Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Wstrząsające wspomnienia polskiego Żyda Mariana Berlanda (1922–1988), pisane na prośbę działaczy Rady Pomocy Żydom „Żegota” w 1944 roku w ukryciu, po tak zwanej stronie aryjskiej w Warszawie. Opis 12 dni kwietnia 1943 w czasie powstania w getcie warszawskim, gdzie autor z dużą grupą Żydów przebywał w schronie na Muranowskiej 6, kilku dni na Umschlagplatzu, ucieczki z transportu na Majdanek, ukrywania się na Grzybowskiej 41 u znajomych, a od końca czerwca 1943 na Siennej 40 u małżeństwa Polaków z marginesu. Jedno z najważniejszych pisanych po polsku świadectw Zagłady. Ze wstępem Mariana Turskiego i posłowiem prof. Barbary Engelking
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 1048
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright by Fundacja Ośrodka KARTA, Warszawa 2023
Copyright by Muzeum Historii Żydów Polskich POLIN, Warszawa 2023
Konsultacja naukowa, posłowieBarbara Engelking
RedakcjaHanna Antos
Opracowanie graficzne okładki Ewa Najnigier-Galińska / Podpunkt
Na okładceMarian Berland krótko po wojnie. Fot. ze zbiorów Anny Lewkowicz
Publikacja zrealizowana dzięki wsparciu:
Dr. & Mrs. Bradley A. Connor
Kancelaria Gessel
Seria „Żydzi polscy” realizowana jest przy finansowym wsparciu Funduszu Pamięci im. Tadzia Kolskiego
Ośrodek KARTA ul. Narbutta 29, 02-536 Warszawatel. (+48) 22 848-07-12 kontakt do wydawnictwa: [email protected]: [email protected]ęgarnia internetowa: www.ksiegarnia.karta.org.plwww.karta.org.pl
Muzeum Historii Żydów Polskich POLIN ul. Mordechaja Anielewicza 600-157 [email protected] www.polin.pl
Wydanie I, Warszawa 2023
ISBN 978-83-66707-88-7 (KARTA)ISBN 978-83-966189-7-9 (POLIN)
Siedziałem z Leszkiem Kołakowskim w kawiarni w Chicago. Były to lata 90. (gdy uniwersytet w Chicago pozyskał go jako „profesora wizytującego”) i wymienialiśmy poglądy o nowo publikowanych źródłach, w tym o pamiętnikach i relacjach z Holokaustu, jakie zaczęły się – bardzo licznie – ukazywać na polskim rynku wydawniczym. Bardzo modne były wówczas rankingi, wszelkiego rodzaju, w odniesieniu do ludzi, wydarzeń, towarów – więc i my „zabawiliśmy się” w ranking najważniejszych memuarów o czasach Zagłady. Trzy uznaliśmy za najbardziej poruszające i szczególnie cenne dla badaczy.
Dziennik Dawida Sierakowiaka – bardzo młodego, lecz już zapowiadającego się wybitnego intelektualisty, który prowadził systematycznie zapiski o getcie łódzkim i umarł tam z głodu i wycieńczenia w wieku 19 lat.
Spowiedź Calela Perechodnika (wersja, którą wówczas znaliśmy, nosiła tytuł Czy ja jestem mordercą?) – wstrząsające świadectwo Żyda, agronoma z wykształcenia, który w getcie otwockim zatrudnił się w tak zwanej służbie porządkowej, czyli w policji gettowej. Jako taki brał udział w ładowaniu Żydów do wywózki na śmierć do Treblinki, a w tym samym czasie inni policjanci załadowali jego żonę i córeczkę. Sam zginął w Warszawie w 1944 roku w bunkrze, w którym się ukrywał, prawdopodobnie wskutek donosu (inna wersja: wskutek tyfusu). Swoją spowiedź rozpaczy zadedykował „sadyzmowi niemieckiemu, polskiej podłości i żydowskiemu tchórzostwu”.
I trzeci – pamiętnik/dziennik Mariana Berlanda. Ten, który, Czytelniku, masz przed oczami...
Spośród różnych odmian memuarystyki najwyżej przez historyka jest ceniony dziennik, diariusz. Dlatego, że zawiera najczystszą informację o faktach, o wydarzeniach. Faktach zasłyszanych, zapisanych na gorąco i ewentualnie opatrzonych spontanicznym komentarzem autora. Spontaniczność to właśnie największy walor dziennika/diariusza. Pamiętnik, wspomnienie, relacja, pisane lub składane po latach – mogą być nasiąknięte, zupełnie bez świadomości piszącego lub zeznającego, cudzymi informacjami, wrażeniami, komentarzami, lekturami lub filmami albo doniesieniami telewizyjnymi. Po latach szczegóły mogą wyblaknąć w pamięci, mogą się całkowicie zatrzeć; późniejsze wydarzenia mogą się przemieszać, wtopić w poprzedzające – dając w sumie nieco wypaczony przekaz pamięciowy. Zapis w dzienniku/diariuszu, zwłaszcza jeżeli jest prowadzony regularnie lub w miarę regularnie, jest tak cenny dla historyka, ponieważ jest w najmniejszym stopniu zagrożony skażeniem stanu podświadomości piszącego. Aliści...
Bywają wyjątki, kiedy bardzo trudno definitywnie określić gatunek pisarski, jakim posługuje się memuarysta. Oto przykład. Niedawno ukazał się po polsku (przedtem w oryginale francuskim, z przedmową Serge’a Klarsfelda, a w przekładzie hebrajskim z przedmową Simone Veil) pamiętnik/diariusz Alexa Mayera. Był to Francuz żydowskiego pochodzenia, schwytany przez władze Vichy w 1944 roku i zesłany ostatnim transportem z Francji (słynny „Konwój 77”) do Auschwitz. Gdy Niemcy uciekali pospiesznie w styczniu 1945, Alex Mayer nie został wcielony do „marszu śmierci”, ponieważ przebywał w szpitalu obozowym. Został wyzwolony przez Armię Radziecką na miejscu, 27 stycznia 1945. Natychmiast rozpoczął spisywanie swoich wspomnień. Spędził niespełna pół roku w Auschwitz i wszystko, co się jemu przydarzyło, co się wokół niego działo – tkwiło w nim. Gniotło go, przytłaczało. Musiał się z tej traumatycznej obsesji wyzwolić, musiał się uwolnić z ciężaru ciągle żywych doznań. Spisywanie wspomnień to był jego sposób na pozbycie się traumy. Nie było papieru do pisania – znalazł więc hitlerowskie formularze obozowe i na odwrocie spisywał swoje wyznania. Czyste, klarowne, bezpośrednie – jakby prowadził w pamięci (bo jakże inaczej w Auschwitzu?) wydarzenia z tych pięciu miesięcy pobytu w obozie. Notabene, przedstawił – jak rzadko kto – mechanizm rządzenia społecznością więźniarską: piramida była zbudowana i ustawiona przez hitlerowców, ale wszystkie pośrednie szczeble kierowane przez więźniów; każdy nadrzędny więzień mógł być – i był! – panem życia i śmierci podrzędnego mu – dlatego potrzeba było stosunkowo niewielu Niemców do utrzymania karności w obozach.
Nazwałem relację Alexa Mayera pamiętnikiem/dziennikiem. Formalnie jest to pamiętnik, bo pisany ex post. Faktycznie są to wyznania jakby wyrzucone z siebie jednym haustem, niezmącone żadnymi postwydarzeniami. Wyznania spontaniczne, natychmiastowe, dzięki fotograficznej pamięci autora – bardzo szczegółowe, a więc mają wszelkie walory dziennika. Są równie autentyczne co dziennik.
Piszę to po to, by stwierdzić, że takimi samymi cechami pamiętnika/diariusza odznacza się książka Mariana Berlanda.
Jak to się stało, że Marian Berland zaczął opisywać swoje dramatyczne, tragiczne przygody z życiem? Nie było to spontaniczne. Przypomina mi się zapis Chaima Arona Kapłana, autora jednego z najciekawszych dzienników z getta warszawskiego (sam autor został zamordowany w Treblince w 1942 roku, lecz zapiski ocalały): „Jest to moim obowiązkiem i muszę to zapisać. Myśl ta płonie we mnie i woła: «Pisz! Zanotuj...»”. Nie, das ist nicht der Fall, jak powiada język niemiecki, to nie był przypadek Mariana Berlanda. Żona Mariana, Maria, wspomina, że to Jan Wesołowski – skądinąd wspaniała postać polskiej lewicy, Sprawiedliwy wśród Narodów Świata – namówił Berlanda, by spisywał swoje wspomnienia. Sam Berland wspomina, że Jan Wesołowski był inspirowany przez Barbarę Temkin-Bermanową, która działała w „Żegocie”...
A ja chciałbym podzielić się pewnym szczegółem, którego nie ma w książce (może był wśród zaginionych stron, o których wspomina we wstępie Maria Berland). Opowiedziała mi ona ten szczegół, gdy przyszła do mnie z maszynopisem książki zmarłego już męża (a efektem było pierwsze wydanie, skróconego tekstu, w wydawnictwie NOWA). Zrozumiałem, że w postawionym przed nim wyzwaniu Marian Berland znalazł szansę na przetrwanie, na psychiczne przetrwanie. On, który się ukrywał (żona poruszała się po stronie aryjskiej z fałszywą kenkartą, czyli okupacyjnym dowodem tożsamości), nie mógł sobie poradzić z samym sobą. I oto cały czas, a czas miał całkowicie wolny, poświęcił spisywaniu ich życia od chwili wybuchu powstania, to jest od 19 kwietnia 1943. Ale zeszyty, które zdobył, zapełniły się. Zagrożenie, że kryjówka się skończy, było realne. Pieniądze, jakie mieli, wyczerpały się. Mariana ogarnęła desperacja. W tym stanie ducha, zrozpaczony i zdesperowany – spotkał się sam, bez pośrednika, z Barbarą Temkin-Berman. Ta obiecała mu niewielką pomoc pieniężną i wypowiedziała słowa, które cytuję z pamięci (za Marią Berland): „Minimalna jest szansa, żebyśmy przeżyli wojnę. Ani ty i twoi przyjaciele, którzy ukrywacie się, ani ja, która poruszam się na aryjskich papierach. Ale mamy obowiązek wobec następnych pokoleń: pozostawić świadectwo! Więc przestań użalać się nad swoim losem. Siadaj i bezzwłocznie pisz. Pisz nadal wszystko, co wiesz i wszystko, co pamiętasz. Wspomniałeś, że masz jakieś worki po cemencie lub podobne. Jeżeli nie masz innego papieru – pisz na tych workach...!”. I Marian Berland natychmiast po tej rozmowie zaczął używać tych worków do robienia notatek... Dziś uświadamiam sobie: jaki ja byłem wówczas nieroztropny – przecież gdzieś musiały się zachować te zapiski. Gdzie one są? Czy trafiły do Yad Vashem po emigracji Berlandów do Izraela? Czy są przechowywane przez rodzinę? Dlaczego ani wtedy, ani później nie spytałem o to pani Marii?
Ale wróćmy do Mariana Berlanda. Okazuje się, że ma fotograficzną pamięć. Wyrzuca z siebie opis ukrywania się cywilów w bunkrze w czasie powstania w getcie warszawskim w 1943 roku i zapis – dzień po dniu i niemal godzina po godzinie – z pobytu na Umschlagplatzu i z oczekiwania na transport do Majdanka. Świadectwo unikalne!
I tu podobieństwo ze wspomnianym Alexem Mayerem. Ale jakaż kolosalna różnica! Mayer relacjonuje bezpośrednio po wydarzeniach, które opisuje, ale sam jest już bezpieczny! Jest już wolnym człowiekiem, wie, że wróci do życia (niedługo później, już po napisaniu pamiętnika/dziennika, drogą okrężną – przez Odessę – uda się statkiem do Marsylii). Marian Berland jest w ciągłym zagrożeniu życia, notatki o przeżyciach to zagrożenie silnie zwiększają. Ale to zarazem bodziec do życia: trzeba z siebie wyrzucić świadectwo, by pozostało dla przyszłych pokoleń. Tak powstaje jego pamiętnik/dziennik.
Bardzo ważne pytanie w odniesieniu do powstania w getcie warszawskim: dlaczego wybuchło tak późno, gdy już większość Żydów została zgładzona? Wiele jest przyczyn i próbuję na nie odpowiedzieć w innym miejscu. Tu chciałbym przedstawić jeden tylko aspekt. Jest to paradoks, okrutny paradoks: w tej unikalnej, wyjątkowej sytuacji, wobec hitlerowskiego planu eksterminacji całej społeczności żydowskiej – właśnie utrata rodziców, starców i dzieci mogła wytworzyć taki stan determinacji wśród (na razie) pozostałych przy życiu młodych ludzi, że zdecydowali się na zbrojny opór. Beznadziejny, co prawda – jak przed dwoma tysiącleciami Masada.
Kilka dni po rozpoczęciu tak zwanej Wielkiej Deportacji z getta warszawskiego, jeszcze w lipcu 1942, zebrali się przywódcy niemal wszystkich stronnictw i ugrupowań w getcie, by odpowiedzieć na pytanie: Co robić? Przedstawiciel młodzieży syjonistycznej Icchak Cukierman „Antek” postulował, by wszyscy przywódcy wyszli na ulicę i dali przykład w stawianiu oporu Niemcom. „Wolę widzieć krew na ulicach Warszawy, nim zostanie ona rozlana w Treblinkach...!” Większość wybitnych, zasłużonych, ideowych, oddanych sprawie żydowskiej uznanych przywódców, ludzi starszego pokolenia – przeciwstawiła się temu postulatowi. Obawiali się, że takie wystąpienie spowoduje masakrę całej społeczności. Ich wyobraźnia nie mogła ogarnąć myśli, że eksterminacja Żydów jest już postanowiona i że jest w toku realizacji.
Ale wróćmy do głównego mojego tematu – do Berlanda. Marian Berland liczy sobie w tym czasie 21 lat, jego żona Marysia – jest młodsza o trzy lata. Oboje są energiczni, zaradni, pomysłowi. Marysia ma tak zwany dobry wygląd – to znaczy może być nierozpoznawalna jako Żydówka, gdy znajdzie się po „aryjskiej” stronie miasta. I oto wydarzenie, kiedy wszyscy jeszcze ukrywają się w bunkrze. Dachami przedostaje się do domu, w którym mieścił się bunkier Berlandów, grupa młodych z innego palącego się budynku. Ci młodzi stawiają wszystko na jedną kartę: nie chcą dłużej się ukrywać, będą próbowali – za wszelką cenę – wydostać się z murów gettowych. A reakcja Mariana Berlanda? „Bardzo mi się ten projekt spodobał. Ale cóż, to dobre dla ludzi młodych, zwinnych i w każdej chwili gotowych na wszystko. Ludzi, którzy już nic nie mają do stracenia. A my? Dla nas całym życiem są rodziny, całą pociechą fakt, że jesteśmy razem. Jeszcze nikt z nas przez chwilę nie pomyślał, aby się oderwać i szukać dla siebie samego ratunku. Czyż możemy się ważyć z gołymi rękoma, ze starszymi i słabymi kobietami na tak desperacki krok? Od razu na wstępie zginiemy. Dla nas istnieje tylko jedna możliwość: czekać i jeszcze raz czekać. Rozwiązanie samo musi przyjść...”.
I jeszcze jedna refleksja autora, późniejsza, w innej sytuacji: „Robię wszystko, co do mnie należy. Gaszę... Ratuję... Gotuję... Odgrzebuję. Dlaczego to się dzieje, dlaczego to robię, kiedy wiem, że [wszystko to jest] bez nadziei i bez sensu? Na czym polega zagadka? Gdzie tkwi siła, która pozwala mi wszystko znosić i spełnić? U Samsona była we włosach, u mnie w tym, że jesteśmy razem, że mam rodzinę. To jest jedyny bodziec, który pomaga mi trwać...”.
Berlandowie pozostali z rodzinami aż do chwili, gdy wszyscy zostali załadowani do pociągu, który wiózł ich do obozu.
Bez trudu, a z dużym pożytkiem, mogłaby zostać napisana praca magisterska pod tytułem: „Stosunki polsko-żydowskie na podstawie pamiętnika Mariana Berlanda”. Ten jeden pamiętnik jest bowiem znakomitym przyczynkiem do typologii postaw w czasie okupacji. Od szlachetnych, bezinteresownych, wysoce ideowych ludzi, kierujących się chrześcijańskimi motywami lub świeckim kodeksem wartości, poprzez ludzi, którzy chcieli dorobić się fortun za pomaganie Żydom, ale się ze swych zobowiązań wywiązywali, poprzez biedaków, którzy pomagali tylko dlatego, że w tym dostrzegli szansę poprawy swojego statusu materialnego, po ludzi chciwych, zachłannych, po antysemitów (z różnych przyczyn, a wielowiekowe uprzedzenia były bazą, na której mogła rozkwitać gadzinowa propaganda) i zwykłych szubrawców, szmalcowników i donosicieli.
Jeśli pominąć tę ostatnią kategorię – nie można nie uwzględniać faktu, że każdy z pomagających, ratujących, a zwłaszcza przechowujących Żydów, ryzykował bardzo wiele. Również życie, a na pewno przesłuchania i tortury, ewentualnie uwięzienie lub zsyłkę do obozu karnego. Podobnie jak za każdą czynność związaną z ruchem oporu: roznoszenie ulotek, rozpowszechnianie prasy podziemnej, słuchanie BBC, tajne nauczanie czy... szmuglowanie rąbanki.
W kulturze europejskiej zwykliśmy posługiwać się parabolami biblijnymi. Przysłowiowe są targi Abrahama z Wiekuistym o wyrok dla Sodomy: „A jeżeli będzie pięćdziesięciu sprawiedliwych... A może tylko trzydziestu...? A przynajmniej dziesięciu...?”. Tych dziesięciu Sprawiedliwych doliczyłem się u Berlanda. Jak na uwarunkowania w piekle – to nie banał, taka była rzeczywistość – może to i konstatacja optymistyczna.
Pragnąłbym zakończyć to moje wprowadzenie do pamiętnika Dni długie jak wieki słowami samego autora. Sformułował je po pierwszym etapie swoich wojennych przeżyć. Po ukrywaniu się w bunkrze, po makabrycznym pobycie na Umschlagplatzu, po załadowaniu do wagonów. „Wyjrzałem przez okienko właśnie w chwili, gdy pociąg wtoczył się na most kolejowy na Wiśle. Jedziemy na Pragę, na wschód. Patrzę na Wisłę i żegnam się z nią. Już ostatni raz ją widzę. Serce płacze z bólu, gdy żegnam Warszawę. Ile tu wycierpiałem. Ile widziałem tu wielkości, bohaterstwa. Jak tu ludzie umieją kochać, walczyć i ginąć za wolność. I ja ukochałem ten kraj – moją ojczyznę. Razem z nią przeżyłem dobre i złe chwile. Ona jęczy przytłoczona niemieckim butem i dlatego ja teraz jadę w tym wagonie na śmierć...” Piękne słowa. Wzruszające słowa...
Czy powtórzyłby je, bez zmiany, bez cieniowania, po kolejnym etapie życia okupacyjnego, po ucieczce z wagonu i po życiu w ukryciu? Nie wiem. Może tak. Autor – po wybuchu powstania warszawskiego, w sierpniu 1944, urwał zapiski. Już nie była pora na konkluzje i komentarze.
Marian Turski
Książka ta nie jest fikcją literacką, lecz zapisem autentycznych wydarzeń. Opowiada o prawdziwych losach jednego człowieka spośród milionów skazanych na zagładę.
Jej autor, Marian Berland, przyszedł na świat w 1922 roku w Płocku. Należał do pierwszego pokolenia, któremu przepowiadano wspaniałą przyszłość. Uczęszczał do gimnazjum im. Małachowskiego. Naukę przerwał wybuch wojny. Kampanię wrześniową Berlandowie przeżyli w Warszawie. Po kapitulacji stolicy zdecydowali się na powrót do Płocka, kiedy jednak miasto zostało włączone do Rzeszy, cała rodzina ponownie przeprowadziła się do Warszawy, licząc na możliwość znośnego urządzenia się w dużym mieście. Rzeczywistość wojenna przekreśliła wszystkie plany i nadzieje. Piekło przeżyć w getcie, szczególnie w czasie toczącego się tam powstania, opisał mój mąż w swojej książce.
Wyszłam za mąż za Mariana Berlanda w 1942 roku. 30 kwietnia 1943 udało nam się uciec z transportu do Majdanka. W pierwszych dniach maja wróciliśmy do Warszawy. Jednym ze wspaniałych ludzi, którzy przyszli nam z pomocą, był Jan Wesołowski. To on namówił mojego męża, żeby opisał nasze przeżycia. Dzięki niemu powstała ta książka. W kryjówce na ulicy Siennej Marian Berland zapisywał kolejne zeszyty, które przekazywał potem Janowi Wesołowskiemu. Ten zaś podczas wojny zdeponował całość rękopisów w archiwum Ringelbluma. Dzięki temu ocalał, niepełny wprawdzie, pamiętnik mojego męża, dający subiektywne świadectwo o czasie spełnionej Apokalipsy.
Udało nam się przeżyć wojnę. Zginęli nasi najbliżsi – my ocaleliśmy. W roku 1956 wyjechaliśmy z mężem do Izraela. Po dwóch latach ukazał się tam drukiem jego pamiętnik, wzbudzając ogromne zainteresowanie czytelników i krytyki. Jednak marzeniem Mariana Berlanda było wydanie książki w Polsce, w jego rodzinnym kraju, z którym był do końca niezwykle mocno związany emocjonalnie. Nie doczekał niestety tej chwili. Zmarł 17 lutego 1988.
W jego imieniu przekazuję te wspomnienia do rąk polskiego czytelnika, ze słowami podziękowania dla tych wszystkich, którzy narażając własne życie, przyczynili się do uratowania mojego męża i mnie od niechybnej śmierci.
Maria Berland
Pamięci rodziców,
kolegów
i wszystkich
towarzyszy niedoli,
którzy razem ze mną
te koszmarne chwile
przeżywali
Fakty niżej przedstawione przeżyłem na własnej skórze i widziałem własnymi oczami.
Serdecznie dziękuję dwóm moim najlepszym opiekunom i dobroczyńcom za opiekę i pomoc okazaną mi wtedy, gdy wszyscy i wszystko zawiodło. Nieznanej pani Basi1 i panu Jasiowi. Dwoje tych przyjaciół nie tylko że przychodziło mi z pomocą w krytycznych chwilach, ale dzięki nim też napisałem swoje wspomnienia. Oni pierwsi poddali mi myśl pisania i tak długo mnie zachęcali, dopóki nie skończyłem. Dzięki nim przeżyłem po raz drugi na jawie dwa tygodnie, jednocześnie najszczęśliwsze i najnieszczęśliwsze w moim życiu.
Po raz drugi znalazłem się w płonącym getcie, cierpiałem i walczyłem. Radowałem się moimi rodzicami. Czułem ich przy sobie, rozmawiałem z nimi. Czułem pocałunki mojej matki. To jedno wynagrodziło mi cały trud pisania. Całym swoim jestestwem, wszystkimi zmysłami wtłoczyłem się po raz drugi w piekło, przebrnąłem je, nie omijając ani jednej stacji. Ludzie mówią, że niepodobna cofnąć czasu. Nieprawda. Dokonałem tego. Cofnąłem czas do 18 kwietnia 1943 i przez dwanaście dni następnych wstawało dla mnie słońce i zapadała noc. Każdy następny ranek przynosił bledsze słońce i mniej ciepłe. Każdy dzień – bardziej szary i beznadziejny, każda noc – ciemniejsza i straszna.
Proszę was, Czytelnicy, wczujcie się w moją rolę, przeistoczcie się w zwykłych Żydów, wejdźcie 18 kwietnia 1943 do nas, do bunkra, i nie porzucajcie tej roli aż do ucieczki mojej z wagonu! Może wtedy zrozumiecie mnie.
Marian Berland
W getcie w przeddzień świąt Wielkiejnocy 1943 roku mało było ludzi w lepszych warunkach ode mnie. Pracowałem po aryjskiej stronie i miałem tam załatwione mieszkanie, które należało odremontować. W ciągu dwóch tygodni mógłbym się do niego przenieść z całą rodziną, wynieść z getta. Oddawałem się więc optymizmowi, nie widząc piętrzących się nad nami chmur.
18 kwietnia 1943. Tego pamiętnego dnia od południa ludzie zaczęli między sobą szeptać i ostrzegać jeden drugiego: „Tej nocy ma być akcja, czuwać, nie spać, kobiety z dziećmi niech śpią w schronach, Ukraińcy przyjechali...”. Stan niepewności trwał gdzieś do jedenastej wieczorem. Siedząc przy kolacji, usłyszałem, że jakiś samochód podjechał pod bramę sąsiedniego domu, zamieszkanego przez urzędników Gminy Żydowskiej. Wszyscy jak jeden mąż zerwaliśmy się od stołu i wybiegliśmy na balkon. Okazało się, że jest to gminna karetka pogotowia. Do samochodu wsiadło natychmiast kilkunastu ludzi i odjechało. Po upływie kilku minut scena się powtórzyła. Porządnie zaniepokojeni, wysyłamy jednego z nas, aby się dowiedział, co to oznacza. Ten szybko wraca i oznajmia, że urzędnicy wyjeżdżają do gmachu Gminy przy Zamenhofa. Coś się święci, ale nic pewnego oni sami jeszcze nie wiedzą. Należy się przygotować na wszelkie możliwości i dlatego zarządzamy, aby kobiety z dziećmi zeszły do schronu. Karetka gminna przyjeżdżała jeszcze ze trzy razy i znowu zaległa groźna cisza.
Upłynęło niecałe pół godziny i słyszymy stukanie do bramy. Jest to patrol chłopców z organizacji, którzy nas ostrzegają, że mury getta są obstawione przez Ukraińców i że o pierwszej po północy Niemcy i Ukraińcy mają wkroczyć do getta. Teraz już nie ma na co czekać. Wszyscy muszą się bezwzględnie ukryć. Barykadujemy i zabezpieczamy bramę, ustawiamy warty w domu i posterunki obserwacyjne na balkonach. Jeszcze jesteśmy w trakcie przygotowań, a już słychać warkot samochodów, które się zatrzymują na rogu ulic Zamenhofa i Muranowskiej; wysiada z nich około stu żołnierzy i momentalnie ustawiają się po dwóch z karabinami przy każdej bramie. Od tej chwili jesteśmy odcięci od świata, zdani na własne siły i na miłosierdzie tych tam na ulicy.
W czasie tej wojny okazało się, że najpewniejszy swego życia jest człowiek, którego się nie widzi i nie słyszy. Trzymając się tej prawdy, od razu przy przeprowadzce na Muranowską zaczęliśmy myśleć o urządzeniu kryjówek i skrytek dla naszych rodzin na wypadek niebezpieczeństwa w czasie, gdy my jesteśmy przy pracy. W tym celu zamurowaliśmy kilka niepozornych pokoi na czwartym piętrze i wyrżnęliśmy klapy w suficie, który wychodził na strych. Oprócz tego na strychu istniały pierwszorzędne skrytki, a niektórzy mieli też schronienia we własnych mieszkaniach. Trzeba było prawdziwego Sherlocka Holmesa, aby znalazł wejście do takiej skrytki lub też domyślił się, że ktokolwiek przebywa wewnątrz.
Ale to wszystko nie wystarczyło. Czuliśmy, że nadejdzie kiedyś jeszcze większe niebezpieczeństwo i że wówczas schrony na nic się nie zdadzą. Baliśmy się sami przed sobą nazywać rzeczy po imieniu, aby nie straszyć słabszych. Dręczyła nas wszystkich jedna i ta sama troska: jak zbudować schron-bunkier, odporny na ogień, granaty, niezależny pod względem wody, światła i ubikacji. Bunkier ten musi być obszerny, aby w razie potrzeby mógł pomieścić do stu osób, musi też być zaopatrzony w żywność na dłuższy czas. Teren naszej posesji okazał się jakby wymarzony do tego celu. Od frontu Muranowskiej kamienica czteropiętrowa, w środku podwórza z lewej strony oficyna, też czteropiętrowa. Od ulicy Niskiej kupa gruzów wysokości około 3 metrów ponad poziom podwórza (pozostałość z domu po bombardowaniu Warszawy w 1939 roku), z prawej zaś strony podwórza też gruzy przylegające do sąsiedniego domu przy Muranowskiej 36. Gdzie zrobić ten bunkier, czy pod gruzami z prawej strony podwórza, czy też od strony Niskiej? Wybraliśmy to ostatnie miejsce, gdyż tu mieliśmy zejście z każdego korytarza i w razie konieczności wyjście na Niską zasypanymi na razie okienkami. Poza tym był to teren niezagrożony możliwością zawalenia się sąsiedniej ściany, w przeciwieństwie do gruzów z prawej strony podwórza, które mogłyby zostać przysypane murem najbliższej kamienicy. Sporządziliśmy dokładną listę osób zainteresowanych budową schronu, przy czym koszty rozłożyliśmy równomiernie na wszystkich. Powstała komisja, złożona z fachowców, którzy projektowali budowę, doglądali prac i udzielali wskazówek. Teraz wyłonił się najtrudniejszy problem: trzeba rąk do pracy, a powinni to być ludzie zainteresowani, gdyż dzieło musi powstać w ścisłej tajemnicy. Jeśli tajemnica nie zostanie zachowana, wszyscy ryzykują życiem, nie brak bowiem donosicieli i kapusiów. Pracowaliśmy w wojskowych warsztatach i urlopów ani żadnych zwolnień nie dostawaliśmy, z wyjątkiem niedziel. Po jedenastogodzinnej pracy i godzinnym marszu w jedną i drugą stronę nikt nie miał sił ruszyć ręką ani nogą. Dom nasz zamieszkiwaliśmy wespół z pracownikami fabryki karoserii samochodowych Autocarossa przy Glinianej. (Firmy Kozikowski i Autocarossa podlegały bezpośrednio tej samej instytucji wojskowej, a mianowicie HKP2 554 Warszawa). Żydzi zatrudnieni w firmie Autocarossa mieli trochę więcej swobody, nie wykonywali bowiem tak ważnych robót jak my, i dlatego też kilku z nich zgodziło się za wynagrodzeniem pracować przy budowie schronu.
Ja i moja rodzina nie byliśmy zbytnio zainteresowani schronem, gdyż – jak już zaznaczyłem na początku – mieliśmy w krótkim czasie przenieść się na aryjską stronę. Z tego też względu żywności sobie nie szykowaliśmy, ale pieniądze przypadające na nas zostały wpłacone. Wychodziliśmy bowiem z założenia, że dopóki mieszkamy w tym domu, musimy się solidaryzować ze współmieszkańcami. W takich wypadkach nie ma wyjątków, ciężary obciążają wszystkich jednakowo. W razie potrzeby każdy musi mieć możność ukrycia się, biedny czy bogaty, kulawy czy ślepy.
Wszystkie trudności zostały pokonane i praca ruszyła naprzód. W pierwszym rzędzie pomyślano o wejściu do schronu i o odpowiednim zamaskowaniu go. W ostatniej z całego ciągu piwnic w lewej oficynie, zanieczyszczonych różnymi odpadkami, panuje największy bałagan: kupy pierza, połamane maszyny piekarskie, cegły maskują wejście. W rogu sutereny został wykopany szyb o głębokości 2 metrów. Dalej, na poziomie 2 metrów poniżej podłogi sutereny, przebito dziurę w murze między lewą oficyną a gruzami od ulicy Niskiej. Po wybiciu dziury trzeba było kopać z powrotem do góry, aby się dostać na poziom piwnic przypuszczalnie istniejących pod gruzami. Po wielu dniach żmudnej pracy tunel jest gotów, trzeba go tylko podstemplować beleczkami, aby się ziemia nie obsunęła. Jeszcze jeden dzień pracy i piwnice zostały osiągnięte. Jest ich około dziesięciu przeciętych korytarzykami metrowej szerokości, każda z nich ma mniej więcej 8 metrów kwadratowych powierzchni i 1,8 metra wysokości. Piwnice te są do połowy zasypane spalonym gruzem i różnymi odłamkami. Jest ciemno i brak powietrza. Prace na razie stają. Przeciągamy po kryjomu światło z transformatora na Muranowskiej, przebijamy kilka dziur w suficie umożliwiających dostęp powietrza, przy tym okazuje się, że sufit wraz z leżącymi na nim gruzami ma grubość 3 metrów, czego już i granat nie przebije.
Przystępujemy do sprzątania piwnic. Nie można wyrzucić gruzów na podwórze, gdyż wzbudziłoby to podejrzenie. Zapadła więc decyzja, aby pięć piwniczek oczyścić zupełnie, a pozostałe pięć zapełnić gruzem do sufitu. Przy wykonywaniu tej pracy ziemia się obsunęła i troje ludzi zostało zasypanych. Ledwo ich wydobyto, nieprzytomnych i wyczerpanych. Pięć piwniczek jest czystych. Obieramy miejsce na kuchnię, ubikację i studnię. Teraz już praca nabiera innego charakteru, wymaga więcej inteligencji i pomysłowości. Jedna grupa ludzi stawia kuchnię, inni kopią studnię. Upłynęło kilka dni, kuchnia już stoi, a wody w studni nie widać, trzeba kopać dalej. Dopiero na głębokości 5 metrów pokazała się woda, ale brudna i niezdatna do picia. Wyłania się konieczność zainstalowania pompy tłocząco-ssącej. Trzeba ją kupić w aryjskiej dzielnicy, a tymczasem dni uciekają i zabieramy się do innych prac. Dokopaliśmy się do rury kanalizacyjnej, założyliśmy miskę klozetową, zaczęliśmy znosić deski na podłogi. Na wilgotnej ziemi przecież nie można spać. Przed zejściem do schronu zdążyliśmy ułożyć podłogę w jednej z piwnic i zbić kilka półek. Mamy więc pięć wyprzątniętych piwniczek, w tym jedną z podłogą. Pomieszczenie obliczone jest na sto osób z górą, wody własnej nie ma. Jest ustęp, ale każdorazowo trzeba go polewać wodą ze studni. Poza tym ustęp jest zupełnie nieogrodzony, nie ma nawet żadnego parawanika. Jest jeszcze mała kuchnia i trochę drewna do palenia. To wszystko, co zdążyliśmy zrobić, i co było możliwe do zrobienia w tak krótkim czasie. Jeśli sobie uprzytomnimy, w jakich warunkach wykonywało się prace, to pod względem ofiarności i samozaparcia przewyższają one budowę niejednego mostu-olbrzyma lub podziemnego tunelu.
Przed świętami dużo ludzi wróciło do getta z aryjskiej strony, milej bowiem jest na jednej desce u siebie niż w salonach u kogoś. Poza tym napłynęło wiele osób z terenu różnych szopów. W rezultacie w getcie było w tym czasie dwa razy więcej ludzi niż normalnie. Napływ ten nie ominął też naszego domu, wprost przeciwnie. Normalnie przebywało u nas do stu osób, a w dniu rozpoczęcia akcji było z całą pewnością dwustu pięćdziesięciu ludzi. Na to nie ma rady, trzeba się chować, a chować się muszą wszyscy, choćby jeden drugiemu na głowie miał siedzieć. Dziwnym trafem ani jeden człowiek nie pomyślał, aby się ukryć w skrytce w mieszkaniu czy na strychu, wszyscy pchali się do piwnic. Wleźć pod ziemię jak najgłębiej, do krateru wulkanu bodaj, byle tylko się uchronić od tych „bohaterów”, którzy za zwycięstwo w getcie otrzymali na pewno brylanty do Krzyża Żelaznego!
Jest noc, ciemno, ludzie z dziećmi na rękach szukają po omacku drogi. Matki muszą uważać, aby dzieci, broń Boże, nie płakały. Obuwie trzyma się albo w rękach, albo okręca się je gałganami. Przez podwórze nie wolno chodzić, Niemiec może zaświecić latarką. Zapałki nie wolno zapalać, po omacku, trzymając się za ręce, uważając na każdy krok, posuwa się ta ponura procesja ludzi-widm do podziemnych lochów. Nikt nie zapomina, że przed bramą są Niemcy, którzy czyhają na każdy szmer, aby rozpocząć polowanie.
Zaczynając od czwartego piętra frontowej oficyny, udajemy się śladem tego korowodu. Przechodzimy z jednego mieszkania do drugiego, wszędzie drzwi otwarte, wszędzie ciemno, nikt nie pilnuje mienia. Każdy wie, że jak przeżyje te ciężkie chwile i wróci do swojego mieszkania, to mu niczego nie zabraknie. Uważamy, aby nie potrącić czegoś i nie narobić niepotrzebnego hałasu. W korytarzu widzimy, że zewsząd wychodzą ludzie. Wszyscy spieszą w jednym kierunku. Schodzimy klatką schodową z czwartego piętra aż do samej piwnicy. Tu ludzie gęsiego posuwają się bardzo wolno do przodu, a przecież do wejścia jest jeszcze ze 30 metrów. Omijamy tę kolejkę, przechodzimy przez wiele piwnic zawalonych różnymi rupieciami. Nareszcie dochodzimy do klapy. Tu stoją dwaj mężczyźni: jeden trzyma ogarek świecy i przysłania płomień, drugi pomaga ludziom starszym i słabym wchodzić do bunkra. Trwa to już pół godziny, ludzie wchodzą jeden po drugim, nikt się nie tłoczy. Panuje absolutna cisza, od czasu do czasu słychać tylko, jak osoby pomagające przy wchodzeniu wydają szeptem rozkazy. Jeden taki rozkaz dotarł w tej chwili do nas. Okazuje się, że zaczyna się robić ciasno. Wolno odtąd brać do schronu tylko żywność. Wszelkie inne paczki zostaną wyrzucone. Nikt się temu nie sprzeciwia, nie pada ani jedno słowo skargi. Wszyscy rozumieją powagę chwili, niektórzy odnoszą swe rzeczy z powrotem. Po pewnym czasie schodzenie się kończy, my też wchodzimy. Jedna osoba zostaje na górze, zamyka klapę, nagarnia na nią kupę pierza i różnych odłamków, to wszystko przyciska jeszcze ciężką maszyną piekarską i odchodzi. Za kilka godzin będzie z powrotem i oznajmi nam, co się dzieje na górze.
Jesteśmy w tunelu. Na razie jest ciemno i zimno, posuwamy się dalej. Zaczyna się korytarz, w oddali przebijają pierwsze błyski światła. Widzimy tu dwóch chłopców, którzy mają głowy przytknięte do muru i nasłuchują. Okazuje się, że jest tu rura o średnicy 15 centymetrów. Rura ta wychodzi na powierzchnię gruzów. Służy teraz jednocześnie jako wywietrznik i doskonały aparat podsłuchowy. Możemy słyszeć wszystko, co się dzieje na Niskiej. Przytykamy uszy. Z oddali dochodzi od czasu do czasu echo wystrzału karabinowego. Zostawiamy chłopców na posterunku i udajemy się dalej. Nagle korytarz się kończy. Robi się widno. To pali się czterdziestoświecowa żarówka. Kilkudziesięciu stłoczonych ludzi nie ma się gdzie ulokować. Pan Hryniewiecki, który jest komendantem schronu, wydaje rozkazy. Matki z dziećmi, ludzie starzy i słabi mają zająć piwnicę z drewnianą podłogą. Co chwila komendant wzywa do zachowania bezwzględnej ciszy, w przeciwnym razie światło zostanie wyłączone. W końcu jest trochę porządku. Jedni leżą na ziemi lub siedzą, inni stoją. W schronie jest dopiero około 160 osób, miejsca już prawie nie ma, a trzeba się liczyć z tym, że ludzi będzie jeszcze przybywać. Pomimo że jest zimno, powietrze staje się ciężkie.
Poznajmy troski i nastroje stłoczonych tu nieszczęśników. Oto kilku młodych ludzi, kobiety i mężczyźni. Dotąd byli zatrudnieni w różnych placówkach po aryjskiej stronie. Przyszli na święta do getta odwiedzić znajomych. Wszystkich swoich bliskich i krewnych stracili w poprzednich akcjach. Ich nic nie obchodzi, niczym się nie przejmują. Flirtują między sobą w najlepsze, opowiadają pieprzne historyjki. Dalej stoi kilku starszych mężczyzn. Jeden z nich mówi:
– Teraz zrobią judenrein3.
Drugi się odzywa:
– Szopy i ważne placówki zostawią. Dlaczegóż mieliby się pozbawić darmowych rąk?
Inny wtrąca:
– Jeśli utrzymują Werterfassung4, to jeszcze zostaną Żydzi, w przeciwnym razie wszystkich wywiozą.
Ktoś znowu dodaje:
– Skupią wszystkich na Niskiej i Muranowskiej, a resztę wyłączą.
Tych dociekań mamy na razie dość. Idziemy dalej. Młody mężczyzna w jesionce, otoczony sporą grupą ludzi, opowiada, jak to pracuje po aryjskiej stronie jako chrześcijanin w fabryce, ma tam mieszkanie i dokumenty. Po co tu przyszedł? Wpadł w pułapkę bez wyjścia, bez jedzenia. Nie wie, co teraz zrobić. Paru ludzi ugania się za papierosami, muszą zapalić. Mogą nie jeść, ale palić muszą. Wchodzimy do piwniczki z drewnianą podłogą. Kilku starców siedzi i żarliwie się modli. Odmawiają Psalmy Dawida. Tak są zatopieni w modlitwie, że nie zwracają uwagi na to, co się dzieje dokoła. Dalej siedzą cztery kobiety z maleńkimi dziećmi, karmią je i uspokajają. Na ich młodych twarzach pooranych bruzdami maluje się troska i niepokój. Co będzie dalej? Mimo woli przysłuchujemy się ich rozmowie:
– Nie przyszykowałam dla dziecka jedzenia, nie wiem, co mu teraz dać – mówi jedna z nich.
– Moja Halinka potrzebuje chociaż raz na dzień coś gotowanego. Gdzie ja tu jej coś zrobię – dodaje druga.
– Moje dziecko jest słabe, potrzebuje powietrza, a tu jest tak duszno i może być jeszcze gorzej, jak ci z góry zejdą. Nie wiem, czy wytrzymamy – skarży się inna.
Przenosimy się do następnego pomieszczenia. Tu są przeważnie pracownicy naszej firmy i każdego doskonale znam. Tragedia tych ludzi jest największa i oni przeżywają najcięższe chwile. Na wstępie Bromberg, blacharz w naszym warsztacie. Żona i dwoje dzieci są po aryjskiej stronie, a on tu sam jak kołek, bez jedzenia i możności ratunku. Siedzi i płacze:
– Czy ja się jeszcze kiedyś zobaczę z moimi dziećmi?
Pan Kac. Żona z dzieckiem jest po aryjskiej stronie. Przyszedł do getta, gdyż ma tu teścia, chciał mu uprzyjemnić święta. Jest też bez jedzenia. Zaciska zęby i milczy. To jest człowiek, który umie się opanować. Państwo Holc, młode małżeństwo, mają mieszkanie w aryjskiej dzielnicy u nadzwyczaj porządnych ludzi, chcieli spędzić święta w getcie i wrócili. Są bez żywności. Usiedli w kącie. Mąż narzeka na żonę:
– Przez ciebie wróciliśmy. Nie chciałem wracać, tyś mnie namawiała. Nie mamy nawet co jeść. Co z nami będzie? Na pewno zginiemy.
Piński. Żona po aryjskiej stronie. On tutaj bez żywności. Usiadł w kącie, zapalił fajkę i kurzy. Zmarszczył czoło, myśli. Ale cóż on może wymyślić? Choćby się wysilał cały rok. Nachman, mężczyzna trzydziestopięcioletni, żonę i dwoje dzieci stracił w pierwszym wysiedleniu. Ma miejsce w aryjskiej dzielnicy. Nie chciał tam siedzieć sam przez święta. Wrócił. Jak wszyscy prawie współpracownicy naszej firmy, jest bez żywności. Siedzi i gniecie w sobie zmartwienie, nie przeczuwa wcale, jak tragiczny koniec szykuje mu przeznaczenie. Państwo Kahan z dwojgiem dzieci oraz Hoffer5 z żoną i bratankiem. Ci wprawdzie myśleli o wyniesieniu się z getta, ale byli tak przewidujący, że przygotowali się na ewentualny przymusowy, dłuższy tu pobyt. Mają trochę żywności w zapasie. W obecnej chwili są w stosunkowo najlepszym położeniu. Kahan pomaga żonie przy małym dziecku. Hoffer położył się na mokrej glinie i zmusza się do spania, aby przestać myśleć i patrzeć na to wszystko.
Dochodzimy wreszcie do mojej rodziny. Z boku w piwniczce na rozpostartej kołdrze siedzą: matka, żona, teściowa i siostra, a ojciec rozmawia z kolegami. Ojciec, siwy jak gołąb, strasznie wychudł i zmizerniał. Gdy patrzę na niego, płakać mi się chce. Matka ani nikt z naszych nie narzeka, starają się maskować niepokój, chociaż pod względem wyżywienia znajdujemy się w tym samym położeniu co większość pracowników naszej firmy. Żona pociesza mnie:
– Nie martw się. Wszystko jeszcze będzie dobrze.
Oby jej słowa się sprawdziły. Matka wyraża nawet zadowolenie, że nie znajduje się po aryjskiej stronie:
– Jestem szczęśliwa – mówi – że mogę być z mężem i dziećmi. Cokolwiek się z nami stanie, jesteśmy razem. Gdybym była – mówi do mnie – tam teraz z córką, twoją żoną i teściową, a ty z ojcem tu, jak wszyscy prawie pracownicy waszych warsztatów, serce moje nie wytrzymałoby. Umarłabym na pewno, myśląc o was i nie wiedząc, co się z wami dzieje.
W tych kilku słowach wyraża się całe serce mojej matki i kochającej żony.
W piwniczce jest jeszcze kilku tak zwanych jamników, czyli byłych funkcjonariuszy Żydowskiej Służby Porządkowej. Siedzą z boku cicho, nikt im nie współczuje. Każdy pamięta, jak się zasłużyli podczas pierwszych akcji wysiedleńczych. Zresztą oni sami dopiero teraz zdali sobie sprawę z tego, że Żyd jest Żydem. Choćby się zasłużył Niemcom jak sam Hitler, musi – według wskazań tegoż – zginąć. Ci policjanci, którzy kiedyś tropili swych braci po różnych kryjówkach, myśląc, że przez oddanie przysług Niemcom uratują sobie życie, muszą teraz kryć się jak lisy w norach.
Strasznie mnie boli głowa. Chcę się położyć i usnąć, aby przez parę godzin zapomnieć i przestać myśleć o tym wszystkim. Klapa jest na kilka chwil otwarta. Przynieśli w bańce od mleka wodę do picia. Ojciec wychodzi na górę. Jest ciekaw, co się tam dzieje. Robię sobie na mokrej glinie kawałek wolnego miejsca obok Hoffera, kolegi z pracy, i kładę się spać. Za 3–4 godziny dowiem się, co słychać, i pójdziemy na górę do mego ojca.
Warto chyba zapoznać Czytelników z działalnością placówki Werterfassung. Po pierwszym wysiedleniu Żydów z Warszawy powstała konieczność sprzątnięcia z mieszkań mebli i innego dobytku. Niemcy początkowo stworzyli batalion pracowników, którzy chodzili po mieszkaniach, wybierali rzeczy, ładowali je na platformy i odwozili do magazynów, gdzie następnie wszystko sortowano i wagonami wysyłano do Niemiec. Po akcji styczniowej stan liczebny tego batalionu wzrósł kilkakrotnie. Zwerbowano przymusowo czy też dobrowolnie, za bochenek czarnego chleba, około 10 tysięcy kobiet i mężczyzn. Z ludzi tych potworzono kolumny robocze po 200–300 osób, a każda miała nad sobą 3–4 żołnierzy SS, panów życia i śmierci. Co rano dziesiątki takich kolumn wyruszały na teren dawnego getta i obrabiały domy z mienia żydowskiego. Rzeczy te szły do magazynów. Tu Żydzi, pracownicy tej samej placówki, pod odpowiednim kierunkiem przygotowywali je do wysyłki. Osoby zatrudnione w Werterfassung zamieszkiwały przeważnie domy przy Niskiej i Muranowskiej. Rzecz zrozumiała, że tak liczne brygady zdołały uprzątnąć domy żydowskie w niedługim czasie. Ludzie ci są już niepotrzebni. Trzeba ich albo wywieźć i wykończyć, albo zdemobilizować i puścić wolno na miasto. Ale od czegóż tu pomysłowość niemiecka. Konrad6, ówczesny dyktator tej placówki, powiedział sobie: „Dlaczegóż mam się pozbawić dziesięciu tysięcy par rąk roboczych? Ileż pieniędzy mogę zarobić ich pracą?”. Potworzył z zebranych w getcie maszyn i narzędzi ogromne warsztaty: stolarskie, tapicerskie i krawieckie. W stolarniach i tapicerniach przerabiało się i odnawiało meble wybrane z żydowskich domów, i to, już jako nowy gotowy towar, szło wagonami nach die Heimat7. A pieniądze za to Konradowi do kieszeni.
W warsztatach krawieckich przyjmował Konrad zamówienia wojskowe na płaszcze, mundury i tym podobne, oczywiście z odpowiednim zyskiem. Dlatego też placówka ta była uważana za najlepszą i najpewniejszą. Przecież znajduje się pod osobistą opieką Gruppenführera Konrada, pana absolutnego nad gettem. I wszyscy słusznie wyczekiwali na wyrok, jaki zapadnie na tę placówkę, mniemając, że od tego zależny jest los getta.
Szósta rano, we śnie zdawało mi się, że to wszystko koszmar, ale ten koszmar jest okrutną prawdą. Jestem brudny, zawalany gliną, kości mam jakby połamane. Zimno mi, ząb o ząb szczęka. Pytam znajomych, czy jest coś nowego. Na razie spokój. Przyszedł pan Bender i otworzył na kilka minut klapę. Pragnę skorzystać z tego i dostać się do ojca. Komendant nie chce mnie puścić. Gdy już się wreszcie zgodził, moja żona chce koniecznie iść ze mną. Matka niechętnie się na to zgadza. Prosi, abym przyprowadził z powrotem ojca. W końcu udaje nam się wyśliznąć ze schronu.
Buty mam owinięte szmatami. Idziemy na górę, na czwarte piętro, najciszej jak tylko możemy. Wchodzimy do pokoju w naszym mieszkaniu. Pokój ten ma balkon z widokiem na Muranowską. W ogóle nasze mieszkanie jest punktem zbornym dla wszystkich. Stąd idą wiadomości do schronu i rozchodzą się wszystkie rozkazy. Balkon zaś jest głównym punktem obserwacyjnym. Ojciec bardzo się ucieszył, gdy nas ujrzał. Zaczął wypytywać o matkę, siostrę, teściową i znajomych. Jak się urządziliśmy, czy jesteśmy głodni? Zaspokoiłem, jak tylko mogłem, jego ciekawość. Żona tymczasem poszła do kuchni się umyć. Chcę koniecznie wiedzieć, co się dzieje na ulicy. Do okna nie wolno podchodzić. Ci na dole tylko polują na takie okazje. Balkon jest obstawiony dokoła dyktą. W środku na brzuchu leży pan Feldman, który jest głównym obserwatorem. Z małą lornetką przy oczach obserwuje przez dziurę w dykcie ruchy nieprzyjaciela. Co ujrzy, natychmiast komunikuje ludziom w pokoju. Proszę go, aby na kilka minut ustąpił mi swojego miejsca. Chętnie się zgadza i oddaje mi lornetkę. Od środka pokoju podczołguję się na balkon. Ulica jest pusta, jakby wymarła. Tu i ówdzie stoi kilku Niemców i Ukraińców, którzy zabawiają się strzelaniem do celu. Od czasu do czasu przejeżdża auto z żandarmerią i SS. Jak tylko lornetka może ogarnąć, dokoła widać gęsto krążące patrole. Przy murze od ulicy Pokornej stoi dużo żołnierzy. Z oddali dochodzi nas echo coraz gęstszej strzelaniny i wybuchów granatów.
Powierzam posterunek panu Feldmanowi i udaję się do kuchni, aby spojrzeć przez okno na Niską. Tu mieszkają pracownicy Werterfassung. Ludzie kręcą się po ulicy, stoją grupkami i namiętnie dyskutują. Widać z ich ruchów zaniepokojenie. Gdzieniegdzie spacerują pojedynczo Niemcy. W tej chwili stolarnia na Niskiej zaczyna pracować i słychać chód krajzegi.
Zaspokoiłem już ciekawość i idę się umyć. Jesteśmy głodni, bierzemy sobie po kawałku czarnego chleba i po plasterku kaszanki. Chleba tego starczy nam przy odpowiednim oszczędzaniu na trzy dni. Za pieniądze teraz w ogóle nic się nie kupi, nie ma gdzie i u kogo. Biorę kilka kawałków tego cennego pokarmu i manierkę gorącej herbaty, którą zagotowałem na maszynce elektrycznej, i zanoszę do schronu moim najbliższym. Niech się trochę pokrzepią. Mówię im, jak się przedstawia sytuacja na ulicy, i idę z powrotem. Wolę na razie być na górze aniżeli w schronie.
Stan pozornej ciszy, przerywanej strzałami i wybuchami, trwał do południa. Po południu w odstępach mniej więcej godzinnych przez ulicę Muranowską przechodzi kilka grup Żydów w liczbie od 60 do 150 każda, eskortowanych przez SS i Ukraińców. Na tych, którzy nie nadążają, spadają niezliczone razy skórzanych batów oraz uderzenia kolbami karabinów, gdzie popadnie. Wszystkie grupy kierują się w stronę Umschlagplatzu. Teraz wiemy, że akcja się rozpoczęła i to są jej pierwsze plony. Przed wieczorem ludzie z Werterfassung przesłali nam kilka znaków, aby się dobrze ukryć. Żadnych pewnych wiadomości na razie sami nie mają. Tak przeszedł pierwszy dzień. Strzelanina na ulicach nie ustaje, nawet się wzmaga. Spać się nikomu nie chce. Posterunki są rozstawione. Czuwamy.
Uprosiliśmy ojca, żeby zszedł z nami do schronu. Tę noc spędzimy wszyscy razem. Na dole obstąpili ojca znajomi, prosząc go o nowiny. Pocieszył ludzi, jak tylko mógł najlepiej, chociaż sytuacja nie przedstawiała się różowo. Matka z siostrą bardzo się ucieszyły, że ojciec przyszedł, i zaraz zaczęły mu szykować posłanie na ziemi.
Tymczasem w schronie większość ludzi zabrała się do jedzenia. Już się trochę zadomowili i czuli się lepiej niż poprzedniej nocy. Przyzwyczaili się do gęstego powietrza i do zapachów z ubikacji. Młodzi chłopcy wydobyli nawet ze studni kilka wiader wody do mycia. Każdy już ma swój kącik i porządek panuje lepszy niż rano. Kładziemy się na spoczynek z sercem przepełnionym troską i niepokojem. Co przyniesie następny dzień? Wszyscy śpią w ubraniach, stojąc, siedząc czy leżąc, jak kto może.
Upływa około pięciu godzin. Budzimy się, jest szósta rano. Chłopcy z punktu podsłuchowego mówią, że słychać warkot większej liczby samochodów i ciężki huk jakichś pojazdów. Otwierają klapę. Ojciec idzie na górę, ja za nim. Reszta zostaje w schronie, dopóki nie będzie pewnych wiadomości. Ojciec jest jakby komendantem na górze, dlatego i mnie udaje się wychodzić. Feldman jest na posterunku, obserwuje teren. Ulica przedstawia taki sam widok jak poprzedniego dnia. Liczba żołnierzy i Ukraińców została prawie podwojona.
Nagle nadjeżdża kilkanaście samochodów z żandarmerią. Na placu Muranowskim samochody stają. Wysiadają z nich żołnierze i otaczają narożny blok domów. Oddają kilka salw z karabinów do okien i wrzucają granaty, które wybuchają. Wtem w narożnym domu zaszczekały dwa karabiny maszynowe. Kilku Niemców momentalnie padło, reszta w popłochu uciekła. Skutki tego nie dają na siebie długo czekać. Mija niecałe pół godziny i w stronę placu Muranowskiego jedzie pięć czołgów, ciągnąc za sobą działka przeciwlotnicze. Na nadjeżdżające czołgi znowu posypał się grad kul z karabinów maszynowych. Teraz Niemcy zaczynają wysiadać. Działka zostały szybko wyprzęgnięte. Czołgi ustawiły się od strony placu Muranowskiego, błyskawicznie natarły tyralierą. Z odległości 50 metrów od domu dały ognia ze wszystkich luf. Posypały się gruzy. Znowu odezwały się karabiny maszynowe. Z domu wyleciało kilka granatów i wybuchło na jezdni, nie sięgając czołgów. Tymczasem żołnierze ustawiają z daleka działka przeciwlotnicze i pod osłoną blach pancernych dają ognia do domów. Bitwa w całej pełni. My, zahipnotyzowani tym widokiem, obserwujemy, co będzie dalej. Ogień czołgów i dział nie milknie. Jeszcze kilka razy obrońcy odpowiadają strzałami i granatami, powoli jednak obrona zamiera. Zwycięstwo pozostaje przy Niemcach. Z domu nie słychać żadnych odgłosów. Niemcy walą jeszcze z dział około 15 minut i następnie pod osłoną granatów i karabinów maszynowych wdzierają się do środka.
Teraz już słychać krzyki ofiar i strzały. Wychodzą na ulicę pierwsi skazańcy-bohaterowie. Z rękoma wzniesionymi wysoko do góry, każdy pod eskortą. Na ulicy Niemcy formują grupy. Nie minęła godzina i trzy takie grupy, mniej więcej po 80 ludzi, kobiet i mężczyzn, przeważnie młodych, otoczone przez około 300 żołnierzy maszerują w naszą stronę. Niektórzy Żydzi są umazani krwią, widać rozcięte głowy, poranione ręce i nogi. Ubranie podarte na strzępy. Na twarzach nie znać strachu ani przygnębienia, są raczej zadowoleni. Dali z siebie, co mogli. Są to jedyni ludzie, jakich widziałem dotychczas, idący bez obawy i z odwagą na śmierć. Pochód ten dociera do skrzyżowania ulic Zamenhofa i Muranowskiej, skręca na Umschlag i ginie nam z oczu. Patrzymy znowu w stronę placu Muranowskiego. Czołgi skończyły swoją robotę. Odjeżdżają w kierunku Nalewek. Kilka samochodów z żołnierzami też odjeżdża, a reszta wykonuje krwawą robotę na ulicy Miłej. Strzelanina i huk granatów. Mamy wrażenie, że znajdujemy się na froncie podczas wielkiej bitwy. Od czasu do czasu wszystko zagłuszają krzyki i jęki mordowanych ofiar. Nerwy nasze napięte są do ostateczności. Dech nam w piersiach zamiera od tych obrazów i przypuszczeń, jakie też rzeczy dzieją się poza naszym polem widzenia.
Nie pada żadne słowo. Każdy zdaje sobie sprawę z tego, co nas czeka. Nie chcemy straszyć ludzi w schronie, nic im nie mówimy. Zarządzamy tylko, żeby klapa była zamknięta. Nikomu nie wolno wychodzić. Wszyscy muszą być w pogotowiu.
Lecz oto z oddali dochodzą niesamowite krzyki. Chcemy się przekonać, co to jest. Widzimy z daleka masę ludzi, ale wzrok nasz nie jest tak bystry, abyśmy mogli dokładnie rozeznać, co się tam dzieje. Lecę do pana Feldmana, pożyczam lornetkę i wracam do okna. I oto co się ukazuje moim oczom: około 1000 Żydów zbitych w czworobok, nieprawdopodobnie ściśniętych, tak że jeden drugiego zgniata na miazgę. Jeden drugiego tratuje. Kto się przewraca, więcej nie wstaje. Ale dlaczegóż ci ludzie tak się tłoczą, dlaczegóż tak krzyczą? Tajemnica wychodzi prędko na jaw. Czworobok tych nieszczęśliwców otoczony jest przez około 200 Ukraińców, którzy bez opamiętania sieką najbliżej stojących nahajkami, kijami i kolbami karabinów po głowach, twarzach, plecach, gdzie popadnie. Pod nogami oprawców leżą zwały ofiar, potłuczonych‚ w kałużach krwi. Z dala stoi grupka Niemców, przyglądają się ze śmiechem. Po 20 minutach tego „uboju” zbiry ukraińskie prowadzą Żydów na stację załadowczą. Ofiary idą gęsiego. Ukraińcy ustawili się w szpaler z obu stron i każdemu Żydowi wymierzają jeszcze dodatkowo kilka uderzeń kijami czy kolbami karabinów. Zabijają dzieci na rękach matek. Z rozbitymi głowami, z połamanymi kośćmi wloką się te półtrupy do wagonów. Na placu zostaje kilkudziesięciu ludzi, którzy się już więcej nie podniosą.
Mam silne nerwy i byle czym się nie przejmuję. Dużo już widziałem strasznych rzeczy podczas tej wojny, ale tego widoku nie mogłem znieść, nie chciałem dłużej patrzeć, oddałem lornetkę najbliżej stojącemu i czym prędzej odszedłem. Zupełnie wyczerpany, zwaliłem się na łóżko. Zamknąłem oczy, zacisnąłem zęby i starałem się odegnać nurtujące mnie myśli. Nie chcę sobie w ogóle uprzytomnić, że razem z najbliższymi mogę się w każdej chwili znaleźć w takim samym położeniu jak ci ludzie tam, na Umschlagu.
Jest już czwarta po południu. Od wczorajszego wieczora nie mieliśmy nic w ustach. Nikt o tym nie myśli, każdy jest najedzony własnym nieszczęściem. Zdaje się, że robota na dzisiaj ma się ku końcowi. Kanonada powoli słabnie. Kilka samochodów z żołnierzami wraca i skręca na Dziką. Na Niskiej też ustaje wszelki ruch, w ogóle już ludzi nie widać.
O szóstej wieczorem ulica przybiera wygląd taki jak wczoraj: kręcą się gęste patrole, a posterunki – po dwóch Ukraińców – stoją przed każdą bramą. Żołnierze strzelają sobie dla zabawy i znowu złowroga cisza. Jesteśmy zmęczeni, rozbici okropnościami całego dnia. Na dole, w schronie, nie mają w ogóle pojęcia, co się dzieje. Jacyż oni w porównaniu z nami szczęśliwi! Nic im nie powiemy, i tak cierpią ponad siły. Póki człowiek żyje, żyje nadzieją. Trzeba zanieść im na dół coś do zjedzenia, przez cały dzień siedzą o pustych żołądkach. Nie mieli kropli gorącej wody w ustach. Sami nie odczuwamy wcale głodu. Zaparzam trochę cykorii w manierce, wsypuję kilka sacharynek, kroję dla każdego po dwie cienkie kromki chleba i zabieramy się z ojcem do zejścia. Zapasy się skurczyły, z trudem jeszcze przebiedujemy jutrzejszy dzień. Na górze w naszym mieszkaniu zostaje kilkunastu mężczyzn, posterunki są rozstawione. Każdy ma wyznaczone godziny czuwania. Nie zamieniamy z ojcem ani jednego słowa, schodzimy smutni i zrezygnowani.
W schronie pytają nas o wiadomości, kiedy będzie można wyjść. Miejmy nadzieję, że się to niedługo skończy. Na razie wyjść nie można, na ulicy wszystko po staremu. Pytamy, co tu słychać. Odpowiadają, że w schronie absolutnie nic, tylko w korytarzu przy murze dochodzą odgłosy częstych strzałów i wybuchów. Dajemy najbliższym trochę gorącej kawy i chleba. Mają łzy w oczach, pytają, czy nie jesteśmy głodni. Odpowiadamy, iż jesteśmy tak syci, że gdyby nam zaproponowano teraz szynkę z jajecznicą, na pewno byśmy jej nie mogli zjeść, co zresztą było zupełnie zgodne z prawdą. Staramy się nadrabiać miną. Nerwy są u kresu wytrzymałości. Chcę spać i uciec od tego wszystkiego. Ileż bym dał, żeby usnąć i więcej nie wstać. Nie chcę się rozglądać nawet po schronie. Nie chcę rozmawiać ze znajomymi. Kładę się spać w miejscu, gdzie stoję. Jest to moja trzecia noc w schronie.
Budzę się, nie muszę patrzeć na zegarek, wiem, że jeszcze nie ma szóstej. Cóż nam przyniesie dzień? Ojciec dawno jest już na nogach. Czekamy, aż otworzą klapę. Matka nie chce puścić go na górę, mówi, że też wyjdzie. W końcu udaje się ją uspokoić. Żona wcale się nie odzywa. Otwierają klapę. Z góry nic nowego. Wychodzę z ojcem. Na powierzchni słyszę, że ktoś idzie za nami. Odwracam się, to moja żona. Jakim cudem się wydostała, mimo zakazu wychodzenia, to już zostanie jej tajemnicą. Nie ma rady, musi iść z nami. W mieszkaniu nikt już nie śpi. Umyliśmy się z ojcem pod kranem, a żona zakrzątnęła się przy kuchni, aby sobie zagrzać trochę wody. Jest już godzina ósma. Na ulicy Niskiej zaczęli się pokazywać ludzie, na razie nieliczni, wjeżdża kilka aut z esesmanami. Żołnierze wypędzają ludzi z domów, warsztatów i magazynów. Jesteśmy ciekawi, co z tego wyniknie. Ulica powoli się zapełnia. O jedenastej napływ ustaje. Niemcy też wyłażą z różnych zakamarków. Widocznie więcej Żydów już nie mogą znaleźć.
Na ulicy jest mniej więcej 2 tysiące osób. Harmider panuje niesłychany. Ludzie lecą tam i z powrotem, krzyki i nawoływania idą pod niebiosa. Niemcy starają się uformować kilka dwuszeregów, co im się z trudem po dłuższym czasie udaje. Urządzają selekcję. Przed każdym dwuszeregiem przechodzi Niemiec i przebiera. Ten w prawą stronę, ten w lewą. Opodal naszego schronu widzimy około 800 ludzi, w tym kilkadziesiąt kobiet, młodych, postawnych. Z przeciwnej strony ulicy jest skupiona reszta. Z daleka nawet uwydatnia się rażąca sprzeczność. To już są braki, ludzie starsi i słabi, małego wzrostu, przy czym przeważają kobiety. Teraz rozumiemy. Ci pod naszym schronem pójdą do pracy, a tamci na „giemzę8”. Nagle jeden z moich kolegów z pracy, pan Nachman, decyduje się na śmiały krok. Bierze za rękę swą daleką krewną, młodą kobietę, i leci z nią na dół po schodach. Wychodzą z sieni, stąpają jak mogą najciszej, wdrapują się na gruzy przykrywające nasz schron. Teraz podczołgują się na brzuchach do krawędzi gruzów, do ulicy Niskiej, do miejsca, gdzie stoją ci wybrani młodzi ludzie. Pan Nachman, korzystając z tego, że Niemcy na chwilę się odwrócili, opuszcza kobietę na rękach, w sam środek grupy. Już sam ma zeskoczyć, ale w ostatniej chwili cofa się. Widzę, jak zrezygnowany czołga się wolno z powrotem. Wraca na górę. Pytamy, co było tego powodem.
– Nie mogłem się zdobyć – mówi – żeby was tak opuścić. Co będzie ze wszystkimi, będzie i ze mną.
Jesteśmy głęboko wzruszeni jego słowami. Jak silnie zespoliło nas wspólne nieszczęście!
W południe grupy ruszają z miejsca. Jedna udaje się w stronę Umschlagu, a druga do bramy wyjściowej getta, na skrzyżowanie ulic Zamenhofa i Gęsiej. Stolarnia zamilkła, krajzega już nie wyje. Ostatni rozdział Werterfassung został zamknięty. Już więcej nie ujrzymy wolno chodzących ludzi po ulicy, z wyjątkiem łowców pana Pinkierta. Przed domami krążą patrole Ukraińców. Z drugiej strony, przy Muranowskiej, stoją działka i od czasu do czasu żołnierze dają z nich ognia do domów. Mury przy Pokornej są gęsto obstawione. Główne siły Niemców przeniosły się w stronę Nalewek i na teren szopów szczotkarskich przy Świętojerskiej i Franciszkańskiej. Stamtąd dochodzi nas odgłos huraganowego ognia karabinów, dział i granatów. W powietrzu unoszą się gęste tumany kurzu i pyłu. Całe getto jest jakby jednym wielkim kotłem, strzelającym i wybuchającym. Raz po raz maszerują grupy skazańców otoczone opiekunami. Idą różnymi ulicami w stronę Umschlagu. Robota w całej pełni. Kilka razy dziennie widzę przelatujące przez Muranowską karawany Pinkierta, niosące ze sobą powiew śmierci. To są zbieracze padliny. Na dachu jednego karawanu widzę dwie skrzynie z trupami zniekształconymi i porozrywanymi strzałami. Na koźle siedzi dwóch Żydów w czarnych ubraniach, umazanych krwią. Na głowach noszą okrągłe czarne czapy. Wóz jest ciężko obładowany, resory się uginają. Koń ledwo ciągnie. Po dłuższej chwili znika nam z oczu i znowu pusta ulica. W górze krąży niemiecki bombowiec; tego tylko jeszcze brakuje, aby nas obsypał bombami.
Musimy się rozejrzeć za posiłkiem dla siebie i ludzi w schronie. Można nie jeść dzień, dwa, ale nie wolno nam opaść z sił, mogą one nam się jeszcze przydać. Jest zaledwie kilka kawałków chleba, trzeba je zostawić na ostatnią chwilę. W mieszkaniu mamy parę kilogramów stęchłej, piaszczystej kaszy jęczmiennej. Zastanawiamy się, co z tego ugotować. Żona rozpala ogień w kuchni, przystawia ostrożnie garnek z wodą i z tą nieszczęsną kaszą. Razem jest tego z pięć litrów. Nie ma czym okrasić. Wtem ojciec przylatuje uszczęśliwiony, znalazł gdzieś w szafie zawinięte w papierku parę deko zjełczałego masła. No, teraz będzie już królewskie danie. Samo to, że w kuchni jest ogień i gotuje się w garnku, podnosi nas trochę na duchu. Może jeszcze nie wszystko stracone. Życie w mieszkaniu zaczyna trochę pulsować. Teraz trzeba uważać na okna od strony Niskiej, nie wolno pokazać głowy. Stoją tam Niemcy, jak tylko kogoś zauważą, natychmiast strzelają, a strzelają nadzwyczaj celnie.
Jedzenie jest już ugotowane. Żeby nie zgrzeszyć, rzadko który prosiak chciałby się na to złakomić. Zanosimy ten garnek, jakby w nim były same brylanty, na dół. W schronie musimy opowiedzieć, co się stało z pracownikami Werterfassung, nie wolno nam już dłużej tego ukrywać i zostawiać ludzi w nieświadomości tego, co się wokół dzieje. Teraz wiedzą wszyscy, że jesteśmy zupełnie opuszczeni. Nie mamy żadnego oparcia. Wszelkie wolne życie w getcie umarło. Ludzie siedzą osowiali, przeżuwają swoje myśli. Dostajemy się do piwnicy, w której siedzi moja rodzina. Tu nas o nic nie pytają. Nic im z tego nie przyjdzie. Nasz los jest ich losem i odwrotnie.
Żona rozdziela tymczasem przyniesioną kaszę. Każdemu wlewa do miseczki czy do garnczka kilka łyżek. Nie jest to wprawdzie porcja, którą się można najeść, ale zawartością garnka trzeba obdzielić pięć osób naszej rodziny i dziesięciu kolegów z pracy, którzy nie mają co jeść i głodują. Ludzie ze łzami w oczach dziękują za tę odrobinę gorącej strawy. Żadne odgłosy ani wybuchy nas nie dochodzą. Mamy wrażenie, że znajdujemy się na innej planecie. Siedzący tutaj mają przedłużone życie o całe lata. Dziś już więcej na górę nie wyjdziemy.
Przytykamy uszy do rury podsłuchowej. Słyszymy stały, miarowy stukot butów żołnierskich i częste wystrzały karabinowe. Przy misce klozetowej kolejka jak za chlebem. Odór jest straszny. W piwniczce z drewnianą podłogą starzy ludzie modlą się bez przerwy. Dzieci się już oswoiły ze schronem, jedne śpią, drugie jedzą. To są szczęśliwe istoty. Nic nie rozumieją. Przy studni chłopcy nabierają wiadra wody do spłukania ustępu. Nasi dyskutują między sobą. Piński, nie mając co włożyć do fajki, wypchał ją liśćmi zastępującymi prawdziwą herbatę i kurzy jak z komina. Zaglądam do Hoffera. Ten leży. Ma na razie co jeść i nic nie je. Jest zrezygnowany. Od czasu wejścia do schronu jak się uwalił, tak prawie wcale się nie podnosi. Blacharz już nie płacze. Myśli nad tym, jak tu przeprowadzić wodę do środka schronu. Na razie jeszcze nic nie wymyślił. Wszyscy od chwili przyjścia nie zdjęli z siebie jesionek ani butów. Moja siostra od dwóch dni już nie idzie na stronę, mało nie pęknie, wstydzi się załatwić na oczach ludzi. Dopiero po długich perswazjach i namowach dała się wreszcie przekonać.
Trzeba się kłaść spać. Jesteśmy jeszcze razem, tym się pocieszamy. Idzie czwarta noc. Siadam na ziemi, opieram głowę na kolanach matki i zasypiam.
Świt zastaje nas już na nogach. Klapa jest zamknięta. Dużo osób dokoła jeszcze śpi. Niektórym się zachciewa chrapać, ci od razu otrzymują szturchańca. Musi być cisza. Matki małych dzieci korzystają z wczesnej pory, że nikt się nie kręci. Włączyły do kontaktów maszynki elektryczne i gotują papkę dla dzieci. Zaglądam do jednego rondelka. Jest w nim trochę suszonych zacierek i woda. Dużo osób stara się przespać głód. Stan taki nie może dłużej trwać. Ludzie przecież pomdleją, trzeba temu jakoś zaradzić. Widzę, że niektórzy zaczynają narzekać. Ten i ów powiada: „Jest tu dużo ludzi, którzy mają zapasy. Dlaczego nie dadzą głodnemu przez cały dzień sucharka, a sami po kryjomu jedzą?”. Ojciec idzie po radę do Hoffera. Ten jest człowiekiem rozsądnym. Nigdy się nie wymawia, jeśli zachodzi potrzeba niesienia pomocy w nieszczęściu.
– Słuchaj – powiada do mego ojca – ja, ty i Gurewicz zbierzemy trochę prowiantu od tych, co wiemy, że mają, i ugotujemy kocioł zupy dla głodujących. Sam daję pierwszy, co mogę. – Wyjmuje z worka torbę suszonych zacierek, wsypuje na miskę trochę kaszy jęczmiennej i dodaje do tego topioną słoninę.
– Przecież to starczy już na dwa kotły – odzywa się mój ojciec.
– To nic – mówi Hoffer. – Ile zbierzemy, rozdzielimy na kilka razy, żeby nie trzeba było jutro znowu się kłopotać.
We trójkę zaczęli obchodzić poszczególnych ludzi. Niektórzy dawali, co mieli, inni się wymawiali. Myśmy ofiarowali kilogram kaszy. Ten udzielił trochę fasoli, ów pęczaku, inny grochu, a znów inny parę deka topionego tłuszczu. I tak zebrało się produktów na jakieś cztery kotły. Teraz trzeba to ugotować. Jedni chcą gotować w schronie, drudzy na górze. Zdanie tych drugich przeważa. Mają rację, w schronie jest i tak okropnie duszno i gorąco. Wybrano trzy kobiety i pod opieką Hoffera udają się na górę. Ojciec z moją żoną też wychodzą, idą ugotować trochę kaszy dla nas. Ale dziś już nie ma czym okrasić. Pan Hoffer wie o tym, sam, nieproszony, przynosi ojcu dużą szklankę topionego tłuszczu. Ojciec wcale mu nie dziękuje. Choćby chciał coś powiedzieć, na pewno nie mógłby z siebie słowa wydobyć. Głodni ludzie trochę się uspokoili. Za kilka godzin każdy dostanie gorącej zupy.
Jest już południe. Też wychodzę na górę. W drugiej suterenie widzę, jak Hoffer ustawił na gruzach polową kuchnię z cegieł i rozpala ogień. Szybciej się ugotuje i nie trzeba będzie znosić kotła z czwartego piętra. Ma rację. Kobiety ustawiają kocioł z wodą i wsypują, co potrzeba.
Ostrożnie idę na górę. Zobaczymy, co tam się dzieje. Kanonada taka sama jak wczorajszego dnia, nawet się przybliżyła znacznie w naszą stronę. Lepiej rozróżniamy poszczególne wystrzały i wybuchy. Pan Feldman opowiada, że dzisiaj przeszło już dziesięć dużych grup Żydów od strony Nalewek na Umschlag pod „odpowiednią opieką”. Pinkiert ma robotę i poza tym nic nowego. Nagle rozlega się strzał w korytarzu naszego mieszkania, szyba brzękła. Porządnie zaniepokojeni, wylatujemy z pokoju. Okazuje się, że jakiś mężczyzna przechodził nieostrożnie przez korytarz. Niemiec na Niskiej zauważył i strzelił. Szczęście, że obeszło się bez ofiary. W ścianie jest głęboka dziura od kuli. Takie wypadki nie robią już na nas żadnego wrażenia. Jak gdyby nigdy nic, zapominamy o tym po chwili. Żona gotuje kaszę, a ja schodzę do schronu po matkę, gdyż chce wejść na górę się umyć. Już cztery dni, jak twarzy nie umyła. W suterenie pod opieką Hoffmana gotuje się zupa.
Pomagam matce wyjść ze schronu. W pierwszym momencie nie może oczu otworzyć, tak ją razi światło. Przyglądam się jej chwilę. Ach, jakie piętno wyryły te cztery dni na jej twarzy. Cera ziemista, oczy podkrążone i dużo świeżych zmarszczek. Ale nic, mówię sobie. Aby tylko kości były, to będzie i mięso. Przy tym dowiaduję się, że teściowej popuchły nogi jak banie od siedzenia i strasznie cierpi. Cóż ja mogę na to wszystko poradzić? Zaprowadziłem matkę na górę, a sam idę do pokoju frontowego. Tam się wszyscy skupiają i roztrząsają nasze położenie. Jeden mówi:
– Widziałem dzisiaj prywatny samochód ciężarowy na Zamenhofa.
Drugi się odzywa:
– Jeśli tak, to może Kozikowski będzie mógł przyjechać.
Inny znowu:
– Musimy się sami ratować.
Ale jak? Nikt na to nie może dać odpowiedzi. Wszyscy zgadzają się, że jest z nami źle i prawdopodobnie będzie jeszcze gorzej. Dlaczegóż by nas mieli oszczędzić? Jak zaczną obrabiać Muranowską, to i nas obrobią. Tymczasem żona z matką ugotowały kaszę. Każdy zjadł trochę na górze. Chociaż głodny byłem jak wilk, zaledwie przełknąłem parę łyżek. Trochę ze względu na nasze położenie i wreszcie ze względu na smak tej potrawy. No, ale narzekać nie wolno. Dziękujemy Bogu, że mamy chociaż taką kaszę, żeby jej było jak najwięcej, i że mamy jeszcze możność ugotowania sobie jedzenia. Zostało trzy czwarte zawartości garnka. Trzeba to zanieść na dół, dać trochę teściowej i siostrze, a resztę rozdzielić między głodujących.
Powoli zbieramy się do zejścia. Jest już piąta po południu. Wolniutko i ostrożnie wszyscy schodzimy. Hoffera już nie ma. Widocznie zupa ugotowana i zaniesiona do środka. W schronie widzę dużo ludzi jedzących łapczywie jak ludożercy: z misek, talerzy i garnczków, zupę przyrządzoną przez Hoffera. Po trochu zaspokajają pierwszy głód. Pytam teściową, czy bardzo cierpi. Mówi, że nic jej nie jest. Mężnie znosi swoje dolegliwości. Rozdzielamy pozostałą kaszę między głodujących, którzy już czekają na nią jak na zbawienie.
Jest znowu wieczór. Znowu przemordowaliśmy dzień. Zapomniałem już, jak wygląda łóżko. Zdaje mi się, że do końca życia muszę spać w ubraniu, na mokrej ziemi. Żeby nam chociaż dali tak spać. Ale kto wie? Żona chce, żebym jej na noc ściągnął buty, ale nie pozwalam. Nie wiem, co nas za chwilę czeka. Trzeba być gotowym na wszystko. Piąta noc w schronie. Jeszcze się trzymamy. Długo nie mogę usnąć. Myślę, jakby tu się wydostać z tego piekła. Ale wszystkie moje pomysły są nierealne. Aż wreszcie znużony zasypiam.
W schronie jest noc, ale na zewnątrz z pewnością dzień. Wczorajsi kucharze szykują się do wyjścia. Chcą dzisiaj wcześniej ugotować kocioł zupy. Klapa jeszcze zamknięta. Po kilku minutach przychodzi Bender i otwiera. Mówi nam, że na ulicach nie ma w ogóle Niemców i nie słychać żadnej strzelaniny. W schronie nieopisana radość. Ludzie płaczą ze szczęścia. Już chcą wychodzić. Robi się prawdziwy jarmark. Nikt się nie liczy z tym, że nie wolno głośno mówić. Wszyscy powstawali z miejsc, tłoczą się do klapy. Widząc, na co się zanosi, komendant schronu kazał natychmiast zamknąć klapę i ustawił przy niej silnych chłopów. Sam zaś z kilkoma mężczyznami zabrał się do robienia porządku. Wzywa do zachowania ciszy i do usadowienia się na dawnych miejscach. Tam, gdzie słowa nie pomagają, pięści idą w ruch i w niedługim czasie jaki taki porządek zostaje przywrócony. Zakazuje się bezwzględnie wychodzenia. Klapa musi być zamknięta. Wiadomości pana Bendera trzeba sprawdzić jeszcze raz. Jeśli będzie spokojnie do południa, to można pojedynczo wychodzić. Może to wybieg, aby zwabić ludzi na ulicę? Niektórzy szemrzą niezadowoleni. Ale zgodzić się muszą.
Wypuszczono kilku mężczyzn i kucharzy z kotłem. Między innymi ja z ojcem idziemy na górę. Już na podwórzu uderza nas niesamowita cisza. Nie słychać ani jednego wystrzału. Odzwyczaiłem się od tego. Na górze podniecenie. Prawie wszyscy się skupili w naszym mieszkaniu. Namiętnie dyskutują. Wyrażają przypuszczenia, domysły. Przede wszystkim udaję się na balkon, sam chcę się przekonać. Istotnie, jak lornetka sięga, ani jednego Niemca. Cisza absolutna, tylko wiatr dmie. Nawet przy murze na Pokornej nikogo nie dostrzegam. Z daleka, na balkonie od strony Miłej, widzę mężczyznę, który tak samo jak ja obserwuje ulicę. Wracam do pokoju. Zbliżam się do grupy dyskutujących. Gurewicz mówi:
– Akcja już się skończyła, to była karna ekspedycja za napady na Niemców w getcie.
Ten zawsze był optymistą. Piński z Kacem chcą się dostać do parkanu przy Pokornej i przekraść się na drugą stronę. Blacharz mówi:
– Musimy się przedostać przez pięć domów do Muranowskiej 26. Tam jest schron z połączeniem do kanału ściekowego i tamtędy wydostaniemy się na aryjską stronę. Znam doskonale wejście, tamtejsi ludzie też mnie dobrze znają. Mój szwagier jest komendantem. Przejść będzie można, jak się ściemni, wieczorem.
Pomysł ten wydaje mi się najlepszy. Ale należy czekać do wieczora. A ci, co nie zamierzają wyjść na aryjską stronę, uważają, że trzeba będzie przeprowadzić kilka ulepszeń w schronie, jak tylko okoliczności pozwolą. Ci mówią najbardziej do rzeczy. A reszta to jakby pomysły wyjęte z powieści Londona.
Zbliża się godzina jedenasta, nastrój jest wesoły. Tu i ówdzie ludzie się śmieją, ale nasza radość jest przedwczesna. Z dala, od Zamenhofa, dochodzi warkot szybko zbliżającego się auta. Momentalnie, jakby na rozkaz, wszyscy się uciszyli. Na twarzach maluje się napięcie. Auto z zawrotną szybkością skręca w naszą ulicę i wali pełnym gazem w stronę placu Muranowskiego. Tuman kurzu wznosi się na jezdni. Jest to małe opancerzone auto policyjne. Siedzi w nim sześciu Niemców w hełmach. Lekkie karabiny maszynowe wystawili poza karoserię. Na placu Muranowskim auto zawraca. Objeżdża jakąś inną ulicę i znowu jest na Muranowskiej. Teraz żołnierze strzelają, ile tylko lufa wytrzymuje. Salwy idą w powietrze, do domów, gdzie się da. Dajemy znać do schronu. Posterunki na swoje miejsce. Stan biernej obrony został przywrócony. Dochodzą nas już gęste salwy karabinów maszynowych ze wszystkich stron getta. Wtem znowu w dwuminutowych odstępach wjeżdżają samochody w naszą ulicę. Karabiny szczekają, auta suną po jezdni jak torpedy. Nagle jeden samochód zatrzymuje się przed naszym domem. Niemcy błyskawicznie wyskakują i walą kolbami karabinów i butami w bramę. W pierwszej chwili struchleliśmy. Jest nas ze 40 osób w otwartym pokoju. Na zejście do schronu jest już za późno. Niemcy są przy bramie, mogliby usłyszeć stąpanie po schodach. Decydujemy się szybko, bez słów, na ukrycie się w zamaskowanym pokoju na czwartym piętrze. Jak koty, bezszelestnie, skaczemy po kilka schodów naraz na strych, gdzie jest klapa do pokoju. Przelatując przez kuchnię, widzę, że moja żona rozpaliła ogień. Zdążyłem jeszcze nabrać wody i chlusnąłem na palenisko. Nie ma żadnego śladu życia.
Wchodząc przez klapę, straciłem równowagę i runąłem z wysokości piętra na podłogę. Szczęście, że pode mną leżał worek z pościelą, inaczej bym się porządnie potłukł. Klapa już zamknięta. W pokoju nikogo nie widać. Kurz można dosłownie nożem kroić. Nie możemy widzieć, co się dzieje na ulicy. Jest wprawdzie okno, ale nie wolno podchodzić. Za to słyszymy wszystko doskonale. Walą jak opętani w bramę, krzyczą przy tym niezrozumiale po niemiecku. Po kilku minutach, widząc, że bez silniejszych środków nie dadzą rady, przestali. Przeklinając, wsiadają do auta i ruszają z miejsca. Na ulicy pojazdy pędzą w różne strony, karabiny maszynowe grają, jak noże w sieczkarni.