Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Ilu diet już próbowałaś? Ile razy robiłaś postanowienie, że zaczniesz się zdrowo odżywiać? A potem znowu zjadłaś coś „niewłaściwego”. Bo nie miałaś czasu… Bo tak odreagowujesz stres… Bo nie mogłaś już patrzeć na to, że inni jedzą to, czego tobie nie wolno… Wróciłaś do starych nawyków z poczuciem winy i przekonaniem, że brakuje Ci silnej woli. I tak, aż do następnej próby.
Jeśli jesteś już tym zmęczona, to musisz sięgnąć po tę książkę.
Agata Lewandowska przekonuje, że jest wyjście z tego zaklętego kręgu diet i porażek. Wymaga ono zupełnie innego spojrzenia na to, co jemy i dlaczego podejmujemy takie, a nie inne decyzje żywieniowe. Dzięki jej wskazówkom przestajemy być niewolnikami jedzenia i narzucanego nam przez innych stylu życia. Możemy w pełnej wolności, bazując na tym, co lubimy, odżywiać się zdrowo i osiągać cele, które przed sobą postawimy.
Nie musimy być perfekcyjne, bo jesteśmy wystarczająco dobre!
I nasza dieta również!
„Wyrzuty sumienia to hasło, które w kontekście odżywiania pojawia się zdecydowanie zbyt często. Ile razy widziałaś na okładce magazynu nagłówek Zdrowe desery bez wyrzutów sumienia albo w internecie natykałaś się na clickbaitowe tytuły Te produkty możesz jeść bez wyrzutów sumienia? No właśnie. Ale czy to oznacza, że istnieją jakieś produkty, po których spożyciu powinnaś czuć się ze sobą źle? Otóż nie.
(…)
Normalne, typowe, codzienne jedzenie nie jest gorsze od wege bowls, wykwintnych dań z dziwnie brzmiącymi składnikami i drogich koktajli z superfoods. Na dobrą sprawę nie trzeba kosztownych, trudno dostępnych składników i dietetycznych udziwnień, by jeść zdrowo i w urozmaicony sposób”.
Fragmenty książki
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 216
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Osoby przychodzące do gabinetów dietetycznych w dużym uproszczeniu dzielą się na trzy grupy:
• takie, które chcą schudnąć (ewentualnie przytyć);
• takie, które potrzebują pomocy przy ułożeniu diety w jakiejś chorobie lub specyficznej sytuacji (np. ciąża, laktacja, intensywne treningi);
• takie, które chcą się nauczyć zdrowo jeść.
Od wielu lat marzeniem większości dietetyków jest, by tych ostatnich było jak najwięcej. No bo wiadomo, że najfajniej jest edukować człowieka profilaktycznie, na luzie, bez presji jednoczesnego schudnięcia 20 kilogramów czy bez oddechu poważnej choroby na karku. W praktyce jednak liczba osób, którym nic nie dolega (i które chciałyby, żeby tak pozostało), jest w terminarzach dietetyków znikoma. Po ponad 7 latach praktyki w poradni żywieniowej pamiętam zaledwie kilku pacjentów, dla których edukacja i profilaktyka były jedynym celem (a nie dodatkiem do: „a, i chciałbym/chciałabym też schudnąć kilka kilogramów”).
Jak na społeczeństwo, w którym mało kto myśli o profilaktyce i zdrowym odżywianiu ot tak po prostu, na co dzień, strasznie dużo osób jest na diecie… praktycznie przez całe życie. Nie zliczę, ile razy widziałam schematy typu:
wszystkie możliwe diety z internetu i gazet – epizody myślenia pod tytułem „chrzanić wszystko” – magiczne detoksy – wieczorne najazdy na lodówkę – zaklinanie rzeczywistości w stylu „tym razem wreszcie się uda” – kolejne folgowanie sobie i wyrzuty sumienia – diety pudełkowe + instamotywacja – rzucanie wszystkiego w diabły, brak wiary w powodzenie jakiejkolwiek diety, niechęć do kolejnych prób i wieczne poczucie beznadziei, bo „innym się jakoś udaje, a ja mam najsłabszą silną wolę na świecie”.
Wiele kobiet, z którymi rozmawiałam, zaczynało się odchudzać, mając naście lat, i robiło to z przerwami oraz różnym skutkiem przez kolejne dwie–trzy dekady. Ewentualnie w danym momencie nic w tym temacie nie działały, ale czuły, że powinny, i miały wyrzuty sumienia za każdym razem, gdy „popłynęły” w święta albo najadły się pizzy na imprezie.
Jakimś cudem odchudzanie stało się też na przestrzeni lat jednym z licznych obowiązków i powinności kobiet. „Płeć piękna” nie może przecież mieć fałdek i cellulitu, prawda? Wielokrotnie spotkałam się w różnych miejscach ze stereotypami, że kobieta „ciągle jest na diecie” lub „powinna dbać o figurę”. Są one z nami od tak dawna, że nikogo już nie dziwią, albo może powinnam powiedzieć inaczej – dopiero zaczynają dziwić. Dopiero teraz kobiety stopniowo zauważają, że to, co wcześniej było traktowane jako „normalne”, w rzeczywistości jest niesprawiedliwe i zwyczajnie krzywdzące. Pewnie to znasz:
• Przy stole ktoś pałaszuje czwartą dokładkę, a tobie rzuca „w żartach”: „Tobie już chyba wystarczy” albo „nie jedz tyle, bo utyjesz i nikt cię nie zechce”.
• Przynajmniej kilka razy w roku „musisz” schudnąć do jakiejś kreacji lub dobrze wyglądać na imprezie, bo „trzeba się jakoś prezentować”.
• Przyjęło się, że w restauracji mężczyzna zamawia burgera z frytkami, a kobieta „powinna” zjeść tylko sałatkę (serio, swego czasu znalazłam nawet taką radę w jakimś czasopiśmie – żeby twój znajomy „przypadkiem nie pomyślał, że jesteś żarłokiem i kiedyś się roztyjesz”).
Do mojego gabinetu przychodziły często obiektywnie szczupłe kobiety, które chciały schudnąć. Brak samoakceptacji i niezadowolenie z ciała to prawdziwa epidemia i temat na inną (bardzo grubą) książkę. Tu chciałabym, żeby wybrzmiało, iż czasem chęć schudnięcia u kobiet jest motywowana w dużej mierze „kontrolą zewnętrzną”. Gdzieś podskórnie czujemy, że powinnyśmy być szczupłe i zgrabne. Nic dziwnego, skoro od małego uczy się nas, że wygląd jest przecież tak ważny, a kobieta musi (?!) dbać o prezencję. Mówi się nam, że „kobiety o wagę się nie pyta”, że masa ciała jest czymś wstydliwym, a powyżej pewnej liczby kilogramów lepiej milczeć na jej temat. Przekonuje się nas, że rozmiar ubrania definiuje to, kim jesteśmy i co możemy. Ciągle wpaja się nam, że musimy wyglądać w określony sposób, by podobać się innym. Gdy nie wpasowujemy się w ten schemat, słyszymy, że jesteśmy leniwe, rozlazłe, niezadbane itd. Nie jest to prawdą – wygląd nie określa przecież naszego charakteru ani tym bardziej nie determinuje naszej wartości. Nie każdy musi się odchudzać (a nawet jeśli z powodów zdrowotnych wyszłoby mu to na dobre – jest to wyłącznie jego sprawa i nikomu nic do tego).
Cieszę się, że coraz więcej kobiet uważa, iż odchudzanie i utrzymywanie „idealnej” figury nie jest obowiązkiem przypisanym płci. Z drugiej strony nie popieram też nagonki na kobiety, które zwracają dużą uwagę na swój wygląd (te z kolei są często nazywane próżnymi). Dbanie o zgrabną figurę może być przecież wysoko na twojej liście priorytetów (bo tak ci się podoba) i to też jest OK! Ważne, by priorytety faktycznie były twoje, a nie uwarunkowane tym, „co ludzie powiedzą”.
Jeśli chodzi o ten drażliwy temat, jakim jest masa ciała, to powinnaś wiedzieć jedną rzecz: popularny wskaźnik BMI wskazuje dość szerokie przedziały prawidłowej masy ciała i nie wyznacza wcale konkretnej wartości, której nie wolno pod żadnym pozorem przekroczyć. Optymalny zakres wartości tego wskaźnika przeważnie obejmuje rozmiary odzieżowe 36–40 (a czasem nawet większe, w zależności od konkretnej rozmiarówki). Tymczasem w praktyce osoby z BMI w górnej granicy normy lub z minimalną nadwagą zgłaszają się do gabinetów dietetycznych i komunikują, że „muszą” schudnąć co najmniej 10 kilogramów.
Wiele kobiet, z którymi rozmawiałam, było wręcz zszokowanych, że nie podam im konkretnej, dokładnej wagi, którą powinny utrzymywać. Bo w rzeczywistości – nieważne, czy ważyły 56, 58, czy „nawet” 62 kilogramy – mieściły się w normie, a potrzeba schudnięcia siedziała wyłącznie w ich głowie i wynikała z wyobrażeń o idealnym ciele.
BMI i masa ciała mogą być wyższe, gdy zbieramy wodę przed okresem lub gdy mamy dużo tkanki mięśniowej. Kilogramy nie mają też zawsze przełożenia na wygląd – dwie osoby z tymi samymi cyferkami na wadze wyglądają często zupełnie inaczej. Dużo dokładniejszą metodą oceny naszej masy jest analiza składu ciała, która określa, ile mamy tkanki tłuszczowej, mięśni oraz wody. Nawet tu nie ma jednego standardu „wizualnego”, bo przecież rozmieszczenie tkanki tłuszczowej może być różne. Niektóre osoby gromadzą jej więcej na brzuchu, a inne – w biodrach. Na naszą anatomię nie mamy wpływu – warto to sobie powiedzieć jasno, zamiast żyć w przeświadczeniu, że dzięki kolejnej diecie cud zmniejszymy obwód łydek o 10 cm, zachowując jednocześnie bujny biust.
A co ze zdrowiem? Z czysto naukowego punktu widzenia – nie trzeba żyć na granicy niedowagi, by być osobą zdrową. Pomijając aspekty estetyczne (które każdy definiuje nieco inaczej), znaczna część osób z niewielką lub umiarkowaną nadwagą to osoby zupełnie zdrowe. Możesz więc żyć pełnią życia i w pełni zdrowia, będąc w górnej granicy normy masy ciała, a nawet mając nadwagę. Jeśli coś jest niezdrowe w niewielkiej nadwadze, to… „bycie cały czas na diecie” i błędne koło naprzemiennego objadania się i głodzenia (niekorzystne zarówno dla naszego zdrowia, jak i psychiki).
Tyle o nadwadze. Trochę inaczej ma się rzecz w przypadku otyłości. Otyłość jest zaklasyfikowana jako choroba, która jest dodatkowo czynnikiem ryzyka wielu innych schorzeń. Większość ekspertów jest zgodna, że w przypadku otyłości warto dążyć do zmniejszenia masy ciała, co daje wymierne korzyści zdrowotne i przynosi poprawę samopoczucia. Nie można jednak nadmiernie upraszczać tego problemu. Leczenie otyłości to nie jest kwestia typu „jedz mniej i po sprawie” albo „po prostu przestań kupować tyle słodyczy”. Epidemia otyłości na świecie nie jest spowodowana wyłącznie tym, że ludzie jedzą za dużo. Wynika ona z wielu czynników, do których należą:
• nawyki i zachowania żywieniowe wyniesione z domu i nabywane przez całe życie;
• kwestie zdrowotne i genetyczne (na które często nie mamy wpływu);
• status materialny – często żywność tania, niskiej jakości dostarcza więcej kilokalorii i składników nie wspierających zdrowia. Nie mówiąc już o tym, że żyjemy w czasach, gdy warzywa i owoce są często droższe od słodyczy i tłustych wyrobów wędliniarskich;
• galopujący tryb życia, brak czasu dla siebie, ignorowanie swoich potrzeb i sygnałów ciała, spychanie siebie na dalszy plan, brak odpoczynku, przepracowanie;
• ilość zasobów psychoenergetycznych (czyli to, czy mamy w ogóle „głowę” do zajmowania się odchudzaniem, dbania o jakościowe jedzenie i wprowadzania jakichkolwiek zmian w życiu);
• stan emocjonalny, problemy w życiu prywatnym, samoocena, przekonania na swój temat i o swojej „sprawczości”, czynniki psychologiczne i wiele, wiele innych!
Jedzenie to nie tylko smak, kilokalorie czy witaminy, lecz także obszerny i bardzo wieloaspektowy element naszego życia. Spełnia ono nierzadko funkcję „zaspokajacza” różnych potrzeb psychicznych, reduktora stresu i napięcia, „zagłuszacza” lęku, wiernego pocieszyciela i jest sposobem na radzenie sobie z emocjami, których często nie potrafimy nawet nazwać – a co dopiero dojść z nimi do ładu.
Można chcieć jeść mniej albo inaczej, ale zmiana utrwalonego zachowania nie dokona się wraz z pstryknięciem palcami. Zwykle trzeba w to włożyć wiele wysiłku (pomnożonego przez czas), a każdy ma prawo zrobić to we własnym tempie, a przede wszystkim w momencie, który sam wybierze. Nawet jeśli cały świat krzyczy, że powinien się za to wziąć już, teraz, natychmiast!
Od pewnego czasu często można usłyszeć magiczne hasło „relacja z jedzeniem”. Co to jest i czy powinnaś się tym w ogóle przejmować?
Jest wiele definicji, a według mnie relacja z jedzeniem to wypadkowa tego:
• jak postrzegasz jedzenie,
• jakie potrzeby zaspokajasz dzięki jedzeniu,
• jak działa na ciebie jedzenie,
• jak się czujesz przed, w trakcie i po jedzeniu,
• czy jedzenie jest źródłem jakichś przykrych emocji/odczuć lub napięcia.
Zastanów się nad charakterystyką osoby, z którą nie chciałabyś być w relacji lub w której towarzystwie źle byś się czuła. Może byłaby to osoba, która dąży do kontroli i dominacji nad tobą, wzbudza poczucie winy, mówi ci, co masz robić, rozlicza z każdego kroku, uzależnia cię od siebie. Może byłaby natrętna, interesowna, ogranicza cię, narzuca ci swoje zdanie lub ignoruje twoje potrzeby. Czy wiesz, że taką „osobą” może być dla ciebie… jedzenie?
Możesz ograniczać kontakt z osobami, których towarzystwo ci nie służy, ale nie możesz wyrzucić ze swojego życia jedzenia. Warto więc zrobić wszystko, by jedzenie nie było dla ciebie takim „toksycznym partnerem”. Jedzenie powinno być czymś neutralnym i nie wywoływać napięcia ani przykrych emocji.
Relacja z jedzeniem nie jest dobra, jeśli cię ogranicza – np. jedzenie staje się przeszkodą do wychodzenia na spotkania towarzyskie czy ogólnie spożywania posiłków w towarzystwie innych osób. Nie jest też zdrowa, gdy wyróżniasz jedzenie dozwolone i zakazane, gdy bez przerwy o nim myślisz, podporządkowujesz mu całe życie albo obsesyjnie przestrzegasz zasad (np. narzuconych w jakiejś diecie cud godzin posiłków, produktów lub wielkości porcji) czy swoich przekonań (np. węglowodany tuczą), ignorując sygnały własnego ciała lub działając wbrew ciału. Objawem zaburzonej relacji z jedzeniem może być też nadawanie zbyt dużego znaczenia jedzeniu czy traktowanie go jako „rozweselacza”, pocieszyciela, a nawet leku na stres czy przepracowanie. Wreszcie – sytuacja, w której to nie ty masz kontrolę nad jedzeniem, tylko ono nad tobą.
Co innego jest mieć ochotę na czekoladę, a co innego „musieć” ją zjeść, bo masz ją na podorędziu, albo obsesyjnie myśleć o niej tylko dlatego, że jest w szafce. Co innego jest iść na lody od czasu do czasu, a co innego regularnie się nimi pocieszać. Co innego jest starać się zdrowo jeść, a co innego całkowicie podporządkowywać siebie i swoje życie jedzeniu.
Relacja z jedzeniem może być zaburzona, jeśli jesteś podatna na wszelkiego rodzaju wpływy z zewnątrz (otoczenia, rodziny, środowiska, mediów, internetu), jeśli w toku doświadczeń życiowych nabrałaś niewspierających cię przekonań na temat jedzenia lub jeśli masz niską samoocenę i problemy z akceptacją siebie i swoich emocji. Oswajanie i normalizowanie jedzenia, a także poprawa relacji z nim wymagają często wiele czasu i pracy. W tej książce sporo uwagi poświęcam praktycznym aspektom tego zagadnienia. Mam nadzieję, że pod koniec lektury znajdziesz się chociaż kawałek dalej na drodze do zdrow(sz)ej relacji z jedzeniem i bardziej świadomego odżywiania. Pamiętaj jednak, że nie zawsze tę drogę możemy przejść samodzielnie. Jeśli twoja sytuacja jest skomplikowana, masz wrażenie, że ogólne porady na ciebie nie działają, a problemy narastały latami i nie wiesz od czego zacząć – nie bój się zgłosić po indywidualną pomoc do specjalisty.
Korzystanie z takiej pomocy to żaden wstyd czy oznaka słabości. Zazwyczaj znacząco skraca ono drogę do osiągnięcia celu, jakim jest poprawa twojego samopoczucia.
Nieraz widuje się w internecie komentarze typu: „Ona promuje otyłość”. Zawsze podnosi mi się ciśnienie, gdy na nie trafiam. Bądźmy poważni.Czy rzesze ludzi celowo przybierają na wadze, bo jedna celebrytka pokazała się na plaży w rozmiarze XXL? Nie sądzę. Czy tysiące kobiet automatycznie przestaną o siebie dbać i „zapuszczą się”, bo zobaczyły zdjęcie otyłej aktorki w mediach społecznościowych? Raczej nie.
Za to… mogą się poczuć lepiej ze sobą. Być może dostrzegą, że nie tylko szczupłe i wytrenowane osoby mają prawo pokazywać swoje ciało, odpoczywać na plaży, imprezować, zarabiać pieniądze i „istnieć” w przestrzeni publicznej. A co jeśli jakaś kobieta po tego typu publikacjach przestanie obsesyjnie dbać o figurę (lub, jak twierdzą niektórzy internauci, „popadnie w lenistwo i będzie usprawiedliwiać samoakceptacją zaniedbanie”)? Tym lepiej dla niej. Poświęcanie całego życia gonitwie za ulotnym ideałem nie ma – moim zdaniem – większego sensu. Zawsze zresztą znajdzie się ktoś, komu nie będziesz się podobać. Zawsze dla kogoś będziesz mieć włosy za długie lub za krótkie, paznokcie zbyt krzykliwe albo niezadbane, nogi za chude lub za grube, a pupę za małą lub za dużą. Zamiast przejmować się tym, że nie mieścisz się w ciasny gorset czyichś standardów, zrzuć go i uszyj sobie coś na własną miarę.
Tam gdzie jedni widzą „promowanie nadwagi i otyłości” – inni dostrzegają szansę normalizowanie różnych sylwetek (także takich spoza „kanonu”). Jest to zasadniczo dość kontrowersyjny temat. Owszem, pewnie istnieją osoby, które ze swojej otyłości chcą zrobić znak rozpoznawczy, chcą wzbudzać kontrowersje lub zyskać rozpoznawalność… Ale! Pamiętajmy, że to ich ciało, ich życie i ich sprawa – podobnie jak np. noszenie wyłącznie czarnych ciuchów, farbowanie włosów na niebiesko albo robienie tatuaży. Według mnie nie ma to nic wspólnego z lansowaniem czegokolwiek, może poza promocją faktu, że każdy ma prawo wyglądać, jak chce. A także wyglądać tak, jak być może niezupełnie chce, ale jak akurat w danej chwili wygląda.
Wiele osób oskarżanych o promowanie otyłości albo epatowanie otyłością to… po prostu osoby, które są otyłe lub mają dużą nadwagę i… przecież nie mogą zostawić jej w domu, kiedy wychodzą. Przecież nie odwieszą życia na kołek do czasu, aż schudną. Mają nie chodzić na plażę, nie jeździć na wakacje, nie nosić sukienek, nie uśmiechać się i nie robić sobie zdjęć, bo akurat w tym roku noszą na sobie trochę więcej kilogramów, niż przewiduje kanon? Mają zejść do piwnicy i przesiedzieć tam, aż ich ciało przestanie kłuć kogoś w oczy? To śmieszne. A jednak najwyraźniej internetowi hejterzy tego od nich oczekują.
To samo dotyczy każdego z nas. Mnóstwo osób (szczególnie kobiet) poświęca wiele godzin i myśli na ukrywanie przed innymi „mankamentów swojej urody”. Te osoby często nie robią tego, na co mają ochotę (np. nie idą na basen), bo jeszcze „ktoś zobaczy ich gruby brzuch”. Nie ubierają się w to, co im się podoba, tylko szukają „namiotów”, pod którymi schowają swoje „obwisłe ciało”. Latem gotują się w długich nogawkach, bo ich nogi „nie nadają się do pokazywania”, a „szorty są dla szczupłych”. Tymczasem nasze ciało to nie eksponat w muzeum sztuki i nie służy do pokazywania, tylko do życia. A życie płynie nie tylko w czasie, gdy jesteśmy u szczytu formy i mieścimy się w sukienkę w rozmiarze S, ale dzieje się także wtedy, gdy mamy problemy lub idealna sylwetka nie jest na samym szczycie listy naszych priorytetów.
Życie toczy się też: po chorobie; po kontuzji, która wykluczyła nas z treningów na pół roku; po operacji, gdy „szpecą” nas blizny; po ciężkim roku; po nieprzespanych z nerwów nocach; po ciąży i porodzie; po ważnym projekcie, gdy tygodniami zajadałyśmy stresy (nie wiedząc, jak inaczej sobie z nimi poradzić); gdy nie mamy makijażu i „nienagannej” fryzury; czy w momencie, gdy mamy nadwagę/otyłość, ale z różnych przyczyn nie możemy lub nie zamierzamy się nią teraz „zajmować”.
Ta gigantyczna presja idealnego wyglądu, „zadbania” i troski o figurę jest uwarunkowana tylko i wyłącznie kulturowo. Nie ma regulacji prawnej, która mówi, że kobieta nie może wyjść na miasto w szortach, jeśli ma „grube nogi” i cellulit. Zresztą nawiasem mówiąc: większość z nas go ma, więc jest to raczej coś normalnego, a nie temat tabu i powód do wstydu. Kostiumy kąpielowe i plaża też nie są zarezerwowane tylko dla pań w rozmiarze 34–38. Nie uważasz, że każdy ma prawo ubierać się, jak chce i jak mu wygodnie (niezależnie od wieku, kształtu ciała i wagi)? A jeśli komuś się to nie podoba, to... zawsze może zwyczajnie odwrócić wzrok i zachować dla siebie swoje opinie typu „ja bym tak nie wyszła” czy „jak jej nie wstyd”.
Jako młoda osoba bardzo przejmowałam się tym, co pomyślą inni. Miałam wiele kompleksów i wydawało mi się, że nieustannie ktoś mnie ocenia. Dużo czasu zajęło mi uświadomienie sobie, że ludzie nie mają czasu ani energii na ocenianie mankamentów mojej urody, bo… są zajęci myśleniem o swoich. Następnym krokiem było wyrobienie sobie przekonania, że nawet jeśli faktycznie mnie oceniają i komentują moją osobę, jest to ich sprawa, nie moja, i nie muszę się tym przejmować. To nie mój wygląd stanowi problem, tylko ich reakcja na niego i fakt, że czują się upoważnieni do wyrażania opinii, o którą nie prosiłam. Przyznaję, że trudno jest zastąpić stare schematy i przekonania nowymi, ale gdy się w końcu uda – może to być niesamowicie uwalniające!
Jeszcze raz chciałabym z żalem podkreślić, że takie „wyglądowe” komentarze kieruje się najczęściej pod adresem przedstawicielek płci żeńskiej. Nadal przecież pokutuje przekonanie, że kobieta jest „ozdobą” i że jej głównym zadaniem jest dbanie o innych, rozumiane nie tylko jako karmienie, sprzątanie czy opieka, ale także jako dostarczanie wrażeń estetycznych. Chociaż my, kobiety, pracujemy, odnosimy sukcesy, zarządzamy dużymi zespołami, podróżujemy po świecie, edukujemy innych, wychowujemy dzieci, czy wykonujemy zawody techniczne, wymagające dużego wysiłku intelektualnego oraz wysokich kwalifikacji (np. chirurg), to dalej wmawia się nam, że przy tym wszystkim (albo wręcz zamiast tego) powinnyśmy cieszyć czyjeś oko. Moim zdaniem nie powinnyśmy. To nasz wybór. Jesteśmy OK: szczupłe i z nadwagą, z niepomalowanymi paznokciami i z fantazyjnym manicure, z luźnym kokiem i z fryzurą prosto od fryzjera. To sobie mamy się podobać i to nam ma być wygodnie. Ideały nie istnieją, a my możemy być szczęśliwe, gdy nie jesteśmy „idealne”, tylko wystarczająco dobre. To nasze życie i szkoda go na wieczne dopasowywanie się do czyichś oczekiwań.
Na szczęście w obecnych czasach coraz bardziej normalizują się różne sylwetki i cechy wyglądu. Świat, w którym obowiązuje jeden kanon urody, odchodzi powoli do lamusa (i nie będziemy za nim tęsknić). To wręcz szokujące, że dopiero teraz uświadamiamy sobie, że możemy różnić się wyglądem – i nie musimy się torturować dietami, spędzać długich godzin na pielęgnacji, ukrywać pod makijażem i farbami do włosów czy poddawać inwazyjnym zabiegom estetycznym, by… zmienić się nie do poznania i wreszcie dopasować do otoczenia, zamiast być po prostu sobą.
Niestety, wiele z nas wciąż robi sobie dużą krzywdę, aktywnie śledząc cudze media społecznościowe i, wierząc, że też możemy (lub powinnyśmy) żyć, wyglądać i jeść, jak inni ludzie. A przede wszystkim porównując swoje realia z realiami obcych osób (które być może spędzają całe godziny, by wykonać i obrobić najkorzystniejszą możliwą fotografię). Czy zastanawiałaś się kiedyś, ile z prawdziwego życia pokazują tak naprawdę internetowi influencerzy lub celebryci? Niektórzy całkiem sporo, jednak przeważnie bywają to rzeczy, którymi chcą się pochwalić. Dotyczy to nie tylko wyglądu, ale też „perfekcyjnej codzienności”, czyli życia rodzinnego, rozrywek, gadżetów, podróży czy… sposobu odżywania, którym będziemy się zajmować na łamach tej książki.
Większość z nich nie pokazuje zlewu z brudnymi naczyniami po ugotowaniu trzydaniowego obiadu, „brzydkiej” owsianki, nieudanego ciasta, przypalonego garnka ani paczki po chipsach zjedzonych po kryjomu po całym dniu afirmowania „bycia fit”.
Co „widzimy”, patrząc na pojedyncze zdjęcie, czyli drobny wycinek cudzej rzeczywistości?
• Codzienne (?) gotowanie – a my ostatnio gotowałyśmy „prawdziwy” obiad 3 dni temu.
• Superatrakcyjne posiłki – a my jemy bardzo prosto, czyli „gorzej”.
• Ultraróżnorodną dietę – a my jemy na przemian kilka tych samych dań.
• Megazdrowe jedzenie – a u nas na blacie jeszcze wala się paczka po wczorajszych chipsach.
• Ładnie zastawiony stół – a my siadamy do stołu zawalonego zabawkami dzieci, by zjeść „szybkie kanapki” na wyszczerbionym talerzyku.
• Kolejny spacer, praktykę jogi, trening na basenie, rowerze czy siłowni – a my nadal obiecujemy sobie, że od jutra „weźmiemy się za siebie”.
• Idealną sylwetkę – a my od zawsze jesteśmy niezadowolone ze swojego ciała.
Sama dałam się kiedyś złapać w pułapkę idealności. Zastanawiałam się, skąd mam brać czas na perfekcyjne ogarnianie tylu sfer życia i jeszcze wcisnąć gdzieś odpoczynek. Czułam się źle, patrząc na to, co (jak mi się wydawało) jedzą codziennie inni, a co jem ja. Miałam wyrzuty sumienia, że nie staram się bardziej, nie robię więcej i nie wyglądam lepiej. Minęło naprawdę sporo czasu, zanim zrozumiałam, że mogę (i powinnam!) żyć w zgodzie ze sobą i zrzucić całą ciążącą na mnie presję. Z czasem doszłam do tego, że nie trzeba robić wszystkiego na 100%, by być zdrowym i szczęśliwym. Że nie trzeba wyglądać jak wyretuszowana modelka fitness z internetu, by być sprawnym i atrakcyjnym.
Życzę ci, abyś również do tego doszła, odetchnęła z ulgą i zaczęła żyć spokojniej. Żeby jedzenie, które jest ważnym elementem życia, nie było dla ciebie źródłem presji, napięcia, frustracji czy wyrzutów sumienia. Pokażę ci, że nie tylko „idealna dieta spod linijki” może sprawić, że będziesz osiągać swoje cele (sylwetkowe i zdrowotne), jednocześnie dbając o dobre samopoczucie.
Agata Lewandowska
Jestem dietetyczką z ponad dziesięcioletnim doświadczeniem i pociągiem do psychodietetyki (oprócz Dietetyki na WUM i SGGW skończyłam także podyplomowe studia z Psychodietetyki na SWPS). Piszę książki i artykuły, okazjonalnie prowadzę także warsztaty, wykłady i webinary. W latach 2020-2021 uczestniczyłam m.in. w kursach Psychodietetyka w praktyce oraz Psychologia dla dietetyka na Akademii Wiem, co Jem, autorstwa Magdaleny Hajkiewicz-Mielniczuk.
Wiele problemów z dietą, złą relacją z jedzeniem, nadwagą itp., przerobiłam niestety za młodu na własnej skórze. Teraz się z tego cieszę, bo bez tych doświadczeń nie byłabym w stanie rozumieć dobrze osób, do których kieruję swoje treści. Kilka lat temu postanowiłam zostawić pracę w poradni, zająć się pisaniem i przekazywaniem wiedzy szerszej grupie osób.
Napisałam do tej pory 19 książek o zdrowym odżywianiu i gotowaniu (np. Niski indeks glikemiczny, Dieta antyrakowa, Schudnij bez diety, Pokonaj nadciśnienie dietą DASH, Dieta zdrowych jelit, Przepisy na młodość, Warzywa, które leczą, Dieta wzmacniająca odporność, Polskie superfoods). Przy każdym kolejnym tytule kładę duży nacisk na merytorykę, wiarygodne źródła i dobry research. Bez przerwy się dokształcam, nałogowo kupuję mądre książki, ebooki i szkolenia. Uczę się także stosować storytelling w przekazywaniu wiedzy dietetycznej.
Promuję normalność w diecie, zdrowe żywienie bez udziwnień i na miarę indywidualnych możliwości. Chcę pokazywać, że zdrowe odżywianie to codzienna troska o zdrowie, a nie fanaberia, kaprys, luksus czy coś, na co „normalny człowiek nie ma czasu”. Kładę duży nacisk na dostosowanie diety do siebie i wyrabianie długotrwałych nawyków, a nie hurraoptymistyczne zrywy na wiosnę czy od nowego roku. Uważam, że „wystarczająco dobra dieta” jest na dłuższą metę lepsza, niż epizody idealnego odżywiania przeplatane napadami obżarstwa i tygodniami jedzenia byle czego. Takie podejście chciałabym puścić w świat ☺.
Redakcja:
Barbara Sikora
Jeśli nie zaznaczono inaczej zdjęcia lub grafiki pochodzą z serwisu Shutterstock.com, Freepik.com.
© Copyright by Wydawnictwo M, Kraków 2021
© Copyright by Agata Lewandowska
ISBN 978-83-8043-845-3
Wydawnictwo M
Al. Słowackiego 1/6, 31-159 Kraków
tel. 12-431-25-50; fax 12-431-25-75
e-mail: [email protected]
www.wydawnictwom.pl
Dział handlowy: tel. 12-431-25-78; fax 12-431-25-75
e-mail: [email protected]
Księgarnia wysyłkowa: tel. 12-259-00-03; 721-521-521
e-mail: [email protected]
www.klubpdp.pl
KonwersjaEpubeum