla mnie tak atrakcyjna.
Gdy William zaciska szczękę, zmuszam się, by odwrócić wzrok. Kurde. Wiem, jak okropnie jest być obiektem cudzych spojrzeń i przykro mi, że nie zareagowałam wystarczająco szybko. To prawdopodobnie wrodzone znamię. To wyjaśniałoby również, dlaczego uważa, że jest natychmiast rozpoznawalny.
Poza tym, że nikogo tu nie znam.
Gdy mówi, odruchowo podnoszę na niego wzrok.
– Zakładam, że doszłaś do wniosku, że na żywo wygląda dokładnie tak samo, jak na zdjęciach – rzuca z wyzywającym uniesieniem brwi, co natychmiast wywołuje falę gorąca na mojej twarzy. – Więc jeśli myślałaś, że to tylko imprezowa sztuczka, to muszę cię rozczarować. Zawsze tak wyglądam.
Nie spodziewałam się, że o tym wspomni. Zresztą była to ostatnia rzecz, o której myślałam. Tak naprawdę myślałam tylko o tym, że ta plama coś mi przypomina.
– Czytanie w myślach najwyraźniej nie należy do twoich mocnych stron – wymyka mi się.
Przez sekundę wygląda na zaskoczonego, jego źrenice się rozszerzają, ale szybko ponownie opuszcza powieki. Oczy Williama są zielone. Nie, niebieskie. Coś pomiędzy. I wydają się zmęczone.
– Myślę, że jestem w tym całkiem dobry. Więc nie martw się, znamiona nie są zaraźliwe.
– To dla mnie… oczywiste.
Znamię. Tak to nazywa. Ale naprawdę słyszał takie pytania? Czy to zaraźliwe? Ta myśl mnie zasmuca.
– Nic takiego nie przyszło mi do głowy, naprawdę. Przepraszam, że tak się na ciebie gapiłam. – Na mojej twarzy pojawia się zakłopotany uśmiech. – Ja po prostu…
Nie powinnam tego mówić. Nie ma mowy, żebym to powiedziała.
Nie, Eden, nie mów tego!
– Myślałam, co przypomina mi ten kształt. I teraz już wiem. To jak maska superbohatera. Gdybyś miał ją na obu oczach.
O Boże.
Dlaczego? Dlaczego się najzwyczajniej w świecie nie zamknęłam? Kendra głośno nabiera powietrza w płuca, a jej brat zaczyna się histerycznie śmiać. William pewnie myśli, że się z niego nabijam. Powinnam po prostu przeprosić i tyle. To nie moja sprawa, a nie jest to temat, o którym rozmawia się z obcymi.
O Boże, Eden! Maska superbohatera?
Żar, który płonął dotychczas tylko na mojej twarzy, rozprzestrzenia się jak szalejący ogień na całe ciało.
William najpierw wydaje się zdezorientowany, a potem na jego twarz powraca wyraz, który przypomina rezygnację.
– To podwoiłoby moje szanse na straszenie dzieci.
Ma ochrypły głos, jakby każde słowo po kolei wyłuskiwał z ciernistych zarośli. I tylko dlatego czuję, że muszę coś powiedzieć. Zaczęłam i teraz nie ma odwrotu, nawet jeśli jest to nieprzyjemne. Znamię. Według mnie nie wygląda ani trochę przerażająco, ale fascynująco, wręcz pięknie. Jakby ktoś oblał jego twarz akwarelą i starannie rozprowadził ją na oku.
– Pewnie pytałyby cię, gdzie masz pelerynę albo strój superbohatera. Albo jaka jest twoja supermoc.
– Potrafię językiem zawiązać supełek na szypułce czereśni.
Sama nie wiem, dlaczego muszę się uśmiechnąć. Może dlatego, że nawet się nad tym nie zastanawiał, wypalił jak z pistoletu. Może dlatego, że podchodzi do tego tak poważnie. Ale może również dlatego, że sobie to wizualizuję.
Dość tego, Eden!
Kurde, zdecydowanie nie można sobie wyobrażać, jak inni robią cokolwiek, naprawdę cokolwiek, językiem!
– Nigdy tego nie próbowałam – mówię, a kąciki moich ust unoszą się nieco wyżej.
Po prostu nie mogę się powstrzymać. A ponieważ nie spodziewam się, że William odwzajemni mój uśmiech, dziwi mnie, gdy kąciki jego ust również wędrują ku górze. Jeszcze przed chwilą wyglądał na zirytowanego. Taki zmęczony i znudzony. Ale teraz uśmiech sprawia, że dołeczek na brodzie staje się bardziej widoczny, podobnie jak wyraźnie zarysowane usta i rynienka podnosowa. To ta część między ustami a nosem, której nazwę mało kto zna. Jest niemal wdzięcznie zakrzywiona.
– Hej, Eden – wtrąca Devin. – Może następnym razem po prostu uważaj, gdzie się potykasz.
Rozbite okulary w mojej dłoni. Zupełnie o nich zapomniałam. Mój żar natychmiast przeradza się w lodowaty chłód. Może następnym razem będziecie uważać, kogo popychacie, rozpieszczone banany – mam na końcu języka, ale Devin trzyma w dłoni mój plecak. Mogłabym przysiąc, że widziałam jego dłoń na zamku przedniej kieszeni. Ale jestem pewna, że to nie było zamierzone, prawda?
– To mój plecak – mówię niemal zbyt gwałtownie.
– A to okulary mojego kumpla. – Upuszcza plecak u moich stóp.
Szybko podaję Williamowi części jego okularów przeciwsłonecznych.
– Naprawdę przepraszam – mówię. – Nie miałam wpływu na to, gdzie upadałam.
William puszcza mimo uszu wyrzut w moich słowach:
– Przeżyję bez okularów przeciwsłonecznych.
Tak, tylko że wtedy nie będzie mógł się za nimi schować, a to moja wina. Wycieram ręce o dżinsy. Ale ponieważ jego przyjaciel nadal rzuca mi lekceważące spojrzenia, czuję, że muszę się bronić.
– To ty wpadłeś na mnie, a nie ja na ciebie. Więc…
– Wiem.
– Gdyby mnie nie popchnięto…
– To też wiem.
Biorę głęboki oddech, bo chcę wyjaśnić, o co tak naprawdę chodzi. On może mieć problem, że wszyscy od razu go rozpoznają, ja mam zupełnie inny.
– Nie stać mnie, by ci je odkupić – szepczę tak, by Devin i Kendra nie usłyszeli. – Naprawdę nie mam pojęcia, kim jesteś. Jestem tu nowa. Mam tylko stypendium do Woodford. I…
Tylko? Nie to chciałam powiedzieć. Równie dobrze mogłam oznajmić: nie jestem jedną z was.
– Rozumiem. – Przez chwilę to słowo zawisa w powietrzu, a potem William powoli kiwa głową. – Nie przejmuj się. To była moja wina. Nie zauważyłem cię za mną. – Jego wzrok przesuwa się na mnie i zatrzymuje na milisekundę na moich nagich kolanach, po czym przeczesuje włosy, wilgotne od deszczu. Wydaje się niemal zakłopotany, z lekkim uśmiechem na twarzy. – Myślę, że to się nie powtórzy.
Że na mnie wpadnie? Czy że będzie się na mnie gapił?
– Więc wszystko w porządku? – pytam.
– Mam ci podpisać oficjalną rezygnację z żądań? – Teraz wydaje się rozbawiony, co mnie denerwuje. Bo mówię całkiem poważnie. Nie wiem, w jakim świecie on żyje, ale w moim dodatkowy wydatek w wysokości kilkuset dolarów to katastrofa.
Ale nie zdążyłam odpowiedzieć, bo jego przyjaciel zaczyna się niecierpliwić.
– Prom zacumował. Musimy się zbierać. Poza tym mam dość tego pieprzonego deszczu. – Stawia kołnierz kurtki, choć mżawka już dawno ustała.
– Pójdę już – stwierdza Kendra i chwyta swoją walizkę.
– Chodź, stary. – Devin ciągnie przyjaciela za ramię.
William waha się przez chwilę, po czym kiwa na mnie głową.
– Daj sobie spokój z okularami. – Wsuwa połamane części do tylnej kieszeni spodni. – Miło cię poznać, Eden.
– Do zobaczenia, Eden – woła Kendra przez ramię.
– Do zobaczenia – mamroczę, chociaż i tak żadne z nich tego nie słyszy.
Pośpiesznie schylam się, by zebrać resztę dokumentów, tylko po to, by odkryć, że jeden z moich wydruków leży tuż obok i że William musiał stanąć jedną stopą na środku logo Uniwersytetu Woodford. A dokładniej, na moim potwierdzeniu pokoju w akademiku.
Co za pech!
Prawdopodobnie nawet tego nie zauważył. Nie zrobił tego naumyślnie. A jednak odczuwam fizyczny ból, gdy widzę, że strona jest rozdarta. Ostrożnie podnoszę kartkę za jeden róg, żeby nie rozedrzeć bardziej. Niestety, próba wytarcia części błota tylko pogarsza sprawę. Teraz brud jest jeszcze bardziej rozmazany i prawie niczego nie można odczytać. Rozmazany ślad zrobiony przez faceta z luksusowej limuzyny na moich dokumentach. Chce mi się płakać.
Przezroczyste koszulki są po to, aby coś chronić, a mnie nawet to się nie udało. To moja wina, powinnam była zostawić kartki w koszulce.
Odruchowo przebiega mi przez głowę, że Larka też nie potrafiłam uchronić. Nie istniało nic, naprawdę nic, czym mogłabym go uratować. Przynajmniej mam taką nadzieję. Bo cokolwiek innego byłoby nie do zniesienia.
To jedna z tych myśli, które nachodzą mnie każdego dnia, zawsze czają się tuż pod powierzchnią.
Ostrożnie wrzucam kartki do plecaka i przerzucam go przez ramię. Jedynym wydrukiem, który nie ucierpiał, jest bilet na prom, który wciąż trzymam w dłoni. Ale i tak wszystko inne mam na telefonie, powtarzam sobie. Jeśli bateria wytrzyma, nie będzie problemu. A w razie czego skorzystam z pierwszego lepszego komputera na kampusie i ponownie wydrukuję potwierdzenia.
Nie jest tak źle. To nie najgorsze, co mogło mi się przytrafić. Najgorsze rzeczy w życiu już przeszłam. Jedenaście miesięcy temu. Nie ma nic, co mogłoby mnie ponownie tak mocno uderzyć.
Wykrywacz metalu trzeszczy, gdy przechodzę przez niego i wkraczam na prom z walizką. To dla mnie nic nowego. Jeśli chodziło się do publicznej szkoły średniej, wykrywacze metalu to część normalnego życia. Wykrywacze metalu, kamery i ochroniarze w mundurach sprawdzający cię za każdym razem, gdy wchodzisz do budynku. Trudno mi sobie wyobrazić, jak to będzie studiować w miejscu, w którym nie jest to konieczne. Gdzie kampus jest zamkniętą społecznością. Na Ivy Island jesteś bezpieczny. Woodford to zamknięty wszechświat, czytałam o tym w wielu artykułach.
Wkrótce na promie jest tak tłoczno, że napierający przyciskają mnie plecami do burty. Zapieram się rękami, żeby nie stracić tchu. Mężczyzna, który sprawdzał mój bilet, powiedział mi, że na prom wchodzi dwieście pięćdziesiąt sześć osób. Idę o zakład, że źle policzył. Musi być ich znacznie więcej.
Gdy tylko prom odbija od brzegu, wiatr spryskuje mi twarz morską wodą, a moja kurtka niestety nadal znajduje się na dnie walizki. Trzymam plecak przed sobą i sprawdzam, czy portfel z gotówką jest na swoim miejscu. Mam złe przeczucia, odkąd ten cały Devin położył na nim łapy. Ale wciąż tam jest. Mój portfel, moje stare słuchawki, torebka z czerstwym już i tylko w połowie zjedzonym bajglem, którego kupiłam na dworcu autobusowym, piórnik i romansidło, które sobie przywłaszczyłam i wykorzystywałam, na razie, do suszenia kwiatów i raz do blackout poetry. Ze względu na Larka narysowałam motyla na jednej stronie i przez cały czas płakałam. Wpycham książkę z powrotem. Z ulgą zapinam klapę i przytulam plecak do siebie.
Ale… Dziwne.
Coś chrzęści w przedniej kieszeni.
Nigdy niczego tam nie wkładam, bo zbyt łatwo coś z niej ukraść. Ale szelest zdecydowanie pochodzi stamtąd. Narasta we mnie mroczne przeczucie, ale odpycham je, aż nagle przypominam sobie, co powiedział Devin do Williama, zanim na siebie wpadliśmy.
Jeśli przeszukają nasze bagaże, mam przejebane.
Co na to przyjaciel? W ogóle coś powiedział? Nie pamiętam. Ale pamiętam rękę Devina na zapięciu mojego plecaka.
Serce nagle wali mi jak oszalałe, chociaż to zdecydowanie bzdura. Kręcę głową – ta myśl to paranoja. Mam uprzedzenia i tyle. Uprzedzenia do typów, którzy są tak bogaci, że wozi ich szofer. Żaden z nich nie ukryłby niczego nielegalnego w moim plecaku. Nie musieliby tego robić.
A jeśli jednak?
Dotykam kieszeni i znów coś szeleści. Natychmiast rozsuwam zamek błyskawiczny, wsuwam rękę do środka i wyjmuję kopertę przepasaną gumką.
Nigdy dotąd jej nie widziałam. Jest lekka, a kiedy naciskam palcami, wyczuwam w środku małe okrągłe kształty. Nic na niej nie ma. Żadnego adresu, nazwiska, nic.
Nie. Proszę, nie.
Nerwowo przygryzam wnętrze policzka i ściągam gumkę. Zerkam w bok, by upewnić się, że nikt mnie nie obserwuje. Trzymam kopertę tak blisko siebie, że mam nadzieję, że nikt nie widzi, co robię. Ostrożnie uchylam papierowe skrzydełko i nabieram tchu.
W porządku. To nie jest w porządku.
To są tabletki. W pierwszej chwili odczuwam ulgę. Wyglądają jak normalne leki. Niektóre przełamano na pół, ale większość jest nieuszkodzona.
Zaraz jednak zdaję sobie sprawę, jakie to nielogiczne. Dlaczego ktoś miałby ukrywać leki w moim plecaku? Bez sensu. W kopercie jest ponad sto małych, pomarańczowych tabletek z wytłoczoną z jednej strony liczbą dwadzieścia. Nigdy nie widziałam takich pigułek, nie mam o nich zielonego pojęcia. Mam za to problem.
Oddycham gorączkowo. Staram się robić wdechy i wydechy w sposób jak najbardziej kontrolowany, by zachować trzeźwość umysłu. Gdy się rozglądam, wszyscy na promie są zajęci sobą. Nie dostrzegam Kendry, Devina ani Williama. Zapewne wkrótce zacumujemy. Zostały mi może dwie minuty na pozbycie się tych tabletek. Bo nie mam wątpliwości, że muszę się ich pozbyć. Jeśli ktoś mnie z nimi przyłapie, moje stypendium przejdzie do historii.
Co za dupki!
Ten Devin serio podrzucił mi jakieś dragi. Naprawdę mnie odurzył. Tego już za wiele!
Ale teraz nie mogę sobie pozwolić na utratę kontroli. Zmuszam się do spokojnej miny, mimo że w środku wygląda to zupełnie inaczej. Pode mną płynie czarna woda. Zaciskam zęby, składam kopertę na pół, ponownie zaciskam wokół niej gumkę.
Prom zwalnia. Ustawia się pod prąd, płynie teraz niemal równolegle do przystani. Dyskretnie wysuwam dłoń z paczuszką za burtę. A potem nie zastanawiam się dwa razy i puszczam ją. Jest tak lekka, a silnik promu tak głośny, że nie słyszę, jak uderza o powierzchnię wody. Kiedy wychylam się za burtę i patrzę w dół, jasny papier miga przez zaledwie kilka sekund, po czym znika w spienionej wodzie.
Mam nadzieję, że nie zabiję tą trucizną wszystkich ryb w okolicy! A przede wszystkim, mam nadzieję, że w najbliższym czasie nie skrzyżują się drogi moje i Williama, i jego przyjaciela Devina.
Prosimy o przygotowanie potwierdzenia otrzymania miejsca w domu studenckim, co przyspieszy proces rejestracji.
Takie ogłoszenie wisi bezpośrednio przed wejściem. Jednak niczego chyba nie przyspiesza. Wręcz przeciwnie. Stoję w kolejce od pół godziny i teraz muszę podjąć decyzję: mogę albo pójść do pokoju, albo posłuchać, jak wita mnie rektorka uczelni. Krótko mówiąc: ominie mnie przemówienie.
Czekając, napisałam tacie, że dotarłam cała i zdrowa. Oczywiście słowem nie wspomniałam o tym, co się stało. Tylko by się niepotrzebnie martwił. Ale jeszcze nie przeczytał wiadomości, prawdopodobnie dlatego, że wciąż jest w Alpha 7 na testach silnika. Wiem, że zaplanowano je na dzisiaj, bo od kilku dni pracują nad tym myśliwcem. Później spróbuję do niego zadzwonić.
W moim telefonie rozpoznawanie twarzy nie działa przez cholerne pęknięcie w wyświetlaczu, więc muszę ponownie wprowadzić PIN. Przewijam folder „Woodford” i dotykam pliku o nazwie „Saltonstall”.
Moja bateria wciąż ma czterdzieści dwa procent. Ściągam PDF i gdy tylko pobieranie dobiega końca, na wszelki wypadek wyłączam telefon. Kiedy wreszcie przychodzi moja kolej i wchodzę do biura, za długą ladą siedzą tylko dwie osoby, które zajmują się nowo przybyłymi. Mężczyzna w dredach i okularach do czytania macha na mnie, ale nawet nie podnosi wzroku. Sądząc po zmarszczkach, ma co najmniej sześćdziesiąt lat i na sobie zdecydowanie najsłodszy sweter, jaki kiedykolwiek widziałam. Brązowy z pomarańczowymi miniaturowymi dyniami, których zielone liście wystają z wełny jak żagle.
– Nazwisko?
– Eden Collins.
– Mam nadzieję, że zdążyła pani pobrać aplikację.
Aplikację uniwersytetu.
– Tak, oczywiście.
– No to zaczynamy: wykładowcy wprowadzają zmiany w harmonogramie zajęć online. Jeśli nie zapomną. Nie mam z tym nic wspólnego. Dlatego z wszelkimi pytaniami należy zawsze zwracać się do danego wykładowcy, nie do mnie. Najlepiej wysłać e-mail. Wszystkie adresy znajdują się w aplikacji. Jest tam również mapa kampusu, która pomoże ci się odnaleźć.
– Okej. – Sama nie wiem, dlaczego w ogóle się odzywam, by to potwierdzić.
Mężczyzna po prostu mówi dalej, kartkując przy tym stertę dokumentów, aż najwyraźniej trafia na właściwe miejsce i zapisuje coś długopisem.
– Mamy na terenie kampusu policję akademicką, która odpowiada za bezpieczeństwo. Więc jeśli ktoś nastąpi ci na odcisk, zwracaj się do nich, nie do mnie.
Kiwam głową, ale ani przez sekundę nie zamierzam informować ich o incydencie z tabletkami. Nie mam dowodów i szczerze mówiąc, nie chcę mieć z tym nic wspólnego. Wszystko skończyło się dobrze i teraz po prostu chcę o tym zapomnieć.
Mężczyzna nie czeka na moją reakcję, tylko sięga do pudła z kartami i wyciąga jedną z nich.
– Legitymacja studencka to zarazem klucz do wszystkich pomieszczeń dostępnych dla studentów. Przynajmniej teoretycznie. Jeśli coś nie zadziała, przyjdź do mnie. Albo do kogoś innego tutaj. – Ruchem głowy wskazuje koleżankę i widzę wyraźnie, że wolałby, abym wybrała ją. – To również karta do obu bibliotek. Wszyscy studenci Woodford korzystają z promu za darmo, ilekroć opuszczają kampus. Na odwrocie znajduje się kod. – Podnosi ciemnoniebieską kartę wielkości prawa jazdy. – Mieszkasz poza kampusem?
Ciągle przetwarzam wszystko, co właśnie powiedział i potrząsam głową trochę za późno.
– Dostałam miejsce w akademiku.
– A ja umieram z ciekawości, żeby zobaczyć to potwierdzenie. – Niecierpliwie uderza kartą o stół.
– Tak, już.
Szybko włączam komórkę i klikam w plik PDF z potwierdzeniem. Obraz się powiększa. Podnoszę rękę, by wręczyć mu telefon, gdy w następnej sekundzie wszystko staje się czarne. Niemożliwe! Kilka razy stukam w ekran, naciskam przycisk z boku, ale nic się nie dzieje.
Ta cholerna bateria to zdrajca.
– Pani…
– Collins – przypominam lekko zirytowanym tonem. – Przepraszam, wszystko sobie przygotowałam, ale bateria…
Siwy wzdycha:
– Od trzech dni mamy problem z systemem. Nie mogę uzyskać dostępu do danych z działu przyjęć. Ani jednego. To autentyczna katastrofa. Ręcznie przeglądam rejestr osób, który w sumie jest w komputerze. Oprócz pani, jest wiele innych osób, które czekają, aż przejrzę je do końca, zanim zrobię sobie przerwę.
– Ja…
– Od dwóch godzin nie udało mi się pójść do toalety, a mam w sobie dzbanek nieświeżej kawy, tak czarnej, że wyglądała, jakby zebrało się w niej całe błoto rzeki Merrimack. Jedyne, co chcę zrobić, to rozlokować wszystkich i uniknąć sytuacji, w której osoby uprawnione do pokoju będą musiały spać w parku. Ma pani to cholerne potwierdzenie?
Wow. Jestem pewna, że nie powiedział tego po raz pierwszy. Musiał powtarzać to przemówienie przez cały dzień.
– Naprawdę mi przykro. Chwileczkę, panie… – Moje spojrzenie pada na tabliczkę na stoliku. Pani Michelle Genelius? Ups, to zdecydowanie nie jest jego identyfikator. – Mam też wydruk, chwileczkę.
Schylam się, otwieram plecak i wyciągam moje dokumenty, które za sprawą wilgoci zbiły się w jedną kulę. Krew szumi mi w uszach, gdy próbuję oddzielić poszczególne kartki. Kiedy w końcu mi się to udaje, ostrożnie kładę mokry, na wpół podarty, półprzezroczysty arkusik z odciskiem buta na blacie i mam nadzieję, że nadal da się coś z niej odczytać.
Siwy spogląda na kartkę, a potem po raz pierwszy patrzy mi prosto w oczy. Tasiemka przymocowana do oprawek okularów zwisa mu na policzki. Jest źle ubrany, nad górną wargą widać zmarszczki frustracji. Mimo swetra wygląda po prostu onieśmielająco.
– Pani żartuje – stwierdza.
– Miałam mały… wypadek na nabrzeżu – jąkam się. – Padało. – Głęboko nabieram tchu, by się pozbierać. – Przewrócił mnie ktoś, kto… kto… Pewnie to pana nie obchodzi. Pan ma problem z komputerem, ja niestety z wilgocią. Naprawdę mi przykro, jeśli dokładam panu pracy, ale to też nie jest mój dzień. – Wskazuję linijkę, w której przyznano mi akademik. – Jeśli pan pozwoli, zaloguję się na jednym z waszych komputerów i ponownie wydrukuję potwierdzenie. Pospieszę się, obiecuję. Podałam Saltonstall jako pierwszy wybór i został mi on przydzielony.
– Jak powiedziałem, w tej chwili to niemożliwe. Ktoś włamał się do tego cholernego systemu. W życiu nie pozwolę komuś innemu korzystać z mojego komputera. Poza tym, dziewięćdziesiąt procent wszystkich ludzi, którzy rejestrowali się przed panią, powiedziało mi to. Saltonstall to najnowocześniejszy akademik.
Nie sądzę, by zgodził się czekać, aż uruchomię mój przedpotopowy laptop. Prawdopodobnie nie da mi też dostępu do wifi.
– Ale ja mam potwierdzenie miejsca w Saltonstall. Dostałam je sześć miesięcy temu. Jestem pewna, że da się odczytać datę.
– Dziewięćdziesiąt procent ludzi, którzy stali tu przed panią, mówiło dokładnie to samo. Póki nie mam dostępu do systemu, trzymam wolne pokoje w Saltonstall dla starszych studentów z listy oczekujących. Jaki był pani drugi wybór? Eliot Place? Proponuję pokój w Eliot Place.
Trzecia pozycja na mojej liście preferencji. Staram się nie okazywać rozczarowania, ale czuję, jak serce mi przyspiesza. Miałam zaklepany wymarzony akademik. Gdyby William na mnie nie wpadł…
– Eliot Place? – powtarzam z powątpiewaniem.
– On także znajduje się po wschodniej stronie – zachwala siwy. – Parter, słońce prawie tam nie zagląda w ciągu dnia. Okna słabo izolowane, toalety i prysznice znajdują się na korytarzu. Obecnie budynek jest remontowany, robotnicy pracują od siódmej rano. W przyszłym roku wszystko będzie zupełnie nowe. Więc radzę wytrzymać ten rok, a w przyszłym będzie pani miała idealny pokój w idealnym akademiku.
Chyba żartuje. Tyle że nie wygląda, jakby żartował. Studenci naprawdę mają przez rok mieszkać na placu budowy?
– Jest w ogóle coś pozytywnego w tym pokoju? – pytam z nadzieją, że spojrzy na to, co właśnie wymienił, z innej perspektywy.
– Cztery ściany.
To definicja pokoju. Mój żołądek ściska się boleśnie. Wsuwam dłoń w dżinsy, aż pod szorstkim materiałem wyczuwam kamień od Larka. Mój śmiech brzmi dziwnie obco. Jakbym śmiała się tylko po to, by inni mi wtórowali, a ja utwierdziłabym się w przekonaniu, że nie zrobiłam nic złego. Czuję się nie na miejscu. Jestem nie na miejscu.
Nie wyglądasz na jedną z nich.
Zastanawiam się, czy coś takiego przydarzyłoby się komuś takiemu jak William lub Devin i natychmiast odpycham od siebie tę frustrującą myśl. Proszę. Muszę mieć przyzwoity pokój, w końcu spędzę tu następne cztery lata. Nie stać mnie na pokój na stałym lądzie, a co dopiero na wynajęcie mieszkania.
Siwemu coś jeszcze przychodzi do głowy.
– Nie wie pani najlepszego. To pokój dwuosobowy. Czyli zawsze będzie pani mogła liczyć na miłe towarzystwo.
Biorę oddech. Kilka razy. Desperacko chcę znaleźć wspólny mianownik, chcę należeć, ale wyobrażałam sobie to wszystko inaczej.
– Bardzo źle sypiam. Od… jedenastu miesięcy.
Naprawdę regularnie budzę się zlana potem, ponieważ w sennych koszmarach próbuję dotrzeć do Larka na czas, ale jestem za późno. Zawsze za późno.
– Czy wyglądam, jakby interesowały mnie pani problemy ze snem?
– Nie, oczywiście, że nie, przepraszam. Po prostu nie chcę nikomu przeszkadzać. Dlatego wolałabym nie mieć współlokatorki. Czy w Saltonstall naprawdę nie ma już pokoi jednoosobowych…? – Ponieważ już kręci głową, gdy to mówię, dodaję rozpaczliwie: – …albo w Abbott House?
– Jak mówiłem, priorytetowo traktujemy studentów wyższych semestrów, ale mogę wpisać panią na listę oczekujących.
Podejrzewam, że nie ma to większego znaczenia.
– Zdawało mi się, że ma pan problem z komputerem?
Odsuwa krzesło, otwiera szufladę, wyjmuje notatnik, który ląduje z hukiem na stoliku. Następnie zębami zdejmuje zatyczkę z długopisu i wielkimi literami pisze na pierwszej stronie: LISTA OCZEKUJĄCYCH.