Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Do życia i diety warto podchodzić z dystansem (i humorem), a w sprawach żywieniowych odpuścić nieco sobie i swojemu otoczeniu.
Książka, którą trzymasz w ręku, nie jest typowym poradnikiem o diecie czy o odchudzaniu, tylko… powieścią obyczajową. Nie znajdziesz w niej wypunktowanych rad ani zestawu niskokalorycznych przepisów, a jednak, jeśli dokładnie się wczytasz, dowiesz się, co robić – a czego zdecydowanie nie – żeby schudnąć i czuć się lepiej.
Judyta, młoda dietetyk z kilkuletnim stażem pracy w korporacji, właśnie otworzyła własny gabinet. Pomysły, wymagania i potrzeby niektórych pacjentów nieustannie ją zaskakują. Stara się, jak może, ale czy będzie w stanie pomóc schudnąć osobom, które chyba wcale nie chcą się odchudzać? Czy sprosta oczekiwaniom, poradzi sobie z życiowymi zawirowaniami i osiągnie zawodowy sukces? Tym bardziej, że jej silna wola jest równie słaba, co niektórych z jej podopiecznych...
Agata Lewandowska, dietetyk i autorka wielu poradników dietetycznych, w tym wydanego niedawno Schudnij bez diety (Wydawnictwo RM 2019), tym razem zaprasza do świata literackiej fikcji, żeby z przymrużeniem oka opowiedzieć o głównych trudnościach w odchudzaniu się: o przerzucaniu odpowiedzialności za swoje żywienie na dietetyka, o odkładaniu wszystkiego na później, oszukiwaniu samego siebie, sile utrwalonych nawyków, braku samoakceptacji, lęku przed porażką i szukaniu dróg na skróty.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 303
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Ewie, która chciała, by powstała ta książka, oraz Alinie i Gosi
Poniedziałek, 10 kwietnia
Wbrew temu, co mówiła moja matka – udało mi się!
Tu, pośrodku przytulnego gabinetu z dywanem w kolorze zielonych jabłek, gustownymi meblami i dodatkami, jestem o krok od udowodnienia jej, że przez te wszystkie lata się myliła.
Słysząc dzwonek domofonu, rzucam ostatnie pełne zadowolenia spojrzenie na dopieszczone wnętrze, a potem biegnę do drzwi i otwieram je na oścież.
W polu mojego widzenia najpierw pojawia się głowa z natapirowanymi czarnymi włosami, następnie dość długa szyja, a w końcu reszta okazałej kobiety w wieku średnio zaawansowanym.
– Pani jest tą dietetyczką? – pyta nieufnie, zaglądając w przestrzeń za moimi plecami.
– Tak, oczywiście. – Uśmiecham się szeroko, chociaż zbija mnie to z tropu. Nigdy nie lubiłam tego terminu: „dietetyczka”. Może jestem mało nowoczesna, ale dla mnie brzmi to jakoś… sztucznie i lekceważąco. Jak polityczka. Albo w ogóle jakaś tyczka.
– Mhm – to jedyna odpowiedź kobiety, która mijając mnie, bezceremonialnie pakuje się do środka.
W moim gabinecie postawiłam na przytulność. Biurko, przy którym będę układać diety, ustawiłam w głębi pomieszczenia, przy oknie wychodzącym na ulicę. Od strefy spotkań oddzieliłam je ażurowym regałem na książki.
Pacjentów będę podejmować w komfortowych warunkach. Przy oknie wychodzącym na zielone podwórko ustawiłam elegancką sofę na chromowanych nóżkach, pokrytą zamszowym obiciem w kolorze wielbłądzim. Naprzeciwko mały, kwadratowy stolik i nieprawdopodobnie wygodny fotel w głęboko brązowym odcieniu z wysokim profilowanym oparciem i szerokimi podłokietnikami. Fotel godny prezesa – jak zachwalał sprzedawca w sklepie meblowym. Mebel, który wybierałam z największą starannością i na który wydałam niemałą kwotę – wszak zamierzałam spędzać w tym fotelu długie godziny, realizując się w wymarzonej pracy.
Nie byłabym sobą, gdybym nie dodała jeszcze czegoś od siebie – dwie dekoracyjne poduszki, pozornie niedbale rzucone na Fotel Prezesa, dodają mu przytulności i domowego charakteru.
Teraz muszę użyć wszystkich sił, by utrzymać radosny uśmiech na twarzy, gdy widzę, jak moja wyczekana pierwsza pacjentka wygodnie sadowi się w Fotelu Prezesa, pośród miękkich poduszek w kolorze gorzkiej czekolady. Nie potrafię powstrzymać lekkiego westchnienia, idąc do biurka po podkładkę do pisania, długopis i formularz. Gdy wracam do pani Jadwigi, znowu jestem szeroko uśmiechnięta i staram się wyglądać na zrelaksowaną.
– Nie miałam okazji się przedstawić. Nazywam się Judyta Jodełka. – Wyciągam rękę do kobiety. – Witam serdecznie w moim gabinecie.
– Jadwiga Jeżyk. – Pacjentka boleśnie ściska moją dłoń i nie przestaje mi się podejrzliwie przyglądać. – Ile pani ma w ogóle lat?
Otwieram szeroko oczy.
– Dwadzieścia dziewięć – odpowiadam speszona i natychmiast tego żałuję. Cholera jasna. Może trzeba było zawyżyć wiek? A może odjąć sobie parę lat? – Dlaczego pani pyta?
– Bo wygląda pani na najwyżej dwadzieścia. – Pani Jadwiga wzrusza ramionami. – A w ulotce wyczytałam, że skończyła pani studia. Bo ja to ostatnio czytałam w gazecie, jak wybrać dietetyka.
– Tak? – Nie wiem, czy mam się teraz cieszyć czy martwić.
– No. W tych czasach to nigdy nie wiadomo. Pełno oszustów! – Kobieta unosi brwi narysowane czarnym ołówkiem. – To skończyła pani te studia czy nie?
– Oczywiście, że tak! – odpowiadam oniemiała.
Nie tak sobie wyobrażałam to spotkanie. To ja miałam zadawać pytania, a czuję się jak na rozmowie o pracę!
– Jak tak, to w porządku. Tylko ja potrzebuję dobrego dietetyka, jestem trudnym przypadkiem – oświadcza kobieta, wiercąc się w Fotelu Prezesa. – I teraz, tak po prawdzie, zastanawiam się, co taka młoda osoba w ogóle może wiedzieć?
– Zapewniam panią, że mam niezbędną wiedzę i doświadczenie, żeby pomóc – recytuję, próbując ukryć zażenowanie. – Odbyłam kilkumiesięczne praktyki w szpitalu na Banacha oraz staż w Klinice Leczenia Otyłości. A teraz, jeśli nie ma pani nic przeciwko, pozwolę sobie zadać kilka pytań, które pomogą mi zidentyfikować pani problem.
– A co tu identyfikować?! – oburza się pani Jeżyk, wskazując na brzuch obleczony w jaskrawoniebieską tkaninę. – Jestem za gruba, to przecież widać!
Pot występuje mi na czoło, chociaż w pomieszczeniu nie jest gorąco. Siadam głębiej w zamszowym siedzisku sofy i zdejmuję skuwkę z długopisu. Za oknem panuje niestety typowa wczesnowiosenna szarówka. Tęsknym wzrokiem spoglądam w stronę chromowanej lampy z regulowanym kloszem, którą ustawiłam obok swojego fotela, by wygodniej mi się pisało. Niestety. Muszę zagryźć zęby i wysilić mocniej swój nie najlepszy wzrok.
– Pani Jadwigo – zaczynam łagodnie. – To nie jest takie proste. Muszę panią zważyć na specjalnej maszynie i zadać pani wiele pytań dotyczących pani zdrowia i zwyczajów żywieniowych, żebym wiedziała, jak pani pomóc.
– No skoro pani musi… – Kobieta przewraca oczami. – To co chce pani wiedzieć?
– Przede wszystkim, czy jest pani na coś przewlekle chora.
– Gdzie tam! Jestem zdrowa jak krowa.
Biorę głębszy oddech, żeby nie wybuchnąć śmiechem, słysząc to niecodzienne porównanie.
– A przyjmuje pani na stałe jakieś witaminy?
– Takie coś na paznokcie i włosy.
– Pamięta pani nazwę i skład tego preparatu?
Kobieta patrzy na mnie z powątpiewaniem.
– Kochanieńka, głowa nie śmietnik. Leży toto w kuchni, to biorę. No chyba że zapomnę.
Cały czas szeroko się uśmiechając, liczę w myślach do trzech.
– No dobrze, to sprawdzi pani w domu i powie mi następnym razem. A tak z ciekawości, widzi pani jakąś poprawę?
– Czy ja wiem, zawsze miałam mocne paznokcie.
Moje oczy otwierają się szeroko ze zdumienia. Trzy to za mało, muszę policzyć do pięciu.
– To… to po co pani to bierze?
– Sąsiadka powiedziała, że to dobre witaminy, to kupiłam. Myślałam, że może paznokcie mi szybciej urosną.
– Ale po co?
– Bo paznokcie to wizytówka kobiety! A sztuczne są drogie i upierdliwe, to chyba oczywiste. – Teraz pani Jadwiga patrzy na mnie ze zdumieniem. Dyskretnie rzucam okiem na moje krótko obcięte, niepomalowane paznokcie. – Zresztą to witaminy. Nie zaszkodzą, a mogą pomóc!
– Przeciwnie, pani Jadwigo! – oponuję. – Można sobie zaszkodzić, jak się łyka za dużo witamin! – Pierwszy przykład, jaki przychodzi mi do głowy, to przedawkowanie witaminy A (popularnie zażywanej „na skórę, włosy i paznokcie”), które może skutkować… łysieniem.
– Ale przecież nic mi nie jest! – Kobieta nie ukrywa zniecierpliwienia. Postanawiam tymczasowo skapitulować.
– No dobrze, zostawmy to na razie. Czyli te witaminy to jedyne, co pani bierze? – upewniam się.
– No nie, jeszcze co dzień rano łykam proszki na cholesterol.
– Ale… ale przecież mówiła pani, że nie jest na nic chora?
– A tam, taka choroba, ludzie mają gorsze. – Pani Jadwiga wzrusza ramionami i wznosi oczy do sufitu. – Poza tym, przecież jak biorę te proszki, to cholesterol mam już w normie.
Z żalem przyglądam się mojemu pokreślonemu formularzowi, którego szablon dopieszczałam na komputerze jeszcze dwie godziny temu.
– Pani Jadwigo, wszystko jest dla mnie ważne. Nawet takie, ekhm, szczegóły. Zależy mi na tym, by ułożyć dla pani jak najskuteczniejszą dietę. Czy jest jeszcze coś, o czym powinnam wiedzieć? Może cierpi pani często na niestrawność albo boli panią brzuch po jakichś produktach?
– Nie, skąd!
– Dobrze. Przejdźmy zatem dalej. Uprawia pani jakiś sport?
– Tak. – W głosie pani Jadwigi słychać dumę. – Chodzimy z sąsiadką na pilates.
– To świetnie! – cieszę się. – Jak często?
– W każdy poniedziałek i środę rano.
– Doskonale. Od jak dawna?
– Dwa miesiące zaraz będą. Ale nic nie schudłam!
– No cóż, pilates to świetne zajęcia, ale nie należą niestety do tych mocno spalających tkankę tłuszczową…
– No ale jednak ćwiczę! To coś powinno drgnąć! A ja chyba nawet przytyłam!
– Zaraz spróbujemy dojść do tego, dlaczego tak jest – uspokajam pacjentkę. – Proszę mi opowiedzieć po kolei, co pani zjada w ciągu dnia.
– No normalnie, jak wszyscy.
Czekam na rozwinięcie myśli, ale niestety – na próżno.
– A może pani trochę dokładniej? Muszę poznać pani zwyczaje żywieniowe, żeby wiedzieć, czy popełnia pani jakieś błędy.
– No dobrze, no to rano wstaję i piję kawę.
– Słodzi pani?
– Łyżeczkę – przyznaje się niechętnie pani Jadwiga, po czym nagle rozpromienia się. – Ale! Słodzę cukrem trzcinowym. Sąsiadka wyczytała w „Przyjaciółce”, że jest zdrowszy.
– Niestety, pani Jadwigo, cukier trzcinowy ma trochę więcej składników mineralnych, ale nie są to ilości olbrzymie – wręcz przeciwnie. A tymczasem wszystkie rodzaje cukru mają podobną zawartość kalorii i węglowodanów. Więc jeśli chodzi o dietę odchudzającą – na jedno wychodzi.
Już nie mówiąc o tym, że ludzie często kupują cukier brązowy, który zawiera dodatek karmelu i koło trzciny nawet nie leżał.
– To co ja mam robić?! – Pani Jadwiga wygląda, jakbym zachwiała podstawami jej świata.
– Żeby schudnąć, warto zrezygnować ze słodzenia.
– No ale ja nie lubię gorzkiej kawy! Jest wstrętna! – Pacjentka się krzywi.
– Można się przyzwyczaić, naprawdę – zapewniam. – Wiele osób z powodzeniem rezygnuje ze słodzenia! Ewentualnie, na jakiś czas może się pani przerzucić na słodzik naturalnego pochodzenia, na przykład ksylitol lub stewię.
Po minie pani Jeżyk widzę, że nie jest do końca przekonana.
– A pani słodzi?
Nagła kontra zbija mnie z tropu. Powinnam chyba przyzwyczajać się do tego uczucia.
– Nie.
– No tak, ale to w sumie o niczym nie świadczy. Pani nie wolno słodzić, przecież jest pani dietetyczką.
Zaczyna mi się kręcić w głowie. Nadludzkim wysiłkiem opanowuję drżenie rąk, by nie upuścić długopisu. Kupiłam go zaledwie wczoraj, razem z ostatnimi drobiazgami do gabinetu. Przejeżdżam palcami po zielonej obudowie. Kolor zielony od zawsze był moim ulubionym. Mówi się, że to kolor nadziei. Biorę głęboki oddech.
– Idźmy dalej. Co pani pije w ciągu dnia, oprócz kawy?
– No herbatę, czasem sok.
– A wodę?
Zmarszczony nos pani Jeżyk sugeruje, że chyba nie za często.
– Nie lubię.
– Proszę spróbować. Przyzwyczai się pani. Proszę mi wierzyć, to naprawdę ważne!
– No dobra, wiem, wiem. Wszędzie piszą o tej wodzie.
I słusznie. Odwodniony organizm ma mniejszą wydolność, zdolności koncentracji i zapamiętywania. Ponieważ wszystkie reakcje chemiczne w organizmie zachodzą w środowisku wodnym, jej niedobór może nawet utrudnić odchudzanie, bo tak zwane spalanie kalorii zachodzi wolniej i mniej efektywnie.
– Może pani dodać trochę cytryny albo listków mięty, żeby była smaczniejsza – doradzam.
– Coś wymyślę.
– Doskonale. To przejdźmy do posiłków. Co zjada pani na śniadanie?
– Nic. Ja nie jestem rano głodna.
– To o której jest pierwszy posiłek?
– Koło dziesiątej.
– A wstaje pani o…?
– O siódmej. – Wzdycha. – Pies nigdy nie da mi pospać dłużej. Niewdzięczne zwierzę!
– To troszkę za późno to śniadanie. Może pani w ten sposób spowolnić metabolizm – mądrzę się. – A co pani zjada o tej dziesiątej?
– No, zwykle to kanapki.
– A może pani opowiedzieć mi o tym śniadaniu dokładnie? Ile kanapek, z jakiego chleba, co na nich jest? – dopytuję.
Pani Jeżyk kiwa głową z politowaniem. Biedaczka, pewnie pomyślała, że moim sensem życia jest wtykanie nosa w sprawy innych.
– Czasem kupuję razowy chleb, ale czasem są kajzerki. Jem trzy, czasem cztery kromki z wędliną albo serem. Czasem gotuję jajka.
– Aha… Rozumiem. Smaruje pani czymś pieczywo?
– Mhm.
– Używa pani masła czy margaryny?
– Tak.
Zmuszam się, by domknąć zbyt szeroko otwarte usta. Podobnie jak wcześniej, nie mam co czekać na rozwinięcie myśli, a do zawrotów głowy dołącza szum w uszach.
– A czego konkretnie z tych dwóch?
– Czasem to, a czasem to drugie. Zależy, co kupię. Co to w ogóle za różnica?
– Gdyby nie było różnicy, to bym nie pytała. – Posyłam jej uprzejmy uśmiech, chociaż szum w uszach narasta i czuję się, jakby mózg gotował się w czaszce w sosie własnym.
Zarówno masło, jak i źle wybrana margaryna zawierająca kwasy tłuszczowe trans, mogą spowodować podwyższenie poziomu cholesterolu, który pani Jadwiga próbuje zbić lekami. Ale to taki drobiazg…
– No dobra, to chyba częściej jest to masło.
– A potem, po śniadaniu, jest obiad czy jeszcze jakieś przekąski?
– To zależy. Czasem tak.
– Od czego zależy? – Przebiegam wzrokiem moje dotychczasowe notatki. „Czasem” jest chyba najczęściej pojawiającym się słowem na kartce. Ogarnia mnie zmęczenie.
– No od tego, czy mam ochotę.
– A dziś? – Ściskam mocniej długopis w kolorze nadziei. – Czy dziś coś pani przekąsiła przed obiadem?
– No tak, bo dziś byłam na pilatesie.
Nie widzę związku, ale patrzę na panią Jeżyk pytająco i cierpliwie czekam.
– No bo po pilatesie idziemy zawsze z sąsiadką na latte – pada wreszcie odpowiedź.
– Zatem wypiła pani kawę. Jak rozumiem – słodzoną.
– Pewnie, przecież gorzka jest wstrętna. No i coś do kawy było.
– Co takiego?
– Eklerka. A właściwie to dwie, bo kawa była duża.
– Rozumiem… I chodzą panie na tę kawę zawsze po zajęciach? Od dwóch miesięcy?
– No tak.
– I od tamtej pory zdaje się pani, że przytyła?
– Mhm.
– A nie pomyślała pani, że może wszystkiemu winne są te ciastka?
Pani Jeżyk spogląda na mnie z urazą.
– No przecież chyba należy mi się jakaś przyjemność po tych ćwiczeniach? Poza tym sąsiadka wyczytała gdzieś, że jak się ćwiczy, to można więcej jeść – oznajmia z triumfalnym uśmiechem.
– Obawiam się, że godzinne zajęcia pilatesu to za mało wysiłku, by można było zrównoważyć nim dwie eklerki. – Marszczę czoło. – A poza tym chce pani schudnąć, więc powinna pani dążyć do spożywania mniejszej ilości energii, niż pani potrzebuje. To się nazywa ujemny bilans energetyczny.
– No i po co ja mówiłam o tych ciastkach? – Pani Jadwiga rozgląda się spłoszona, jakby szukała ratunku. – Wiedziałam, że pani mi zabroni!
– Nie chcę pani niczego zabraniać. Chcę tylko, żeby osiągnęła pani swój cel. – Uśmiecham się, ale bez wzajemności. – To może teraz opowie mi pani, co jada pani na obiad?
– Obiad to dopiero wieczorem. Robię rano, żeby dzieciaki sobie odgrzały, a ja zjadam po pracy.
– No dobrze, to co w takim razie w ciągu dnia?
– Na drugą zwykle idę do pracy, chyba że mam wolne. No to do pracy biorę jakieś kanapki albo kupuję drożdżówkę po drodze.
– O której to pani zjada?
– Jak mam akurat czas. Pracuję w sklepie u szwagra, jak są klienci, to nie będę przecież jadła!
– A o której pani kończy?
– A, koło ósmej. Szwagier przyjeżdża i zamykamy.
– No dobrze, a o której pani wraca?
– Naprawdę musi pani to wszystko wiedzieć? Zamierza mnie pani odwiedzać? – żartuje pani Jadwiga. Odpowiadam uprzejmym, acz nieco już wymuszonym uśmiechem. – Zenek podwozi mnie do domu, to tak piętnaście, dwadzieścia po jestem na miejscu.
– I je pani wtedy ten obiad?
– Mhm.
– Co na przykład?
– No, normalnie… Albo kotletów nasmażę, albo czasem wątróbki. Czasem makaron w sosie, bo dzieciaki lubią. Czasem nagotuję zupy, to mamy na kilka dni.
– Zjada pani i zupę, i drugie danie na obiad?
– Czasami, ale zwykle to albo to.
– Do mięsa są jakieś ziemniaki, ryż, kasza?
– Ziemniaki zwykle. Kaszę to tylko czasem do gulaszu. Bo czasem też gulasz gotuję, średni syn bardzo lubi. – Pani Jadwiga nagle przestaje mówić i zastyga. – Jak to się w ogóle mówi? „Średni syn”? Skoro najstarsza jest córka, to już nie ma żadnego starszego syna, żeby średni był średni?
Otwieram oczy jeszcze szerzej, o ile to w ogóle możliwe, notując w pamięci, by w drodze powrotnej kupić krem przeciwko zmarszczkom mimicznym. Albo nie. Dzięki głębokim bruzdom na czole może uniknę posądzeń o zbyt młody wiek.
– Nie jestem pewna, ale „średni” brzmi w porządku. A warzywa? Jada pani warzywa do obiadu?
– Czasem tak. To zależy.
Zauważam, że mój charakter pisma nie wygląda już tak estetycznie jak na górze kartki.
– A zazwyczaj?
– Zazwyczaj to jakieś są. Ogórki kwaszone albo pomidory z cebulą, albo czasem surówki jakiejś kupię czy marchewkę z groszkiem mrożoną.
– A po kolacji? Zdarza się pani coś podjadać?
– Czasem tak.
Zdecydowanym ruchem odkładam formularz i długopis na stolik. Świetny ten mój „dokładny wywiad”.
– Może teraz się zważymy? – proponuję uprzejmie.
– To naprawdę konieczne? – Pani Jadwiga zapada się głębiej w Fotel Prezesa, jakby bała się, że waga ją ugryzie.
– Obawiam się, że tak – mówię zdecydowanie. – Potrzebuję tych wyników, żeby dopasować pani dietę.
– Ale ja mogę pani powiedzieć, ile ważę! – Pacjentka nadal się broni.
– Pani Jadwigo, naprawdę potrzebuję dokładnych danych. – Starannie akcentuję sylaby. Kobieta niechętnie się zgadza, burcząc coś pod nosem, i wreszcie udaje nam się dokonać aktu ważenia i pomiaru składu ciała. Spora nadwaga jest oczywista, a wydruk z wagi potwierdza to, co zaobserwowałam. Pani Jadwiga musi schudnąć ponad dwadzieścia kilogramów.
– No dobrze, pani Jadwigo, wszystko już wiem. Ułożę pani jadłospis, który pomoże pani schudnąć… – zaczynam.
– Jak to ułoży pani?! – przerywa mi kobieta. – Myślałam, że dziś dostanę dietę!
– Pani Jadwigo, nie mam gotowych diet, bo…
– To ładnie się pani przygotowała! – Narysowane ołówkiem brwi znowu marszczą się groźnie.
– …bo układam jadłospisy indywidualnie dla każdego – kończę. – Wierzę, że to najlepszy sposób, żeby dieta była skuteczna, a pacjent zadowolony.
Muszę się już naprawdę starać, by mój głos nie brzmiał płaczliwie. Kanapka zjedzona na śniadanie wędruje niebezpiecznie wstecz w kierunku przełyku.
– To kiedy go dostanę? – Ton głosu pani Jeżyk nieznacznie łagodnieje.
– Myślę, że najpóźniej jutro po południu.
– Ale ja nie będę wiedziała, co jeść do tego czasu! – Pani Jadwiga rozkłada dłonie w geście bezradności.
Powstrzymuję westchnienie.
– Umówmy się może, że to, co do tej pory, tylko bez słodyczy, dobrze?
Kobieta patrzy na mnie podejrzliwie, ale po chwili się uśmiecha.
– Dobra. W takim razie przyjdę jutro. A nie, po południu przecież w sklepie będę! To przyślę Jureczka. To syn mój, ten średni. Bo mam jeszcze młodszego. No i córkę, mówiłam pani.
– To jesteśmy umówione. – Uśmiecham się blado. – Proszę powiedzieć Jurecz… to znaczy średniemu synowi, żeby był po szesnastej. Przygotuję jadłospis i przepisy. W razie czego, proszę do mnie zadzwonić albo napisać SMS-a czy maila.
– Maila napiszę! – Kobieta klaszcze w dłonie. – Syn mój najmłodszy, Jaruś, nauczył mnie wreszcie, jak tego maila wysyłać. Założył mi nawet tę, wie pani, skrzynkę! Muszę pani powiedzieć, że na początku nie byłam przekonana, ale teraz w sumie bardzo się cieszę na tę dietę. Od dwudziestu lat próbuję schudnąć, i może to nawet lepiej, że ktoś wreszcie postara się zrobić to za mnie!
* * *
– Pierwsze koty za płoty. – Moja przyjaciółka Kamila łypie na mnie w lustrzanych drzwiach szafy, poprawiając prostą jak linijka, czarną grzywkę.
Osuwam się głębiej w poduszki sofy, rozcierając skronie. Czuję, jakby stalowa obręcz zaciskała mi się na czaszce. Chciałam odwołać nasze świętowanie pierwszego dnia nowej pracy, ale Kamila nie omieszkała przypomnieć, że poprzekładała inne sprawy, żeby tu być. Poza tym – i tak by przyszła.
Siedzimy w moim mikroskopijnym mieszkaniu na Bródnie. Kawalerka z oknami wychodzącymi na wschód, aneksem kuchennym i łazienką ma dwadzieścia cztery metry kwadratowe. Gdy się tu sprowadziłam, użyłam wszystkich swoich dekoratorskich zapędów i mocy, by ograniczyć to klaustrofobiczne wrażenie, które wywoływała. Jej urządzenie było nie lada wyzwaniem. Po dwóch latach mogę z czystym sumieniem powiedzieć, że się udało. Jasne, pastelowe barwy i dużo bieli, lustrzana szafa ukryta w ścianie, lekkie meble, miękkie tkaniny i wszystko wymierzone co do centymetra, tak by było ładnie, ale też funkcjonalnie. Teraz z lekkim niepokojem obserwuję kieliszek czerwonego wina balansujący w dłoni Kamili, tuż nad białym, futropodobnym dywanikiem.
– Pij. – Kamila opada na sofę, która jest zarazem łóżkiem, meblem gościnnym i moim prywatnym centrum dowodzenia, a następnie zatapia rękę w misce z chipsami i popcornem. Oddycham z ulgą, gdy kieliszek ląduje bezpiecznie na stoliku.
Zamierzałam przygotować zdrowe przekąski, ciasteczka kakaowe z fasoli i batoniki owsiane, ale zamiast tego przeleżałam bez życia całe popołudnie i jedyne, na co było mnie stać, to pokrojenie w słupki kilku marchewek oraz wciśnięcie cytryny do dzbanka wody. Kamila, kupując prowiant, dokonała zaś wyborów żywieniowych właściwych sobie, dlatego kwadratowy szwedzki stolik zaścielają rozmaite słodycze i słone przegryzki, z gatunku tych, których stanowczo zakazuję moim pacjentom.
– Daj spokój. Głowa mnie boli. – Zaciskam powieki. – Zresztą alkohol tuczy i jest szkodliwy.
– Nie pieprz! – Kamila prycha. – Jak boli, to masz pięćdziesiąt procent szans, że przestanie. Albo zacznie boleć jeszcze bardziej, ale i tak już zdychasz, więc co za różnica?
Milknie i przez chwilę słyszę tylko głośne chrupanie chipsów.
– Było aż tak źle? – pyta w końcu.
– Tak. Nie. Nie wiem. – Dźwigam się ciężko i sięgam po szklankę z wodą. – Po prostu inaczej to sobie wyobrażałam. Były tylko trzy osoby, ale ta kobieta… Po jej wyjściu czułam się, jakby ktoś spuścił ze mnie powietrze.
– To napuść sobie powietrza i przestań pieprzyć. – Kamila bierze duży łyk i zagryza popcornem. – Miałyśmy świętować, to świętujmy! Przynajmniej nie pracujesz już w VitMexie. Cały czas narzekałaś, że się nudzisz! Teraz mogłabyś już sobie darować. Skoro już pierwszego dnia trafił ci się trudny przypadek, to przynajmniej jest ciekawie.
Może Kama ma rację. Gdy pięć lat temu kończyłam ten przyszłościowy kierunek, jakim jest żywienie, przyszłości dla mnie jeszcze nie było, a praca w charakterze specjalisty do spraw sprzedaży detalicznej preparatów witaminowych była jedyną najbliższą wykształceniu kierunkowemu, jaką udało mi się zdobyć.
Przez te lata regularnie podglądałam powstające gęsto poradnie dietetyczne i zazdrościłam ludziom, którzy w nich pracowali. Zawsze marzyłam przecież o byciu dietetykiem z prawdziwego zdarzenia, o pomaganiu ludziom i ciekawych przypadkach, a nie o dystrybucji lakonicznych ulotek do aptek.
– Kama, a co, jeśli…
– Uuu, wyczuwam pieprzenie! – przerywa mi moja nieoceniona przyjaciółka. – Skup się lepiej na swoim pokarmie dla królików.
Posłusznie sięgam po marchewkę. Niestety każdy gryz to jak eksplozja wulkanu dla mojej bolącej głowy.
– A tak w ogóle... – odzywa się Kamila z pełnymi ustami. – Musisz mnie odchudzić! W sierpniu mamy wyjazd integracyjny. Do Sopotu. Będzie tam Krystian. Wiesz, to siłowniowe ciacho. Nie może mnie zobaczyć z tymi zwałami tłuszczu!
– Kama, on widzi cię codziennie – stękam i od razu żałuję, gdy dociera do mnie, co powiedziałam.
– Ale z ciebie cipa!
– Miałam na myśli…
– Cipa! – Kama z impetem odstawia kieliszek na stolik. Kilka bordowych kropel ląduje na kremowym bieżniku w złotawe paseczki.
– Odczep się! – Prostuję się. – Sama powiedziałaś…
– Powiedziałam, że nie może mnie zobaczyć w bikini!
– Kama…
– Zaraz, czy ty uważasz, że jestem gruba? – Przyjaciółka z typowym dla siebie wdziękiem przeskakuje przez podłokietnik sofy, oszczędzając tym samym jakieś półtorej sekundy, i ląduje z powrotem przed lustrzanymi drzwiami szafy wnękowej. – To znaczy, no wiadomo, że jestem, ale czy TO WIDAĆ?! Przecież, no zobacz, luźna tunika, wąskie rurki, marynarka, wszystko jak trzeba! Kurwa, wiedziałam, że lepiej założyć tę czarną bluzkę, czarne wyszczupla…
– Kama!
Kamila przerywa krytyczną analizę swojego ubioru i wbija we mnie nienawistny (chyba) wzrok.
– Ale to – sapie – że ty masz dobre geny i jesteś nadal przed trzydziestką…
– Kama, skończyłaś trzydzieści lat miesiąc temu…
– …nie znaczy, że możesz mi wypominać!
– Nic ci nie wypominam. Ale skoro już się porównujemy, zobacz, co ja jem, a co ty…
– Jak lubisz żarcie dla gryzoni, to je sobie jedz! – Kama zarzuca krótką, czarną czupryną à la Kleopatra. – Ja nie jestem stworzona do jedzenia korzonków!
– To też pewnie wina genów! – Nie mogę się powstrzymać.
Wstaję, chwytam mój biedny (już nie tylko) kremowy bieżnik i niosę go do łazienki, żeby zaprać plamę, zanim weżre się na stałe.
– To jak, odchudzisz mnie czy nie?! – Dobiega mnie błagalny jęk z pokoju.
– A może po prostu idź z Krystianem na siłownię?! – odkrzykuję.
– Ty to jednak jesteś cipa!
Godzinne zajęcia pilatesu to za mały wysiłek, by można nim było zrównoważyć dwie eklerki.
Piątek, 21 kwietnia
– Wcale nie schudłam!
Pani Jadwiga z grymasem na twarzy mości się na sofce. Tym razem przed jej przyjściem przezornie rzuciłam na Fotel Prezesa marynarkę i notes, tym samym zajmując sobie miejsce, i teraz cieszę się miękkością czekoladowych poduszek.
– Zaraz zobaczymy na wadze. – Uśmiecham się promiennie. Po pierwsze dlatego, że w kwestii diety nie mam sobie nic do zarzucenia, a po części dlatego, że pani Jeżyk jest jedną z zaledwie trzech pacjentek, które odwiedziły mnie w ciągu pierwszych dwóch tygodni pracy. Tak. Wszystkie te trzy osoby przyszły pierwszego dnia i od tamtej pory nie pojawiła się żadna następna.
– Nie chcę się ważyć. Ja wiem, że przytyłam.
– Ale ja muszę panią zważyć, żeby wiedzieć, czy dieta działa, i co ewentualnie trzeba poprawić.
– To ja pani mówię, że nie działa. I że przytyłam!
Gdy po kolejnych pięciu minutach udaje mi się przekonać obrażoną pacjentkę do wejścia na analizator, moim oczom ukazuje się wynik umiarkowanie optymistyczny. Wprawdzie pani Jadwiga nie przytyła, jak uparcie twierdziła jeszcze kilka minut temu, ale ubytku wagi też próżno szukać.
Cholera jasna. Na tyle, na ile się dało, oszacowałam, ile pani Jeżyk spożywa dziennie kilokalorii, obliczyłam spoczynkową przemianę materii i określiłam jej współczynnik aktywności fizycznej. Otrzymawszy wynik, odjęłam na dobry początek pięćset kilokalorii na każdy dzień, co powinno spowodować utratę około pół kilograma tygodniowo. Co mogło pójść nie tak?
– Przestrzegała pani diety? – pytam.
– No pewnie! – Pani Jeżyk patrzy na mnie z wyrzutem. – Zjadłam wszystko, co pani mi kazała.
– To dobrze. Ale dziwne, że nic nie ruszyło. Może w takim razie musimy ustalić jeszcze niższą kaloryczność.
Na przykład deficyt siedmiuset, może ośmiuset kilokalorii dziennie. Albo przyjąć założenie, że pani Jeżyk jadała przed dietą więcej, niż mi powiedziała.
– No dobra, jak trzeba, to trzeba. Ja chcę widzieć efekty!
– A nie była pani głodna podczas diety?
– Głodna? Nie. To znaczy na początku, ale – tu będzie pani ze mnie dumna – postanowiłam, że będę podjadać tylko zdrowe przekąski!
Unoszę głowę znad notesu i wbijam w nią nierozumiejące spojrzenie.
– Jakie przekąski?
– No normalne, zdrowe: orzechy, niesolone! Pestki dyni. I jabłka. Trzeba jeść, póki są!
– Często pani podjadała te orzechy i jabłka? – Mój głos jakby słabnie.
– I pestki dyni – uzupełnia pani Jadwiga z dumą. – No właściwie to codziennie. Czasem dwa razy, bo po pilatesie chciało mi się coś słodkiego, to brałam jabłko.
– Pani Jadwigo, ale przecież powiedziała pani, że jadła to, co kazałam?
– No tak. Wszystko to, co pani kazała, i te zdrowe przekąski. Nic więcej!
– Ale… tak nie można!
– A skąd ja to miałam wiedzieć?
– Ze wskazówek, które spisałam pod przepisami. Jedna z nich zabraniała podjadania między posiłkami.
– To tam było coś takiego? – Pani Jadwiga wysila pamięć. – Aaa, może i było. Ale pewnie pomyślałam, że chodzi o słodycze.
– Skoro podjadała pani dużo różnych rzeczy między posiłkami, to wcale się nie dziwię, że pani nie schudła.
– No ale co też pani mówi! Przecież nie jadłam słodyczy. Eklerki nie tknęłam ani razu! A owoce i orzechy są zdrowe i nie tuczą!
– Kto pani tak powiedział?
– Celina.
– Kto? – Zaczynam się zastanawiać, czy nie jestem w jakiejś ukrytej kamerze.
– Moja sąsiadka – oświadcza z godnością pani Jeżyk. – Ona się interesuje żywieniem i dietami.
Ogarnia mnie coraz większe zdumienie.
– Ale to nieprawda! Owoce zawierają cukier, a orzechy i pestki dużo tłuszczu. Są zdrowe, ale kaloryczne i na pewno nie można ich jeść bezkarnie w dużych ilościach. A już na pewno nie między posiłkami! I nie podczas diety odchudzającej, która jest już opracowana i przeliczona.
– To pani mi tego nie powiedziała, jak tu byłam ostatnio. – Narysowane ołówkiem brwi marszczą się w gniewnym grymasie.
Skąd mogłam wiedzieć, że ktoś wpadnie na taki pomysł?
– A kawę pani słodziła? – przechodzę do ofensywy.
Trafiony, zatopiony. Mina pani Jeżyk uosabia teraz chodzącą niewinność, a oczy wędrują jak gdyby nigdy nic w kierunku fotografii soczystych pomarańczy na ścianie.
– Tylko troszeczkę.
– No to troszeczkę pani nabroiła.
„Troszeczkę” to prawdziwa dyplomacja z mojej strony. Pani Jadwiga prawdopodobnie wypełniła kaloriami cały deficyt energetyczny, który jej stworzyłam.
– Następnym razem proszę nie podjadać między posiłkami i nie słodzić kawy, to wszystko powinno być w porządku.
– No zaraz, ale przecież orzechy są naprawdę bardzo zdrowe! Celina mi opowiadała. Leczą raka, depresję, pomagają na skórę, włosy, serce… – wylicza pani Jeżyk.
Mam ochotę westchnąć, słysząc ten wycinek popularnonaukowej wiedzy, szeroko dostępnej w prasie, telewizji i Internecie. Znajomi dietetycy praktycy ostrzegali mnie, że pacjenci często przychodzą do gabinetów i poradni bardzo wyedukowani. Niestety, przeważnie jest to edukacja chałupnicza, pobieżna i koślawa.
– Może nie do końca to wszystko, co pani mówi, się zgadza, ale to prawda, że orzechy mają wiele cennych składników. Tylko że pani się odchudza, a te kalorie…
– A jak mi wszystkie włosy wypadną? – Kobieta gładzi z niepokojem wydatną, natapirowaną konstrukcję.
Przypomina mi się witamina A.
– Proszę się zdać na mnie – odpowiadam stanowczo. – Dieta nie pozbawi pani włosów. A ja bym chciała, żeby przy okazji pomogła też pani schudnąć.
Dostrzegam błysk zrozumienia w oczach pani Jadwigi.
– No niech będzie. Tylko jest jeden problem.
– Jaki? – Spoglądam na nią zbita z tropu.
– No bo bez tego podjadania, to ja będę głodna!
Po kolejnych dziesięciu minutach zapewniania, że tym razem postaram się wymyślić bardziej sycące posiłki, nasze spotkanie powoli dobiega końca.
– Może ma pani jeszcze jakieś pytania? – zagaduję uprzejmie, odprowadzając panią Jeżyk do drzwi.
– Nie, chyba to wszystko. Jakby co, napiszę SMS-a. Albo lepiej maila!
Co do tego nie mam wątpliwości. Do tej pory, w ciągu niespełna dwóch tygodni, dostałam już takich maili sześćdziesiąt osiem. Młodszy syn pani Jeżyk wykonał solidną robotę, ucząc matkę posługiwania się nowoczesną technologią. Dziwnym trafem jednak, we wszystkich tych sześćdziesięciu ośmiu mailach pani Jadwiga akurat o orzechy i jabłka nie zapytała.
– A! Zapomniałabym. – Pacjentka klepie się otwartą dłonią w czoło. – Bo ja poleciłam panią kuzynowi. Przyjdzie tu do pani. To taki dalszy kuzyn od strony matki. Tylko mama moja nie rozmawia z jego matką od kilku lat, bo… a zresztą nieważne. Ale on jest strasznie gruby i jak wpadłam na ulicy ostatnio na jego żonę, to tak się zgadałyśmy…
– A jak się nazywa ten pan? Nikt do mnie nie dzwonił.
– A tak, no nie dzwonił. Bo my się tak zgadałyśmy z tą jego żoną, że skoro ja kończę tu z panią koło wpół do drugiej, to on przyjdzie zaraz po mnie.
Patrzę na nią oniemiała. To wspaniale, szkoda tylko, że nikt nie uwzględnił mnie w tym całym zgadywaniu.
– Pani Jadwigo, jestem pani bardzo wdzięczna, że mnie pani poleciła – odzyskuję głos – ale na przyszłość proszę o telefon, bo przecież mogłam mieć inne spotkanie…
– A ma pani? – Pani Jeżyk jest autentycznie zdziwiona.
– No dziś akurat nie, ale…
– No to całe szczęście. Ja lecę. Do zobaczenia!
Zamknąwszy drzwi, opieram się o nie plecami i przymykam oczy. To prawda, że nie mam żadnego spotkania, ponieważ cholerny kalendarz świeci pustkami. Ale o czternastej, nieświadoma swoich zobowiązań, umówiłam się na lunch z Mateuszem. Jego bank jest niedaleko mojego gabinetu i uzgodniliśmy, że przynajmniej dwa razy w tygodniu będziemy jadać wspólnie. Teraz trzeba to będzie przełożyć. Trudno, nie ma co narzekać. Każdy nowy pacjent jest na wagę złota.
Właśnie skończyłam pisać krótkiego SMS-a do ukochanego, gdy świdrujący dźwięk dzwonka poderwał mnie z krzesła. Daję sobie chwilę na trzy głębokie oddechy i otwieram drzwi z szerokim uśmiechem.
Pierwszy wchodzi mężczyzna koło sześćdziesiątki, ubrany w przetarte, granatowe ogrodniczki, spięte paskiem pod okazałym brzuchem. Szary podkoszulek pod rozpiętą kurtką wykazuje oznaki kilkudniowego noszenia.
Za jego plecami sunie kobieta na oko z dziesięć lat młodsza, ubrana nieco bardziej elegancko – w falbaniastą spódnicę do ziemi, miętowy żakiet i ciemny płaszcz. Tuż za nią idzie młoda blondynka cała w beżu i nastolatka w różowej kurtce i adidasach, dzierżąca w dłoni równie różowego smartfona.
– Jestem Szczepan Szyszka – mówi mężczyzna, jakby to miało coś wyjaśniać, i rozgląda się naokoło, lustrując otoczenie.
Podaję mu rękę, patrząc pytająco na gromadkę, która ledwie zmieściła się w małej poczekalni.
– Przyszłyśmy zainterweniować. – Kobieta w miętowym żakiecie uśmiecha się do mnie przepraszająco. – Jestem Stanisława. Stasia. Mąż troszkę grymasił, że ma tu przyjść, więc postanowiłam, że przyjdziemy wszystkie i będzie mu raźniej.
Zerkam na pana Szczepana i nie mogę się dopatrzeć żadnych oznak świadczących o tym, że jest mu raźniej. Zamiast tego dostrzegam irytację, zniecierpliwienie i coś, czego nie mam ochoty nawet interpretować.
– To są Sylwia i Sabinka, nasze córeczki – kontynuuje niezrażona kobieta. – Im też zależy na tym, żeby pomóc tatusiowi, prawda?
Córeczka numer jeden w beżowych spodniach i gustownej dwurzędowej kurteczce w tym samym kolorze energicznie kiwa głową. Córeczka numer dwa jest nieco mniej wylewna, ale cichy pomruk znad ekranu telefonu wystarcza jej matce za potwierdzenie.
Kiwam głową ze zrozumieniem, chociaż tak naprawdę niczego nie rozumiem, i zapraszam wszystkich do gabinetu. Problemem okazuje się brak wystarczającej liczby mebli do siedzenia. Po krótkiej, acz niezręcznej chwili, donoszę krzesła z poczekalni. I tak nikt już nie będzie tu dziś czekał. Chyba.
Niestety, gdy wracam objuczona dwoma niezbyt lekkimi krzesłami, odkrywam, że pani Stanisława ze swoją starszą, beżową córką zajęły sofkę, a pan Szyszka zdążył usadowić się wygodnie w Fotelu Prezesa. Gdzieś z głębi pokoju rozlega się ciche pikanie mojego telefonu. Z ledwo słyszalnym jękiem stawiam krzesła tak, by patrzeć na wszystkich mniej więcej na wprost, i siadam na jednym z nich. Drugie zajmują Sabinka i jej różowy smartfon.
– W czym mogę pomóc? – pytam, nie wiedząc do końca, czy pytanie mam kierować do pana Szyszki czy jego żony.
– Kazały mnie tu przyjść – oświadcza pan Szczepan.
– Mąż ma nadciśnienie i za wysoki cholesterol – tłumaczy pani Stanisława, popierana energicznymi kiwnięciami głowy starszej córki. – I, jak widać, ma też trochę problem z wagą. Chcemy mu pomóc.
– Nie będę jadł samej sałaty! – Pan Szyszka krzyżuje ręce na piersi w obronnym geście.
– To nie będzie konieczne. – Uśmiecham się. – Proszę mi opowiedzieć o swoim trybie życia. Postaram się tak dobrać dietę, żeby nie była dla pana zbyt dużym obciążeniem.
– Gadanie! – obrusza się mężczyzna. – Już ja to znam. Te wasze babskie dietetyczne bzdety. Wymyśla je banda dziwaków, którzy nie jedzą mięsa i gotują zupy z glonów!
Przez kolejną niezręczną chwilę nie wiem, co powiedzieć.
– Tatusiu! – Sylwia wyrusza mi na odsiecz. – Umawialiśmy się!
Pani Stanisława posyła mężowi ostrzegawcze spojrzenie. Pan Szyszka wznosi oczy do sufitu i tymczasowo powstrzymuje się od dalszych komentarzy, dzięki czemu udaje mi się przeprowadzić jako taki wywiad żywieniowy.
– Dobrze. To już co nieco wiem – podsumowuję po pięćdziesięciu pięciu minutach. – Uważam, że jada pan zbyt duże porcje. A z uwagi na pana stan zdrowia polecam zmniejszyć ilość przede wszystkim wieprzowiny, pieczywa, śmietany i masła.
– Co za bzdura! – Pan Szyszka rzuca mi pełne nagany spojrzenie. – Mój ojciec jadał dwie kostki masła tygodniowo! I to takiego prawdziwego wiejskiego, a nie toto, co teraz w sklepach. A co dzień w polu zjadał dwa pęta kiełbasy i wieczorem gulasz z wieprzka z chlebem. Bez tego siły by nie miał. I był zawsze chudy!
Biorę głębszy oddech.
– No dobrze, a pan też pracuje codziennie w polu jak tata?
– Skąd! Ja robię w biznesie. Handluję częściami do aut.
– To chyba ma pan trochę ruchu?
– Gdzie tam! Po co? Człowiek teraz wszystko może załatwić telefonem i Internetem.
Sabinka na dźwięk znajomego słowa unosi głowę po raz pierwszy, odkąd tu usiadła.
– Rozumiem… – mówię powoli. – Ale oprócz tego, że dieta wpływa na wagę, jest też niezbędna, by poprawić pana wyniki badań.
– Słuchaj, Szczepanku – wtrąca gorliwie pani Stanisława – pani dietetyczka ma rację!
Uśmiecham się do niej z wdzięcznością.
– A czy pana tata oprócz tego, że chudy, jest też zdrowy?
– Nie no, ojciec to już nie żyje. Umarł na zawał.
Odkładam notes na kolana i patrzę to na mojego pacjenta, to na jego małżonkę. Niewypowiedziane pytanie zawisa w powietrzu.
– Ale to z jedzeniem nie ma nic wspólnego! – Pan Szczepan macha ręką. – Po prostu kopcił jak komin! Zawsze mówiliśmy, że to go kiedyś zabije.
Spoglądam dyskretnie za zegarek: piętnasta szesnaście. Szansa na lunch z Mateuszem przepadła bezpowrotnie, a ta wizyta nawet nie zbliża się do końca.
– Pomówmy może o ustaleniach do diety – proponuję. – Czy jest coś, czego pan nie lubi?
– Mąż nie jada słodkich owoców i nie znosi szpinaku – odpowiada pani Stanisława. – I warzyw mało je.
– Co ty opowiadasz, przecież ostatnio jadłem jabłka! – obrusza się pan Szczepan.
– Ale były z cukrem i kruszonką – wtrąca Sylwia.
– A kruszonki więcej niż jabłek – uzupełnia jej matka.
– No to chyba też jabłka! Weźcie mnie nie denerwujcie, do pioruna jasnego! Wyjdę na jakiegoś kapryśnego mięczaka!
Kobiety milkną, co skrzętnie wykorzystuję, by zadać kolejne pytanie.
– Czyli jabłka i szpinak w diecie mogą się pojawić?
– No gdzie szpinak? Przecież to paskudna zielona breja, jak glony jakieś. Ja nie wiem, jak to można jeść! Trzeba być niespełna rozumu.
Zaciskam usta, myśląc o swoim wczorajszym obiedzie: razowe penne ze szpinakiem, mozzarellą i pieczarkami.
– Rozumiem – przytakuję. – A inne warzywa pan lubi?
– No, czasem zjem pomidora, ogórka…
– Plasterek do kanapki. To za mało! Prawda, proszę pani? – Pani Stanisława szuka mojego wsparcia.
– Zdecydowanie dobrze byłoby jeść więcej, tak ze czterdzieści–pięćdziesiąt deko dziennie – mówię.
– A co ja zwierzę jestem? Krowa na polu? – Pan Szczepan uderza dłonią podłokietnik fotela. MOJEGO fotela. – Zielsko można czasem zjeść, ale bez przesady!
– Wie pan… – Staram się zachować spokój i pogodny wyraz twarzy. – Ja codziennie jem warzywa do prawie każdego posiłku. I to jest zdecydowanie do zrobienia.
– Wiadomo, że kobita to inaczej. Ale chłop nie królik, musi dobrze zjeść, bo siły nie będzie miał!
– Możemy i powinniśmy włączyć też do diety składniki obniżające cholesterol. – Udaję, że tego nie słyszałam. – Śmietanę można zastąpić jogurtem, a masło margaryną ze sterolami, czyli takimi substancjami, które pomagają obniżyć cholesterol. Mięsa też nie trzeba jeść każdego dnia, żeby mieć siłę. Białko możemy dostarczyć na różne sposoby: są jeszcze ryby, biały ser, jajka, fasola, groch...
– Kiedyś ludzie jedli normalnie i żyli. Nie było wegetarianinów i innych dziwaków!
Czuję, że powoli kończą mi się argumenty.
– Nie namawiam pana, by zrezygnował pan z mięsa, tylko wprowadził pewne zmiany, które poprawią pana stan zdrowia.
– Mnie to nawet pani żal. – Mężczyzna patrzy na mnie z politowaniem. – Ktoś pani wbił do głowy te nowomodne bzdury i teraz pani wydziwia. Młoda dziewczyna jeszcze pani jest, to może kiedyś pani zmądrzeje.
– S-słucham?
To chyba mi się śni.
– Szczepan! – Pani Stanisława podskakuje na sofie. – Ta pani próbuje ci pomóc!
– Tatusiu, była umowa – cedzi słowa jej starsza córka. Nawet Sabinka odkłada na chwilę telefon i przygląda się nam z zaciekawieniem.
– A dajcie wy mi wszystkie spokój! Zmówiły się baby!
Powinnam się obrazić i czym prędzej wyprosić towarzystwo z gabinetu, ale nie mogę się tak łatwo poddać. Przecież próbuję rozkręcić interes i każdy pacjent jest cenny!
– Postaram się ułożyć taką dietę, by panu smakowała, ale na jakieś kompromisy musimy pójść. Dla pana dobra.
– A jaką da mi pani gwarancję, że po tych wszystkich wymysłach schudnę?
– N-nie ma gwarancji, przecież każdy inaczej reaguje na dietę, czasem potrzebne są też pewne modyfikacje już po jej wprowadzeniu.
Poza tym dieta to nie klocki hamulcowe!
– No właśnie, tak myślałem – pan Szyszka triumfuje. – Ja się będę męczył kupę czasu, a potem nic z tego nie wyjdzie. Na co mnie to?!
– Ale Szczepan… twoje ciśnienie! – Pani Stanisława uderza w płaczliwy ton.
– Daj mnie spokój, kobieto! Proszki przecież biorę i spadło! Jakby się tak człowiek wszystkim przejmował, to by trzeba było się zaraz położyć do trumny i czekać!
– Tatusiu nie mów tak! – woła Sylwia.
Sabinka odkłada smartfona na kolana i przygląda nam się z zainteresowaniem i nieukrywaną satysfakcją.
Korzystając z okazji, że nikt już nie zwraca na mnie uwagi, spoglądam znowu na zegarek. Piętnasta trzydzieści pięć. Jesteśmy tu już prawie dwie godziny i niczego nie ustaliliśmy.
– Drodzy państwo – wkraczam w środek rodzinnej kłótni. – Może umówmy się, że przedyskutują państwo sprawę w domu i zadzwonią, jak podejmą decyzję. Zachęcam jednak – tu zwracam się do pana Szyszki, którego twarz przybrała purpurowoczerwoną barwę – by chociaż pan spróbował: na przykład jeden tydzień. Może nie będzie tak źle, jak się panu wydaje. Najwyżej pan zrezygnuje, jeśli się panu nie spodoba.
– Taaak, a pieniądze w błoto pójdą!
– Szczepan!
– Ja to właściwie dałem się na to namówić tylko po to, bo myślałem, że ta pani – wskazuje mnie palcem – przepisze mi jakieś proszki i tyle. A tu się okazuje, że jest jakieś cholerne wtrącanie w to, co jem!
U dietetyka? Nie no, naprawdę? Skandal po prostu!
Swoją drogą, niewiele brakowało. Moja matka, kardiolog w trzecim pokoleniu, zaplanowała, że będę lekarzem, gdy jeszcze byłam w podstawówce. Byłaby gotowa zrobić ustępstwo dla prawnika lub ekonomisty, ale każdy inny zawód wydawał jej się niepoważny.
Nigdy mi nie wybaczyła, że poszłam na żywienie człowieka („odrzuty po lekarskim”) ani że startowałam również na weterynarię („gorszy gatunek lekarza”) i, co gorsza, architekturę wnętrz („to jest taki zawód?!”). Wyobrażam sobie, że podglądanie dzisiejszego spotkania byłoby dla niej nie lada rozrywką.
– Panie Szczepanie – mówię – leki to nie jest rozwiązanie. Jeśli nawet pan schudnie, to waga szybko wróci, bo nadal będzie pan kalorycznie jadał. Zresztą wszystko ma swoje działania uboczne. Wiele starszych leków zostało wycofanych z uwagi na szkodliwość, a większość suplementów dostępnych na rynku to produkty mało skuteczne lub całkiem nieskuteczne. Zwłaszcza jeśli wraz z ich stosowaniem nie następuje zmiana stylu życia…
– No właśnie! Te suplementy to gówno jest, a nie prawdziwe proszki!
– Szczepan!
– Tato! – Głosy matki i córki zlewają się w pełen oburzenia chór. Sabinka uśmiecha się tyleż szeroko, co złośliwie. Zaczynam się zastanawiać, czy cała ta scenka nie jest nagrywana przez nastolatkę jej diabelskim różowym narzędziem i czy nie wyląduje za chwilę na jakimś Facebooku.
– Ja robię w handlu, to wiem! Jeśli coś jest za cienkie, żeby być lekiem, to nazywają to suplementem i wprowadzają w obrót. A ludzie głupi kupują!
Jakkolwiek brutalnie to brzmi, trudno mi się z tym poglądem nie zgodzić.
– Pewnie, że nie chcę żadnych suplementów! – peroruje dalej pan Szyszka, głuchy na upomnienia rodziny. – Już mi to w aptece chcieli wcisnąć. Ale różnych próbowałem całymi latami i nic nie pomagało.
– Sam pan widzi – kwituję, złośliwie komentując w myślach, że pan Szyszka do tych „głupich, kupujących ludzi” też mimo wszystko należy.
– Widzę, że tu potrzebny jest prawdziwy lek, a nie jakieś oszukaństwa. – Pacjent na powrót krzyżuje pulchne przedramiona na piersi.
– Leki nie są metodą pierwszego wyboru zwalczania otyłości – odpieram. – Stosuje się je w szczególnych wypadkach u osób chorych lub z olbrzymią otyłością, które muszą szybko schudnąć, na przykład do operacji.
– W tych czasach lekarze potrafią wyleczyć prawie wszystko, a nie mogą zapisać czegoś, żeby człowiek po prostu schudł?!
– To nie takie proste. Zwłaszcza jeśli ten człowiek wciąż je więcej, niż potrzebuje.
– Ale jakieś leki są! Mogę pobrać jakiś czas, a potem się zobaczy.
– Ja panu żadnych leków nie przepiszę. Po pierwsze nie aprobuję takiego postępowania i nie widzę takiej potrzeby u pana, a po drugie nie jestem lekarzem i nie wystawiam recept.
– Chodź Staśka, nie ma co. – Pan Szyszka dźwiga się z Fotela Prezesa.
Mogłabym przysiąc, że widzę pogardę w jego oczach. Moja matka byłaby zachwycona.
– Idziemy stąd. Poszukamy LEKARZA. A jeszcze Marian mnie mówił, że jemu ktoś dowozi w pudełkach jakąś dietę. Taką bez wyrzeczeń. Wypełnił jakieś papiery: co lubi, a co nie. I tak mu robią.
Ciekawe, czy odchudzają go karkówką z chlebem, masłem i kiełbasą?
– Tatusiu, przed chwilą nie chciałeś żadnej diety – zauważa słusznie Sylwia. – A to z tymi pudełkami to jest strasznie drogie!
– Przynajmniej ktoś mi zrobi, a nie tylko się pomądrzy!
Powinnam się poczuć urażona, ale zaczyna mi być wszystko jedno. Pani Stanisława unika już mojego wzroku. Jej starsza córka wyjmuje z kieszonki eleganckiej kurtki paczkę cienkich mentolowych papierosów i bez słowa wychodzi na zewnątrz.
– Nie jestem pewna, czy taki odchudzający catering będzie też działał prozdrowotnie – próbuję po raz ostatni. – Być może trzeba by jakoś zindywidualizować ten jadłospis pod kątem zdrowotnym…
– Się już pani o to nie martwi! – Pan Szyszka kieruje się w stronę wyjścia, zagarniając solidnych rozmiarów ramieniem zawstydzoną małżonkę i ubawioną po pachy Sabinkę. – To już nie pani problem!
* * *
– Trochę dziwne, że cię nie poinformowali o tym spotkaniu. – Mateusz odkłada widelec na czerwoną, ikeowską serwetkę. Jemy wczesną kolację w jego mieszkaniu. Lubię swoją kawalerkę, ale to, czego mi w niej brakuje, to porządny stół, przy którym można by zjeść posiłek. Taki jak ten. Zazwyczaj gdy jesteśmy u mnie, jadamy przy barku w kuchni, który nazywam szumnie wyspą kuchenną. Albo po prostu na kanapie, podtrzymując talerze jedną ręką. Niezbyt to wygodne. Mieszkanie Mateusza to nie żaden apartament, ale ma oddzielną, widną kuchnię, salon ze stołem jadalnym, łazienkę z wanną (której strasznie mu zazdroszczę i z której czasem korzystam) oraz najważniejsze – prawdziwą sypialnię! Niby tylko czternaście i pół metra więcej, a różnica ogromna.
– Szkoda, że nie poszliśmy na ten lunch. Ale przynajmniej coś zarobiłaś. – Chłopak posyła mi pocieszający uśmiech. – Interes się kręci.
Kiwam głową w zamyśleniu.
Gdyby tylko wiedział, że pan Szyszka nie tylko nie zamówił diety, ale też odmówił zapłaty za dwugodzinną wizytę, ponieważ jego zdaniem „nie wniosła niczego do sprawy”…
Mateusz bardzo mnie wspierał na etapie zakładania firmy, zaciągania kredytu i urządzania gabinetu. Nie chcę go martwić, mówiąc prawdę o tym, jak w rzeczywistości kręci się mój interes. Poza tym jest mi trochę wstyd. Do tego cały czas słyszę w głowie głos mojej matki, mówiący, żebym przestała wydziwiać z zakładaniem firmy, bo się do tego nie nadaję, a jak dam się ponieść fanaberiom, to mój „przystojny-mądry-dobrze-zarabiający” chłopak mnie rzuci i zaprzepaszczę obiecujący związek, zamiast wyjść wreszcie za mąż jak normalna kobieta.
Niby wiem, że matka nie ma racji, a Mateusz kocha mnie taką, jaka jestem, ale czy mogę być tego pewna na sto procent? Na wszelki wypadek na razie sprawę przemilczę. Z czasem wszystko będzie miało się lepiej: wtedy opowiem mu, jak wyglądały moje początki, a pan Szyszka będzie tylko zabawną anegdotą z przeszłości.
– A jak tam pacjenci? – Głos ukochanego wyrywa mnie z zamyślenia.
– Wiesz, jak to jest. Raz lepsi, raz gorsi. – Zmuszam się do uśmiechu.
– Jesteś dziś jakaś niewyraźna. Przeziębiłaś się?
– Nie, chyba nie. To pewnie zmęczenie. Tyle się ostatnio dzieje.
Zdecydowanie. Tyle siedzenia w pustym gabinecie, tudzież przygotowywania materiałów i artykułów dla pacjentów, których na razie nie ma, oraz ciekawostek i prezentacji multimedialnych na stronę, na którą na razie nikt nie wchodzi.
Sięgam po szklankę z wodą, unikając jego wzroku.
– Widzę. – Mateusz uśmiecha się smutno. – Mamy ostatnio dla siebie niewiele czasu.
– Wiem. Ale to się wkrótce zmieni, niech tylko sytuacja się ustabilizuje.
Bo przecież musi, prawda?
– W lipcu pojedziemy na wakacje i trochę odpoczniesz. Oboje odpoczniemy.
Mateusz wyciera usta i zbiera talerze ze stołu. Na moim wciąż zostało sporo jedzenia, ale czuję, że więcej nie dam rady przełknąć.
– A jak u ciebie w pracy? – zmieniam temat.
– Dzień jak co dzień. – Przez jego twarz przebiega ledwie zauważalny grymas. – Ogólnie w porządku, ale jeden klient dał nam nieźle w kość.
– Co zrobił?
– Niedługo po mojej przerwie obiadowej wkroczył do oddziału jak jakiś król, w obstawie żony i dwóch córek, a potem zaczął wypytywać o kredyty gotówkowe. Nie spodobała mu się oferta, więc pokłócił się z Mirkiem, a potem zażądał spotkania z kierownikiem.
Otwieram szeroko oczy, a usta prędko idą w ich ślady.
– No właśnie. Ja też byłem zdziwiony. – Mateusz zaczyna nerwowo spacerować po pokoju. – Zszedłem do niego i usiłowałem załagodzić sytuację. Narzekał, że Mirek próbuje go na coś naciągnąć. Twierdził też, że zna się na biznesie, że należą mu się preferencyjne warunki i że jest jakimś przedsiębiorcą, a wyglądał, jakby właśnie skończył grabić podwórko.
Kiwam głową w milczeniu.
– Chandryczyliśmy się z nim prawie czterdzieści minut, aż wreszcie wyszedł i w końcu nie wziął żadnego kredytu. Zmarnowany czas!
Nie wątpię.
– Wierz mi, trudno się było z facetem dogadać!
Wierzę.
– A w ogóle bredził coś o jakiejś diecie pudełkowej i że potrzebuje środków na sfinansowanie kuracji. – Mateusz chichocze. – Zazwyczaj ludzie chcą kredyty na nową plazmę, wakacje albo na naprawę samochodu, no ale dobra. Klient nasz pan.
– Faktycznie, dziwne – zgadzam się.
– Miałem nawet taką myśl, żeby wysłać go do ciebie. Taniej by mu wyszło. I lepiej. – Otacza mnie ramieniem i całuje w czoło. – Ale stwierdziłem, że ci tego oszczędzę.
Uśmiecham się blado, gładząc jego dłoń.
– Nie wiem, no, pracuję już w tym banku kilka lat i mam wrażenie, że coraz dziwniejsi są ci ludzie, co do nas przychodzą. Dobrze, że ty nie musisz mieć z takimi do czynienia.
No, całe szczęście!
Piątek, 28 kwietnia
Nie ma odchudzającego jedzenia. Wszystko, co zjadamy [...]
Piątek, 12 maja
Żeby schudnąć, warto zrezygnować ze [...]
Piątek, 19 maja
Poniedziałek, 22 maja
Pomijanie posiłków i za długie przerwy między nimi [...]
Piątek, 16 czerwca
– Myślałam, że jak u dietetyka, to zawsze jest zdrowo! – Tak. I właśnie [...]
Piątek, 7 lipca
Czwartek, 3 sierpnia
Piątek, 15 września
Mężczyźni Mają więcej mięśni, których metabolizm zużywa [...]
Poniedziałek, 2 października
Niejedzenie śniadań [...]
Poniedziałek, 23 października
Niedobór wody może utrudnić odchudzanie, bo [...]
Środa, 25 października
Piątek, 27 października
Poniedziałek, 30 października
Najlepszy sposób na to, by [...]
Wtorek, 31 października
Czwartek, 16 listopada
Piątek, 24 listopada
Trzeba nawadniać się regularnie i [...]
Środa, 29 listopada
Orzechy i pestki są zdrowe, ale[...]
Sobota, 2 grudnia
Środa, 6 grudnia
Cukier w słodyczach nie jest nam [...]
Piątek, 15 grudnia
Nie przyspieszy się spalania tłuszczu [...]
Poniedziałek, 18 grudnia
Piątek, 22 grudnia
– Trzeba być niepoważnym, żeby zajmować się [...]
Niedziela, 24 grudnia
Jedzenie to tylko jedzenie. Oszaleć można, jak się tak ciągle [...]
Wtorek, 9 stycznia
Posłowie
Odchudzanie to coś, czego większość z nas próbowała przynajmniej raz w życiu (z różnym skutkiem). Jedno jest pewne – łatwo nie jest. A w dodatku, często okazuje się, że wprawdzie chcemy schudnąć, ale [...]
Dietetyk na talerzu. Odchudzanie dla opornych
Agata Lewandowska
Copyright © 2019 by Wydawnictwo RM 03-808 Warszawa, ul. Mińska 25 [email protected] www.rm.com.pl
Żadna część tej pracy nie może być powielana i rozpowszechniana, w jakiejkolwiek formie i w jakikolwiek sposób (elektroniczny, mechaniczny) włącznie z fotokopiowaniem, nagrywaniem na taśmy lub przy użyciu innych systemów, bez pisemnej zgody wydawcy. Wszystkie nazwy handlowe i towarów występujące w niniejszej publikacji są znakami towarowymi zastrzeżonymi lub nazwami zastrzeżonymi odpowiednich firm odnośnych właścicieli. Wydawnictwo RM dołożyło wszelkich starań, aby zapewnić najwyższą jakość tej książce, jednakże nikomu nie udziela żadnej rękojmi ani gwarancji. Wydawnictwo RM nie jest w żadnym przypadku odpowiedzialne za jakąkolwiek szkodę będącą następstwem korzystania z informacji zawartych w niniejszej publikacji, nawet jeśli Wydawnictwo RM zostało zawiadomione o możliwości wystąpienia szkód.
ISBN 978-83-8151-207-7 ISBN 978-83-8151-208-4 (epub) ISBN 978-83-8151-209-1 (mobi
Edytor: Justyna MrowiecRedaktor prowadzący: Irmina Wala-PęgierskaRedakcja: Justyna MrowiecKorekta: Mirosława SzymańskaProjekt okładki: Barbara NiewiadomskaZdjęcie na okładce: Shutterstock.incEdytor wersji elektronicznej: Tomasz ZajbtOpracowanie wersji elektronicznej: Marcin FabijańskiWeryfikcja wersji elektronicznej: Justyna Mrowiec
W razie trudności z zakupem tej książki prosimy o kontakt z wydawnictwem: [email protected]