Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Jakie triki podczas wywiadów w „Na każdy temat” stosował Mariusz Szczygieł, późniejszy zdobywca Nike? Co o telewizji sądził tata scenarzystki M jak miłość i Klanu, Ilony Łepkowskiej? Dlaczego Miodowe lata kręcono w teatrze? Ile „do fejmu” na pierwszym roku studiów dodawała praca w „Rowerze Błażeja”? O czym myślała Magda Mołek w studiu powodziowym we Wrocławiu? Co ukrywali kandydaci z „Randki w ciemno” i za jaką kwotę Jacek Kawalec zgodziłby się zagrać Kawalca?
Dostawali tysiące listów, ich kolejne występy w prime time z zapartym tchem śledziło jednocześnie nawet kilkanaście milionów Polaków! Kamil Bałuk w dziesięciu rozmowach o tym, co działo się „dawno temu w telewizji”, przypomina stojących w świetle reflektorów ówczesnych bohaterów zbiorowej wyobraźni i jej kreatorów, ukrytych zazwyczaj przed publicznością. Pokazuje nieoczywiste kariery oraz kulisy najsłynniejszych programów i seriali. Tropi zmiany mentalności, przełamywanie kolejnych barier i tematów tabu. Rozjaśnia drugą, ukrytą za kamerami, stronę srebrnego ekranu. A przede wszystkim skupia się na rozmówcach i na tym, w jaki sposób poradzili sobie z popularnością, co dała im praca w telewizji i jak łatwo było wpaść w jedną tematyczną szufladkę.
Pamiętacie ten dreszcz emocji towarzyszący wyciu syren w czołówce „997”? Intymne, czasem nie z tego świata, wieczorne rozmowy „Na każdy temat”? Orzeźwiający i świeży, kręcony przez młodzież „Rower Błażeja”? Miodowe lata, czyli legendarny polski sitcom, który popularnością przebił amerykański oryginał, a nagrane podczas kolejnych odcinków wybuchy śmiechu telewizja wykorzystuje do dzisiaj? Perypetie rodziny Mostowiaków, Świat według Kiepskich, „Randkę w ciemno”, „Piratów”, „Idola”…?
W latach 90. telewizja była odkryciem, objawieniem, oknem na świat, a jej najjaśniej świecące gwiazdy kojarzymy do dzisiaj wszyscy. Poznajcie jej kulisy od podszewki!
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 301
Dawno temu w życiu
Kiedy miałem pięć lat, Mariusz Szczygieł powiedział w Polsacie słowo „seks” albo „sexy”, nie pamiętam dokładnie. Pamiętam za to, że spytałem rodziców, co to słowo oznacza. Nie dowiedziałem się.
Kiedy miałem jedenaście lat, TVP zaczęła emitować Na dobre i na złe. Z jednej strony serial przez lata kojarzył mi się miło, z niedzielnym obiadem u babci. Z drugiej – gdy odcinek się kończył, kończyła się też niedziela, a ja miałem ucisk w żołądku z powodu nieodrobionych zadań domowych na poniedziałek.
Przed dwunastymi urodzinami dostałem mały telewizor. Mój własny. Włączałem TVN i oglądałem program Agent. W szkole zrobiłem sondę. Spytałem każdego z klasy, kogo typuje na agenta, a kogo na zwycięzcę programu. Wyniki opracowałem w Excelu.
Włączałem Polsat i oglądałem Świat według Kiepskich. Któregoś dnia graliśmy w nogę na podwórku. Stałem akurat na bramce, gdy ktoś krzyknął, że aktor występujący w Kiepskich zginął w wypadku samochodowym. Byłem w szoku, nie mogłem przestać o tym myśleć. W rezultacie wpuściłem siedem bramek. Po paru dniach okazało się, że informacja o wypadku to plotka.
Kiedy miałem czternaście lat, Alicja Janosz wygrała Idola. Niesamowite, dziewczyna niewiele starsza ode mnie ma cały świat u stóp, pomyślałem naiwnie. Marzyłem o czymś podobnym. Całe szczęście, że na castingach do Idola obowiązywała dolna granica wieku. Nie zgłosiłem się, bo nie mogłem.
Na casting poszedłem dwa lata później, do programu kulturalnego w lokalnej telewizji. Redaktorzy od razu powiedzieli, że moje dredy będą dużym atutem. Ale kiedy poprosili mnie, żebym zapowiedział „coś popowego”, odparłem, że nigdy w życiu. Szesnaście lat to zabawny wiek.
Dredy ściąłem po finale olimpiady z polskiego. Przegrałem zakład. Założyłem się, że nie wygram (olimpiady). Wygrałem, więc przegrałem (zakład). Finał odbywał się w Warszawie. Byłem oszołomiony miastem. Gdy wróciłem do Wrocławia, przez cały dzień wydawało mi się, że w TVN24 pokazują budynek Instytutu Badań Literackich przy Krakowskim Przedmieściu. Tak naprawdę pokazywali Watykan.
Od pierwszego roku studiów nie miałem telewizora. Ale i tak podczas jednej z imprez dla żartu wysłałem SMS-a zgłoszeniowego do Milionerów. Oddzwonili do mnie z dziesięcioma pytaniami. Na większość odpowiedziałem źle. Pani z produkcji powiedziała, że to nic, bo liczy się osobowość, więc zapraszają do studia. Podczas nagrania bardzo się stresowałem. W konkurencji kto pierwszy, ten lepszy uczestnicy musieli ułożyć w kolejności poszatkowane na cztery części przysłowie „Im dalej w las, tym więcej drzew”. Byłem drugi. Zwyciężczyni zrobiła to w cztery sekundy. Zapamiętałem, że była absolwentką technikum leśnego. Miliona nie wygrałem.
Kiedy miałem dwadzieścia cztery lata, dowiedziałem się, że można dorobić, grając w paradokumentach. W jednej z produkcji wystąpił nawet pies mojej koleżanki. Trzy razy, i to za pieniądze! pieniądze! Na castingu dostałem do odegrania dziwną scenkę: miałem się wcielić w chłopaka, który rozmawia z sąsiadem, po tym, jak odkrył, że ten sąsiad próbował wykorzystać seksualnie jego siostrę. Byłem skrępowany. W scenariuszu dziewczyna miała na imię tak samo jak moja siostra. Po castingu wpisali mnie do bazy, chociaż ponoć nie dostałem najwyższej oceny. Z propozycjami zadzwonili dwukrotnie. Raz mieli dla mnie rolę narkomana, a raz policjanta. W obu przypadkach odmówiłem. Myślałem już wtedy raczej o pisaniu reportaży.
Kiedy miałem dwadzieścia dziewięć lat, wydałem pierwszą książkę reporterską. Od momentu jej premiery byłem w telewizji dziesiątki razy. Nauczyłem się, jak mówić o książce w krótkim komentarzu do materiału informacyjnego, jak odpowiadać na pytania w telewizji śniadaniowej, a jak w programie o kulturze. Wypowiadałem się też dla telewizji czeskich, holenderskich, belgijskich, a nawet dla amerykańskiej, chociaż dzisiaj nie nazywamy tego telewizją, tylko kanałem na YouTubie. Moje wypowiedzi po angielsku w materiale VICE News o doktorze Karbaacie obejrzało milion osób z całego świata.
Dawniej przed takim występem umarłbym ze stresu. W dzieciństwie wyobrażałem sobie, że występowanie przed kamerami jest bardzo trudne. Dzisiaj to dla mnie normalka.
Kiedy miałem trzydzieści dwa lata, jako pracownik Instytutu Reportażu wybrałem się na spotkanie do radia newonce. Powiedziałem, że wprawdzie Mariusz Szczygieł, twórca IR, nie zamierza prowadzić żadnych nowych audycji radiowych, ale możemy porozmawiać o innych pomysłach.
– Szukacie czegoś albo kogoś? – zagaiłem.
– Prowadzącego do audycji. Będzie się nazywać Dawno temu w telewizji.
– A gdybym to ja ją poprowadził?
– Ty?
– I zaproszę Szczygła do odcinka. Bo wiecie, strasznie mnie ciekawi, czemu Mariusz o tym Na każdy temat nie za bardzo lubi rozmawiać.
Elżbieta Zapendowska
Kto, podobnie jak ja, emocjonował się Idolem jako nastolatek, zgodzi się ze mną, że dla millenialsa przejście na „ty” z Elżbietą Zapendowską to duża rzecz. Nawet jeśli Ela twierdzi, że jest na „ty” ze wszystkimi. Przed laty wierzyłem, że talent show to przepustka do sławy. Nie rozumiałem, że weryfikacja potencjału uczestników przychodzi dopiero po programie. Jednak kilku osobom Idol dał sławę bezwzględną – w tym jurorom programu. Zapendowska mówi, że ta sława to było najgorsze, co jej się w telewizji przytrafiło.
ELŻBIETA ZAPENDOWSKA – nauczycielka śpiewu i gry na fortepianie, krytyczka muzyczna, specjalistka od emisji głosu. Absolwentka klasy fortepianu w Państwowej Szkole Muzycznej II stopnia w Opolu. Założycielka Opolskiego Studia Piosenki, w latach dziewięćdziesiątych XX wieku związana z warszawskim teatrem Studio Buffo oraz Teatrem Muzycznym Roma. Pracowała z wokalistami i wokalistkami występującymi m.in. w musicalach Metro, Grease czy Koty, a wśród jej uczniów byli Edyta Górniak, Michał Bajor i Doda. W 2002 roku została jurorką w programie Idol, w tej roli brała udział również w innych produkcjach Polsatu: Jak oni śpiewają oraz Must Be the Music. Tylko muzyka.
Kobitka świruje
Kamil Bałuk: Twierdzi pani, że do dziś nie wie, jak się znalazła w Idolu?! Co to znaczy?
Elżbieta Zapendowska: Może na „ty” przejdźmy, co? Ja z całym światem jestem na „ty”. Tylko ostrzegam, że po pierwsze, zupełnie cię nie widzę, bo wzrok mi się totalnie pogorszył, a po drugie, przepraszam, ale skoro jesteśmy u mnie w domu, to musisz wiedzieć, że ja palę papierosy w środku, kiedy rozmawiam.
Jest OK. To jeszcze raz: nie wiesz, jak się tam znalazłaś?!
Pracowałam w teatrze Buffo, potem w Romie, stamtąd mnie ściągnęli. Miałam wątpliwości, czy się zgodzić. Polsat nie miał u mnie najlepszej reputacji, ale aspekt finansowy przeważył. Chociaż my zarabialiśmy w pierwszej edycji straszne pieniądze...
Straszne?
To znaczy małe, w kategoriach żartu. Ale jako że pieniędzy, tak czy siak, potrzebowałam...
Zaraz. Maciek Rock, prowadzący Idola, mówił, że producenci szukali najlepszego nauczyciela śpiewu w kraju i znaleźli ciebie.
Maciek chrzani, ewentualnie chce ode mnie pięćdziesiąt złotych pożyczyć. Skontaktuję się z nim i sobie to wyjaśnimy, wciąż lubimy ze sobą gadać.
Co było wtedy nie tak z Polsatem, tak hipotetycznie?
Wydawał mi się niepewny po tym, ile sił włożyli w promowanie disco polo. Z drugiej strony inne telewizje nie miały programów muzycznych, które by mi się podobały. Szansa na sukces z Mannem w TVP czy Droga do gwiazd z Wodeckim w TVN były formatami, w których każdy sobie słodził: „O, jak ładnie śpiewasz”. Jurorzy, prowadzący, uczestnicy – wszyscy wydawali mi się za bardzo ułożeni. Z kolei producenci Idola pokazali nam brytyjską wersję, świeżą, prosto z produkcji, bo w tamtym momencie nie skończył się nawet pierwszy sezon. Zobaczyłam, co tam się dzieje, co robi Simon Cowell, z którym do dzisiaj mam zbieżny gust, i pomyślałam: „No, to mi się wreszcie podoba”.
Co? Że mówił ludziom, żeby raz na zawsze przestali śpiewać?
„Fałszujesz”, „zmień zawód”, „poszukaj jakichś innych pomysłów na przyszłość”. Prawda między oczy. W polskiej telewizji to nie było popularne, ludzie wypowiadali się raczej dyplomatycznie. Druga zaleta Idola była taka, że poziom artystyczny zapowiadał się wysoki. I nie mówię tu o uczestnikach, bo nie było wiadomo, kto przyjdzie na casting. Mówię o pomyśle, żeby na każdym etapie byli muzycy i eksperci z branży. Kierownikiem muzycznym został Waldek Parzyński, wieloletni wokalista jazzowej grupy Novi Singers, kompozytor, człowiek, który gwarantował jakość. Wiedziałam to, bo się znaliśmy od lat, bywałam na jego warsztatach, słuchałam prowadzonych przez niego orkiestr.
Pozostałych jurorów znałaś?
Jacka Cygana i Roberta Leszczyńskiego. Może to dzisiaj nieoczywiste, ale Jacek był najbardziej znany z naszej czwórki. Kuba Wojewódzki dużo mniej, a ja chyba wcale. Drugi co do popularności był Robert, który jako krytyk muzyczny zalazł za skórę paru artystom, a trzeba pamiętać, że w tamtym czasie krytycy muzyczni w dużych mediach mieli jeszcze jakiś wpływ na rynek.
W każdym razie z całą czwórką jurorów znaleźliśmy szybko wspólny język.
Format zakładał, że każde z was ma mieć ścisły związek z jakąś częścią branży muzycznej. Dlatego mieliśmy tekściarza, krytyka. Wojewódzki był kimś pomiędzy dziennikarzem a organizatorem koncertów. A ty kim byłaś?
Lubię mówić, że nauczycielką śpiewu z Polski powiatowej chwilowo pracującą w Warszawie.
Skąd się w tej Warszawie wzięłaś?
A ile mamy czasu?
Tyle, ile potrzeba. Nie jesteśmy w telewizji.
To może od początku? Mama była z Brzeżan, z dzisiejszej Ukrainy, ojciec z Przemyśla. Kiedy się urodziłam w 1946 roku, mieszkali w Starachowicach, ale przeprowadziliśmy się do Opola.
Ojciec z wykształcenia był prawnikiem, studia kończył we Lwowie, ale nigdy nie był w partii, więc nie był niczyim ulubieńcem. Z drugiej strony nikomu nie podpadał na tyle, żeby nas szykanowali. Pracował w wydziale finansowym opolskiego urzędu.
Tata miał szerokie zainteresowania i sporo fantazji. Kiedy się uparł, że się wykąpie w Odrze, to się wykąpał, a że Odra w Opolu była dramatycznie brudna, aż czarna, do domu wrócił cały w kropki. Znał łacinę i kiedy spotykał kogoś, kto też ją znał, rozmawiał z nim tylko po łacinie. Fascynowało go używanie takiego martwego języka. Dużo czytał książek filozoficznych, interesował się cybernetyką, w domu leżały stosy magazynów „Problemy”. Czytałam razem z nim, trafiał się tam czasem fascynujący artykuł o Tuwimie, czasem coś o muzyce, a czasem o matematyce. Byliśmy biedni, ale kulturalni, a ojciec, jako najlepiej wykształcony człowiek w dużej rodzinie, był autorytetem, łagodził spory i tłumaczył świat. Co ciekawe, był bardzo brzydki, matkę z kolei miałam śliczną. Rodzina, w której pan domu mówił, a pani domu kręciła dupką i czarowała gości. Nie wiem, jak to godzili, ale jakoś działało.
A mała Ela?
Bawiłam się raczej z chłopcami, lalki mnie nie interesowały, dużo bardziej – zgliszcza budynków powojennych, na które mówiliśmy „spalonki”. W jednej spalonce, niegdyś niemieckiej willi, spędzaliśmy z kumplami sporo czasu, taka ruina była dla nas atrakcyjna. Można było nagle spaść piętro niżej i się potłuc albo gdzieś się zaklinować. Naprzeciwko naszego domu były kolejne fascynujące gruzy budynku, przed wojną mieściła się tam fabryka koralików. Babraliśmy się w gruzowisku i wyciągaliśmy za każdym razem inny kolorowy koralik. Małe, duże, o różnych kształtach, tysiące ich było.
Uczyłaś się chętnie?
W Opolu wywalili mnie ze szkoły. Nasza siedmioosobowa banda nie była łatwa dla otoczenia, a ja szczególnie preferowałam specyficzny rodzaj dowcipu. Chodziliśmy ulicami z kamienną twarzą i śledziliśmy jakiegoś przypadkowego faceta dla żartu. Albo, kiedy na wystawie była ekspozycja z przewróconego dzbanka i wysypujących się koralików, codziennie zgłaszaliśmy, żeby to poprawili, bo chyba się przewróciło. Jeden z lepszych dowcipów polegał na tym, że w większej grupie uczniów zbieraliśmy oszczędności przez kilka miesięcy, żeby w jeden dzień przyjechać naraz pod szkołę taksówkami, oczywiście spóźnieni. Nauczyciele się przerazili, że przyjechała wizytacja. Albo, korzystając z tego, że obok szkoły była kostnica i w tamtych czasach każdy mógł wejść i oglądać zwłoki, zakładaliśmy się, kto z nas pocałuje trupa.
Jezu.
Kiedy to dzisiaj wspominam, jestem załamana. Ale co, mam udawać, że tak nie było?
Ale, chwilka, za takie rzeczy nie wyrzucają ze szkoły.
Naszym dyrektorem był nauczyciel przysposobienia wojskowego, sztywny człowiek i raczej głąb, który śmiertelnie poważnym tonem wypowiadał słowa typu „umniejscawiać”. Trudno mu było w starciu z nami, ale mnie nie lubił szczególnie po tym, jak na zajęciach ze strzelania usłyszał, jak mówię do koleżanki, że jest idiotą.
Dawno temu w życiu część druga, czyli epilog
Był sobie podcast o tym samym tytule, co niniejsza książka. Bez tego podcastu książka nigdy by nie powstała. Spełniłem dzięki niemu marzenia z dzieciństwa, choć początki były stresujące. Wydawało mi się, że nie pasuję do modnego, lifestyle’owego medium, jakim jest radio newonce. Wydawało mi się też, że zdradzam reportaż, zajmując się bzdurami. A potem zrozumiałem, że to nieprawda. I poszło z górki. Przeżyłem przygodę życia.
Ponieważ audycję zainaugurowaliśmy w pandemii, przez wiele miesięcy wizyty w studiu dwa razy w miesiącu były dla mnie jedyną stałą w życiu. Jaki wynik zobaczę na teście covidowym? Kiedy skończą się obostrzenia? Kiedy otworzą żłobek? Czy zaraz go nie zamkną? Nie wiedziałem. W spokoju utrzymywała mnie myśl: za kilka, kilkanaście dni mam kolejny odcinek podcastu. Znów porozmawiam w nim z osobą, która mnie nie zna, ale którą ja pamiętam bardzo dobrze z dzieciństwa. Wykopię spod ziemi numer telefonu, który trudno zdobyć. Zadzwonię, przedstawię się, opowiem, czemu warto przyjść do radia, o którym mój gość jeszcze nie słyszał. Potem zadzwonię do producentów i wydawców programu telewizyjnego, który oglądałem w dzieciństwie, a oni zdziwią się, że po tylu latach ktoś pyta akurat o ten program. I że pyta akurat ich.
Notatka w telefonie będzie pęczniała aż do dnia nagrania. Wtedy zamieni się w trzy strony wydrukowanych pytań, od myślników. Potem pojadę tramwajem do studia i jak zwykle zadam te pytania w zupełnie innej kolejności, niż planowałem.
Od wyjścia z radia aż do końca dnia będę się uśmiechał. Trzy pomięte kartki, które zapomnę wyrzucić, odnajdę przypadkiem w plecaku jakiś czas później. Spojrzę ostatni raz, nigdy nie będzie na nich tytułu programu, więc przejrzę kilka punktów na pierwszej stronie i już będę wiedział, o który program chodziło akurat w tej notatce. Pomyślę: to był super odcinek, a potem wyrzucę kartki do kosza. I tak co dwa tygodnie.
Kiedy skończyłem pisać książkę, pomyślałem, że z kronikarskiego obowiązku warto do niej dodać wyjaśnienie, skąd się wzięła. To zaś sprowadza się do przywołania historii powstania samego podcastu. Skąd wziął się format, który pokochałem? Nie ja go wymyśliłem, wkręciłem się do niego, a potem już poszło.
Zadzwoniłem do Bartka Czarkowskiego, w owym czasie dyrektora programowego radia newonce.
Kamil Bałuk: Kiedy to było, mów wreszcie.
Bartek Czarkowski: Kiedy wymyśliłem Dawno temu w telewizji? W 2019 roku. Format, dzięki któremu pokolenie moich rówieśników, ale i młodsi słuchacze newonce, może spojrzeć na czasy dzieciństwa, słuchając rozmów z dawnymi gwiazdami telewizji. Od początku miałem też nazwę, nie brałem pod uwagę innej. Esencja pomysłu w czterech słowach.
Nazwa prosta, format prosty. Ale ktoś musiał to wymyślić. I byłeś to ty.
Wyczułem moment. Moda na sentyment do lat dziewięćdziesiątych i dwutysięcznych dopiero się zaczynała, ale dało się przewidzieć, że za chwilę wybuchnie. Olga Drenda wydała Duchologię, na Instagramie pojawiały się retro konta, wokół mnie coraz więcej osób kupowało klasyczne białe reeboki z malutkim znaczkiem w okienku. Te same, których podróbki sprzedawali kiedyś w Warszawie handlarze na „szczękach” pod Pałacem Kultury. Też sobie takie kupiłem. My się wtedy jeszcze nie znaliśmy.
Ja cię znałem! Jako nastolatek marzyłem, żeby kiedyś prowadzić audycję w fajnym ogólnopolskim radiu. W tamtym czasie oznaczało to dla mnie BIS, potem Czwórkę. Miałeś tam audycje.
To prawda. Potem jeszcze szefowałem w radiu Roxy i na kilka lat zostawiłem media. Wróciłem po latach spędzonych w branży muzycznej właśnie do newonce.radio, jako dyrektor programowy. Moim zadaniem było stworzyć jak najlepszą ramówkę stacji internetowej. Kierowaliśmy ją do młodych ludzi, szczególnie do fanów rapu. Miała być nowa i świeża, ale pierwotnie myśleliśmy po prostu o radiu, zapis audycji w formie podcastu był drugorzędny. Niby minęło tylko pięć lat od tamtego momentu, a trochę jak epoka.
Słuchałem już wtedy pasjami podcastów ze Stanów Zjednoczonych i Holandii. Czekałem na ten boom w Polsce, tylko nie bardzo wiedziałem, w jaki sposób rozpoznam, że się zaczyna.
W 2019 roku platformy streamingowe rosły w siłę. Spotykaliśmy się w radiu z ich przedstawicielami. Mówili, że w Polsce lada moment zacznie się podcastowa rewolucja. Pamiętam, jak do radia jako gość mojej audycji przyszła Aśka Okuniewska – nie byłem wtedy świadomy, jak wielką popularnością cieszą się już jej podcasty. My reagowaliśmy na bieżąco, ale trzeba było gonić czołówkę. W marcu 2019 roku przygotowałem pierwszą ramówkę nowego typu – nadal kluczem było radio, ale to, co nagrywano miało w dzień lub dwa trafiać do serwisów streamingowych już jako podcast. Bo czym innym jest klasyczna audycja radiowa na żywo, a czym innym ta, która będzie słuchana z odtworzenia, czasem odcinek po odcinku. Każdy epizod podcastu musi być spójną, zamkniętą całością. Nie ma mowy o formule, w której głos zapowiada piosenki, trzeba postawić na treści mówione, wymyślić dla nich format i dobrać prowadzącego. Potrzebny jest osobny brand podcastu, tytuł, logo, specyficzny styl w opisach odcinków na platformy streamingowe i tak dalej.
W newonce często zaczynaliśmy od pomysłu na prowadzącego. Tak było począwszy od naszego pierwszego hitu, którym były Rozmowy Wojewódzki & Kędzierski. Prowadzący byli znani, dlatego coś musiało być inaczej – rozmawiali z gośćmi poważniej niż w swoich poprzednich programach. Słuchałeś nas wtedy?
Na spacerach, pchając wózek dziecięcy, i w aucie. Wiedziałem, że czeka mnie dłuższa przerwa w pisaniu książek, dopiero co zostałem ojcem. Moment ważny, wzruszający, ale chodząc na spacery z córką, myślałem: No nie, już się u nas zaczyna! Dlaczego teraz? W tamtym momencie nie miałem nawet siły czegokolwiek wymyślić. Mało spałem, poza tym nigdy wcześniej nie tworzyłem podcastu.
A widzisz, u mnie odwrotnie, bardzo się wtedy wkręciłem w wymyślanie kolejnych formatów. Udawało się nam zaznaczać swoją obecność, bardzo pomagały hype na newonce i to, że ludzie chcieli z nami pracować. A słuchaczom się to podobało. Pewnego razu wymyśliłem format, do którego wyjątkowo nie miałem prowadzącego. Szczerze, sam go chciałem prowadzić.
Dawno temu w telewizji!
To był pomysł zastępczy, druga wersja. Początkowo podcast miał być alibi, żeby pogadać z twórcami najlepszego polskiego serialu, czyli W labiryncie. Po namyśle stwierdziłem, że to nie przejdzie, a jeśli nawet, będzie zbyt niszowe.
W labiryncie reżyserował Wojciech Niżyński, ten sam, który później stworzył z Iloną Łepkowską Klan.
Dla mnie ten serial to kwintesencja przełomu lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych, mojego dzieciństwa, zmieniającej się Polski. Aktorzy Sławomira Łozińska, Leon Niemczyk, Piotr Skarga, Marek Kondrat czy młody Dariusz Kordek zagrali wybitne role. Uwielbiam W labiryncie, mógłbym nim zaczynać i kończyć każdy dzień. Wiesz, kiedy miałem sześć lat...
O, zaczyna się.
Daj powiedzieć! Kiedy miałem sześć lat, w 1989 roku, wyjechałem z mamą na wczasy do Władysławowa, do ośrodka, w którym nie było telewizora. Nie chcieliśmy przegapić żadnego odcinka W labiryncie, więc chodziliśmy po okolicy, wypatrując przez okna, czy ktoś ogląda. Lata później, tuż przed dołączeniem do newonce, wstałem pewnej niedzieli o siódmej trzydzieści. Włączyłem telewizor i znienacka teleportowałem się w przeszłość. Na kanale TVP Seriale emitowali powtórki serialu mojego życia. Tyle lat go nie oglądałem.
Wow!
Wow. To samo pomyślałem. Co za fart. Wsiąkłem. Nie żartuję: niby pracuję w radiu internetowym, mamy streamingi, audycje on demand, a ja przez ponad rok, tydzień w tydzień, nastawiam co niedzielę budzik na siódmą, żeby obejrzeć w telewizorze te dwa odcinki emitowane jeden po drugim. Któregoś razu, po kilku takich samotnych niedzielach, usiadła obok mnie moja córka, miała wtedy dziesięć lat.
I co?
Od razu się wkręciła.
W stary serial, którego nie oglądała od początku?!
Proszę cię, przecież tam fabuła jest wspaniała, dialogi się nie starzeją, gra aktorska się broni. Opowiedziałem jej, o co tam chodzi: że Agnieszka Robótka-Michalska to Ewa Glinicka, została niedawno młodą wdową, jest w ciąży, mieszka u teściów; kim jest Jan Duraj, a kim docent Stopczyk, kto pracuje w Locie, a kto w telewizji. Myślę, że sześćdziesiąt procent frajdy z oglądania to był dla niej rytuał robienia czegoś tydzień w tydzień wspólnie z ojcem, ale pozostałe czterdzieści procent – zajawka serialem. Najbardziej lubiła Leona Guttmana, grał go Wiesław Drzewicz.
To stąd wziął się pomysł, żeby zadzwonić do Wojciecha Niżyńskiego i zaprosić go na rozmowę o serialu. W tym samym czasie dużą słuchalność w newonce miał wywiad z Mariuszem Szczygłem. Z Anitą Bugajską, która zarządzała projektami, stwierdziliśmy, że fajnie byłoby zrobić ze Szczygłem coś więcej. A może nie tylko z nim, ale i z Instytutem Reportażu? Szukaliśmy balansu między rozrywką, hip-hopem a ciekawymi treściami o poważniejszej wartości dziennikarskiej. Napisaliśmy do Instytutu mejla, no a ty tam pracowałeś, więc odpisałeś.
Mariusz powiedział, że jest zajęty i niczego nie poprowadzi. Przyszedłem na spotkanie, była tylko Anita. Spytałem kurtuazyjnie, co planujecie. Powiedziała te cztery słowa, Dawno temu w telewizji, i zaświeciły mi się oczy.
I co dalej? Na to spotkanie, jak pamiętasz, nie przyszedłem, miałem mnóstwo pracy.
Byłem pewien, że będę słuchał każdego odcinka. A po chwili zrobiło mi się smutno. Zrozumiałem, jakie to będzie frustrujące: format był tak bardzo mój, że słuchając, zastanawiałbym się, czemu ktoś tego podcastu nie robi tak, jak ja sobie wyobrażam. Coś mi się wtedy w głowie odpaliło.
Śmiesznie, pierwszy raz to słyszę. Nie wiedziałem, że aż tak.
Pomyślałem: To bezczelne, dopiero co się poznaliśmy, nic o mnie nie wiedzą, spotkaliśmy w innym celu. Ale, kurczę, muszę ten podcast prowadzić. I odważyłem się to powiedzieć. Nie wiedziałem, że miał być twój!
To nie tak. Ja już wtedy odpuściłem. Z żalem, ale nie miałem czasu, zajechałbym się. Kilka dni przed tym spotkaniem powiedziałem Anicie, że trzeba kogoś znaleźć. Przyszedłem na ostatnie pięć minut waszej rozmowy i po minie Anity wnioskowałem, że coś jest na rzeczy. A potem, od pierwszego odcinka podcastu Dawno temu w telewizji, byłem już pewien, że to działa.
Ja się stresowałem jak cholera. Wracałem do domu i mówiłem żonie, że czarno to widzę, że na tle innych prowadzących słabo się ubieram, poza tym nie mam zasięgów na Instagramie.
Powiedziałem Anicie: „Spoko ten Bałuk, tylko czemu przyszedł na spotkanie w bluzie całej uwalonej jedzeniem dla dzieci?”.
Bo córkę karmiłem!
Luz, po prostu wiesz, wyobraziłem sobie, że przychodzi Niżyński i trochę tak głupio przed nim. A faktycznie przyszedł, na samym początku. Ukłuło mnie z zazdrości, że z nim gadasz.
Tyle że wcale nie o W labiryncie.
Powiedziałeś, że ludzie w twoim wieku nie znają tego serialu. I że OK, będzie Niżyński, ale porozmawiacie o Klanie.
A potem uzgodniłem z tobą, że jeszcze kiedyś pogadamy z Niżyńskim, już obaj. Ale nie wyszło.
Nie wyszło.
Za to były fantastyczne odcinki, zasięgi, topki, miłe wiadomości od słuchaczy. Może komuś pomogliśmy nie myśleć o pandemii? Najbardziej lubiłem research, ciągle było mi mało. Nie chciałem powtarzać w rozmowach pytań z innych wywiadów z zapraszanymi gośćmi.
A ja lubiłem tworzyć opisy i wymyślać tytuły odcinków. Bardzo lubiłem ten twój podcast.
Ja to go chyba nawet kochałem. Ten twój podcast. Dzięki, stary, wiem już wszystko. Czy to naprawdę koniec?
Prawie. Mamy jeszcze jeden odcinek do zrobienia.
W labiryncie!
A skoro to ostatni, może zrobimy inaczej niż zwykle?
Nagrajmy go na kanał YouTube Wydawnictwa Literackiego.
Czyli byłby z wideo? No to błagam cię, Kamil, załóż czystą bluzę.
PS Czytelnicy! Jeśli Wam mało, szukajcie archiwalnych odcinków podcastu Dawno temu w telewizji. Z okazji wydania książki są znów w otwartym dostępie. Polecam też instagramowy profil Agnieszki Wróbel @sentymenty_oficjalnie oraz podcast Bartka Przybyszewskiego i Mateusza Witkowskiego Podcastex.
Źródła zdjęć i cytatów
s. 62 Elżbieta Zapendowska jako jurorka programu Jak oni śpiewają, Warszawa 2007; fot. Bartosz Krupa/East News.