Decyzje "Bora" - Wojciech Rodak - ebook

Decyzje "Bora" ebook

Wojciech Rodak

4,0

Opis

„Decyzje «Bora»” to opowieść o życiu pierwszoplanowej postaci w polskiej historii – której losy są wciąż bardzo mało znane szerszej publiczności. Każdy rozdział książki odpowiada kolejnemu etapowi życia Bora-Komorowskiego – pozwala nam poznać go jako kawalerzystę, olimpijczyka, który najpierw sam brał udział w zawodach, a potem prowadził polską drużynę hippiczną; przywódcę konspiracyjnych struktur, dowódcę powstania warszawskiego, a po wojnie ważnego polityka polskiej emigracji w Londynie.

Tadeusz Komorowski znany jest przede wszystkim z decyzji podjętej w lipcu 1944. Autor książki Wojciech Rodak w detaliczny sposób rekonstruuje moment jej podjęcia, a także wydarzenia, które do niego doprowadziły. 

Książka ta pozwala poznać Bora-Komorowskiego nie tylko jako wojskowego, polityka i dyplomatę, ale również od strony prywatnej: jako syna, męża, ojca. Dzięki szczególnej formule książki – autobiografii, biografii i montażu świadectw – możemy zobaczyć życie bohatera widziane z różnych perspektyw: zarówno jego oczami, jak i rodziny, bliższych i dalszych współpracowników oraz postronnych obserwatorów. Każda z osób, której głos został przytoczony w książce, miała swoją opinię na temat „Bora” i podejmowanych przez niego decyzji – dzięki tej różnorodnej perspektywie czytelnik również może wyrobić sobie własną.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 695

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (6 ocen)
3
0
3
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Od Wydawcy

Księga paradoksalna. Bo też paradoksalny jest los, o którym opowiada. „Bór” – jako pseudonim, stygmat – zapewne mógłby być znakiem Rzeczpospolitej, skoro ta postawiła Tadeusza Komorowskiego w najwyższych swych przedstawicielskich rolach. Obiektywnie postać pierwszoplanowa, o wyjątkowym znaczeniu w polskiej historii XX wieku, a przy tym człowiek, który jak gdyby odruchowo sam schodzi z cokołu.

Wywyższanie Bora-Komorowskiego spotkało człowieka skromnego, niepartykularnego, nieustannie akcentującego swoją służebność. Traktowanie publicznej powinności jako uzasadnienia dla własnych wyborów raczej nie prowadziło w ubiegłowiecznej Polsce do powszechnej aprobaty – „Bora” częściej spotykał zarzut braku charyzmy, wodzowskiej stanowczości. A jednak ciągle rósł, stając na czele polskich emanacji – kawalerii, konspiracji, powstania, emigracji politycznej. Znaczący i w czasie katastrofy wojennej, i w okresie powojennej podległości Kraju.

W tej człowieczej historii zawartych jest wiele pozornych przeciwieństw. Hrabia – wyzuty z wszelkiego majątku. Waleczny kawalerzysta – który najbliżej śmierci znalazł się niesiony końmi mechanicznymi. Olimpijczyk – zapamiętany jako szef ekipy hippicznej, choć nieuczestniczący w zawodach. Komendant podziemia, ponoć bezkształtny, a jednoczący przeciwstawne formacje wojskowe. Wódz – potrafiący całkowicie przemilczeć prowadzoną przez siebie odprawę. Polityk – zachowujący społeczną wrażliwość. Choć obecny jest w historiografii głównie za sprawą jednej swojej decyzji, to i inne, także niepodejmowane na pokaz, miały wpływ na kształt polskiej przeszłości.

Dla KARTY postać Generała stała się poznawczym wyzwaniem wraz z decyzją Adama Komorowskiego, mieszkającego w Warszawie, by do naszego Archiwum przekazać spuściznę Ojca, przechowywaną w domu. Odrębną częścią tego zbioru okazały się oryginały prac Eugeniusza Romiszewskiego, który przez wiele lat gromadził materiały do biografii Tadeusza Komorowskiego, ale jej nie dokończył i nie wydał. Perspektywa tej kolekcji uświadomiła nam dobitnie, że nie powstał żaden całościowy obraz życia człowieka, który liczbą najwyższych tytułów mógłby się w XX wieku mierzyć jedynie z Józefem Piłsudskim.

Ta księga życia stała się jednym z najbardziej karkołomnych przedsięwzięć dokumentacyjnych i wydawniczych KARTY. Już na jego wstępie okazało się, że Armia podziemna, podpisana Generałem, jest świadectwem wojennym nie tylko jego, lecz jak gdyby całej formacji, która niejako na jego nazwisku oparła swe uzasadnienia akcji podziemnej, prowadzącej do powstania powszechnego. Wojciech Rodak, zestawiający księgę Decyzje „Bora” wyłuskiwał osobiste wątki tamtego zapisu z panoramy działań Armii Krajowej. Zapewne reakcja na tę edycję przyniesie dalsze uściślenia.

Ogromny dorobek Romiszewskiego – i jego tekst autorski, i liczne wywiady z polską generalicją wojenną na Zachodzie – zasugerował nam po raz pierwszy połączenie trzech gatunków: właśnie biografii, autobiografii (tekstów samego „Bora”) i montażu świadectw – by można też było w narracji użyć głosów innych osób. W ostatecznym zapisie więcej jest cytatów z rozmów prowadzonych przez Romiszewskiego niż jego własnego tekstu. Niemniej Eugeniusz Romiszewski jest oczywistym prekursorem naszej pracy.

Generał „Bór” nie ma pomników. Można by jednak uznać, że uhonorowanie w 1995 roku Tadeusza Komorowskiego godnością najwyższą – Orderem Orła Białego – stanowi formę oceny całego życia, w setną rocznicę jego urodzin. Było inaczej; pośmiertnie Ordery przyznano wtedy kilkuosobowej grupie dowódczej okresu II wojny, także tym, którzy latem 1944 poprowadzili do powstania. A to już jednoznaczne nie było. Decyzja o rozpoczęciu działań zbrojnych w Warszawie, formalnie podjęta przez Dowódcę AK, była jednak wypadkową nastawień wszystkich władz RP – i na Uchodźstwie, i w Kraju; a w niemałym stopniu ich spektakularnej nieodpowiedzialności. „Orła Białego” przyznano nawet temu z generałów, który w lipcu 1944 przyjmował za zasadne całopalne poświęcenie stolicy i jej ludności. To szaleństwo nie cechowało Generała „Bora”.

Pojawiające się czasem twierdzenia, że kolejne decyzje wywyższające Tadeusza Komorowskiego ponad innych pretendentów do najwyższych stanowisk wynikały nie tyle z jego wybitnych przymiotów, co z niepokornych, zbyt wyrazistych cech konkurentów – wystawiają „Borowi” najlepsze świadectwo. W kraju, w którym zbyt często do ról przywódczych dochodzą osoby o autorytarnej psychice, człowiek powściągliwy, przyjazny otoczeniu, otwarty na innych – jest w takiej roli budującym wyjątkiem. Nawet to, że Generał nie był w stanie z oddaniem i narracyjnym wigorem opowiadać o powstaniu, może być potwierdzeniem. Widząc gigantyczną katastrofę, jaką przyniosła decyzja z 1 sierpnia 1944, dowódca, który ją podjął, mógł być tak przytłoczony ciężarem odpowiedzialności.

W całej drodze Generała, do i od powstania, można dostrzec zasadniczą zmianę akcentu – z mobilizacji wojskowej na społeczną. Tak też było z Polską w XX wieku: do II wojny motywacja mundurowa, po klęsce wojennej aktywizacja obywatelska. Od początku 1945 roku żadna polska formacja zbrojna nie miała wpływu na bieg geopolitycznych wydarzeń; jakiekolwiek koncepty militarne nie przyniosłyby odzyskania niepodległości. Były Dowódca sił krajowych i Wódz struktur powojennych, gdy tylko zaczął przyjmować zadania polityczne, potrafił publicznie wypowiadać się w imię racji społeczeństwa, podkreślając rangę swego kraju, ale już nie jego oręża.

Armię podziemną można zapewne traktować jako akord końcowy krajowej mobilizacji zbrojnej. Po Jałcie takie formacje nie miały perspektyw. To, że książkę podpisuje Bór-Komorowski, jest jednym z paradoksów tej opowieści. W istocie nie był jej głównym autorem, dał sprawie nazwisko. Czy to jednak na pewno była jego sprawa? Czy człowiek, który w momencie całkowitej klęski ogłoszonego przez siebie powstania zostaje Wodzem Naczelnym Polskich Sił Zbrojnych, może mieć jakąkolwiek skłonność do propagandowych uwzniośleń? Wydaje się, że akurat nie „Bór” – w czasie, w którym książka pierwotnie powstawała, jako The Secret Army.

W ostatnich dwóch dekadach życia Generała w zasadzie pasowano na polityka – bo raczej z nominacji niż predyspozycji. Dotychczasowa nieideologiczna motywacja wojskowego patrioty: walka o Ojczyznę wolną i niepodległą, dopełniona została o pojałtańskie hasło: i całą! Na „całą” nie było już najmniejszych szans. To, czego nie udało się dokonać zbrojnie, tym bardziej niemożliwe było w polityce powojennej, a postulat „całej” stawał się jedynie anachronizmem.

Polska jako wartość najwyższa, bezwzględna, oddanie Jej – to niekwestionowana linia przedstawionego życia. Tym razem jednak nie Ona jest głównym tematem, ale On.

WARSZAWA, PAŹDZIERNIK 2023 ZBIGNIEW GLUZA

Ulica Pułaskiego (obecnie Parkowa) we Lwowie, około 1915. Fot. Marek Münz / Biblioteka Narodowa

Korczak(1895–1913)

Z biografii

Tadeusz Komorowski urodził się 1 czerwca 1895 w folwarku Chorobrów, który należał do majątku Glinna, położonego około 40 kilometrów na zachód od Tarnopola, w zaborze austriackim. Był najmłodszym z trojga dzieci Mieczysława i Wandy Komorowskich. Wcześniej przyszli na świat jego siostra Jadwiga (ur. 1891) i brat Władysław (ur. 1892).

Mieczysław Komorowski pochodził z galicyjskiej rodziny szlacheckiej, legitymującej się rodowodem sięgającym XV wieku, herbem Korczak, a także tytułem hrabiowskim potwierdzonym przez Austriaków. Z tego rodu wywodziło się paru senatorów I Rzeczpospolitej, Prymas Polski Adam Ignacy Komorowski, a także kilku powstańców listopadowych. Jednak sam pan Mieczysław posiadał niewiele poza wspomnieniami o utraconych włościach przodków i szeroko rozgałęzionymi koligacjami w sferach ziemiańsko-arystokratycznych. Zajmował się administrowaniem majątkiem Glinna, należącym do swojej ciotki, Zofii z hrabiów Komorowskich baronowej Czechowiczowej. Ojciec Tadeusza przyszedł w nim na świat w 1860 roku, mieszkał od dziecka, znał go jak własną kieszeń, więc był pewny, że bezdzietna krewna zapisze mu go w spadku.

Matka Tadeusza, Wanda z Zaleskich herbu Prawdzic, urodzona w 1863 roku, była córką powstańca styczniowego. Jej ojciec Marcin Zaleski był ostatnim wybranym marszałkiem szlachty z powiatu dubieńskiego. Za udział w konspiracji antycarskiej został skazany na 10 lat zesłania w głąb Rosji i konfiskatę rodowej posiadłości Semidoby na Wołyniu. Na wygnaniu towarzyszyły mu żona, Jadwiga z Iwanowskich, wraz z córką. W 1873 roku cała rodzina osiadła w majątku w Sołomnej pod Wołoczyskami. Tadeusz często bywał tam jako dziecko, gdy wraz z matką i rodzeństwem odwiedzał babcię – dziadek, Marcin, zmarł jeszcze przed jego narodzeniem, w 1891 roku.

Rodzeństwo Komorowskich w majątku ich wuja Zaleskiego. Z przodu od lewej Tadzio (siedzi w wózku), Władek i Jadzia. Sołomna, 1896

Mieczysław hr. Komorowski, ojciec Tadeusza

Władysław, Tadeusz i Jadwiga z matką Wandą z Zaleskich Komorowską w Chorobrowie należącym do majątku Glinna

Tadeusz Komorowski, 1904

Wanda Zaleska i Mieczysław Komorowski pobrali się jesienią 1890 w Krakowie, następnie osiedli w Chorobrowie. Ich dzieci wychowywały się we dworze najpierw pod opieką guwernantki Aleksandry, a następnie nieodzownej w tym środowisku bony francuskiej. Tadeusz […] potem z lekka grasejował również w języku polskim […]. Jeżeli miał do tego wrodzone skłonności, zapewne Francuzka […] dokładała wszelkich starań, by utrwaliły się one w wymowie chłopca. […]

Naukę jazdy konnej chłopcy rozpoczęli bardzo wcześnie – Tadeusz zżył się z końmi od dziecka. Kiedyś ojciec zabrał synów do Lwowa na wyścigi konne. Wrócili oczarowani barwnymi strojami jeźdźców. Babka Jadwiga Zaleska poleciła uszyć im takie same stroje i odtąd uganiali się konno, czując się jak prawdziwi dżokeje.

Zresztą Wanda Komorowska często zabierała dzieci do majątku Sołomna, gdzie mieszkała jej matka, położonego za graniczną rzeką Zbrucz, czyli już po stronie rosyjskiej. Babka Jadwiga, pragnąc wyrobić w dzieciach zmysł gospodarski i poczucie odpowiedzialności, przydzielała każdemu z nich ogródek do uprawiania oraz psy i koty, o które musieli się troszczyć. Podczas jednej z tych wizyt kolejną pasję rozbudził w Tadeuszu wuj Bohdan Zaleski. Powierzał on małoletniemu siostrzeńcowi strzelbę myśliwską i zabierał na polowania. Spokojny i uważny chłopiec wyrobił się z czasem na wytrawnego strzelca.

Z okresu wczesnego dzieciństwa Tadeusz Komorowski wyniósł przywiązanie do ziemi, umiłowanie przyrody i gospodarowania na wsi. Niestety ten beztroski okres skończył się dla niego szybko.

CHOROBRÓW, 1895–1905 [21]

Z przekazu rodzinnego

Majątek w Chorobrowie należący do Glinny, był własnością baronowej [Zofii] Czechowiczowej, która była wspólną ciotką – zarówno Mieczysława, jak i Wandy. Ponieważ była bezdzietna, pierwotnie zapisała w testamencie cały majątek Mieczysławowi. Lecz później zmieniła zdanie.

Młodsza siostra Mieczysława Komorowskiego, Maria, w 1894 roku wyszła za mąż za Tadeusza Rozwadowskiego, przyszłego słynnego generała. W jakiś czas później ojciec wojskowego, Tomisław Rozwadowski, zaczął przekonywać baronową Czechowiczową, że może lepiej byłoby przepisać Glinnę wraz z Chorobrowem na jego syna i synową. Starsza kobieta uległa jego szarmowi i perswazji – zmieniła testament po jego myśli.

ZE ZBIORÓW BIBLIOTEKI NARODOWEJ

Lwów, pocztówka z 1908 roku

Gdy baronowa zmarła [około 1904 roku], Mieczysław Komorowski był straszliwie zawiedziony treścią testamentu. Musiał się zadowolić skromną rentą zapisaną przez ciotkę. Wobec siostry i jej męża zachował się honorowo: niedługo po zgonie ciotki Czechowiczowej wyprowadził się z Chorobrowa. Cała ta sprawa w pewnym sensie złamała mu życie. Kiedyś wylewny i szarmancki, zaczął popadać w coraz głębszą depresję. Czuł się zdegradowany, poniżony. Nie był zdolny do jakiejkolwiek pracy. Zaczął pić.

CHOROBRÓW/LWÓW, 1905 [114]

Z biografii

Po utracie Chorobrowa […] Komorowscy przenieśli się do Lwowa. Wynajęli mieszkanie w domu przy ulicy Pułaskiego 7, tuż przy bramie rozległego parku Stryjskiego. Owa kamienica należała do Laury Małachowskiej, ich dobrej znajomej. Zresztą wokół nie brakowało zaprzyjaźnionych domów. Numer 3 należał do Stanisława Małachowskiego, a numer 5, tuż obok, do Zofii z Rudnickich Rościszewskiej; zaglądał tam nieraz Klemens Rudnicki […]. Mieczysław Komorowski miał więc na miejscu swoje towarzystwo, ale zapewne bolał, że nie stać go już było na prowadzenie domu otwartego i musiał ograniczać się do roli gościa przesiadującego u innych.

Dzieci były jeszcze za małe, by przejmować się kłopotami rodziców. […] Jadwiga zaczęła uczęszczać do żeńskiej szkoły przy klasztorze Sióstr Sacré Coeur, a jej dwaj bracia przygotowywali się do nauki w gimnazjum. Na wakacje nadal wyjeżdżali do krewnych na wieś, ale Lwów dla Tadeusza i Władysława także miał swoje uroki – przede wszystkim położony tuż pod bokiem park Stryjski. Bracia razem z rówieśnikami nieraz zakłócali jego ciszę wrzawą wojenną – okrzykami bojowymi, gonitwami i pojedynkami na „broń białą”.

Wanda z Zaleskich Komorowska z córką Jadwigą

Zresztą, gęsto zadrzewiony park Stryjski miał o wiele więcej atrakcji i przyciągał tłumy lwowian. Po Wystawie Krajowej z 1894 roku pozostały w nim pawilony, a przede wszystkim Pałac Sztuki. Znajdował się tutaj lunapark, rozbrzmiewający muzyką i wybuchami śmiechu, a także plac Wystawowy, gdzie odbywały się wielkie festyny. Na terenie parku znajdowała się także rotunda Panoramy Racławickiej – prawdziwa świątynia patriotyzmu w czasach zaborów. Tam każdy na własne oczy mógł zobaczyć Naczelnika Tadeusza Kościuszkę i jego chłopów zdobywających z kosami armaty. A w dolinie koło stawu stał pomnik Jana Kilińskiego, bohatera tej samej insurekcji. […]

FOT. MAREK MÜNZ / BIBLIOTEKA NARODOWA

Pomnik Jana Kilińskiego w parku Stryjskim. Lwów, około 1925 roku

Gdy Tadeusz zaczął chodzić do gimnazjum, znalazł się w zupełnie innej atmosferze, niż panowała w jego domu. Państwo Komorowscy nie mieli pieniędzy, aby posłać synów do snobistycznego prywatnego gimnazjum C.K. Radcy Karola Petelenza. Dlatego też obaj bracia stali się uczniami VIII państwowego gimnazjum. Szkoła mieściła się przy placu Cłowym, na rogu ulic Czarnieckiego i Łyczakowskiej. Najpierw, od 1905 roku, była to filia V gimnazjum państwowego, która potem usamodzielniła się. Jej dyrektorem był Stanisław Schneider, „wysoki pan, majestatycznej postawy, z dużą białą brodą”. […] Od 1905 […] roku Tadeusz Komorowski uczęszczał do jednej klasy z Jerzym Kirchmayerem.

LWÓW, 1905 [21]

Jerzy Kirchmayer

Poziom nauki w VIII gimnazjum był wysoki; wymagania profesorów duże, a liczba uczniów w niższych klasach ogromna – klasa IIIc, do której chodziłem, miała około 80 uczniów – to każde „wycie” groziło niedostatecznym stopniem na świadectwie półrocznym lub rocznym. […]

Pamiętam niewielu kolegów. […] Grohmann, czy też podobnie, był naszym prymusem. Utkwiło mi w pamięci, nie wiem dlaczego, aż kilka nazwisk kolegów Żydów – Szancer, Rosner, Finekstein, Rapaport, Löwenherz. Mieliśmy także w klasie hrabiczów. Był Łubieński i [Tadeusz] Komorowski. […]

Pamiętam jeszcze dzisiaj nazwiska kilku moich ówczesnych profesorów. W I i II klasie żyliśmy w bladym strachu przed gospodarzem naszej klasy, prof. Serafinowiczem. Ten wąsaty pan uczył języka niemieckiego i był bardzo wymagający. Nie znosił najmniejszego szmeru w klasie. Tresował nas w ten sposób, że po dzwonku na rozpoczęcie lekcji chodził umyślnie jakiś czas po korytarzu i nasłuchiwał, czy nie posłyszy rozmów w sali. Gdy posłyszał – podchodził po cichu do wpółotwartych drzwi, wsuwał podniesioną do góry laskę i, sam niewidoczny, groził nią. Wstawaliśmy wówczas jak jeden. Gdy zrobiliśmy to niezręcznie, trzeba było powtarzać tę czynność kilkakrotnie. Potem daliśmy temu radę. Wstawaliśmy jednocześnie z takim przytupnięciem obcasami, że w klasie pod nami tynk walił się na głowy starszych kolegów. Serafinowicz musiał z tego powodu zaniechać takich manewrów koszarowych.

FOT. OŚRODEK KARTA

Lwów, 1900–20

Z innych profesorów pamiętam matematyka, długiego Łysiaka. Nie cierpieliśmy go. Gdy uczeń „nie kapował”, Łysiak wbijał mu mądrość głową w czoło. Ten chwyt – a także podejrzenie, że był Rusinem – wystarczały. Wytupywaliśmy go kilkakrotnie. […] Za czasów austriackich była to najgroźniejsza forma demonstracji przeciwko nauczycielom. Wskutek poprzedniej zmowy, a bardzo często spontanicznie, chłopcy z oburzenia na nauczyciela wpadali w szał bojowy i tłukli nogami o podłogę, aż kurz zakrywał widok. Krzyk nauczyciela działał jak wściekła podnieta. Nogi pracowały jak na rowerze. Huk roznosił się po całym gmachu. Nierzadko zjawiał się sam dyrektor. Nauczyciele obawiali się wytupywania, bo kompromitowało ich to i ośmieszało wobec kolegów i przełożonych. […]

Któregoś dnia Pasowicz [wychowawca klasy] wyznaczył około piętnastu ławek, w których siedzące dwójki miały się ścieśnić i przyjąć na trzeciego jeszcze jednego kolegę. Nasza ławka, znaczy Ciepielowskiego i moja, dostąpiła również zaszczytu tego zagęszczenia. Potem drzwi otwarły się i wkroczyła do sali odpowiednia liczba chłopców, którzy zajęli przygotowane miejsca w ławkach. Od razu okazało się, że to Rusini z pobliskiej bursy bazylianów czy tych jakichś innych „dziadków”. Nasze oburzenie nie miało granic. Po pierwsze – mieli swoje ruskie gimnazjum (II), więc po co się pchają do nas. Po drugie – jeżeli akademicy lwowscy toczyli na uniwersytecie nieustępliwe boje z Rusinami, to naszym świętym obowiązkiem było wszcząć natychmiastowy podobny bój. Po trzecie – to byli przecież prawie hajdamacy, potomkowie Bohunów, Krzywonosów i innych Dziedziałów, a więc hejże na nich! I gdy tylko zadźwięczał dzwonek tercjana [woźnego] na koniec godziny, gdy tylko podarte, jak zwykle, trzewiki Pasowicza przeczłapały próg klasy, już odezwały się okrzyki bojowe: „Sera im!”.

Tadeusz z bratem Władysławem (po prawej). Lwów, 1906

Zrobił się tumult. Zanim Rusin zdołał się zorientować, kupy nieustraszonych potomków rycerzy kresowych rzuciły się z obydwóch stron na naszą ławkę, czyniąc odpowiednią prasę Rusinowi, a przy tej sposobności również sobie, a przede wszystkim Ciepielowskiemu i mnie. To samo działo się we wszystkich ławkach, w których Pasowicz umieszczał Rusinów. Szał bitewny opanował nawet Żydów, a dryblas Löwenherz pokazał w tym wstępnym boju, że jest godny swojego nazwiska. W ten sposób powitaliśmy kolegów Rusinów. Później było znacznie gorzej. „Ser” niewiele im zaszkodził. Przyjęli go jako lekki dopust boży, stosowany zresztą powszechnie w ówczesnych gimnazjach. Myśleli, że tym się okupią. Nic podobnego! Pozostali zawsze jak trędowaci księdza [Jana] Beyzymy na Madagaskarze. Nikt im nie podpowiadał – chyba że umyślnie źle – nikt im nie pozwalał odpisywać i w ogóle nie pomagał w niczym. Nie rozmawialiśmy nawet z nimi.

LWÓW, 1907

Kiedyś przerwaliśmy lekcję w naszej klasie i mimo najżywszej akcji nauczyciela oblegaliśmy wszystkie okna, ażeby przypatrzeć się demonstracji akademików przed namiestnictwem [Pałacem Namiestnikowskim we Lwowie], jako protest przeciwko nieprzychylnej postawie tego urzędu w sprawie bojkotu towarów niemieckich. Z lubością byliśmy świadkami ściągnięcia z konia policjanta i rozbijania na ścianach gmachu butelek z atramentem. […]

Obok „bojów z hajdamakami”, sprawa ta zaprzątała ówczesnych lwowskich sztubaków. Chodziło o zamanifestowanie wrogiej postawy społeczeństwa polskiego w zaborze austriackim wobec antypolskiej polityki rządu pruskiego [w zaborze pruskim wybuchały strajki szkolne]. Wydawało się, że Niemcy odczują najdotkliwiej bojkot towarów, którymi zarzucali zresztą Galicję. Na terenie szkoły były realne możliwości przeprowadzenia takiej akcji. Prawie wszystkie materiały piśmienne, którymi się posługiwaliśmy, były pochodzenia niemieckiego – zeszyty, pióra, a nawet atrament. Gdy padło hasło bojkotu, przystąpiliśmy do niego z zapałem. W naszej klasie wybraliśmy komitet, którego zadaniem było dopilnowanie, ażeby nikt z chłopaków nie używał niemieckich materiałów. Rygory były proste i skuteczne. Dyżurni komitetowcy kontrolowali na pauzach ławki i niszczyli bez litości znalezione ołówki Fabera, Hartmutha, gumy do wycierania i zeszyty niemieckiego pochodzenia. […] Podobno bojkot wpłynął pomyślnie na rozwój krajowej produkcji materiałów piśmienniczych. […]

Mniej więcej w tym samym czasie przeżyłem gorąco zabójstwo namiestnika Galicji, Andrzeja Potockiego [zastrzelonego przez ukraińskiego nacjonalistę Myrosława Siczynskiego]. […] Zastało mnie w internacie Bojarskiego na ulicy Kurkowej. Gdy tylko wieść o tym dotarła do internatu, pobiegliśmy jak jeden mąż pod namiestnictwo. Nie pomogły protesty pani Bojarskiej. Zresztą pogardzaliśmy nią w tej chwili głęboko, ponieważ rzekome ruskie pochodzenie Bojarskich, co wciąż podejrzewaliśmy, stało się po zbrodni Siczynskiego niestrawne. Przed namiestnikostwem i na przeciwległych Wałach [Hetmańskich] zebrał się tłum i rósł jak lawina. Krążyliśmy wśród niego „żądni krwi rezunów”. Najprzód tłum zachowywał się spokojnie, wnet jednak zaczął się taniec; tu i tam ktoś wznosił podjudzające okrzyki, w powietrzu ukazały się laski i z bojowym wezwaniem „na latarnie!” i „bić hajdamaków!” tłum parł w ulicę Ruską, na której mieściły się różne instytucje Ukraińców, a wśród nich redakcja „Diła”, ich czołowego organu prasowego. Tam już był prawdziwy „ser” i to nawet szwajcarski.

LWÓW, 12 KWIETNIA 1908 [111]

Ze sprawozdania dyrekcji VIII gimnazjum we Lwowie

Pracownia przyrodnicza. Praca odbywała się systematycznie, […] często najstarsi pracownicy z klas siódmych i ósmych robili preparaty i badania w wolnym czasie, poza godzinami laboratoryjnymi. Wynikiem tych zajęć było ogłoszenie kilku rozprawek w [szkolnej] księdze pamiątkowej. […]

Na ćwiczenia […] [III stopnia] uczęszczali stale uczniowie: […] T. Komorowski.

W ciemni fotograficznej, którą opiekował się uczeń klasy VIIA T. Komorowski, pracowało ośmiu uczniów. Oprócz prac naukowych ogólniejszej natury robiono przede wszystkim zdjęcia zabytków i osobliwości lwowskich […]. Zdjęć uczniowie dokonują bądź własnymi aparatami, bądź też większym szkolnym aparatem firmy „Fos” z Warszawy.

LWÓW, 1913 [183]

Kornel Krzeczunowicz

Tadeusza Komorowskiego znałem od czasów gimnazjalnych, ale raczej towarzysko, niż ze szkoły, bo chodziliśmy do różnych gimnazjów […]. Byłem zaskoczony, gdy dowiedziałem się w roku naszej matury [1913], że on zamierza zaraz po jej zdaniu meldować się w austriackiej akademii wojskowej. Służba zawodowa w wojsku zaborczym, nawet u zaborcy tak liberalnego, jak Austro-Węgry, nie była popularna. Co innego przymusowa służba wojskowa […], a co innego wiązanie się na długie lata służbą obcemu państwu. […] Decyzja ta zapadła za radą największego luminarza w rodzinie, Tadeusza Rozwadowskiego, i była koniecznością na skutek beznadziejnego położenia rodziny, w które zapędził ją niedołężny ojciec. […] Nie wiedziałem, że starszy brat Tadzia, Władzio, nie miał środków na studiowanie i musiał zadowolić się skromnym stanowiskiem urzędnika Towarzystwa Kredytowego Ziemskiego, z którego poborów utrzymywała się rodzina.

Dla Tadzia, przy jego sportowym zacięciu, służba wojskowa została uznana za rokującą największe nadzieje. Gdy przy najbliższej okazji zainterpelowałem Tadzia o przyczyny jego decyzji, uśmiechnął się dobrotliwie […] i odpowiedział prosto z mostu: „Dobrze wszystko przemyślałem. Rozumiesz, że Polska będzie potrzebowała żołnierzy z prawdziwego zdarzenia”. Jego natychmiastowa i bardzo szczera odpowiedź świadczyła, że […] nie zamierzał się wynarodowić, jak się nieraz zawodowym oficerom zdarzało. […] Dodać należy, że akademie austriackie nie były zwykłą podchorążówką, lecz przygotowywały przyszłych adeptów sztabu generalnego.

Istotnie miał Tadzio wszystkie warunki ułatwiające karierę wojskową w Austrii, ale zdawał się nie przywiązywać do nich żadnej wagi. Obok najważniejszej w wojsku zalety, charakteru, miał także pewne cenne pomocnicze „podpory”: tytuł hrabiego – nieużywany przez rodzinę, ale bardzo istotny w feudalnym ustroju austriackim – i bardzo pożyteczną w sferach wojskowo-dworskich protekcję znakomitego wuja Tadeusza Rozwadowskiego, […] ulubieńca generała inspektora artylerii arcyksięcia Leopolda Salwatora. Rozwadowski właśnie w tym czasie awansował na generała-majora i objął dowództwo artylerii korpusu krakowskiego [I Brygady Artylerii Polowej], gdzie wprowadzał swoje nowe metody strzelania, budzące podziw w całej armii.

LWÓW, WIOSNA 1913 [192]

Kawalerzysta(1913–1923)

Tadeusz Komorowski (w rozpiętym mundurze) z kawalerzystami, lata 20.

Kornel Krzeczunowicz

Tadzio otrzymał przydział do nowo utworzonej akademii [wojskowej] Franciszka Józefa w Wiedniu [przeznaczonej dla oficerów Landwehry]. Stara akademia – Marii Teresy w Wiener Neustadt – nie wystarczała na potrzeby wielomilionowej armii. Program akademii był identyczny, wielu fachowych wykładowców było wspólnych.

WIEDEŃ, 1 WRZEŚNIA 1913 [192]

FOT. PAUL LEDERMANN / WIEN MUSEUM

Budynek Akademii Wojskowej Franciszka Józefa w Wiedniu, 1895

Z przekazu rodzinnego

Na początku I wojny światowej Tadeusz Komorowski przebywał poza domem, w Wiedniu. Tymczasem we Lwowie jego rodzina przeżyła kolejny dramat. Na początku września 1914 do miasta ze wschodu zbliżał się front – było jasne, że Rosjanie lada dzień je zajmą. Wybuchła panika. Po ulicach rozeszła się plotka, że najeźdźcy będą siłą wcielali młodych mężczyzn do wojska. Mieczysław Komorowski przeraził się na myśl, że Rosjanie mogą pojmać jego syna Władka, wówczas jedynego żywiciela rodziny. Postanowił więc go lekko podtruć – by widoczne objawy chorobowe powstrzymały Rosjan przed przymusowym poborem. Podał mu jakiś roztwór z leku na trawienie dla koni. Władek rzeczywiście się pochorował. Z tym że – jak później przyznawał się z bólem jego ojciec – podana mikstura okazała się za mocna. Władek zaczął cierpieć na napady świądu – opowiadano, że potrafił w środku spotkania ściągnąć z siebie koszulę i się drapać. Poza tym zapadł na jakąś chorobę psychiczną. Niedługo potem stracił posadę.

LWÓW, PIERWSZE DNI WRZEŚNIA 1914 [114]

Tadeusz Komorowski jako kadet Akademii Wojskowej Franciszka Józefa w Wiedniu, 1914

Tadeusz Komorowski (drugi od lewej) w czasie służby w kawalerii austriackiej. Piąty od lewej Władysław Piniński – przyszły szwagier Tadeusza

Kornel Krzeczunowicz

Na skutek wybuchu wojny program akademii został skrócony z trzech lat do półtora roku, dzięki odpowiednio intensywniejszej pracy wykładowców, jak i akademików, i już […] 45 kadetów z rocznika [w tym Tadeusz] zostało promowanych na podporuczników, którzy otrzymali przydziały do różnych pułków piechoty i kawalerii.

Tadzio otrzymał przydział do 3 Pułku Ułanów Obrony Krajowej w Rzeszowie. Nieliczna kawaleria Obrony Krajowej w Austrii […] tym się różniła od kawalerii armii, że nie wychodziła całymi pułkami na front, lecz była dzielona na dwuszwadronowe dyony jako kawaleria dywizyjna. […] Tadzio otrzymał przydział do 5 szwadronu (III dyonu) 3 Pułku, przydzielonego do 2 Dywizji Piechoty.

WIEDEŃ, 15 MARCA 1915 [192]

Z biografii

Szwadron znajdował się pod dowództwem rotmistrza [Antona] Bergmayera. Tadeusz zameldował się w momencie, kiedy pułk wyruszył na front, biorąc udział w ogólnej ofensywie spod Karpat przez Przemyśl w kierunku Lublina. W szwadronie zaprzyjaźnił się z wiedeńczykiem, kolegą z akademii, Fritzem Trichtelem. Obaj młodzi oficerowie nie rozstawali się w czasie służby frontowej […].

FOT. ÖSTERREICHISCHE NATIONALBIBLIOTHEK

Tadeusz Komorowski i Fritz Trichtel. Około 1915 roku

FOT. ÖSTERREICHISCHE NATIONALBIBLIOTHEK

Przeprawa Armii Południowej w okolicach wsi Rudnia na Wołyniu, 1916

W czasie marszu na front dyon rotmistrza Bergmayera, wraz z plutonem artylerii, ubezpieczał 2 Dywizję Piechoty, rozpoznając teren i położenie nieprzyjaciela. Marsz odbywał się w styczności z nim i raz po raz dochodziło do walk przynoszących straty. Szczególnie krwawe starcia toczyły się na wschód od Lublina i tam Komorowski miał okazję po raz pierwszy wykazać swe walory bojowego oficera.

OKOLICE LUBLINA, KONIEC SIERPNIA 1915 [21]

Kornel Krzeczunowicz

Rozmach pościgu został zahamowany silniejszym oporem rosyjskim dopiero w okolicy Lublina i tu Tadzio miał pierwszą okazję do odznaczenia się. Dyon osłaniał skrzydło X Korpusu [w nim działała 2 Dywizja Piechoty], gdzie musiał odeprzeć silne flankowe uderzenie rosyjskie. Ogień artylerii nieprzyjaciela rozwalił mostek drogowy, pod którym schronił się dowódca szwadronu z pocztem, łącznie z Tadziem, jako dowódcą plutonu. Byli oni pogrzebani pod belkami, szutrem i ziemią. Pierwszy wyszedł na powierzchnię Tadzio i niezwłocznie poprowadził, ku zdziwieniu wygrzebujących się przełożonych, swój pluton do przeciwnatarcia. Wzmocniony przez sąsiednie oddziały, zdołał nie tylko nieprzyjaciela odrzucić, ale także szturmem zdobył dwa działa. Odznaczył się również w bojach pod Włodzimierzem Wołyńskim i nad Styrem – dość, że w kampanii 1915 roku zdobył dwa odznaczenia: brązowe i srebrne „Signum Laudis”.

WOŁYŃ, JESIEŃ 1915 [192]

Z biografii

Gdy w 1916 roku obaj oficerowie [Komorowski i Trichtel] brali udział w walkach pozycyjnych [na Wołyniu] i pobyt w okopach zalanych wodą dawał im się dotkliwie we znaki, wzbudził ich zazdrość lotnik unoszący się nad rowami strzeleckimi. Postanowili więc zacząć starania o przeniesienie do lotnictwa, ale nic im z tego nie wyszło i ostatecznie Trichtel odszedł na kurs oficerów sztabowych, a Komorowski wyjechał […] na kurs karabinów maszynowych. [21]

Kornel Krzeczunowicz

Po ukończeniu kursu [porucznik Tadeusz Komorowski – awansowany 1 listopada 1916] nie powrócił już do swojego pułku. Został przydzielony do wystawionego przez kadrę nowego szwadronu karabinów maszynowych, skierowanego na front włoski, do jednej z dywizji kawalerii. Spełniło się więc jedno więcej jego marzenie: dostał się nareszcie do samodzielnej kawalerii. Na froncie włoskim przeżył krótki, ale bardzo intensywny pościg od Isonzo aż po rzekę Piave, po przerwaniu frontu włoskiego pod Caporeto [w październiku 1917]. Nie są znane szczegóły jego działań, ale musiał wybitnie się odznaczyć, gdyż otrzymał najwyższe możliwe dla młodszych oficerów odznaczenie – Wojskowy Krzyż Zasługi III Klasy. Przeżył także na tym froncie koniec kawalerii: została ona definitywnie spieszona. Oddała konie artylerii. Pozostały tylko nazwy pułków, które faktycznie były dwubatalionowymi pułkami piechoty. […] Armii austriackiej nie tylko brakowało już koni, ale jeszcze tych żyjących nie było czym żywić. […]

FOT. ÖSTERREICHISCHE NATIONALBIBLIOTHEK

Stanowiska obrony na froncie wołyńskim, październik 1915

Tadeusz Komorowski wmundurze austriackim, 1916

Bitwa pod Isonzo – atak oddziałów austriackich, 1916

FOT. ÖSTERREICHISCHE NATIONALBIBLIOTHEK

Atak oddziałów szturmowych na froncie Isonzo, wrzesień 1917

Miał Tadzio w tym czasie także przykry osobisty wypadek. Nie był nigdy dobrym pływakiem, ale gdy przyszło mu płynąć w zimie 1917/18 przez Piave, w czasie jednej z akcji bojowych, omalże nie utonął, a jako następstwo dostał niebezpiecznego zapalenia płuc. Mimo wyleczenia, miał płuca nadal zagrożone i musiał odejść do Badenu pod Wiedniem dla specjalistycznego leczenia. […] Bolała go […] bezczynność w sanatorium. Odmiennie od kolegów – którzy korzystali ze wszystkich przyjemności, jakie mogła im dać bliskość stolicy państwa – Tadzio cierpiał na myśl, że opuścił swój pluton w akcji na froncie, że nie może opiekować się swymi ułanami tak, jak to było jego zwyczajem. Toteż wykorzystał pierwszy moment polepszenia zdrowia, które pozwoliło mu opuścić sanatorium dla rekonwalescencji, aby niezwłocznie zameldować się w swojej kadrze (w tym czasie w Dębicy) i z pierwszym transportem uzupełnień odejść na front. Zastał tam sytuację wielokrotnie gorszą od tej, jaką przed pół rokiem pozostawił. Monarchia austriacka szybko chyliła się do upadku. Głód, który stale zagrażał w kraju alpejskim, dawał teraz odczuć się także w wojsku.

Morale było coraz gorsze, ale nie u Tadzia. Ani na chwilkę nie przestał być Polakiem z krwi i kości – a na froncie włoskim przebywały wtedy setki ekslegionistów, „zesłanych” tam po rozwiązaniu Legionów. Kontakt z Polską Organizacją Wojskową miał więc wybitnie ułatwiony. Nie czuł się pozostawiony sam sobie. Dobrze się orientował w ogólnej sytuacji i był w pełni przygotowany do zadań, jakie miał wypełnić w razie katastrofy Austrii. A ta nadeszła prędzej, niż ktokolwiek mógł przypuszczać. Wybuchły rozruchy w Pradze, Wiedniu, w Budapeszcie, a równocześnie Włosi rozpoczęli wielką okrążającą ofensywę, w której zagarniali setki tysięcy jeńców, całe wielkie jednostki, do niewoli. Ku podziwowi kolegów austriackich, biernie czekających na rozkazy, potrafił on w ciągu kilku godzin zgromadzić wszystkich Polaków swojej dywizji, doprowadzić ich do najbliższej frontu stacji kolejowej Portogruaro, siłą zdobyć transport kolejowy i wyprowadzić go przed zamknięciem pułapki przez Włochów. Jeden z kolegów austriackich zdołał tylko zanotować o tym wyczynie następującą uwagę: „Nie wiadomo, z czyjego rozkazu”. Tak dalece była piszącemu obca myśl o działaniu z własnej inicjatywy.

FRONT WŁOSKI, PAŹDZIERNIK/LISTOPAD 1918 [192]

Z przekazu rodzinnego

Gdy Tadeusz Komorowski walczył na włoskim froncie, doszło do zabawnej sytuacji. Komorowski z żołnierzami byli za jedną skałą, a 50–100 metrów dalej byli Włosi. Nagle jeden z ich oficerów wyskoczył z pistoletem, krzycząc: „Avanti!”. Nikt nie poszedł w jego ślady, ale zza skały rozległo się głośne: „Bravo, bravissimo!”. Oficer z opuszczoną głową wrócił za skałę. [115]

Tadeusz Komorowski

W czasie ogólnego rozprzężenia i chaosu – po rozleceniu się frontu we Włoszech – udało nam się szczęśliwie doprowadzić szwadron karabinów maszynowych do Lublany. Było nas trzech oficerów w szwadronie – sami Polacy. Dowódcą szwadronu był oficer rezerwy, ale – czując się chorym – zdał mi dowództwo, chociaż jechał razem z nami, ponieważ celem jego podróży był Kraków, gdzie miał rodzinę. Dla niego wojna się skończyła, wracał do domu i nic więcej go nie obchodziło.

W Lublanie, miejscu docelowym wszystkich wycofujących się z frontu, panował niesłychany chaos i zamieszanie. Odchodziły stamtąd pociągi, do których bez porządku i kolejności wszyscy pchali się na siłę, byle jak najszybciej wrócić do domu i zrzucić mundur wojskowy. Jako oddział zwarty, z bronią, bez większych trudności zajęliśmy transport i odjechaliśmy w kierunku na Graz–Wiedeń, z przeznaczeniem do Dębicy. Kazałem zebrać całą broń – dwanaście karabinów i po dwie taśmy amunicji do każdego karabinu maszynowego. Było to wszystko, co do przetłoczonych wagonów towarowych, którymi jechaliśmy, można było jeszcze wepchnąć. Na pomniejszych stacjach, którymi przejeżdżaliśmy, uderzał nas widok kręcącego się wszędzie żołdactwa z czerwonymi kokardkami, które sprawowało miejscowe „rządy”, a jedynym jego zajęciem był rabunek przejeżdżających transportów. Kazałem wobec tego nasze karabiny maszynowe ustawić na pozycji w drzwiach wagonów, załadować i wystawić wszędzie posterunki z bronią. Skutek był taki, że nas nigdzie nie zaczepiano i czym prędzej nasz transport odsyłano dalej.

LUBLANA, 4 LUB 5 LISTOPADA 1918

Dopiero, gdy przybyliśmy do Grazu, cały dworzec zastaliśmy obsadzony przez żołdaków z czerwonymi kokardami i wystawione karabiny maszynowe w kierunku naszego transportu, nawet na budynkach kolejowych. Pojawili się natychmiast jacyś delegaci, którzy zażądali złożenia i oddania broni przez nasz transport, grożąc, że w razie odmowy użyją siły. Przepędziłem ich, oświadczając, że jeżeli nas siłą będą chcieli rozbroić, to każę strzelać. Widocznie nie wzięli tego serio, gdyż po chwili jakaś banda zaczęła dobierać się do jednego z naszych wagonów. Padły pojedyncze strzały, zagrał jakiś karabin maszynowy, kule zaczęły gwizdać dookoła. Dałem wówczas rozkaz otwarcia ognia. Z sześciu karabinów maszynowych padły serie, kosząc na peronie stłoczone żołdactwo z czerwonymi kokardami. […] Kazałem maszyniście natychmiast ruszyć. Zanim czerwoni się zorientowali, nasz transport odjechał. Ale w ostatniej chwili jakiś skomunizowany kolejarz przestawił zwrotnicę i wjechaliśmy na ślepy tor.

Nie ma jednak złego, co by na dobre nie wyszło. Na bocznym torze wagony nasze osłonięte były z obu stron przez stojące na torach różne transporty – tak, że komuniści mogli nas ostrzeliwać jedynie od tyłu lub z góry, z dachów budynków kolejowych. W obu wypadkach ogień ich nie był groźny, bo tak szczęśliwie się złożyło, że do naszego transportu doczepiono z tyłu dwa wagony ze sprzętem, w którym byli Niemcy, i kule nie przebijały ich, powodując straty jedynie wśród Niemców eskortujących te wagony. Ogień z dachów skierowany na nasz transport dziurawił dachy wagonów. Dzięki temu nie mieliśmy, poza jednym rannym, żadnych strat, za to czerwonych nakosiliśmy sporo. Leżeli pokotem przed samym dworcem głównym na peronie.

Rozgorzała formalna bitwa, która ciągnęła się przez kilka godzin, aż noc zapadła, a nam zabrakło amunicji. Wówczas, zachowując największe środki ostrożności, zażądali, aby oficerowie wyszli z transportu. Byłem sam jeden, bo faktyczny dowódca szwadronu leżał chory, a drugi oficer, korzystając z nocy, skrył się przezornie w wagonie wyładowanym węglem. Otoczony przez kilkudziesięciu komunistów, zostałem odprowadzony do miejscowego więzienia, gdzie następnego dnia miał się odbyć sąd doraźny.

Na drugi dzień, przed południem zaprowadzono mnie do sali, gdzie zebrany był sąd złożony z samych czerwoniaków i rozprawa doraźna zaczęła się od przesłuchiwania świadków. Przesuwały się różnego rodzaju typy, zeznające, że rozpoznają mnie jako tego, który pierwszy ogień otworzył, który sam strzelał i mordował – i tym podobne plotąc brednie. Gdy rozprawa miała się ku końcowi, a zeznania świadków zostały wyczerpane, nagle w sali pojawił się pułkownik sztabu generalnego […]. Zwrócił się do przewodniczącego, zamieniając z nim kilka krótkich zdań, i rozprawę przerwano. Ja zostałem z eskortą w sali, a sędziowie wyszli z pułkownikiem do sąsiedniego pokoju.

Czekałem dość długo. Wreszcie wyszedł jakiś oficer z otoczenia pułkownika i oświadczył mi, iż jestem wolny i żeby natychmiast odstawiono mnie do transportu, który zaraz dalej odjedzie. Nie wiedziałem, czy mam mu wierzyć, czy przyjąć to jako kpinę. Faktycznie odeskortowano mnie do transportu, który stał na tym samym miejscu, w którym go opuściłem – ponadto nieobrabowany, gdyż komuniści bali się dalszej zaczepki z ułanami. Nie dowiedziałem się […], czemu mam to zawdzięczać.

GRAZ, 7 LISTOPADA 1918

Inne transporty, które były świadkami naszej walki i które ruszyły przed nami, zrobiły nam taką reklamę, że nigdzie nas nie zatrzymywano i co rychlej puszczano naprzód nasz transport jako wysoce niebezpieczny. Jechaliśmy dzięki temu w rekordowym czasie. Nawet w Wiedniu, gdzie nasz transport musiano przetoczyć z Dworca Południowego na Dworzec Północny, nie zabawiliśmy dłużej niż półtorej godziny. Wszędzie szła fama, że jedzie transport „strzelający”. Na granicy czeskiej Czesi zrobili nam olbrzymią owację i zaopatrzyli nas obficie w żywność na drogę w dowód uznania, że w Grazu natłukliśmy Austriaków.

DĘBICA, 8 LISTOPADA 1918

Powróciłem do kraju z frontu włoskiego ze spieszonym wówczas szwadronem karabinów maszynowych 3 Pułku Strzelców Konnych. Był to jedyny oddział pułku, który nie uległ ogólnemu wówczas rozprzężeniu i w pełnym składzie powrócił z frontu. Po obfitującej w przygody podróży, transport, który prowadziłem, przybył do Dębicy późną nocą. Tak że dopiero nad ranem zakwaterowałem szwadron w koszarach i sam udałem się na spoczynek, położywszy się w łóżku polowym w stajni.

Po przespaniu kilku godzin poszedłem do kasyna oficerskiego na obiad. Pierwszym oficerem, którego tam spotkałem, był […] rtm. [Józef] Dunin-Borkowski [dowódca włączonego do wojska polskiego 3 Pułku Strzelców Konnych]. Wiedział on już o przybyciu transportu […] i był ogromnie zainteresowany „bitwą”, którą stoczyliśmy w Grazu z komunistami, a raczej ze skomunizowanym żołdactwem […]. Musiałem całą historię opowiedzieć mu ze wszystkimi drobiazgami i szczegółami, ponieważ sprawa – w istocie drobnostka – nabrała rozgłosu za sprawą austriackiej i polskiej prasy.

Rtm. Dunin-Borkowski wysłuchał całego mego opowiadania z dużym zainteresowaniem. Gdy skończyłem, zaproponował mi z miejsca, bym z oddziałem karabinów maszynowych, jaki mi się uda bezzwłocznie sformować, ruszył z nim na odsiecz Lwowa. Zgodziłem się natychmiast.

On sam przebywał z rozkazu Warszawy w Dębicy. Miał już sformowany jeden szwadron złożony z ochotników. Oficerowie i podoficerowie tego szwadronu byli dawnymi jego podkomendnymi z 5 szwadronu 2 Pułku Ułanów Legionowych.

DĘBICA, 8 LISTOPADA 1918

Miałem dwa plutony karabinów maszynowych, gdyż na taką liczbę ochotników mogłem otrzymać konie. Do służby w moim oddziale zgłosili się przeważnie podoficerowie i żołnierze, których przyprowadziłem z frontu włoskiego. Charakterystyczne, że między nimi była pewna liczba Ukraińców. Wiedziałem jednak, że mogę na nich liczyć.

DĘBICA, 16 LISTOPADA 1918 [21]

Starszy ułan Stanisław Skibiński, 3 Pułk Strzelców Konnych

Obsadę szwadronu stanowią w większości dawni ułani 5 szwadronu 2 Pułku Ułanów Legionów. Obok nich około dwudziestu ochotników, na których składa się kilku żołnierzy z kawalerii austriackiej i z korpusu [gen. Józefa] Dowbora[-Muśnickiego], grupa studentów Szkoły Głównej Gospodarstwa Wiejskiego w Warszawie, kilku ziemian z okolicy Dębicy i Tarnowa, wreszcie kilku studentów Uniwersytetu Warszawskiego i maturzystów z Krakowa. Dowództwo szwadronu obejmuje rotmistrz Józef Dunin-Borkowski, jego zastępcą i dowódcą plutonu ciężkich karabinów maszynowych jest porucznik Tadeusz Komorowski.

DĘBICA, 20 LISTOPADA 1918 [82]

Z biografii

W momencie wymarszu na front ukraiński, 1 szwadron Dunin-Borkowskiego był w sile: 88 koni, 88 szabel i tabor bojowy. Karabiny maszynowe Komorowskiego, austriackie „Szwarzlose”, przewożono na koniach, w jukach.

DĘBICA, 21 LISTOPADA 1918 [21]

FOT. KPT. STANISŁAW SICZEK / INSTYTUT POLSKI I MUZEUM IM. GEN. SIKORSKIEGO W LONDYNIE / OŚRODEK KARTA

Wagony kolejowe spalone przez Ukraińców podczas odwrotu nad Zbrucz. Germakówka, 1919

FOT. ÖSTERREICHISCHE NATIONALBIBLIOTHEK

Zniszczenia wojenne w Dębicy

Starszy ułan Stanisław Skibiński

Pociąg wiozący szwadron zatrzymuje się w Przemyślu. Postój przedłuża się. Pierwotny plan przejazdu do Lwowa napotyka trudności. Po dłuższym postoju – rozkaz wyładowania. Kwatery okropnie zanieczyszczone w na wpół zdemolowanych koszarach. Pada śnieg – mroźna noc. Ułani i konie marzną.

PRZEMYŚL, 22 LISTOPADA 1918

Nazajutrz kilku ułanów zostaje w koszarach do obsługi koni, a szwadron rusza na Zasanie. Tam, w przygotowanych okopach, nieprzerwanie na dwie zmiany, pełni służbę w obronie przyczółka mostowego nad Sanem. W tym czasie do szwadronu dołącza kilku podoficerów z dawnego szwadronu „Tatarów” [5 szwadronu legionowego 2 Pułku Ułanów]. Trwa służba nad Sanem w napięciu i dokuczliwym mrozie. Zima chwyta nagle – po pięknej i ciepłej jesieni.

ZASANIE, KONIEC LISTOPADA 1918 [82]

Z biografii

Najważniejszym zadaniem na obszarze między Przemyślem a Lwowem było utrzymanie linii kolejowej. Do tego zadania […] skierowano ułanów Dunin-Borkowskiego nocnym ubezpieczonym marszem konnym przez Medykę do Mościsk.

MOŚCISKA, 7 GRUDNIA 1918 [21]

Ppor. Andrzej Kunachowicz, 2 Pułk Szwoleżerów Rokitniańskich

Otrzymałem rozkaz […] z zadaniem obrony Medyki i niedopuszczenia do przerw w transportach kolejowych […]. Nieprzyjaciel zagrażał nam od północy i od południa.

[…]

Już mrok zapadł, gdy dałem odpoczynek oddziałowi rozwiniętemu do ewentualnego działania [przeciw dywersji Ukraińców]. Niespodziewanie zostałem zaalarmowany zbliżaniem się tyraliery od tyłu – od strony Medyki. Czyżbyśmy byli okrążeni? Jestem zaskoczony. Nakazałem więc cicho ukryć się na zajmowanych stanowiskach, nasadzić bagnety. Po zbliżeniu się nieprzyjaciela – otwarcie ognia na mój rozkaz, po czym ruszamy na bagnety. Gdy odległość od nieprzyjaciela była poniżej 100 metrów, słychać było szmer rozmów wśród zbliżających się. Zakrzyknąłem: „Stój, kto idzie?!”. Odpowiedziały polskie głosy: „Swój […]”. Odetchnąłem. Był to szwadron por. Tadeusza Komorowskiego.

MEDYKA, 7 GRUDNIA 1918 [128]

Z biografii

Szwadron zajął Mościska […] i stał się zalążkiem zgrupowania różnych oddziałów, które […] pod komendą rtm. Dunina-Borkowskiego broniły odcinka linii kolejowej Przemyśl–Lwów, tworząc z okolicznych wsi polskich bastiony obronne, stanowiące zarazem bazy wypadowe do działań zaczepnych. Mając do czynienia z przeważającymi siłami ukraińskimi, Dunin-Borkowski stosował taktykę obrony czynnej. Raz po raz uderzał nawet na silne pozycje przeciwnika. Ponosił przy tym straty, ale w słabszych punktach linii nieprzyjacielskich czynił wyrwy, rozbijał oddziały ukraińskie i zdobywał broń. W ten sposób nieustannie terroryzował przeciwnika, nie wypuszczając inicjatywy z ręki. Liczniejsze oddziały ukraińskie odpłacały się Polakom tym samym – też były agresywne, nieraz poważnie zagrażały obrońcom. Walki toczyły się ze zmiennym szczęściem, ale strategiczne tory pozostawały w polskich rękach.

Ruch kolejowy odbywał się jedynie w nocy. Parowozy i wagony nosiły ślady pocisków. Były bez ustanku zagrożone napadem lub wykolejeniem.

KRYSOWICE, 23 GRUDNIA 1918

Święta Bożego Narodzenia 1 szwadron spędził w walce […]. Wziął udział w wyprawie bojowej grupy płk. [Józefa] Sopotnickiego do Lwowa. W obronie rejonu Mościsk pozostał por. Komorowski na czele kadłubowej załogi, złożonej z plutonu kawalerii i słabych sił piechoty z artylerią. […] Ukraińcy uderzyli na osłabiony odcinek już w kilka godzin po odjeździe pociągu z 1 szwadronem […]. Pod naporem liczniejszych oddziałów przeciwnika Komorowski musiał wycofać się z Krysowic do Mościsk, aby broniona linia kolejowa ze stacją nie dostały się w ręce przeciwnika. Dotrwał na tych pozycjach do powrotu 1 szwadronu.

MOŚCISKA, 29 GRUDNIA 1918 [21]

Por. Ludwik Mycielski, 8 Pułk Ułanów

Rtm. Borkowski rozkazywał Tadziowi ruszyć w tyralierze na Nowosiółki, a mnie z III plutonem przedłużyć jego lewe skrzydło. […] Wpadając biegiem do wsi, przekonaliśmy się, że Ukraińcy dopiero co wycofali się w ogniu wkraczającego 37 pułku piechoty. II mój pluton wysłałem na krycie lewej flanki kompanii warszawskiej, na południe od Nowosiółek i czekam teraz wśród pierwszych chałup wsi na dalsze rozkazy. Po chwili otrzymujemy daleki ogień karabinu maszynowego. Kryjemy się za chałupami; ja wchodzę do jednej z nich – zastaję w niej głuchego starca i młodą Ukrainkę, kołyszącą dziecko. Nawiązuje się życzliwa rozmowa; kobieta podaje mi kubek mleka. Wtem wpada na podwórze ułan ze szwadronu Komorowskiego, wypędza inwentarz ze stajni i podpala ją. Gdy wybiegam na podwórze, by go zatrzymać, podpala dom i – wołając: „Z rozkazu rotmistrza Borkowskiego” – pędzi dalej, nie zatrzymując się. Sąsiednie chałupy już stają w płomieniach […].

Ponad płomieniami czerwono zachodzące słońce zakrwawiło obłoki i połowę widnokręgu. Zmartwychwstająca Polska żegnała je dzisiaj czerwienią pożarów i przelanej krwi.

NOWOSIÓŁKI, 7 MAJA 1919 [124]

Rtm. Józef Dunin-Borkowski, dowódca 3 Pułku Strzelców Konnych, w karcie kwalifikacyjnej por. Tadeusza Komorowskiego dla Komisji Weryfikacyjnej

Oficer o wyjątkowych zdolnościach; w boju zimna krew, inicjatywa, nadzwyczajna orientacja; doskonały organizator; charakter nadzwyczajnie prawy; bardzo taktowny. [56]

Z biografii

Szwadrony, łamiąc twardy opór Ukraińców, ponosiły straty w rannych. Po przekroczeniu Dniestru pod Samborem, pułk kawalerii skierował się na Drohobycz i w ciemnościach frontalnie natarł na miasto.

DROHOBYCZ, 19 MAJA 1919 [21]

Por. Jan Tatara, 3 Pułk Strzelców Konnych

W dalszej ofensywie na wschód [3] pułk zajął […] przez zaskoczenie Kałusz i wszedł bez walki do Stanisławowa, skąd miejscowy oddział Polskiej Organizacji Wojskowej, dowiedziawszy się o zbliżaniu się polskich pułków, wyrzucił wojsko ukraińskie. W Stanisławowie pułk zgarnął znaczną zdobycz wojenną: kilka pociągów ze sprzętem wojennym i żywnością, w tym kilkanaście dział i większą ilość amunicji.

STANISŁAWÓW, 27 MAJA 1919

Nagle oddziały ukraińskie, skupione w widłach Dniestru i Zbrucza, przeszły […] do działań zaczepnych, z głównym wysiłkiem wzdłuż drogi z Czortkowa do Buczacza. Przeważające siły wroga, wykorzystując zaskoczenie, zepchnęły wysunięte za Seret oddziały polskiej piechoty.

W tym położeniu zaalarmowany pułk w Podhajcach ruszył na Buczacz dla powstrzymania posuwających się szybko oddziałów ukraińskich. Pod Sorokami, na południe od Buczacza, pułk stoczył ciężki bój z przeważającymi oddziałami piechoty ukraińskiej, świetnie wspieranej przez swoją artylerię, i po uporczywej walce, z wielkimi stratami, oderwał się od nieprzyjaciela przechodząc za Złotą Lipę [rzekę na Podolu]. Podczas walki odwrotowej – przy przebijaniu się przez Jezierzany, zajęte już przez nieprzyjaciela – pułk odbił swoich żołnierzy, wziętych w ciągu dnia do niewoli, a nawet zgarnął przy tym kilkudziesięciu jeńców.

JEZIERZANY, 12 CZERWCA 1919 [200]

FOT. INSTYTUT POLSKI I MUZEUM IM. GEN. SIKORSKIEGO W LONDYNIE / OŚRODEK KARTA

Przeprawa taborów przez rzekę Złota Lipa podczas ofensywy na Ukraińców, czerwiec–lipiec 1919

Z biografii

Ukraińcy dalej parli na zachód. Ułani walczyli przez kilka dni po obu brzegach Gniłej Lipy [rzeki na Podolu] i musieli znów odskoczyć za jedną z naturalnych fos podolskich. Była to rzeka Świrz, którą pułk obsadził w rejonie Hrehorowa. Okazało się, że dopiero nad tym dopływem dniestrowym nastąpił kres odwrotu. Impet uderzenia ukraińskiego się wyczerpał i już zabrakło sił do przełamania polskiego oporu.

Pułk Dunin-Borkowskiego dzień po dniu odpierał natarcie ukraińskie, walcząc wciąż pod nazwą odziedziczoną po „nieboszczce Austrii”. Wreszcie przestał być 3 Pułkiem Strzelców Konnych i przemianowano go na 9 Pułk Ułanów [Małopolskich]. Formacja otrzymała też barwy – amarantowe.

HREHORÓW, 30 CZERWCA 1919 [21]

Por. Jan Tatara

Pułk przeszedł – po raz pierwszy od wyruszenia w pole – na dłuższy odpoczynek pod Równe. Przewieziony transportami kolejowymi do Zdołbunowa, rozkwaterował się wygodnie szwadronami w obszarze Glińsk–Ulbarów–Hruszwica.

OKOLICE ZDOŁBUNOWA (POŁUDNIOWE POLESIE), POCZĄTEK LUTEGO 1920

Postój pod Równem […] rotmistrz Dunin-Borkowski wykorzystał na uporządkowanie wewnętrznej organizacji pułku i uzupełnienie wyszkolenia. […] Uszczuplone rocznym pobytem na froncie szwadrony uzupełniono powracającymi ze szpitali w kraju […], średnio do stu szabel na szwadron. Skompletowano tak cztery szwadrony liniowe, szwadron techniczny i szwadron karabinów maszynowych, uzbrojony w osiem karabinów samoczynnych. Z nadwyżki posiadanych w pułku karabinów zostały sformowane cztery plutony karabinów maszynowych, przewożonych na biedkach [dwukołowych przyczepkach] w poszczególnych szwadronach liniowych. […]

Do obszaru koncentracji świeżo utworzonej 1 Dywizji Kawalerii przed ofensywą kijowską, pułk wyruszył ze stanem 420 szabel i 16 karabinów maszynowych.

OKOLICE ZDOŁBUNOWA, POŁOWA KWIETNIA 1920 [200]

Z biografii

Czas naglił. [Józef] Piłsudski postanowił przyspieszyć ofensywę na Kijów. 9 Pułk Ułanów […] przybył […] do Smołdyrowa na koncentrację w rejonie Rohacziwa nad Słuczą i tam wszedł w skład nowo utworzonej 1 Dywizji Kawalerii, tworzącej wraz z 13 i 15 Dywizją Piechoty oraz Dywizją Ukraińską [petlurowców] 2 Armię gen. Antoniego Listowskiego. Dowództwo nad 1 Dywizją Kawalerii objął gen. Jan Romer – artylerzysta, dowódca z głową, twardy i agresywny wobec nieprzyjaciela. Przy nim, jako szef sztabu, był major Tadeusz Piskor.

SMOŁDYRÓW, 20 KWIETNIA 1920 [21]

FOT. BIBLIOTEKA XX. CZARTORYSKICH W KRAKOWIE

Generał Antoni Listowski odbiera defiladę 9 Pułku Ułanów. Równe, 19 marca 1920

Rtm. Kornel Krzeczunowicz, oficer 8 Pułku Ułanów

Około godziny 11.00 rozpoczyna się natarcie na wieś Ostrów, którą po zaciętym oporze 9 Pułku Ułanów nieprzyjaciel zdobywa – wobec czego zagrożone jest lewe skrzydło 8 Pułku Ułanów. Około godziny 14.00 rozwija się kontratak własnych sił. 9 Pułk Ułanów atakuje Ostrów, 8 Pułk Ułanów spieszony idzie przez lasy i wzgórza w kierunku na Rokitno. 9 Pułk Ułanów zajmuje po zaciętej walce Ostrów, 8 Pułk idzie naprzód, zwalczając zacięty opór piechoty i karabinów maszynowych. […] Szarża

szwadronu 9 Pułku Ułanów pod por. Komorowskim na jedno z najsilniejszych gniazd oporu nieprzyjacielskiej piechoty sprawia, że bolszewicy cofają się na całej linii w kierunku wsi Sieniawa. Szwadrony 8 Pułku Ułanów wsiadają na konie i ścigają nieprzyjaciela, który zostaje wyrzucony z Sieniawy.

OKOLICE BIAŁEJ CERKWI, 27 MAJA 1920 [123]

Por. Stefan Gołaszewski, oficer 9 Pułku Ułanów

Mjr Józef Dunin-Borkowski miał rozkaz wyjazdu do Warszawy, by wystarać się o szybkie przysłanie uzupełnień do pułku. Przed podróżą przypomniał sobie, że ma coś do załatwienia z dowódcą szwadronu por. [Stanisławem] Grekowiczem, z którym łączyły go, poza relacjami służbowymi, więzy osobistej przyjaźni. Postanowił sam pójść do niego. Do stanowisk szwadronu prowadziły wykopane od tyłu rowy dobiegowe. Były stosunkowo płytkie, więc – chcąc wykorzystać je jako osłonę – należało posuwać się dobrze pochylonym. Lecz major Borkowski nie lubił się schylać, a przy tym bardzo mu się spieszyło. Była cicha, piękna letnia pogoda. Ze strony stanowisk szwadronu widać było zbliżającą się postać dowódcy. Naraz powietrze rozdarł pojedynczy strzał karabinowy ze wschodniej strony rzeki. Major Borkowski padł. Gdy go dopadnięto, był umierający. Pocisk przeszył mu gardło, przecinając arterię. Umierał w pełni świadomości.

STADNIKI NAD HORYNIEM, 3 LIPCA 1920 [85]

Z biografii

Gdy Tadeusz Komorowski ze swoim szwadronem kombinowanym brał udział w działaniach nad Styrem, 9 Pułk Ułanów pod Zamościem znów rozrastał się w pełnostanowy i etatowo uzbrojony pułk. Miał już nowego dowódcę – majora Stefana Dembińskiego z 8 Pułku Ułanów.

ZAMOŚĆ, 12 LIPCA 1920 [21]

Mjr Stefan Dembiński, dowódca 9 Pułku Ułanów

Zostałem przyjęty spode łba. Nic dziwnego – nikt mnie tu nie znał ani ja nikogo nie znałem. Pułk był po swoim najcięższym przeżyciu, bo stracił swego ukochanego pułkownika – twórcę i dumę pułku, z którym zżył się tak ściśle. […] Z kadry napływały do Zamościa uzupełnienia, składające się albo z wąsali, bywalców poprzedniej wojny, albo z młokosów bez żadnego przygotowania. Uzupełnienie koni było nieszczególne; przeważnie trafiały się sztuki słabe, chude, wątłe, przypominające raczej szkapy wiejskie. Siodła bywały najdziwaczniejsze. Przeważały meksykańskie, które nikomu się nie podobały i na których nieprzyzwyczajonemu było trudno wysiedzieć. Roboty było dużo, czasu mało. Rzuciłem się więc w wir z energią nowej miotły, ale prędko zauważyłem, że nie można nią tak machać bez namysłu. Pułk miał własne oblicze, charakter i swój twardy wyraz, swoje ja. Patrzono na mnie wyczekująco.

ZAMOŚĆ, 25 LIPCA 1920[83]

Z biografii

Pod Zamościem pospiesznie zorganizowano – z frontowych resztek i nowego narybku – trójbrygadową grupę kawalerii [1 Dywizję Jazdy]. Odtąd 9 Pułk Ułanów i Tadeusz Komorowski […] walczyli w szeregach dywizji dowodzonej przez płk. Juliusza Rómmla.

ZAMOŚĆ, 25 LIPCA 1920 [21]

Płk Juliusz Rómmel, dowódca 1 Dywizji Jazdy

Obudził mnie porucznik [Czesław] Jakubowski, krzycząc: „Panie pułkowniku, wszystko ucieka!”. Skoczyłem jak postrzelony. Przed domem stały już przygotowane konie. Spojrzałem na zegarek. Spałem tylko dwadzieścia minut. Podjechał do mnie tutaj pułkownik [Stefan] Strzemiński konno z szablą w ręku, spocony i zakurzony do tego stopnia, że ledwo go poznałem. Meldował mi, że nie jest w stanie nic zrobić, gdy wszystko [polscy kawalerzyści] ucieka wskutek żywiołowej paniki. […] Powstała ona nagle w sposób niewytłumaczony i opanowała oddziały do tego stopnia, że przewrócono jego samego razem z koniem. Na razie wyznaczył już oficerów, aby zbierać pułki za lasem, który zaczynał się tuż za Antoninem. […]

Spojrzałem ku drodze. Poprzez drzewa widać było na niej miganie pojedynczych jeźdźców oraz całych grupek konnych, uciekających bezładnie wstecz. Oficerowie wszystkich pułków robili nadludzkie wysiłki, aby powstrzymać uciekających. Lecz żołnierz był tak przemęczony […], że nie reagował na nic. Mieliśmy już więcej niż 48 godzin ciągłej walki bez snu. Skoczyłem na konia i pogalopowałem naprzód. Przed oczyma rozwinął się smutny widok paniki. Szosą cofały się baterie w stosunkowo względnym jeszcze porządku, ale za to po obu stronach drogami polnymi galopowały bezładnie tłumy ułanów z 9, 12 i 11 Pułku Ułanów. Chciałem ich zatrzymać, lecz o mało nie przewrócono mnie razem z koniem. Ludzie byli zupełnie nieprzytomni. Dobrze, że „Piorun” [koń] był atletą i siłą torował sobie drogę w końskim morzu. […]

FOT. INSTYTUT POLSKI I MUZEUM IM. GEN. SIKORSKIEGO W LONDYNIE / OŚRODEK KARTA

Ułani 15 Pułku piszą listy do domu, 1919–20

Bolszewicy zorientowali się w sytuacji i otworzyli na całą tę skłębioną masę ogień swoich baterii. Równocześnie wyskoczyły od strony [kolonii] Niedźwiedzie grupy nieprzyjacielskich taczanek i szybkim ogniem zaczęły nas prażyć. Nieco dalej widać było buszujące gęste linie kozaków, pędzących z okrzykiem „Hurra!”. Jedna z szóstek artyleryjskich baterii porucznika [Tadeusza] Lechickiego trafiona pociskiem, skłębiła się na drodze i całkowicie zatarasowała szosę. Maszerująca z tyłu za nią 1 bateria 4 Dywizjonu Artylerii Konnej nie mogła się dlatego przedostać, a tymczasem […] zbliżają się do niej galopem kozacy. Moment był krytyczny i bardzo nieprzyjemny. Gwizd kul, gęste wybuchy granatów, kurz i dym zasłaniały i zaścielały wszystko! Spojrzałem wokół siebie. Było przy mnie kilku moich oficerów sztabu z rotmistrzem [Aleksandrem] Pragłowskim na czele. Dołączył też rotmistrz Tadeusz Dziewicki, porucznik [Tadeusz] Lechnicki, majorowie [Zbigniew] Brochwicz-Lewiński i Stefan Dembiński, rotmistrz Tadeusz Komorowski, major [Antoni] Jabłoński i jeszcze kilkunastu oficerów oraz żołnierzy. Ogółem zgrupowałem przy mnie około 50 ludzi. Był to przeważnie rdzeń pułków opanowanych paniką. O kilkadziesiąt kroków na lewo ode mnie stał niewzruszenie szwadron 1 Pułku Ułanów, który poprzednio rozstawiłem na linii odwodów.

[…]

Dowódcy szwadronu 1 Pułku Ułanów, porucznikowi [Antoniemu] Lipskiemu, kazałem rozwinąć go do szarży. […] Był już najwyższy czas do przeciwuderzenia. Wyciągnąłem szablę i zakomenderowałem: „Za mną do szarży marsz–marsz!”. Ława kozaków znajdowała się w odległości kilkudziesięciu kroków. Na tej przestrzeni można było rozróżnić nawet wyrazy poszczególnych twarzy. W tę ławę runęła z miejsca nasza szarża. Na nasze „hurra!” kozacy najpierw stanęli, a potem rzucili się do ucieczki. Rozpoczął się krótki pościg, ale widocznie kozacy mieli dobre i wypoczęte konie. […] Karmiłem swoje oczy ucieczką bolszewików. Wszystko zmykało. Taczanki bolszewickie starały się ujść od szwadronu 1 Pułku Ułanów, lecz dzielni krechowieccy ułani rąbali już zawzięcie siedzących na wózkach karabiniarzy.

[…]

Wracaliśmy innym szlakiem niż szlak naszej szarży, a mianowicie przez wysokie i grząskie kartofliska. Wytężałem wzrok, by nie natrafić na druty, których tu było moc. Tymczasem kozacy, zauważywszy nasz ruch wstecz, natychmiast także zawrócili i ponownie rzucili się naprzód. Trzeba było czym prędzej oderwać się od nich, wpaść do lasu, spieszyć się na skraju i zatrzymać ich ogniem. Wpadłszy do lasu, sprawdziłem, czy jesteśmy w komplecie i zauważyłem nagle, że jeden z naszych oficerów, jadących na bardzo zmęczonym koniu, nie zdążył się wycofać razem z nami. Ujrzeliśmy go teraz na przedpolu otoczonego przez budionnowców, którzy go właśnie dopadli i przed którymi rozpaczliwie się bronił, mimo że położenie jego było beznadziejne. Rzuciliśmy się przeto z rotmistrzem Dziewickim, rotmistrzem Komorowskim i kilkoma ułanami z 1 Pułku do szarży. Bolszewicy, mimo przewagi liczebnej, znowu pierzchnęli i nasz oficer był uratowany.

ANTONIN KOŁO RADZIECHOWA, 7 SIERPNIA 1920 [175]

Tadeusz Komorowski

Po uciążliwym całodziennym marszu w ulewnym deszczu po rozmiękłych, gliniastych drogach, późnym wieczorem […] zatrzymała się 1 Dywizja Jazdy [w niej działał 12 Pułk Ułanów Podolskich, którego przywódcą został Komorowski] na nocleg w wioskach leżących przy trakcie Tyszowce–Komarów. W miejscowości Zubowice stanęła VI Brygada Jazdy z dowództwem dywizji [w tym 12 Pułk], VII Brygada Jazdy, bardziej wysunięta ku przodowi, w Wolicy Brzozowej, 3 kilometry na wschód od Komarowa.

Wojna ma to do siebie, że w czasie największego nawet wyczerpania i znużenia jakiś drobny żart czy zabawny incydent przywraca pogodę ducha i wprowadza ponownie dobry nastrój. Taka przygoda wydarzyła się w nocy, gdy przemoknięci i zziębnięci ułożyliśmy się pokotem na wiązkach słomy w małej izbie wiejskiej i zasnęli twardym snem po całodziennych trudach. W pewnym momencie obudził mnie jakiś pomruk, a potem zaspany głos adiutanta pułku: „Co, u diabła, leje się tu na głowę?”. Okazało się, że jeden z naszych oficerów, wstawszy, by załatwić naturalną potrzebę, był tak zaspany, że uszedłszy kilka kroków i stanąwszy w miejscu, gdzie spał adiutant, był przekonany, że jest na progu chałupy. Gdy cała sprawa się wyjaśniła, przez czas dłuższy zanosiliśmy się wszyscy ze śmiechu. Tylko poszkodowany klął siarczyście, wycierając skwapliwie swą mokrą twarz i głowę.

ZUBOWICE, 30 SIERPNIA 1920

Ranek […] był pogodny. Oporządziwszy i nakarmiwszy konie, czekaliśmy, co nam ten dzień przyniesie. Ale rozkaz jakoś długo nie nadchodził. Dopiero na krótko przed ósmą przekazany został pułkowi ustny rozkaz dowódcy dywizji [płk. Rómmla]: pułk ma natychmiast przeprawić się przez podmokłe łąki, ciągnące się wzdłuż traktu na Komarów, i wyjść na wzgórza w rejonie miejscowości Śniatycze, skąd działać miał w ogólnym kierunku na północ, celem osłonięcia od wschodu VII Brygady Jazdy, która uderzała od Komarowa w kierunku na Cześniki.

Przeprawa przez parokilometrowej szerokości pas łąk i grzęzawisk zajęła sporo czasu. Grunt był tak grząski i rozmokły, że konie zmuszeni byliśmy przeprowadzić w ręku, miejscami po jednemu. Taczanki musieli ułani wyciągać własnymi rękoma, bo konie zapadały się po brzuchy w mule.

Gdy całość przeprawiła się wreszcie na drugą stronę, pułk ruszył szybko naprzód, by wejść na wzgórza, które przesłaniały wgląd w dalszy teren. Na czele posuwał się pierwszy szwadron porucznika [Zygmunta] Miłkowskiego z dowództwem pułku, a za nim, w niewielkim odstępie, szła reszta pułku.

Wyprzedziwszy nieco szwadron, galopem wjechałem z adiutantem na szczyt wzgórza. Tu przedstawiał się naszym oczom niespodziewany zgoła widok. O paręset zaledwie metrów, wzdłuż podnóża wzgórza, defilowała przed nami w zwartej masie brygada konna bolszewików. Nie było czasu do stracenia. Dowódcy pierwszego szwadronu, który był już przy mnie, rzuciłem: „Pierwszy szwadron – naprzód!”. Chwila wahania i wyraz zdziwienia odmalował się na twarzy Miłkowskiego. Zapewne pomyślał, że jego samego chcę rzucić na tę masę bolszewików, ale gdy padły słowa komendy: „Pierwszy szwadron za mną! Pułk do szarży…!”, błysnęły dobyte szable ułańskie w blasku słońca, pułk ruszył do szarży.

Zaskoczeni tak niespodziewanym uderzeniem ze skrzydła, bolszewicy nie próbowali nawet przeciwstawić się, zmykając co tchu w piersiach końskich w kierunku północno-wschodnim, pozostawiając na miejscu taczanki, jakieś wehikuły konne i nawet auto osobowe, którego kierowca wolał ratować się ucieczką na karku końskim, niż ryzykować utknięcie wozu w rozmokłym terenie. W pościgu za uciekającymi pułk, przeskoczywszy jedno pasmo wzniesień, dotarł do następnego, dominującego w rejonie na zachód od miejscowości Kadłubiska. Na nim zatrzymał się do uporządkowania swych szeregów.

Pech chciał, że własna bateria ze stanowisk na wzgórzach, na południe od traktu, wziąwszy pułk za nieprzyjacielską kawalerię, otworzyła nań ogień. Klnąc i pomstując, pułk musiał się cofnąć o paręset metrów, żeby uniknąć niepotrzebnych strat. Dało to możność opamiętania się uciekającym w popłochu bolszewikom. Część ich odeszła dalej na północ, a część zwróciła się frontem przeciw pułkowi. Wzgórze, z którego spędziła nas własna artyleria, musieliśmy teraz ponownie zdobywać. Ze strony zachodniej dochodziły odgłosy walki i z daleka zauważyć można było jakby jakiś kontredans [taniec] konnych oddziałów. Był to finał przedpołudniowych walk na placu boju VII Brygady Jazdy.

Opanowawszy wzgórze – które, korzystając z przesunięcia się chwilowego pułku, bolszewicy byli obsadzili – pułk uwikłał się z nimi w przeciągającą się walkę ogniową. Nie ulegało wątpliwości, że mieli oni za zadanie nie dopuścić do naszego dalszego posuwania się. Ale to na razie nie było zamiarem pułku, który jako główne zadanie otrzymał osłonę od wschodu VII Brygady Jazdy.

W godzinach popołudniowych na wysokość pułku wysunął się dywizjon Krechowiaków [1 Pułk Ułanów Krechowieckich], uderzając w kierunku północnym na parcelkę leśną, położoną na południowy zachód od dworu Niewirków. Jak się później okazało, był to najbardziej na wschód wysunięty oddział VI Brygady Jazdy, wysłanej w pościg za uchodzącymi na północ, w wyniku przedpołudniowej bitwy, dywizjami konnymi Budionnego. Mając na lewym skrzydle, w odległości około kilometra, własne oddziały, pułk ruszył natychmiast do natarcia konnego na wzgórze, ciągnące się na południe od Niewirkowa. Bolszewicy stawili zacięty opór, starając się ogniem flankowym od wschodu powstrzymać posuwanie się pułku. Wywiązała się ciężka walka. Byli ranni, między innymi ja.

NIEWIRKÓW, 31 SIERPNIA 1920 [84]

Rtm. Kornel Krzeczunowicz, dowódca 8 Pułku Ułanów

Zaczynamy natarcie na dominującą wyżynę między Komarowem a Zamościem. Dwie dywizje sowieckie odrzucają nas. W beznadziejnej chwili przychodzi z pomocą dzielny 9 Pułk Ułanów. Rozpoczyna niespotykaną od czasów napoleońskich, dwugodzinną walkę wręcz. Z rosnącej opresji ratuje nas Tadzio Komorowski. Od kilku dni jest dowódcą 12 Pułku Ułanów Podolskich. Komunikiem [w szybkim tempie bez taborów] przedarł się przez nieprzebyte bagna. Ten czyn zmienia wynik jak różdżką czarodziejską. Szarżuje na tyły nieprzyjaciela. Dwa dalsze pułki brygady zajmują już prawie bez walki całą wyżynę, o którą krwawiliśmy się przez trzy godziny. Tadzio jest ranny w rękę, na szczęście niegroźnie. Nie opuszcza pułku ani na chwilę. Powiada, że jedna ręka wystarczy, aby konia wodzić.

NIEWIRKÓW, 31 SIERPNIA 1920 [123]

Tadeusz Komorowski

Gdy zatrzymałem się przy półkopku zboża, by po zejściu z konia opatrzeć przestrzelone i ociekające krwią ramię, podjechał do mnie luzak [konny ordynans] rotmistrza Karola Radziwiłła, jego były służący, i wyciągnąwszy z kieszeni opatrunek, co było […] rzadkością, zabandażował mi ramię jak najlepszy sanitariusz. Mogłem ponownie dosiąść konia i poprowadzić dalej natarcie. W chwili, gdy dochodziłem do mego konia, usłyszałem, jak luzak zwraca się do Karola Radziwiłła, mojego zastępcy, z następującą admonicją [przyganą]: „A pan rotmistrz niech się tak nie pcha naprzód!”. I jakby dla własnego usprawiedliwienia dodał: „Księżna pani kazała mi pilnować rotmistrza”. Kule gwizdały dookoła jak uprzykrzone muchy. Uważał więc zapewne, że jest tu zbyt niebezpiecznie dla jego pana. Ubawił mnie ten incydent i w żartobliwym tonie zapytałem Radziwiłła: „Czy on cię zawsze tak krótko trzyma?”. Na to otrzymałem tylko jedno słowo odpowiedzi, które wszystko wyjaśniało: „Izabelka” [żona Karola Radziwiłła, Izabella Róża].

Po dłuższej walce pułk zajął wzgórze, mając stąd otwarty wgląd w całą dolinę dopływu Huczwy. W dworze i miejscowości Niewirków zaobserwować dał się ruch konnych i taborów, uciekających pospiesznie na północ. Częścią swej broni pułk ostrzeliwał uchodzących, a część musiała być użyta do wiązania ognia taczanek nieprzyjacielskich, które ostrzeliwały nas ze skrzydła, ze wzgórz na wschód od nas położonych.

O pościgu konnym nie można było myśleć, bo zaczął zapadać zmrok. Nagle zaobserwowaliśmy gwałtowny ruch Krechowiaków. Zwrócili się oni frontem ku południowemu zachodowi, skąd uprzednio przybyli, i cwałem ruszyli jakby do szarży. I była to szarża w rzeczywistości, tylko niewidoczna już z naszych stanowisk – szarża VI Brygady Jazdy przychodzącej z odsieczą VII Brygadzie Jazdy, na którą zwaliła się cała masa 6 Dywizji Kawalerii Budionnego.

Nie chcąc dać się obejść – gdy od skrzydeł zaczęli zachodzić jezdni, za którymi zwyczajem Konnej Armii posuwały się większe oddziały – wycofałem pułk na następne wzgórze ku południowi. Na tej pozycji pułk pozostał aż do późnych godzin, do czasu, gdy otrzymałem rozkaz dołączenia na zbiórkę dywizji w Komarowie.

KOMARÓW, 31 SIERPNIA 1920 [84]

Płk Juliusz Rómmel, dowódca 1 Dywizji Jazdy

W 12 Pułku Ułanów ranny jest dowódca pułku rotmistrz Komorowski i ośmiu ułanów. Rotmistrz Komorowski nie chciał opuścić pułku i mimo rany prowadził go jeszcze przez cały dzień do boju. Musiałem siłą wyprawić go do szpitala wieczorem.

KOMARÓW, 31 SIERPNIA 1920 [175]

Z biografii

9 Pułk Ułanów przybył w rejon Nowin, na zachód od Równego, gdzie odbyła się częściowa demobilizacja i zaczęto szkolenie w warunkach pokojowych. Rtm. Komorowski […] zajął się nauczaniem jazdy konnej w pułku.

WOŁYŃ, KONIEC LISTOPADA 1920

W lutym 1921 pułk odszedł do Żółkwi, a w lipcu tego roku został przesunięty do Brodów i Tarnopola. Dzieląc los młodszych oficerów, Komorowski nie utrzymał się na stanowisku zastępcy dowódcy pułku i objął szwadron zapasowy, bo trzeba było zrobić miejsce dla [oficerów] starszych stopniem i wiekiem.

LWOWSZCZYZNA, 1921

W 1922 roku Komorowski rozstał się ze swymi „dziewiątakami” [przeniesiono go z 9 Pułku Ułanów] […]. Najpierw przebywał na dziesięciomiesięcznym kursie ekwitacji, doskonalącym w jeździe konnej. Odbywał się on w Centrum Wyszkolenia Kawalerii w Grudziądzu […]. W końcu 1922 roku objął stanowisko instruktora jazdy konnej w Oficerskiej Szkole Artylerii w Toruniu, która właśnie zaczynała szkolić pierwszy turnus podchorążych.

TORUŃ, PRZEŁOM 1922/23 [21]

© Fundacja Ośrodka KARTA, 2023

KONCEPCJA: Zbigniew Gluza

WYBÓR i OPRACOWANIE TEKSTÓW: Wojciech Rodak

KWERENDY TEKSTOWE: Aleksandra Bellwon, Wojciech Rodak, Aleksiej Rogozin

KWERENDY IKONOGRAFICZNE: Ewa Kwiecińska

REDAKCJA iKOORDYNACJA: Aleksandra Bellwon

KOREKTA: Hanna Antos

Zdjęcia, przy których nie wskazano źródła, pochodzą z Kolekcji Adama Komorowskiego w Archiwum Ośrodka KARTA.

Dziękujemy za wsparcie instytucjom, dzięki którym ta książka powstała:

Wydanie I

Warszawa 2023

ISBN 978-83-67820-01-1

WYDAWCA

Ośrodek KARTA

ul. Narbutta 29, 02-536 Warszawa

tel. (48) 22 848-07-12

KONTAKT DO WYDAWNICTWA: [email protected]

DYSTRYBUCJA: [email protected]

KSIĘGARNIA INTERNETOWA: ksiegarnia.karta.org.pl

www.karta.org.pl