Dark Ivy. Zatrzymaj mnie (t.2) - Nikola Hotel - ebook

Dark Ivy. Zatrzymaj mnie (t.2) ebook

Hotel Nikola

4,5

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.

10 osób interesuje się tą książką

Opis

Zakończenie serii Dark Academy od autorki bestsellerów Spiegel

Elitarna uczelnia, młodzieńcza miłość i zadanie trudniejsze niż kiedykolwiek wcześniej...

Po tragicznym wypadku, który wstrząsnął Akademią Woodford, Eden próbuje wrócić do normalności. Ale nic już nie jest takie samo dla niej — ani dla Williama.

William zmaga się z decyzjami, które podjął w noc śmierci swojego najlepszego przyjaciela i wpada w spiralę żalu i poczucia winy. Eden desperacko próbuje mu pomóc. Czasami wydaje się, że jest jego jedynym wsparciem, a czasami ten ledwo może na nią patrzeć. Tak bardzo za nim tęskni.

Ale jak można dalej żyć — dalej kochać — gdy tonie się w poczuciu winy?

Poruszająca i głęboko poruszająca kontynuacja bestsellera Spiegla „Dark Ivy. Kiedy upadnę”.

Książka zawiera ilustracje z Blackout Poetry!

Powieść odpowiednia dla czytelników 16+

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi

Liczba stron: 389

Oceny
4,5 (2 oceny)
1
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Tytuł oryginału: Dark Ivy – Halt mich fest (2)

Redaktorka prowadząca: Agata Garbowska-Karolczuk

Redakcja: Anna Rozenberg

Redakcja techniczna: Grzegorz Włodek

Skład wersji elektronicznej: Robert Fritzkowski

Korekta: Justyna Techmańska, Karolina Mrozek

Projekt okładki: Urszula Gireń

Ilustracje w tekście: © 2024 by Nikola Hotel

Copyright © 2022 by Rowohlt Verlag GmbH, Hamburg

© for the Polish edition by MUZA SA, Warszawa 2025

© for the Polish translation by Ewa Spirydowicz

Drodzy czytelnicy!

Ta książka porusza tematy i zawiera zachowania, które mogą urazić odbiorców bądź wywołać niepokój, zalecamy ostrożność podczas czytania. Wszystkie wydarzenia i postaci przedstawione w książce są fikcyjne.

ISBN 978-83-287-3442-5

You&YA

MUZA SA

Wydanie I

Warszawa 2025

–fragment–

Dla Anne

Pothogonia

męczące uczucie uwięzienia pomiędzy pragnieniem a bólem, bo kocha się zbyt mocno i nie sposób zrezygnować z ukochanej osoby.

Z greckiego póthos (pragnienie, pożądanie) i agonia (walka emocjonalna, ból, cierpienie)

– z notatnika Eden Collins

PLAYLISTA

Achilles Come Down – Gang of Youths

Falling Down – Lil Peep, XXXTENTACION

Goliath – Woodkid

Greek God – Conan Gray

After Dark – Mr.Kitty

Unfair – The Neighbourhood

Succession (Main Title Theme) – Nicholas Britell

Love and War – Fleurie

Asleep – The Smiths

Briony – Dario Marianelli, Jean-Yves Thibaudet

Adagio in C Minor – Nicholas Britell

Everybody’s Watching Me (Uh Oh) – The Neighbourhood

Runaway – AURORA

Everything Matters – AURORA, Pomme

A Little Death – The Neighbourhood

Softcore – The Neighbourhood

Watch Me Bleed – Tears For Fears

In This Shirt – The Irrepressibles

Please, Please, Please Let Me Get What I Want – The Dream Academy

Dark Ivy – Robert Gromotka, Meike-Lu Schneide

ROZDZIAŁ 1

William

Na fotografii wśród skał palą się świece.

Ktokolwiek je tam postawił, na pewno nie znał dobrze Devina. Uznałby, że to żałosne, że nie ma tam co najmniej kilku pluszowych misiaczków albo kartonowych serc.

– Kto ci to przesłał? – Wsadzam rękę między siedzenia, by oddać naszemu szoferowi Wesleyowi telefon z fotografią.

Wstawia aparat w uchwyt na desce rozdzielczej.

Jest cholernie zimno. Zdecydowanie za zimno jak na koniec listopada. Wesley, z tymi swoimi krótko ostrzyżonymi włosami, zazwyczaj wygląda jak szczotka, ale dzisiaj nawet on założył wełnianą czapeczkę. W odpowiedzi tylko mlaska językiem.

– Rozumiem. Czyli w internecie są już jakieś zdjęcia. – To nie jest pytanie.

– Chciałem cię przygotować. Według twojego ojca prasa ciągle się nie odczepiła, a ze względu na tamtą starą historię z twoim dziadkiem, wszystkich bardzo interesuje ten… – waha się. – No cóż, wypadek Devina.

Ta chwila wahania jest jak cios pięścią w żołądek. Wielkie dzięki.

To oznacza jeszcze więcej ciekawskich spojrzeń niż zazwyczaj. Jeszcze więcej potajemnie robionych zdjęć i nagrań, gdy tylko przechodzę w pobliżu. Nie ze względu na Devina, bo to może bym jakoś zniósł, lecz dlatego, że być może w jego śmierć jest zaplątany wnuczek Williama Granthama seniora.

Klątwa pieniędzy. Najlepszy przyjaciel dziedzica wielomilionowej fortuny Williama Granthama III utonął na terenie Akademii Woodford.

– Dzięki za ostrzeżenie. – Zaciskam usta w wąską kreskę i wycieram dłonie o spodnie. Dopiero wtedy zauważam, jak bardzo są spocone.

– Najpóźniej za sześćdziesiąt minut będziemy na miejscu – oznajmia Wesley i odpala silnik.

Innymi słowy: za sześćdziesiąt minut zacznie się moje osobiste piekło. Przez ciemne szkła okularów słonecznych patrzę przed siebie, przez przednią szybę, ale tak naprawdę niczego nie widzę. Z każdą milą, z którą zbliżamy się do portu, narasta ucisk w mojej klatce piersiowej. Zaczynam wątpić w działanie tabletek.

Wzdrygam się, gdy w którymś momencie ciszę przerywa głos Wesleya.

– Poradzisz sobie, prawda? – Zmienia ustawienie lusterka, żeby mnie lepiej widzieć. Dłoń mu drży, gdy ponownie opuszcza ją na kierownicę. Wolałbym tego nie zauważyć. Tego drżenia. Jego napięcia. Nie słyszeć troski w jego głosie.

A to wszystko moja wina.

Mea culpa.

– Nie mógłbyś po prostu powiedzieć, że sobie poradzisz, William? – Teraz zerka za siebie przez prawe ramię. To spojrzenie kogoś więcej niż tylko pracownika. Wesley to prawie członek rodziny; prowadzi ten samochód od ponad dziesięciu lat. Odwoził mnie do szkoły, na urodziny kolegów, a później na randki i na lotniska.

A teraz wiezie mnie z powrotem do Woodford.

Z wysiłkiem zmuszam mózg do sensownej odpowiedzi. Jedyne, co mi przychodzi do głowy, to łacińska sentencja:

– Calamitas virtutis occasio est – cytuję bełkotliwie i z wysiłkiem unoszę kącik ust, bo mój język jest ciężki jak worek cementu. To zapewne sprawa tabletek. Jeżeli nie wezmę się w garść, Wesley coś zauważy.

– Daruj mi cytaty z Cezara. Mówię poważnie.

Domyślam się, że skarcenie mnie dobrze mu robi. Jeżeli mu pomaga, proszę bardzo. Wes ma powód, by mi do końca nie wierzyć. Kiedy ostatnio wiózł mnie na prom, Devin ciągle siedział obok mnie. Wesley protestował wtedy, że chcemy łodziami przedostać się na drugą stronę, a ja go zignorowałem. Teraz za to płacę. Nie, zapłacił za to Devin.

– Nieszczęście to okazja do demonstracji siły. – Opadam na oparcie. – To akurat Seneka. Z tej jego książki o przepowiedniach. Tom pierwszy, rozdział czwarty. – Wszystko strzelam. Ale kto mnie sprawdzi?

Widzę w tylnym lusterku, jak usta Wesleya układają się w: „dupek”. A potem wydaje dźwięk, który równie dobrze mógłby być prychnięciem, jak i śmiechem.

– To nie jest odpowiedź na moje pytanie.

– Do weekendu jeszcze tylko dwa dni. Poradzę sobie. – Moje pierwsze kłamstwo dzisiaj. Ale Wesley się tym zadowala, mimo że z jego twarzy nie znika sceptyczny grymas. W ciągu kolejnych minut wypytuje mnie o zajęcia, o to, jak zamierzam nadrobić zaległości z minionych tygodni i czy spakowałem wystarczająco dużo ciuchów, czy też ma mi coś dowieźć.

Ten sposób komunikacji to absurd, ale rozmowa o błahostkach utrzymuje mnie na powierzchni. Mogę podać Wesleyowi liczbę bokserek, mogę wyliczyć, jakie podręczniki zabrałem, i pokazać, że moja młodsza siostrzyczka Katie pomalowała mi dziś rano paznokcie lewej dłoni, ale nie wspomnę o tym, jak przetrzymać chwilę, gdy wsiądę na prom.

Gdy wejdę do akademika.

Gdy będę mijał dawny pokój Devina.

Gdy zobaczę ją.

Ucisk zjawia się natychmiast, koszmarny ciężar między żebrami, który uniemożliwia normalne oddychanie. Jakby moja dusza była z ołowiu.

W kieszeni płaszcza mam jeszcze szesnaście tabletek i właściwie powinienem się martwić, że ta myśl przynosi ulgę. Wyjmuję blister. Czternaście. Albo się pomyliłem, albo wczoraj połknąłem więcej, niż mi się zdawało. W czym w sumie nie byłoby nic dziwnego, bo właściwie nie pamiętam niczego z minionych czterech tygodni. Za wyjątkiem punktów kulminacyjnych, te pamiętam aż za dobrze.

A te punkty kulminacyjne to nasze wizyty u Emersonów. U rodziny Devina, ciągle w szoku. Kendra, wypłakująca sobie oczy. Niezliczone pytania, które mi zadawali i na które w kółko odpowiadałem, chociaż tak naprawdę nie znam żadnej odpowiedzi. Dyskusje rodziców, czy zgodzić się na sekcję, czy nie. Wrażenie, że w tamtej chwili chętnie zamieniłbym się z Devinem, byle tego nie przeżywać. I wreszcie ta chwila, gdy wydano zwłoki. Nabożeństwo w Old North Church. Trumna udekorowana taką ilością kwiatów, że Devin na pewno skrzywiłby się z obrzydzeniem. Tak samo jak na widok tych świec na brzegu Ivy Island.

Miałem dosyć punktów kulminacyjnych. Na samą myśl o nabożeństwie żałobnym dla studentów, które wkrótce rozpocznie się w Dwight Church, zbiera mi się na mdłości. Nie chcę tam być, ale obiecałem Kendrze. Przede wszystkim nie chcę iść tam trzeźwy. Mijają właśnie cztery godziny odkąd ostatnio łyknąłem xanax, ale jego działanie już ustępuje. Bez chwili namysłu wyciskam pastylkę z blistra.

Pod żadnym pozorem nie brać dłużej niż przez dwa tygodnie, uprzedzał doktor Reisman, ale doktor Reisman nie musiał patrzeć, jak jego najlepszy przyjaciel tonie w północnym Atlantyku.

Przełykam tabletkę, popijam wodą mineralną z minibarku i wyciągam starego walkmana z kieszeni płaszcza. To składanka, którą nazwałem ForWhen I Wanna Feel Nothing. Zakładam słuchawki. „Achilles Come Down” w połączeniu z miligramem benzodiazepanu rozpędzi wzbierający we mnie przypływ lęku. Sprawi, że niczego nie poczuję.

Piosenka twa siedem minut i muszę jej posłuchać cztery razy, zanim tabletka zadziała, a to mniej więcej pokrywa się z pozostałym czasem jazdy. Po pierwszym razie cofam kasetę i zaczynam od początku. Drugi raz. Ale głowice obracają się wolniej, muzyka się przeciąga. Cholera. Nie mam zapasowych baterii, tutaj, w limuzynie. Nerwowo wyłączam odtwarzanie. Wytrzymam. Muszę.

Wesley szuka mojego wzroku w tylnym lusterku. Ściągam słuchawki na kark.

– Jeżeli prom odbije o czasie, poczekasz zaledwie pięć minut – informuje mnie.

– Wspaniale.

Gdyby cztery tygodnie temu prom odbił o czasie, Devin nie byłby teraz martwy. Gdybyśmy nie chcieli przeprawić się sami, gdybyśmy nie wdali się w ten idiotyczny, niepotrzebny zakład, Devin żyłby nadal. Gdybym był z nim w łodzi i miał na niego oko, Devin żyłby nadal. Gdybym choć przez moment posługiwał się mózgiem, Devin żyłby nadal. Gdybym nie ratował Eden… Zanim zatracę się w spirali myśli, tabletka zaczyna działać.

ROZDZIAŁ 2

William

Mam głowę jak z waty. Nagle wszystko jest easy. Problemy znikają. Ciało wydaje się ciężkie, bezwładne, ale mogę wreszcie znowu zaczerpnąć powietrza, jakby ktoś przeciął niewidzialną obręcz na mojej klatce piersiowej. Co za ulga!

Przetrzymam nabożeństwo żałobne w Dwight Church, a później prześpię pewnie ze dwanaście godzin, jak wczoraj. Nie musieć o niczym myśleć. Wszystko mi jedno. Stan idealny.

Odrzucam głowę do tyłu, moje ręce spoczywają bezwładnie na skórzanych siedzeniach, jakby wcale do mnie nie należały. Staram się liczyć uderzenia serca, które czuję aż w gardle, ale już przy siódmym czy ósmym tracę rachubę i daję sobie spokój. Olewam nawet to, że chyba nie jestem w stanie policzyć do dziesięciu. Śmieję się ochryple.

No dobra, nie brzmi to zbyt zdrowo.

Wesley chrząka. W lusterku jego brwi wędrują w górę.

– Najchętniej osobiście zaprowadziłbym cię do akademika.

– Nie wpuszczą cię nawet na prom. Środki bezpieczeństwa. – Przy ostatnim słowie niemal bełkoczę. Jezu, muszę wziąć się w garść.

Wesley potrząsa głową, wykręca gwałtownie i zatrzymuje tuż przy nabrzeżu. Miał rację, prom już czeka i widzę, jak grupka studentów wchodzi na pokład. Wesley sięga do schowka na rękawiczki. Mam zaledwie kilka sekund, gdy na mnie nie patrzy, i chociaż wydaje mi się, że zajmuje mi to całą wieczność, błyskawicznie otwieram minibarek i wyciągam do połowy pełną butelkę whisky i niepostrzeżenie wsuwam do kieszeni płaszcza. Na wszelki wypadek. A potem przesuwam się do drzwi i wysiadam.

Listopadowy dzień idealnie pasuje do mojego nastroju. Lodowata mżawka i monochromatyczne odcienie szarości i granatu, coraz ciemniejsze wobec nadciągającego zmierzchu. Odruchowo obmacuję kieszenie. Karta do akademika, którą muszę pokazać, by dostać się na prom, jest na miejscu.

– Twoja mama dała mi to dla ciebie. Miałem poczekać, aż dotrzemy do promu. – Wesley wciska mi w dłoń malutką paczuszkę. Biorę ją odruchowo. Jest tak lekka, że w środku nie ma chyba prawie nic. Szofer natychmiast obchodzi samochód, wyjmuje walizkę z moimi ciuchami. Dwoma palcami otwieram torebkę.

Pudełko na komórkę.

Co do…?

Matka kupiła mi pieprzonego iPhona. Wie doskonale, że tego nie chcę, ale od miesięcy usiłuje mnie przekonać. Rozumiem jej powody, ale nie ma pojęcia, ile wysiłku dwa lata temu kosztowało mnie uwolnienie się od komórki. W internacie spędzałem przed ekranem dziewięć godzin dziennie, a dziewczynie, która mi się podobała, naprawdę wysłałem snapa z tekstem „ily”. Stopniowo głupiałem coraz bardziej. Teraz do pracy używam laptopa, do słuchania muzyki walkmana, a do reszty notesu. Niczego więcej nie potrzebuję. Już nie.

Torebkę ze smartfonem ciskam na tylne siedzenie, a później zatrzaskuję drzwiczki.

Nasz szofer oczywiście to widział. Znowu uniósł brwi. Podchodzi do mnie.

– Słuchaj, może przyjść taki moment, że chciałbyś go mieć. W sytuacji kryzysowej mógłbyś zadzwonić do domu. Albo czasami dla rozrywki po prostu zagrać w Clash of Clans czy coś takiego.

Na sytuację kryzysową mam flaszkę z minibaru, a dla rozrywki… Ja już nic nie robię dla rozrywki.

– Mamy w akademiku całkowicie sprawny telefon stacjonarny – informuję go.

– To nie to samo.

– Wiem. – Biorę od niego torbę. – Możesz przekazać matce, że próbowałeś, ale okazałem się niereformowalny. – To zdanie pada z moich ust idealnie płynnie. Idę o zakład, że Wesley w ogóle nie zauważa, że tak naprawdę stoi przed nim zombie, który walczy o każde słowo.

– Niereformowalny. – Z niedowierzaniem kręci głową. – Uważaj na siebie, Will.

Moje ciało jest tak bezwładne, że niemal nie zauważam, gdy zamyka mnie w ojcowskim uścisku.

– I pozdrów ode mnie Eden.

Cholera.

– Tak jest. – Drugie kłamstwo tego dnia. Mój głos brzmi przy tym jak tarka.

Wystarczy, żeby Wes wymienił jej imię, a tętno mi przyspiesza. Więc co będzie, kiedy zaraz ją zobaczę? Nie wytrzymam tego. Po prostu nie wytrzymam. A jednak jakimś cudem udaje mi się przebrnąć przez kontrolę i wejść na prom. Nogi nie odmawiają mi posłuszeństwa. Jest wietrznie.

Gdy odbijamy od brzegu, pierwsze lodowate krople deszczu padają na moje okulary przeciwsłoneczne, które noszę tylko po to, żeby znamię na lewym oku nie od razu zwracało uwagę. Gdy tylko nabieram pewności, że nikt mnie nie obserwuje, stawiam kołnierz płaszcza dla ochrony przed chłodem i odkręcam zakrętkę butelki dziesięcioletniej szkockiej whisky single malt.

Nie mam pojęcia, jak udało mi się zejść z promu i pokonać drogę na kampus, ale widzę moje stopy, które robią automatycznie krok za krokiem, a to oznacza, że nadal funkcjonuję. Kręci mi się w głowie, gdzieś musiałem zostawić torbę podróżną. Przesuwam dłońmi po twarzy, ale to nie rozpędza mgły w głowie, ciągle pełnej waty. Zimna już w ogóle nie czuję. Zerkam na zegarek na przegubie. Zegarek dziadka. Byłem już w akademiku? Chyba tak. Nie jestem w stanie myśleć. Usiłuję sobie przypomnieć, dokąd się wybierałem, ale jestem jak dziecko we mgle.

Kościół. Muszę do Dwight Church, bo o osiemnastej zaczyna się nabożeństwo żałobne za Devina. Na szczęście sobie o tym przypomniałem.

Jest ciemno choć oko wykol. Idąc przez park, wyciągam z kieszeni płaszcza pustą butelkę po whisky i ciskam ją do pojemnika na śmieci pod latarnią. Niewykluczone, że popiłem alkoholem kolejną tabletkę. Dałem sobie spokój z liczeniem. Gdy docieram do kościoła i wchodzę do środka, słyszę szmer rozmów. Otacza mnie zapach świec i starych modlitewników. Wsuwam rękę i upewniam się, że pod płaszczem mam odpowiednią na tę okazję marynarkę. Chociaż Devin coś takiego miałby w najgłębszej dupie.

Przeciąg kołysze płomykami świec. Mrużę oczy. Nie mam okularów przeciwsłonecznych. Przeczesuję włosy palcami, opuszczam kilka kosmyków na lewą połówkę twarzy, bo… Sam już nie wiem. Nie mam pojęcia, dlaczego to robię, ale idę o zakład, że mam jakiś powód.

Odruchowo unoszę dłoń, gdy ktoś pozdrawia mnie skinieniem. Czuję na sobie spojrzenia, ale są mi obojętne. Wszystko jest mi obojętne. Z niewidzialnych głośników płynie muzyka klasyczna. Nokturn Chopina, który bez końca katowałem na pianinie, gdy miałem czternaście lat.

Kendrę, siostrę Devina, rozpoznaję od razu po czarnej opasce, która przytrzymuje jej niesforne loki. Siedzi w pierwszym rzędzie.

Ona ciągle jeszcze nie wie.

Że ją okłamałem, jeżeli chodzi o wypadek Devina. Przynajmniej częściowo. Panicznie się boję jej reakcji, dlatego nic nie powiedziałem. Nawet bez wyrzutów sumienia cholernie trudno byłoby mi do niej podejść.

Z trudem idę obok ławek, przytrzymuję się każdego pulpitu. W połowie drogi zauważam przy ołtarzu oprawioną fotografię z czarną wstążką. Na tym zdjęciu Devin jest grzeczny i niewinny jak harcerz. Nie mam pojęcia, kiedy je zrobiono. Umarłby ze śmiechu, gdyby to zobaczył. I na tysiąc procent wybrałby innego didżeja.

Nogi ciążą mi tak, że mógłbym zasnąć na stojąco. Albo po prostu położyć się na jednej z ław.

– Ej, Grantham, wszystko w porządku?

Zastanawiam się, gdzie i kiedy po raz ostatni widziałem Garretta, a ponieważ szczera odpowiedź na to pytanie nie przechodzi mi przez gardło, tylko kiwam głową.

– Wyglądasz fatalnie – informuje mnie.

– Powiedz… Powiedz mi coś, czego nie wiem – bełkoczę. Przesuwam tępe spojrzenie na osobę obok niego, ale mój umysł napotyka ścianę mgły.

Gdy wreszcie odzyskuję ostrość widzenia, zauważam pod zimową kurtką czarną sukienkę. Wędruję wzrokiem wyżej. Ciemne włosy do brody, szaro-brązowe, głęboko osadzone oczy. I usta, usta, których dotyku wolałbym nie znać. Najbardziej miękkie usta na całym pieprzonym świecie.

Przez ułamek sekundy moją klatkę piersiową wypełnia ciepło, ale zaraz znika, xanaxowi niech będą dzięki.

– Eden – mówię nieswoim, obojętnym głosem, bo wszystko we mnie jest ogłuszone. Niczego nie czuję. A potem widzę, jak Eden na mnie patrzy. Tak delikatnie. To zapewne moja wina, że ma taką minę, ale nie jestem w stanie sobie jasno przypomnieć naszego ostatniego spotkania. Coś się pojawia. Poczucie winy. Nienawiść do samego siebie. Żal. Cholernie dużo żalu. Nic z tego nie trzyma się kupy.

– Czy możemy… – Nie kończy tego zdania, ale z całej siły trzyma mnie za ramię.

Co? Z trudem przełykam ślinę. Porozmawiać? Umrzeć? Usiąść obok siebie i wzajemnie się pocieszać? Śmieję się gorzko. Ale pod ciepłą dłonią Eden moje serce bije szybciej, co mnie zaskakuje, bo to oznacza, że moje serce, o dziwo, znajduje się w moim przedramieniu. I najwyraźniej jeszcze wcale nie jest oszołomione. Ale przede wszystkim oznacza to, że kilka miligramów benzodiazepin nie wystarczą, by wyłączyć emocje.

A potem do mnie dociera, że nie jesteśmy już razem, że ją zostawiłem i że Eden zapewne uważa, że jej nienawidzę. A ja nienawidzę samego siebie, bo ja żyję, a Devin nie. Bo ja mam po prostu wszystko, a mój najlepszy przyjaciel nic, nawet życia. Nie chcę tego wszystkiego czuć. Przełykam ślinę, czuję na języku posmak alkoholu. Odruchowo cofam rękę.

– Nie, nie możemy.

Chyba chce mi się rzygać.

ROZDZIAŁ 3

Eden

Codziennie sobie wyobrażałam, jak to będzie, gdy znowu zobaczę Williama. Spodziewałam się, że będzie trudno, że mnie znienawidzi, i że serce mi pęknie, gdy zobaczę nienawiść w jego oczach. Ale nigdy nie przyszło mi do głowy, że będzie taki zimny i obojętny, co jest chyba jeszcze gorsze. Moja klatka piersiowa zaciska się boleśnie, serce przyśpiesza gwałtownie.

Waldosia. Tak nazywa się stan, w którym człowiek wszędzie, w każdym tłumie, odruchowo szuka konkretnej osoby, chociaż wcale nie powinno jej tam być. W ciągu tygodnia, który spędziłam w domu, u taty, by jakoś pogodzić się z szokiem po śmierci Devina, w każdej minucie, każdej sekundzie wszędzie szukałam Williama. Mój umysł zaglądał pod każdy kamień. Byłam z tatą na zakupach w markecie target i wydawało mi się, że widzę Williama przy jednej z półek.

Gdy w rocznicę śmierci Larka tata zabrał mnie na mecz, żeby mnie rozerwać, przez ułamek sekundy byłam na sto procent przekonana, że w rzędzie przede mną siedzi Will. Na stacji benzynowej, gdy nieoczekiwanie obok nas zatrzymał się autokar, wypatrywałam go we wnętrzu pojazdu, a później mało brakowało, a poklepałabym nieznajomego po ramieniu, do tego stopnia byłam pewna, że to on. Za każdym razem łudziłam się, że się nagle pojawi. A teraz stoi przede mną i najzwyczajniej w świecie patrzy przeze mnie na wylot.

Przeciwieństwem miłości nie jest nienawiść, lecz obojętność.

Zagryzam usta, bo nagle zauważam, jak mnie pociąga w tym czarnym garniturze, i to nawet teraz, gdy jest tak odpychający. Jest w kiepskiej formie, unika mojego wzroku, widać, że cierpi. Staram się myśleć tylko o tym, nie o moim bólu dlatego, że mnie odpycha. Ale nie jestem w stanie się z tym uporać.

Jego zdaniem nasza rozmowa dobiegła końca. Gdy się odwraca, czuję od niego alkohol. Najwyraźniej nie tylko ja.

– Nachlał się – syczy do mnie Garrett. Jest ode mnie o ponad głowę wyższy, a ciemne loki sprawiają, że wygląda jak przerośnięty szczeniak pudla.

Nic nie mówię. Bo… Bo to rozumiem. Jeżeli w ogóle ktoś może to zrozumieć. Rok temu straciłam najlepszego przyjaciela. Fakt, że William teraz przechodzi przez to samo, to najgorsze, co mogę sobie wyobrazić.

– Uważasz, że to w porządku? Przychodzi zalany w trupa na nabożeństwo żałobne Devina. Jeżeli go przyłapią, może się pakować.

– Ciszej, Garrett – obniżam głos. – Nie wydaje mi się, żeby był aż tak pijany. – Nie mamy pojęcia, ile wypił. Może jest też chory. – Odprowadzam go wzrokiem. O nie, Garrett ma rację. William nie wygląda, jakby zdołał długo utrzymać się na nogach.

Na końcu języka mam inny wyrzut. A zapytałeś go kiedyś, jak się czuje? Dlaczego w ogóle się nim nie zainteresowałeś? Ale na to pytanie mogę odpowiedzieć sobie sama: bo William by na to nie pozwolił. Garrett prawdopodobnie także zobaczył go po raz pierwszy od tamtego feralnego wieczora. Wieczora, który wszystko zmienił.

– Myślisz, że ma jakiekolwiek znaczenie, czy ktoś mnie usłyszy? – Gestem wskazuje plecy Willa, który chwiejnym krokiem idzie ciągle do przodu. – Myślisz, że inni tego nie zauważą?

Błyskawicznie rozglądam się w niemal pełnym kościele. Rektorki Amory jeszcze nie ma, widzę krzesło z jej nazwiskiem niedaleko ołtarza, za to w jednej z niewielkich nisz dostrzegłam profesor Cushing z Kendry, wykładowcą filozofii. Pilnują, żeby studenci zachowywali się odpowiednio i zajmowali miejsca w ławach. Nigdzie nie widzę Jenny Colegrove, ale na pewno także się zjawi, i jeżeli zobaczy Williama w takim stanie, od razu się wszystkiego domyśli. Będzie musiała to zgłosić.

Dłoń, którą jeszcze przed chwilą dotykałam Willa, zaciska się w pięść. Nic mu nie będzie, powtarzam sobie. To jeden z Granthamów, a jego dziadek zainwestował miliony w tę uczelnię. Mimo wszystko robi mi się lodowato na myśl, że któryś z wykładowców zobaczy go w tym stanie.

William się potyka, a ja wzdrygam. Pozostali na pewno widzą, że ledwie trzyma się na nogach.

– Nie możemy go tak zostawić, Garrett. Musimy go wyprowadzić.

– No dobra, ale jak niby mamy to zrobić? Wynieść go?

– Po prostu najszybciej, jak to możliwe, zabierz go na zewnątrz. A ja…

Ja nie mogę. Znowu mnie odepchnie. Nawet pijany odepchnie mnie od siebie, prawda? Nie zniosę tego.

– No dobra, ale czy to nie ty powinnaś… To znaczy, ty nie chcesz…? – Garrett urywa w połowie zdania. – Och, pieprzyć to. – Z przekleństwem na ustach obraca się na pięcie i rusza za nim. Tak szybko, że niemal biegnie.

Z ulgą obserwuję, jak dopada Williama, zanim tamten dotrze do ołtarza, i ciągnie w kierunku bocznej nawy. W ostatniej chwili, bo właśnie teraz zbliża się rektorka Amory w towarzystwie duchownych.

Mimo grubej kurtki, którą założyłam na czarną sukienkę, zaczynam dygotać. Szybko zajmuję pierwsze lepsze wolne miejsce i usiłuję wziąć się w garść. Odruchowo dotykam czoła, tam, gdzie rana zdążyła się zagoić i teraz została już tylko cienka blizna. Pulsuje fantomowym bólem. To miejsce, w które uderzył mnie ster, zanim wpadłam do wody. Miejsce, które w każdej sekundzie przypomina mi, że Devin utonął.

Przeze mnie.

– Cześć, Eden.

Opuszczam rękę i przesuwam się na bok, gdy Sheela i Morris wciskają się do mojego rzędu. Bogu dzięki, to ktoś znajomy.

Sheela wskazuje bliznę na moim czole.

– Ładnie się zagoiła. Miałaś dużo szczęścia, co?

– Tak.

To samo powiedziała Jenna Colegrove. Miałaś bardzo dużo szczęścia, że skończyło się na takiej ranie. Ale nie mam poczucia, że miałam szczęście. To wszystko przypomina tragedię.

Z tego miejsca nie widzę ani Williama, ani Garretta. Powinien być przy Kendrze. Oboje powinniśmy przy niej być. Ale Kendra siedzi z przodu, obok Sun-young. Ani razu się nie obejrzała. W kieszeni mam dla niej paczkę cukierków pop rocks. Prawdopodobnie najgorszy pomysł w historii ludzkości, ale kupiłam jej pop rocks.

– Od wieków cię nie widziałam. Nie mieszkasz już w akademiku? – Sheela jest dwa semestry wyżej, ale także mieszka w North Park House. Od imprezy plażowej jest z Morrisem. Przed wypadkiem kilka razy spotkałyśmy się na korytarzu, ale poza tym właściwie mamy niewiele wspólnego.

– Owszem, tylko… Spędzam sporo czasu w pokoju – odpowiadam wymijająco. Ukrywałam się.

W domu byłam tylko przez tydzień, dłużej nie wytrzymałam. Tydzień, gdy usiłowałam ogarnąć, co się wydarzyło. Do tej pory nie mieści mi się to w głowie. Kocham tatę, ale nie mogłam mu tego robić, nie mogłam zrzucać na niego całej rozpaczy. Nie po tym, przez co ze mną przechodził z powodu Larka. Dlatego usiłowałam być dzielna, nawet jeżeli wewnętrznie byłam rozdarta. Uśmiechałam się z wysiłkiem, zamiast wyć, a ilekroć nikt mnie nie widział, rozpaczliwie wtulałam twarz w poduszkę.

Ponieważ po trzech tygodniach William i Kendra nadal nie wrócili na uczelnię i nie wiedziałam, co robić, kilka dni temu zadzwoniłam do mamy Williama. To nie był dobry pomysł. Nie była w stanie mówić. Obie tylko płakałyśmy do słuchawek. Dowiedziałam się od niej, że pogrzeb już się odbył. Ojciec Devina nie chciał, żeby brał w nim udział ktokolwiek z uczelni. Tylko najbliższa rodzina. Nabożeństwo żałobne dla studentów w Dwight Church na kampusie zaplanowano już wcześniej. Żebyśmy mogli się z nim pożegnać.

Mój żołądek zaciska się boleśnie. Tak bardzo nienawidzę tego słowa.

Pożegnać.

Pożegnałam się z Larkiem, moim najlepszym przyjacielem. W życiu się nie spodziewałam, że to samo powtórzy się tutaj, w Woodford. To miał być mój nowy początek. A zamiast tego pociągnęłam za sobą w otchłań Williama i Kendrę. Na samą myśl wbijam paznokcie w drewnianą ławkę.

– Garrett opowiadał, że straciłaś przytomność.

Odwracam głowę. W pierwszej chwili nie wiem, o czym mówi Sheela.

– Tamtej nocy. – Uśmiecha się krzywo. – Nieźle oberwałaś, co? Mogłaś też… No wiesz, jeżeli to prawda, co mówią, to równie dobrze mogło być także twoje nabożeństwo żałobne. Co za koszmar.

Jestem zbyt zaszokowana, by cokolwiek powiedzieć.

Sheela krzywi się speszona.

– Sorry. Nie miało być tak bezdusznie, jak wyszło.

– W porządku. – Nie, nie w porządku. Ale na pewno nie miała nic złego na myśli. A ja muszę wytrzymać. Nabożeństwo żałobne nie może trwać w nieskończoność, a jestem to dłużna Devinowi. Wytrzymam, powtarzam sobie po cichu.

Morris pochyla się w moją stronę.

– Pamiętasz w ogóle, co się wydarzyło?

Waham się przez chwilę i zaprzeczam ruchem głowy.

– Nie do końca – odpowiadam wymijająco. Swędzi mnie czoło, ale tym razem nie dotykam blizny. Najgorsze, że pamiętam wszystko. Tylko nie chcę o tym rozmawiać. Wystarczy, że wszyscy mnie obserwują i słyszę ich szepty.

Podobno pokłóciła się z Devinem, zanim to się stało.

Ponoć w grę wchodziły narkotyki.

Eden była w liceum w drużynie wioślarskiej. Idę o zakład, że to ona ich do tego namówiła.

Jakim trzeba być durniem, żeby wsiadać do takiej łodzi, kiedy nie umie się dobrze pływać?

To był cios w głowę. Oberwałam sterem, gdy Devin zaczął przy nim majstrować. Tylko dlatego wpadłam do wody. Tylko dlatego William mnie z niej wyłowił. Tylko dlatego nie zdołał pomóc najlepszemu przyjacielowi. Od tego czasu zastanawiam się, czy William tego żałuje. Tego, że uratował mnie, a nie Devina. Czy ma te same senne koszmary co ja, w których ciągle ponownie zanurza się w czarną toń? Czy ciągle szuka Devina, a później widzi jego martwe ciało i mokre rude włosy, oklejające pobladłą twarz?

Znowu dotykam miejsca na czole. Czasami wydaje mi się, że ciągle czuję krew pod palcami. Pamiętam, jaka wydawała się twarda i popękana, gdy przestała ciec. W szpitalu, gdy stanęłam przed zasnutym mgłą lustrem, przez wiele minut usiłowałam ją zetrzeć. Żebym tak mogła zetrzeć wszystko inne. Smutek, strach, poczucie winy.

Przełykam ślinę i usiłuję odepchnąć od siebie wspomnienia, ale to mi się nie udaje, bo obrazy stają mi przed oczami w wersji full HD. Tyle razy analizowałam tamten wieczór, tyle razy w kółko przeżywałam każdą sekundę. I za każdym razem zastanawiam się, w którym momencie wszystko poszło nie tak. Dlaczego Devin tak nagle wypadł z łodzi? Tak, pokłóciliśmy się. Był totalnie nakręcony, a potem nagle zupełnie nieobecny. Tak samo jak tamtego wieczora, gdy po pożarze w kuchni siedzieliśmy razem i on ciągle nie reagował, gdy do niego zagadywałam. Albo w teatrze Cabot, gdy w jednej chwili tańczył na stole, a w następnej tak po prostu z niego spadł. To oczywiście nie zmienia faktu, że Devin nie żyje, ale zadręczam się myślą, że nie wiem, co się z nim działo. Że może jednak coś zażywał. Może mogłam coś zrobić. Może…

Ciągle to przeklęte może!

– Ale przecież rozmawiałaś z Devinem. Na łodzi. – Morris dopytuje dalej. Nie pojmuję, dlaczego nawet na nabożeństwie żałobnym nie odpuści. – Mówił coś?

– Co? Nie. Ja… – Co on właściwie chce ode mnie usłyszeć? O czym rozmawialiśmy? Ostatnie słowa Devina?

– Zrobili mu sekcję, prawda? Dowiemy się kiedykolwiek, co w niej wyszło?

Żołądek podchodzi mi do gardła. Morris mówi tak swobodnie, jakbyśmy rozmawiali o tym, kiedy na Netflixie będzie nowy sezon Wednesday.

Sheela szturcha go w bok.

– Co się z tobą dzieje? – syczy. – To sprawa tylko i wyłącznie jego rodziny.

– Sorry. – Wydaje się speszony, ale krzyżuje ręce na piersi. – Mimo wszystko… Jakkolwiek by było, jesteśmy jego przyjaciółmi. Po prostu chciałbym wiedzieć, dlaczego naprawdę umarł.

I czy w grę rzeczywiście wchodziły narkotyki, dodaję w myślach.

– Utopił się, co tu jest jeszcze do dodania?

Ci dwoje szeptem dyskutują dalej, a ja mam ochotę się rozpłynąć. Nie chcę brać udziału ani w tych rozmowach, ani tym bardziej w tym nabożeństwie, ale chcieć to jedno, a musieć to co innego. Jestem mu to winna. Koncentruję się więc na tym, by po prostu dalej oddychać.

Sheela trąca mnie kolanem i pochyla się w moją stronę.

– A jak Kendra? Trzyma się?

– Nie wiem. My… Jeszcze jej dzisiaj nie widziałam – odpowiadam zgodnie z prawdą. Nie widziałam jej od czterech tygodni, a od trzech mam pop rocks w kieszeni.

Wielokrotnie pisałam do niej z telefonu taty, bo mój zepsuł się na amen, ale Kendra nie reagowała na żadne wiadomości.

Artur Collins:

Tu Eden. Strasznie mi przykro. Nie mam pojęcia, co powiedzieć. Jak się trzymasz? Chciałabym być przy tobie. Możemy pogadać?

Artur Collins:

Całymi dniami myślę tylko o tym. Nie mogę nic zrobić, by cofnąć czas. Żałuję, że w ogóle wsiedliśmy do tych łodzi. Być może jestem ostatnią osobą na świecie, z którą chcesz rozmawiać. Ale jeżeli mogę coś dla ciebie zrobić, proszę, powiedz. Możesz zadzwonić w każdej chwili. Eden.

Artur Collins:

Chcę tylko, żebyś wiedziała, że o tobie myślę. Zawsze. Chciałabym ci jakoś pomóc. Chciałabym cofnąć czas. Chciałabym, żeby to tak cholernie nie bolało.

Artur Collins:

Tata usmażył dzisiaj jagodowe pankejki i przypomniało mi się, jak Devin nabijał się z mojego tortu. Brakuje mi go. I ciebie. Jeżeli chcesz pogadać…

Artur Collins:

Bardzo się o ciebie martwię. Możemy porozmawiać? Proszę. Tak strasznie mi przykro, Kendra. Wiem, że mnie nienawidzisz. Eden.

Kendra:

Nie, nie nienawidzę cię, ale w tej chwili naprawdę nie mam siły na rozmowę.

To była jedyna wiadomość, jaką od niej dostałam, a później oddałam telefon ojcu.

Jesteś pewna, że nie chcesz go zatrzymać, skarbie? Może znowu napisze.

Nie, wcale nie byłam pewna. Ale nie chciałam odbierać tacie jeszcze i komórki. Ciągłe jazdy do Woodford i z powrotem, bezpłatny urlop, który wziął w tym tygodniu… To wszystko kosztowało wystarczająco dużo. Koniecznie muszę iść do pracy, wtedy będzie mnie stać na nowy telefon. W szklarni, czy raczej w dziale ogrodniczym, tu, na wyspie, akurat szukają kogoś do pomocy. Jutro podczas wolnej godziny idę na rozmowę. Jednocześnie wydaje mi się to totalnie absurdalne, myśleć o czymś takim jak praca, gdy Devin nie żyje. Jakby życie toczyło się dalej. Ale jak ma toczyć się dalej, skoro Devina nie ma, Kendra nie chce ze mną rozmawiać, a William nie jest nawet w stanie na mnie spojrzeć?

Rozmowy cichną, muzyka staje się tylko delikatnym odgłosem w tle. Spodziewam się, że rektorka Amory zaraz powie kilka słów. Oby Garrett pilnował Williama. Dyskretnie oglądam się za siebie i nie zwracam uwagi na tych wszystkich, którzy mnie obserwują, tylko dlatego, że tam byłam. Byłam w wodzie, gdy Devin utonął. Devin zapewne w tej chwili zażartowałby i rzucił coś w stylu: dziewczyna, która przeżyła. Jeszcze bardziej wciskam paznokcie w ławkę. Byle na nikogo nie patrzeć. Nie nawiązywać kontaktu wzrokowego.

Większość już zajęła miejsca.

Morze czarnych płaszczy.

Rektorka Amory witała nas na początku tego semestru i wtedy otaczały mnie twarze pełne nadziei. Teraz są pełne niedowierzania i smutku.

W marcu Devin świętowałby dziewiętnaste urodziny. A teraz nie żyje.

Usiąść prosto. Ramiona do tyłu. Nie płakać. Nie okazywać po sobie poczucia winy. Nie zdradzać, że ciągle z nim walczę. Bo… Bo jestem winna. I to pod wieloma względami.

Przełykam ślinę. Jest słona.

Wędruję wzrokiem do przednich rzędów i w tym momencie Kendra się odwraca. Jej gęste, czarne rzęsy, cała jej twarz, są mokre od łez. Nie zauważa mnie. Serce mi pęka, gdy ją widzę w takim stanie. Mam wrażenie, że już nigdy nie będziemy szczęśliwi. Zdaję sobie sprawę, że to nierealne, że prędzej czy później się z tym uporamy, nawet jeżeli zawsze będzie go nam brakowało. Ale teraz, w tej chwili, rozpacz nie ma końca.

Muzyka wreszcie cichnie zupełnie, rektorka Amory podchodzi do mikrofonu. W tym samym momencie z bocznej nawy ciszę przerywa głośny kaszel. Kurczę się w sobie i unoszę głowę. Pisk. Szybkie kroki na kamiennej posadzce.

A potem odgłosy wymiotowania.

OMG.

William ciągle tu jest.

– Kurde, kto to? – szepcze Morris u mego boku tak, że przed nami ludzie odwracają głowy.

Drzwi uderzają o ścianę, gdy ktoś energicznie wychodzi na zewnątrz.

Zrywam się na równe nogi. Mamroczę słowa przeprosin, mijam Sheelę i Morrisa i docieram do głównego przejścia. Mój żołądek kurczy się ze strachu, ale zmuszam się, by iść spokojnie i swobodnie. Nikt nie może zobaczyć Williama w tym stanie.

Mam szczęście, że nikt nie zwraca na mnie uwagi, bo wszyscy wytężają wzrok w kierunku bocznej nawy, a później rektorka Amory przywołuje zebranych do porządku. Mimo to idę przez kościół, jakbym szła po rozżarzonych węglach. Szybko otwieram ciężkie dębowe drzwi. Nie czekam nawet, aż się za mną zamkną. Ledwie otula mnie chłód, puszczam się biegiem.

* * *

koniec darmowego fragmentuzapraszamy do zakupu pełnej wersji

You&YA

MUZA SA

ul. Sienna 73

00-833 Warszawa

tel. +4822 6211775

e-mail: [email protected]

Księgarnia internetowa: www.muza.com.pl

Wersja elektroniczna: MAGRAF sp.j., Bydgoszcz