Dni naszego życia - Franko Mikita - ebook + audiobook + książka

Dni naszego życia ebook i audiobook

Franko Mikita

4,8

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Mistrzowska powieść o chłopcu dorastającym w tęczowej rodzinie w Rosji

Po śmierci matki pięcioletni Miki zostaje adoptowany przez jej brata. Sława uczy chłopca życia i pokazuje mu świat sztuki. Ale nagle w szczęśliwym dzieciństwie Mikiego pojawia się Lew, partner Sławy, surowy lekarz pragnący wprowadzić do rodziny porządek i dyscyplinę. Artystyczna wrażliwość małego Mikiego zostaje wystawiona na próbę – podobnie jak profesjonalne opanowanie Lwa.

Chłopiec nie wie jeszcze, że tarcia w rodzinie to nic w porównaniu ze społeczną homofobią. Pierwszego dnia szkoły zaczyna się życie w kłamstwie, zmyślanie w wypracowaniach, ukrywanie zdjęć, ilekroć z wizytą przychodzą koledzy… Miki poznaje świat, który nie toleruje odmienności. Minie trochę czasu, nim bohater pogodzi się ze swoją sytuacją, a jego rodzina znajdzie dla siebie miejsce.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 331

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 9 godz. 38 min

Oceny
4,8 (51 ocen)
40
10
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
___nina___

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo dobra książka, przyjemnym głos osoby czytającej sprawił, że nie mogłam się od niej oderwać.
10
blapak

Nie oderwiesz się od lektury

Niesamowita historia. Mam nadzieję, że tom 2 cyklu pojawi się też w Polsce
10
olivialasocka

Nie oderwiesz się od lektury

Rewelacja! Nie tylko dla młodzieży.
10
ania-ms

Nie oderwiesz się od lektury

Piękna, momentami niezwykle zabawna, ale i zdumiewająco głęboka opowieść. Warta uwagi. Świetnie przeczytana.
00
mariusz_legimi

Nie oderwiesz się od lektury

Super pozycja. Opowiada historię bohatera od dziecka do nastolatka.
00

Popularność




Dni naszego życia

PrzełożyłaJoannaKrystyna Radosz

Mikita franko

Mikita Franko: ДНИ НАШЕЙ ЖИЗНИCopyright © 2020 by Mikita Franko. First published in Russia by Popcorn Books.

All rights reserved including the right of reproduction in whole or in part in any form.

Copyright © for the Polish translation Joanna Krystyna Radosz 2022

ISBN 978-83-961972-3-8

Tekst: Mikita Franko

Przekład: Joanna Krystyna Radosz

Redakcja i korekty: Redaktornia.com

Projekt okładki i layout: Marta Dec

W książce zastosowano krój pisma Bona Nova i Indian

Wydrukowano na papierze Offset Creamy 70g vol 2.0

Druk i oprawa: OZGraf

Wydawca:

Pod nazwą dziwny pomysł działalność wydawniczą prowadzi firma JoBB tłumaczenia Joanna Barbara Bernat

ul. Korsarzy 8F

80-299 Gdańsk

dziwnypomysl.pl

Piszę, bo nie umiem o tym dłużej myśleć.

W szkole, kiedy trzeba było napisać wypracowanie na temat „Moja rodzina”, zawsze pisałem kłamstwa. Ta książka jest tym, co mógłbym opowiedzieć o swojej rodzinie, gdyby ktoś pozwolił mi powiedzieć prawdę.

Those days are all gone now but one thing is true

When I look and I find

I still love you

(fragment piosenki zespołu Queen These Are the Days of Our Lives, z której pochodzi tytuł tej książki)

Jak to się wszystko zaczęło

Niewiele pamiętam z pierwszych czterech lat swojego życia.

Ot, trzy wyraźne, nijak ze sobą niezwiązane wspomnienia.

Pierwsze: siedzę w wózku spacerowym i macham nogami. Wózek prowadzi mama. Jesteśmy chyba w głównym parku naszego miasta. Wtedy jeszcze stał tam pomnik Lenina – to znaczy, że musiałem być naprawdę zupełnie mały. Przed nami stado gołębi energicznie dziobie ziarno. Kiedy wózek zbliża się do nich, gołębie odlatują, a ja radośnie unoszę rączki, jakbym próbował któregoś złapać. Nie pamiętam nic więcej.

Drugie: ktoś z przyjaciół mamy sprezentował mi na urodziny rowerek z bocznymi kółkami, które przykręcało się po obu stronach tylnego koła. To były chyba moje czwarte urodziny. Nie trzeba wielkich umiejętności, żeby jeździć na takim czterokołowym rowerku, więc szybko mi się znudziło. Poszedłem do brata mamy, który był gościem na moim przyjęciu, i poprosiłem, żeby odkręcił te dodatkowe kółka. Zrobił to bez chwili wahania. Ja zaś radośnie wdrapałem się na rowerek i nie przejechałem nawet metra, kiedy padłem na asfalt, zdzierając do krwi lewy łokieć. W czasie gdy leżałem i spoglądałem w jasne, czyste niebo, zadając sobie najważniejsze pytanie dzieciństwa: wyć albo nie wyć, gdzieś niedaleko wujek bez cienia zakłopotania krztusił się ze śmiechu. Że niby powinienem był uprzedzić, że nie umiem jeździć. Patrząc na niego, też się zaśmiałem. Nie pamiętam nic więcej.

Trzecie: szpitalny korytarz. Mama już wtedy chorowała. To musiało być drugie albo trzecie piętro – dobrze pamiętam, że zmęczyłem się wchodzeniem po schodach. Pierwsze, co zobaczyłem, to kroplówki na korytarzu; obok mnie szybko przewieziono kogoś na wózku. Nijak nie umiałem sobie wytłumaczyć, co się dzieje, ale z pewnością nie było to nic dobrego. Cały się spiąłem i zaniepokoiłem, w przeciwieństwie do brata mamy, który nachylił się do mnie, poklepał po ramieniu i powiedział, że kto ostatni dobiegnie do maminej sali, ten zgniłe jajo. Życie momentalnie stało się lepsze. Ktoś, zdaje się, nakrzyczał na nas z powodu tego wyścigu, ale to nie miało znaczenia, bo liczyło się tylko to, kto pierwszy dotrze do sali.

To chyba wszystko, co sam mogę opowiedzieć o tym okresie swojego życia. Resztę znam tylko z relacji innych osób.

Kiedy byłem mały, nie wiedziałem, że po porodzie u mojej mamy zaczął się rozwijać rak piersi. Dzisiaj uważa się, że to „oswojony” rodzaj raka. Możliwe, że czternaście lat temu też dałoby się ją uratować, gdyby lekarze nie lekceważyli jej skarg i nie nazywali guza w piersi „zastojem pokarmu”. Teraz mogę mędrkować na ten temat, ale w tamtym świecie, w którym funkcjonowałem jako dziecko, nie istniały nowotwory ani szpitale. Nie mając o nich pojęcia, żyłem sobie zupełnie beztrosko.

Gdy mama leżała w szpitalu, mieszkałem u wujka. Mówiło się, że prowadzę koczowniczy tryb życia, ponieważ mama często trafiała na oddział. Parę tygodni mieszkałem z nią, a potem znowu z wujkiem. Któregoś razu po tych paru tygodniach nie wróciłem do mamy. Usłyszałem, że jest bardzo słaba i na razie nie może się mną opiekować. Dzisiaj nie wiem, co wtedy na ten temat myślałem. Raczej nie podejrzewałem niczego poważnego, bo przecież gdy mnie dopadało przeziębienie, też czułem się słabo – i żyłem dalej.

Nie pamiętam, jak dowiedziałem się, że mama umarła. Dopiero kiedy podrosłem, usłyszałem, jak wtedy zareagowałem. O jej śmierci poinformował mnie wujek. Oderwał mnie od zabawy, usiadł przede mną i powiedział to.

Na Nickelodeonie leciała wtedy nowa kreskówka, Awatar: Legenda Aanga, która od razu została moją ulubioną. Oglądaliśmy ją razem z wujkiem. Zapytałem:

– Mama umarła jak Aang?

– Nie, tak naprawdę.

Jeżeli oglądaliście tę kreskówkę, to wiecie, że Aang nie umarł, ale zamarzł na sto lat. To tylko inni myśleli, że on nie żyje.

Wtedy zapytałem:

– Umarła jak jego rodzina?

Odpowiedział:

– Tak.

A ja powiedziałem:

– Jasne.

Nie wiem, czy przeżyłem wtedy prawdziwą żałobę. Nic nie pamiętam, a teraz słucham o tym, jakby to była historia kogoś innego. Podobno przez jakiś miesiąc bawiłem się tylko jedną zabawką i przestałem oglądać kreskówki, a zwłaszcza Awatara. Ale o mamę prawie w ogóle nie pytałem.

Zaczęło się inne życie. Nowe. To, które już sam zapamiętałem.

Znalazłem się w stanie zawieszenia. Tak o mnie mówiono. Babcia twierdziła: „Sprawa Mikiego jest w stanie zawieszenia”. Nie rozumiałem, co to znaczy, ale panowała napięta atmosfera i faktycznie czułem się tak, jakbym wisiał w powietrzu. Dorośli pytali, z kim chcę mieszkać: z babcią czy z wujkiem. Nie chciałem, żeby komuś było przykro, więc odpowiadałem, że nie wiem. Ostatecznie to babcia postawiła kropkę nad i. Powiedziała, że jest po zawale i nie ma pewności, czy zdąży w pełni wychować człowieka, a okrucieństwem byłoby skazywać mnie na kolejną stratę.

I tak zamieszkałem z wujkiem – na którego mówiłem po prostu Sława – i jego przyjacielem. Ale ten ostatni pojawił się nie od razu. Najpierw wszystko się poukładało: ustał chaos, przestali rozmawiać już ze mną bardzo poważni obcy ludzie, minęło poczucie zawieszenia i nowe życie stało się zwykłym życiem. Wtedy też zjawił się przyjaciel: wysoki, schludny, starannie uczesany, nijak niepasujący do mojego wujka, który uznawał tylko jeden rodzaj spodni: takie z dziurami na kolanach.

– To mój przyjaciel, Lew – powiedział do mnie Sława. A do niego powiedział: – To Miki, syn mojej siostry. Musicie się jakoś dogadać. Nie macie wyboru.

Stwierdziłem, że przyjaciel Sławy głupio się nazywa. Lew… Jak ktoś ma tak na imię, to po prostu musi zapuścić brodę i zostać pisarzem jak Tołstoj.

Ale nie miałem wyboru, więc ścisnąłem wyciągniętą dłoń Lwa swoją małą łapką pięcioletniego człowieka.

Sztuka bycia dobrym człowiekiem i różne inne sztuki

Zatem zamieszkaliśmy we trójkę. Brzmi to lepiej, niż faktycznie było. Ja rozmawiałem ze Sławą, Lew rozmawiał ze Sławą, Sława rozmawiał z nami oboma, a my z Lwem wcale nie wchodziliśmy w interakcje. Nie miałem nic przeciwko Lwu, ale nie wiedziałem, o czym z nim gadać.

Sława natomiast, ponieważ był grafikiem i ogólnie artystą, pokazywał mi i opowiadał różne rzeczy. Na przykład uczył mnie rysować proporcjonalną ludzką twarz. Kreśliłem krzywy owal zgodnie z akademickimi zasadami rysunku, ale mój głowonóg nie zaczął od tego bardziej przypominać człowieka. Sława tymczasem w natchnieniu wychwalał moje prace, chociaż było jasne, że podobnie jak narysowane przeze mnie stworzenie mam dwie lewe ręce.

Poza tym Sława miał też stary patefon i stertę winyli z muzyką od lat sześćdziesiątych do osiemdziesiątych. Włączał mi Beatlesów, Queen, Led Zeppelin, Davida Bowiego i swoją największą miłość – Montserrat Caballé. Ta wokalistka wcale mi się nie podobała, więc któregoś razu powiedziałem:

– Nie włączaj tej płyty. Ona strasznie wyje.

– Nie bluźnij – odparł Sława.

Nie zrozumiałem, czego niby mam nie robić, ale poczułem, że powiedziałem coś nie tak.

Wujek zapytał:

– Jakie piosenki lubisz najbardziej?

Wskazałem płytę Queen, a Sława szeroko się uśmiechnął.

– Zatem, mój drogi, zaraz spodoba ci się i Montserrat.

Spośród zwałów winyli wyciągnął płytę, której wcześniej mi nie włączał. Było na niej napisane Barcelona – o tym dowiedziałem się później, kiedy nauczyłem się czytać łaciński alfabet. Wtedy, jako pięciolatek, po prostu tępo się na nią gapiłem.

Początek piosenki był jakby świąteczny, ale wkrótce lekka muzyka stała się podniosła, a potem poczęła cichnąć. Wreszcie rozległ się czysty męski głos, który słyszałem wcześniej na innej płycie – na płycie Queen. Po chwili wybrzmiał głos tej kobiety, ale już nie wydawał mi się nużący. Wstrzymałem oddech, ale okazało się, że to wierzchołek góry lodowej: dopiero pierwsze, najsłabsze, nieznane wcześniej doznania. Coś we mnie eksplodowało chwilę później – gdy ich głosy zlały się w jeden. Nie rozumiałem, co się ze mną dzieje. Dlaczego drżałem przez piosenkę?

Podniosłem wzrok na Sławę.

– Co to takiego?

– To sztuka.

Dzięki Sławie dowiedziałem się, że sztuka ma tysiące wcieleń. Że można nie tylko drżeć przez muzykę. Można zamierać przed obrazami, płakać na filmach, śmiać się na musicalach. Chodziliśmy do muzeów, teatrów, oglądaliśmy opery i balety. Wszędzie tam krzywo na nas patrzono.

Po pierwsze, inni bywalcy (zwłaszcza teatrów) byli zdania, że małe dzieci mogą oglądać co najwyżej teatrzyk kukiełkowy, a baletu Don Kichot zwyczajnie nie zrozumiem. Obawiali się, że w kluczowym momencie ich jedności ze sztuką zacznę hałasować i domagać się wyjścia do toalety. A ja przesiedziałem całe trzy akty i nawet nie pisnąłem.

Po drugie, krzywo patrzono z powodu Sławy. To błędne przypuszczenie, że w „przyzwoite” miejsca Sława chodził w „przyzwoitym” stroju. Przed wyjściem zawsze kłócił się o to z Lwem.

– Może chociaż założyłbyś coś, co nie jest dziurawe? – pytał Lew.

– A po co? – odpowiadał Sława.

– W końcu to teatr.

– Nadal nie rozumiem, dlaczego miałbym się przebierać.

Dyskutowali tak, póki czas nie zaczynał nas naglić. Lew przewracał oczami, a Sława upierał się jak osioł. Ja zaś nudziłem się w przedpokoju, już ubrany, i to zresztą „jak należy”.

Lew codziennie wyglądał tak, jakby wybierał się do teatru. Nosił wyłącznie śnieżnobiałe koszule: na co dzień z krawatem, a na uroczyste okazje – z muszką. Teatr był właśnie uroczystą okazją. Nosił też garnitury: czarne albo ciemnoszare, „bez żadnych pasków, kratek, wzorów”. Moim zdaniem wygląd Lwa bardzo pasował do jego imienia. Brakowało mu jedynie laski, brody i pisarskiego fachu.

Choć w sumie jego faktyczny fach też był idealnie poważny, ponieważ Lew pracował jako lekarz intensywista.

Ówcześnie słyszałem często ich kłótnie za zamkniętymi drzwiami (drodzy dorośli, nie przeceniajcie zamkniętych drzwi!).

– Wcale nie szukasz z nim wspólnego języka – mówił Sława rozdrażnionym szeptem.

– Och, wybacz, jestem tylko prostym człowiekiem i nie dojrzałem do sztuki – odszeptywał Lew z równie wielkim rozdrażnieniem.

– A co ma do tego sztuka? Porozmawiaj z nim o tym, na czym się znasz.

– O czym niby? Mam z nim dyskutować o resuscytacji krążeniowo-oddechowej?

– O czymkolwiek, tylko przestań już milczeć.

O resuscytacji krążeniowo-oddechowej Lew ze mną nie dyskutował ani tamtego dnia, ani następnego. Nie chciałem z nim o niczym rozmawiać, ale nawet ja widziałem, jak Sława się przejmuje.

Kiedy Lew był w pracy i jedliśmy obiad tylko we dwóch, zapytałem:

– Czemu chcesz, żebym się zaprzyjaźnił z twoim przyjacielem?

Sława się zakłopotał, a jego odpowiedź zabrzmiała niepewnie:

– Mieszkamy we trójkę pod jednym dachem. Dobrze by było, żebyście ze sobą rozmawiali.

– To tak będzie już zawsze?

Byłem bardzo rozczarowany. Muszę przyznać, że miałem nadzieję, że to tymczasowa sytuacja, bo przecież wcześ­niej w mieszkaniu Sławy nie mieszkał żaden Lew.

– Tak, już zawsze.

– Ale czemu? Co on, nie ma własnego domu?

– Tu jest jego dom.

– Tu jest twój…

– Tu jest jego dom – ostro przerwał mi Sława.

Nie spodziewałem się po nim tak stanowczego tonu. Z jakiegoś powodu zachciało mi się płakać, aż łzy napłynęły mi do oczu. Ale Sława wcale przez to nie zmiękł, tylko dalej mówił swoje:

– Tu jest nasz dom. Mój, twój, jego. Nasz.

Nie wiedziałem, co powiedzieć. Bałem się, że jeżeli zareaguję, wróci ten ostry ton.

Przełknąłem łzy i odezwałem się mimo wszystko:

– Ale wcześniej tylko ty tutaj mieszkałeś…

– Nie, on już wcześniej mieszkał ze mną.

– Nieprawda – odparłem urażonym tonem. – Kiedy tu przyjeżdżałem, jego nie było. Nigdy.

Sława przestał jeść i odłożył widelec. Przez jakiś czas milczał, a potem równym, spokojniejszym niż wcześniej głosem oznajmił:

– Nie chciałem ci dokładać zmartwień, rozumiesz? I tak zostałeś wyrwany z normalności, a do tego martwiłeś się o mamę.

– Wcale nie.

– Martwiłeś się, Miki, nawet jeżeli sądzisz, że tak nie było.

Prawdę mówiąc, nie miałem pojęcia, czy się martwiłem. Nie za bardzo umiałem opisywać swoje uczucia. Tylko po to, żeby nie miał ostatniego słowa, powtórzyłem:

– Wcale się nie martwiłem…

Sława westchnął ciężko. Obiad dokończyliśmy w milczeniu.

To nie tak, że Lew absolutnie mi się nie podobał. Teraz okreś­liłbym towarzyszące mi wówczas uczucia jako skrępowanie i dyskomfort związane z tym, że musiałem żyć pod jednym dachem z obcą osobą. Myślę, że podzieli je każdy, kto dzielił mieszkanie z nieznajomymi albo nawet dalekimi krewnymi.

Poza tym nie mieliśmy kompletnie nic wspólnego. Ewentualnie to, że obaj uwielbialiśmy czytać książki. Tylko że ja czytałem Pinokia, a on – Bułhakowa.

To właśnie Lew wymyślił to, czego nie znosiłem najbardziej na świecie – dyscyplinę. Musiałem wstawać, jeść i kłaść się spać codziennie o tej samej porze. Szczególnie nie lubiłem chodzić do łóżka o dziesiątej wieczorem, ale Sława powtarzał: „To jeszcze ludzka pora”. Kiedy mieszkaliśmy we dwójkę, do rana oglądaliśmy Simpsonów i South Park bez żadnej tam dyscypliny. Ale odkąd sytuacja mieszkaniowa się zmieniła, zrobiło się strasznie poważnie. Skończyły się kreskówki z przekleństwami, bezsenne noce i nesquik na kolację.

Myślałem, że jeszcze mogę zmienić zdanie i przenieść się do babci. Ale ona raczej nie jadła nesquika i nie oglądała Simpsonów, więc i tak wszystko to nie miało za bardzo sensu.

Kilkukrotnie Lew czytał mi na dobranoc i robił to absolutnie koszmarnie. Zasypiałem wyłącznie z nudów, zresztą nie tylko ja, bo i Sława w sąsiednim pokoju. Rano mówił Lwu:

– Nie mam pojęcia, jak można czytać Pinokia tak, że brzmi jak podręcznik fizyki kwantowej…

Lew się denerwował:

– Od razu ci mówiłem, że nic z tego nie będzie.

Intuicyjnie czułem, że ta fraza nie dotyczyła tylko czytania bajek na dobranoc.

Ze Sławą było o wiele łatwiej: opowiadał mi o artystach, muzykach i pisarzach, uczył rysunku, włączał muzykę. Bardzo to lubiłem.

W jeden z takich dni, kiedy leżeliśmy na podłodze przy gramofonie, zapytałem go nawet, jak tym wszystkim ludziom się udaje robić takie cuda.

– Mają talent – wyjaśnił Sława.

– A ja też go mam?

– Sądzę, że każdy ma talent.

– A jaki jest mój?

– Jeszcze nie wiem. – Sława pstryknął mnie w nos. – Ale nie martw się. Talent zawsze się objawi.

– A ty masz talent? – nie ustawałem w pytaniach.

– Tak. Rysuję.

– A Lew ma talent?

Uśmiechnąłem się, zadowolony z siebie i przekonany, że zagiąłem Sławę. Skoro Lew jest taki daleki od sztuki, to jaki może mieć talent?

Ale Sława odpowiedział od razu, nie zauważając mojej ironii:

– Ma. Jest dobrym człowiekiem.

– To żaden talent.

– Dlaczego tak sądzisz?

– To nie sztuka.

– Wręcz przeciwnie, sztuka, i to jaka! – odparł poważnie Sława.

Nie traktowałem zbyt serio tamtej rozmowy. „Bycie dobrym człowiekiem to sztuka” brzmi jak fraza z jakiegoś górnolotnego filmu, niemająca nic wspólnego z tym suchym, surowym, zamkniętym w sobie człowiekiem.

W myślach nazywałem Lwa nudziarzem – przynajmniej dopóki nie odkryłem, że jest superbohaterem.

Szczera rozmowa

Dzięki temu, że Sława przeważnie pracował z domu, nie chodziłem do żadnych państwowych instytucji dla przedszkolaków. Tylko od czasu do czasu, kiedy już naprawdę nie miałem gdzie się podziać, spędzałem czas w prywatnym przedszkolu, takim, do którego można podrzucić dziecko na kilka godzin.

Socjalizowałem się więc głównie na placach zabaw. Powiedzmy sobie wprost: nie szło lekko, ponieważ inne dzieci mnie przerażały. Pamiętam, jakby to było wczoraj: na widok więcej niż trójki rówieśników w jednym miejscu chowałem się za nogą Sławy, a zbyt natarczywe propozycje wspólnej zabawy albo chociaż podejścia do dzieci potrafiły mnie doprowadzić do łez.

Komunikacja tête-à-tête wychodziła za to nie najgorzej, a moim częstym towarzyszem na placu zabaw stał się Iljusza, którego przyprowadzano tam właściwie w tym samym czasie.

Wówczas rozmawialiśmy ze sobą już od miesiąca i wiele w życiu widzieliśmy. A dokładniej: Iljusza widział. Przez ten spędzony z nim czas byłem świadkiem, jak walnął się w nos huśtawką, jak ugryzł go pies i jak wrzucił do ogniska kawałek eternitu, nie odbiegając przy tym na bezpieczną odległość. Ja tymczasem zawsze wychodziłem z naszych przygód cało, ponieważ pełniłem rolę tej osoby, która stoi z tyłu i pyta niepewnie: „Może lepiej nie?”.

Iljuszę na plac zabaw przyprowadzał ojciec, którego życiowym celem było zabicie instynktu samozachowawczego latorośli. Zawsze bardzo go cieszyły „sukcesy” syna. Kiedy Iljusza podszedł do niego z nosem rozbitym przez huśtawkę, ojciec z aprobatą poklepał go w ramię i oznajmił:

– Zuuuch chłoooopak!

Iljusza cieszył się i dalej kombinował, jak by tu się uszkodzić, żeby sprawić ojcu radość. Mnie zaś uważał za tchórza.

– Ty się wszystkiego boisz – mówił ze wzgardą w głosie.

Akurat przed tą rozmową drażnił psa, który w efekcie dziabnął go w kolano, przegryzając spodnie.

– Powinieneś jechać do szpitala – odparłem.

– Ale mnie nie boli. – To powiedziawszy, aż wypiął pierś, taki był z siebie dumny.

– Nie o to chodzi. Ten pies mógł być wściekły.

– I co z tego?

– Możesz zachorować.

Iljusza zaśmiał się i powtórzył, że jestem tchórzem. Wtedy spowolniłem krok i poczekałem, aż się oddali. Zrobiłem to specjalnie, żeby pomyśleć: powiedzieć czy nie powiedzieć?

W końcu uznałem, że powiem.

– Sława twierdzi, że głupota i odwaga to dwie różne rzeczy.

Iljusza nie zrozumiał moich słów i znowu się zaśmiał. A to znaczyło, że nie wie, co odpowiedzieć.

– Dlaczego mówisz o swoim ojcu „Sława”? – zapytał.

– To nie mój ojciec, tylko wujek.

– A gdzie jest twój ojciec?

W tym miejscu pomyślicie pewnie, że zadawałem sobie to pytanie już wcześniej. Ale tak naprawdę niezbyt mnie to obchodziło. Kiedy okoliczności są tak pokręcone, nieobecność ojca to zaledwie drobiazg na tle pozostałych wydarzeń. I w sumie po raz pierwszy zdałem sobie sprawę, że wszystkie inne dzieci mają ojca, a ja nie, właśnie wtedy – w wieku pięciu lat, podczas tej rozmowy.

– Nie mam ojca – odrzekłem po prostu.

– Każdy go ma. – W głosie Ilji było słychać, że jest gotów podyskutować na ten temat.

– Nie każdy. Ja nie mam.

– Jak nie ma ojca, to znaczy, że porzucił.

– To znaczy?

– Że cię olał.

Taką informację trudno było strawić. Co ja takiego zrobiłem, żeby mnie olewać? Przecież nawet tego nie pamiętam.

Uznałem, że Iljusza pewnie sam nie wie, co mówi. W końcu nie był za mądry. Drażni psy i rozpędza huśtawkę, stojąc tuż za nią.

Dlatego też powiedziałem:

– Mnie na pewno nikt nie olewał. Od samego początku go nie było.

Ilja parsknął śmiechem.

– To niemożliwe. Jak od początku nie ma ojca, to i seks nie wyjdzie.

– Co nie wyjdzie?

I właśnie w tym fascynującym momencie nam przerwano. Groźna postać taty Iljuszy wyrosła nad nami z informacją, że czas na boks. Ilja wyrzucił ręce w powietrze i radośnie podskoczył.

– Pies go ugryzł – powiedziałem, zadzierając głowę i próbując spojrzeć mężczyźnie w oczy. – Trzeba to pokazać lekarzowi.

Tata Iljuszy obrzucił mnie drwiącym spojrzeniem i pobłażliwie skinął głową.

Siedząc na ławeczce obok placu zabaw i wytrząsając piasek z sandałów, nadal myślałem o losie Iljuszy. Obok siedział Sława, wsadzał zabawki do plecaka z Myszką Miki i słuchał mojej natchnionej opowieści o psie. Kiedy skończyłem, zapytałem:

– Może ty im powiesz, że naprawdę trzeba pójść z tym do lekarza?

Sława uśmiechnął się w odpowiedzi i powiedział tylko:

– Jak chcesz, opowiem ci o selekcji naturalnej.

Jeżeli ktoś z was niepokoi się o losy Iljuszy, spieszę z wyjaśnieniami: wszystko z nim w porządku, tylko po uderzeniu huśtawką ma skrzywioną przegrodę nosową.

We mnie zaś pozostał ciężar po tamtej rozmowie, a w głowie osiadły niespokojne myśli na temat ojca, który z jakiegoś powodu postanowił mnie porzucić. Powoli zaczynałem się domyślać, że gdybym miał ojca, pozostałbym z nim po śmierci mamy. Ale jego nie było, a ja, jak to ujęła babcia, „byłem w stanie zawieszenia”.

Nocami zaczęły mi się śnić koszmary. Szedłem w nich długim korytarzem, który nigdy się nie kończył. Im dłużej szedłem, tym straszniej mi było, chociaż nie działo się nic więcej. Kiedy zdarzyło się to po raz pierwszy, nie mogłem ponownie zasnąć, więc postanowiłem pójść do Sławy i poprosić, żebym mógł spać u niego.

Zaspany, w ciemności nawet się za bardzo nie zdziwiłem, że Sława i Lew śpią w jednym łóżku. Dzięki jakiemuś intuicyjnemu chyba taktowi w milczeniu zamknąłem drzwi i wróciłem do siebie. Nawet strach minął, ustępując miejsca nowym rozmyślaniom: czy mężczyźni mogą tak sypiać w jednym łóżku? To się oczywiście zdarza, ale tylko w warunkach ekstremalnych. W filmach zazwyczaj wtedy, kiedy trwa wojna albo remont w mieszkaniu i ludzie nie mają gdzie spać, więc muszą leżeć obok siebie. Ale nas to nie dotyczyło. Mieliśmy przecież w domu tapczan.

To nie tak, że rozumiałem wtedy dużo z relacji międzyludzkich, wiedziałem jednak, że miłość to coś wyłącznie między kobietą a mężczyzną, z kolei ciepłe relacje osób tej samej płci to przyjaźń. Różnica między miłością a przyjaźnią polegała na tym, że kobieta i mężczyzna całują się i śpią w jednym łóżku, a przyjaciele tylko ściskają sobie ręce i nigdy nie znajdują się zbyt blisko siebie. Fakt, że Sława i Lew spali w jednym łóżku, w połączeniu z brakiem konieczności ku temu, nie pasował do żadnego wzorca.

Z trudem doczekałem ranka z tą informacją, a przy śniadaniu w końcu zapytałem:

– Dlaczego śpicie razem?

Lew zakrztusił się i odstawił talerz. Spojrzał ponuro na Sławę, westchnął głęboko i wstał od stołu.

– Sam się tłumacz, tak jak chciałeś…

Sława odprowadził go wzrokiem, kwitując:

– Jesteś mistrzem w miganiu się od odpowiedzialności.

– Spóźnię się do pracy – poinformował Lew już z przedpokoju.

Ale wcale tak nie było. Akurat niedawno nauczyłem się godzin i wiedziałem, że nie jest jeszcze późno.

Sława milczał, dopóki nie trzasnęły drzwi wejściowe. Potem powiedział:

– Kochamy się z Lwem.

– Niby jak?

Poczułem, że nieprzyjemnie pocą mi się ręce.

– Tak, jak to zwykle bywa – odparł Sława. – Pamiętasz, czytaliśmy bajkę o Kopciuszku? Kopciuszek pokochał księcia, a książę pokochał Kopciuszka. Wielu ludzi tak się zakochuje.

– Ale wy jesteście chłopcami…

– Czasem mężczyzna może pokochać innego mężczyz­nę. A kobieta kobietę. To nie jest częste, ale się zdarza.

– To niemożliwe – odparłem ostro. – Kłamiesz.

Dzisiaj nie za bardzo rozumiem, dlaczego wtedy tak zareagowałem, ale doskonale pamiętam uczucie urazy, gorącej, cisnącej w piersi. Takiej, od której aż łzy napływają do oczu.

– Nie kłamię. – Sława wciąż był spokojny. – W życiu spotkasz różnych ludzi. Takich też.

– Takich nie spotkam! Bo tacy nie istnieją!

– Miki…

– To dlaczego ich nie ma w filmach ani książkach?! – przerwałem mu gniewnie. – Nikt inny tak nie mówi! Tylko ty! A to dlatego, że sam to wymyśliłeś!

– Miki, to się zdarza w książkach i filmach – powiedział Sława nieco głośniej i przymilniej. – Jeżeli chcesz, obejrzymy taki film.

– Nie chcę! – Z oczu lały mi się łzy złości. – Nie chcę oglądać twoich głupich, wymyślonych filmów! – Spuściłem wzrok na stojący przede mną talerz z jajecznicą. – Nie chcę już jeść!

Potem wyskoczyłem z krzesła i uciekłem do swojego pokoju, głośno trzaskając drzwiami. Sława nie poszedł za mną.

Do wieczora nie wychodziłem. To znaczy nie, wychodziłem, ale tylko dwa razy: raz na siku, a drugi – żeby wziąć z kuchni banana. Przez resztę czasu czytałem książki o miłości i nie rozumiałem, czemu Sława mnie okłamuje. Na miejscu Kopciuszka nie mogłoby być chłopca. Przecież nie zmieściłyby mu się na stopy kryształowe pantofelki. Chociaż z drugiej strony – pewnie przyszedłby na bal w tych głupich piłkarskich korkach, a u starszych chłopaków na podwórku takie buty stale spadają z nóg, kiedy za mocno kopią piłkę. Takie obuwie to łatwo zgubić, nie to co taki pantofelek…

Musiałem przyznać, że Kopciuszka da się podmienić na chłopca bez strat dla głównej linii fabularnej. Albo księcia na księżniczkę. Ale skoro to prawda, to dlaczego pisarze piszą tylko o chłopcach i dziewczynkach? Przecież to mądrzy ludzie i na pewno wiedzą, co jest prawdą, a co nie.

Słyszałem, jak wieczorem wrócił Lew i o czymś nerwowo dyskutował ze Sławą. Pewnie o mnie.

Kiedy zrobiło się zupełnie ciemno, mimo wszystko wyszedłem z pokoju. Słyszałem włączony telewizor w salonie. Sława siedział tam sam.

Zatrzymałem się w progu i spojrzałem na ekran. Widać było na nim mężczyznę w wielkich okularach i ascetycznym garniturze; wydawał się smutny. Patrzył na zdjęcie jakiegoś chłopca. A potem film zrobił się czarno-biały, jakby kręcono go ze sto lat temu.

Powoli wszedłem do pokoju i usiadłem obok Sławy, nie przestając patrzeć na ekran.

– Dlaczego temu panu jest smutno?

Sława, który nie spodziewał się mojego pytania, aż się wyprostował.

– Dlatego że jego ukochany umarł.

– Ten chłopak ze zdjęcia? – zapytałem i uśmiechnąłem się. Nieznacznie.

Sława też nieznacznie się uśmiechnął. A potem powiedział:

– Tak.

– I teraz jest tam, gdzie moja mama?

– Pewnie tak.

– Może się zaprzyjaźnią.

Sława oparł się na kanapie i przyciągnął mnie do siebie. Wtuliłem głowę w jego pierś. Do końca filmu milczeliśmy.

Superman

Lew nie lubił żadnych przejawów czułości, a już zwłaszcza „przy ludziach”. I o ile na ulicy okazywanie sobie uczuć żadnemu z nich dwóch nie przychodziło do głowy, o tyle w domu Sława od czasu do czasu demonstrował mi stopień swojej miłości do Lwa. Lew zaś demonstrował stopień niechęci do podobnych działań, wyślizgując się pocałunkom jak jakiś Spiderman.

Obserwując to, czułem, jak w mojej głowie coś pęka. Teraz myślę, że to pękały ramy. Wcześniej nic podobnego nie widziałem na żywo. Widziałem jedynie te nieprzyjemne, mokre pocałunki w filmach i myślałem, że nigdy w życiu nie będę robić niczego takiego.

Sława i Lew długo nie mogli się dogadać w tej kwestii. Zamykali drzwi i zaczynali dyskutować, kto ma rację, kto jest winny (raz jeszcze, drodzy dorośli: nie ma w domu takich drzwi, które odizolowałyby dziecko od waszych ściśle tajnych rozmów!). A ja wszystko słyszałem i, jasna sprawa, przejmowałem się, czując, że stanowię przyczynę jakiejś niezgody między nimi.

– Dziecko musi widzieć, że członkowie rodziny się kochają i mogą to sobie okazywać – tłumaczył Sława. – W przeciwnym razie samo nigdy nie nauczy się okazywania uczuć.

– Dziecko powinno się uczyć na innych przykładach. – Lew mówił znacznie ciszej niż Sława i musiałem się starannie przysłuchiwać.

– A dlaczego my mamy być złym przykładem?

– Czego nie rozumiesz? Tam, na zewnątrz, jest inny świat, nie taki jak ten, który wokół niego stworzyliśmy. Pójdzie do szkoły i dowie się, że prawdziwe życie bardzo się różni od życia z nami. Nikt inny tak nie żyje.

– Prawdziwe życie? A my jacy jesteśmy, nieprawdziwi?

Sława mówił stanowczo, z naciskiem. Lew jak gdyby się bronił.

– Dobrze wiesz, co chcę powiedzieć…

– Wiem, co chcesz powiedzieć – zgodził się Sława. – Ale nie rozumiem, po co to mówisz. Chciałeś, żebyśmy przez całe życie udawali przyjaciół?

– Nic nie chciałem – zirytował się Lew. – Mieszkać z dzieckiem też nie.

Zrobiło się cicho. Skrzypnęło krzesło.

To, co wtedy poczułem, można zapewne porównać z uczuciami dziecka, które dowiedziało się, że jego matka chciała usunąć ciążę. Oni mnie nie chcieli.

Rozpłakałem się. Cichutko, by nie zwracać ich uwagi.

Cisza, która trwała wieczność i trochę, skończyła się, kiedy Sława w końcu oznajmił:

– Rodzina jest czymś na zawsze. Rzeczy, uroda, partnerzy przychodzą i odchodzą, a rodzina jest i będzie. On jest moją rodziną, a jeśli nie planowałeś zostawać jej częścią, to ja cię nie zatrzymuję.

– Planowałem! Nie to miałem na myśli! – odparł szybko Lew.

Kroki zbliżyły się, a ja skoczyłem do pudełka z zabawkami, by udawać, że pogrążyłem się w zabawie i nie słyszałem nic, wcale, ani trochę.

Sława otworzył drzwi pokoju, ale odwrócił się jeszcze w progu i oznajmił:

– W takim razie nie chcę o tym więcej słyszeć.

Do wieczora nie rozmawiali, a mnie nijak nie udawało się znaleźć sobie zajęcia. Nie zrozumiałem, o co chodzi ze światem i jego prawdziwością; nawet się nie domyślałem, o co może chodzić. To niezrozumienie martwiło mnie jeszcze bardziej, a wyrzuty sumienia z powodu całej tej sytuacji zaległy mi na piersi ciężkim kamieniem.

Usnąłem z niespokojnymi myślami. Pierwszym, kogo zobaczyłem po przebudzeniu, był Lew. Tego kompletnie się nie spodziewałem! Zazwyczaj nie zamieniał ze mną więcej niż dwa zdania, a już tym bardziej nie budził mnie rano.

Wtedy też w sumie mnie nie obudził. Przysiadł na brzegu łóżka, wyraźnie skrępowany, i nienaturalnie dziarsko zapytał:

– Chcesz się dziś przejść? We dwójkę?

Nie chciałem. Ale odpowiedziałem:

– Chcę.

Domyśliłem się, że to ma jakiś związek z ich wczorajszą kłótnią i że to pewnie Sława go poprosił. Nie chciałem sprawiać przykrości Sławie, więc się zgodziłem.

Sądzę, że Lew miał taką samą motywację.

Przez całą drogę milczeliśmy. Nie zamieniając ani słowa, doszliśmy do placu zabaw, gdzie w milczeniu i samotności kilka razy zjechałem ze zjeżdżalni i pogrzebałem w piasku, po czym wróciłem do Lwa, przyglądającego mi się z ławki w takim samym milczeniu. Wtedy zapytał:

– Skończyłeś?

Skinąłem głową i ruszyliśmy do domu.

Wrócilibyśmy za jakieś pół godziny, ale przeszkodził nam los albo Wszechświat, a może i sam Jezus splunął z nieba. Tak czy inaczej, w domu znaleźliśmy się niezbyt wcześnie.

Po drodze mieliśmy do przejścia całą jedną zebrę. Ładną, ze światłami i minimalnym ryzykiem śmierci. Tego dnia staliśmy przed przejściem obok jakiejś kobiety i czekaliśmy, aż zapali się zielone światło. Nie brałem Lwa za rękę, a on na to nie nalegał. Nie obserwowałem też świateł, więc kiedy kobieta ruszyła naprzód, odruchowo poszedłem za nią.

Lew natychmiast złapał mnie za ramię i zawrócił na miejsce. Z irytacją zaczął rozprawiać, że wciąż pali się czerwone i że trzeba myśleć samodzielnie, a nie powtarzać za innymi jak jakaś małpa. Jego słowa przerwał pisk hamulców. Równocześnie podnieśliśmy głowy i ujrzeliśmy, jak przed przejściem rozpaczliwie próbuje zahamować autobus, a kobieta – mająca wszelkie szanse na pozostanie całą i zdrową – w ostatniej chwili postanawia przebiec tuż przed nim.

Szans jednak nie miało żadne z nich.

Autobus walnął głucho o jej ciało, a ona upadła. Wszystko działo się tak powoli, że chyba nawet ujrzałem, w jak nienaturalnej pozie pada na asfalt.

Pasażerowie wylali się z pojazdu i otoczyli ją zwartym tłumem. Kierowca też wysiadł, straszliwie klnąc. Zauważyłem, że stoję sam, a Lew bez słowa przedziera się przez tłum.

Też podszedłem, ale nie mogłem się przecisnąć między ludźmi – byłem za mały. Chodziłem dookoła, próbując się przebić to między jednymi nogami, to między drugimi, ale nikt mnie nie przepuszczał.

Dopiero kiedy ktoś wyszedł z tłumu i ten się przerzedził, mogłem przyjrzeć się owej nieszczęsnej kobiecie na asfalcie i Lwu obok niej.

Pomyślałem wtedy: „Ona umarła”.

Jak mama.

Jak ten chłopiec z filmu o miłości.

Zacząłem płakać.

Zacząłem płakać tak rozpaczliwie, że zwróciłem na siebie uwagę wrażliwych kobiet.

– Chłopczyku, gdzie twoi rodzice? – zapytała pani z mocno czerwonymi ustami.

Płakałem i nic nie mówiłem.

– Jesteś sam? – zapytała, nachylając się tak bardzo, że poczułem zapach jej perfum: zupełnie takich samych jak mojej babci.

– Nieee – jęknąłem przez łzy.

– A z kim?

– Z taaaatąąąą!

– A gdzie jest twój tata?

– Taaaam! – Palcem pokazałem Lwa.

Kobieta ścisnęła mnie za rękę i pociągnęła przez tłum. Przed sobą widziałem tylko nogi, same nogi.

– Przepuśćcie chłopca do taty! – wołała kobieta, prosząc, by ludzie się rozstąpili.

I oto znalazłem się w pierwszym rzędzie, przyglądając się dziwnym działaniom Lwa nad kobietą. Kilka razy pytał ją o imię i prosił, żeby nie zamykała oczu. Kiepsko pamiętam, co się działo, bo siedziałem w kucki i pociągałem nosem, zagłuszając dźwięki z otoczenia.

Starałem się nie patrzeć nigdzie indziej, tylko wbijać wzrok w kolana. Do rzeczywistości wróciłem dopiero wtedy, gdy poczułem, że ktoś unosi mnie w powietrze. Po chwili zorientowałem się, że to Lew trzyma mnie na rękach.

– Wszystko w porządku – powiedział do mnie z niespodziewaną łagodnością. – Z panią wszystko będzie dobrze. Chodź, zobaczymy.

Podszedł do noszy, na których kobietę wsadzano do ambulansu. Była przytomna i, zdaje się, nawet lekko się do mnie uśmiechnęła.

Ratownicy zamknęli drzwi, oddzielając ją od nas.

– A pan co, nie jedzie z nimi? – zapytała Lwa ta pani, która pomogła mi przedostać się przez tłum.

– Dlaczego miałbym jechać? – zdziwił się on.

– Przecież to pańska żona!

– To nie moja żona! – odparł Lew dziwnym tonem, zupełnie jakby nie istniało nic gorszego niż bycie mężem takiej kobiety. Rozumiałem go: też nie chciałbym żony, która rzuca się pod autobusy.

– To czemu pan z nią siedział?

– Po prostu jestem lekarzem.

Przez jakiś czas szliśmy do domu w milczeniu. A potem zaczęły się ze mnie sypać pytania:

– Uratowałeś ją?

– Zwyczajnie upewniłem się, że nie była bardzo ranna.

– Lekarz to taki ratownik? Umiesz ratować ludzi? Umiesz robić tak, żeby ludzie nie umierali? Też chcę ratować ludzi! A jak komuś zrobi się słabo, będę mógł mu pomóc? Przed wszystkim możesz uratować?

Truchtałem obok niego, nazbyt rozemocjonowany zdarzeniami. Wtedy też spojrzałem na Lwa zupełnie inaczej. Był… był jak Superman!

W domu, już w progu, rzuciłem się na Sławę ze swoimi wrażeniami i bez ładu i składu zacząłem trajkotać:

– Wyobraź sobie! Szliśmy! A tam autobus! I taka pani poszła! Chociaż czerwone się paliło! Omal sam nie poszedłem! Ale nie poszedłem! A potem był pisk! I huk! I ona upadła! A tata…

Sam urwałem, zaskoczony, i w milczeniu wbiłem wzrok w Sławę. Usłyszał, co powiedziałem? Dlaczego ja to w ogóle powiedziałem?

Sława przyszedł mi w sukurs. Niewzruszonym tonem zapytał:

– No i? Co zrobił tata?

– Uratował ją… – odpowiedziałem tylko.

Pierwsze lekcje ostrożności

To, że miano „taty” pierwszy otrzymał Lew, było niespodziewane dla wszystkich, w tym i dla mnie samego. Zresztą on sam bardziej przypominał tatę niż Sława. Był starszy, poważniejszy, chodził w garniturach, dbał o dyscyplinę, ograniczał słodycze i nieznośnie się zachowywał.

Z kolei Sława, którego uwielbiałem z definicji i który o moją miłość nie musiał walczyć, napotkał inny problem: bardzo trudno wyjść z roli „starszego brata”. Między nami było szesnaście lat różnicy oraz wspomnienie tego, jak pozwalał mi na absolutnie wszystko pod nieobecność mamy. W wieku dwudziestu jeden lat niełatwo mu było zajmować poważną pozycję i z brata stać się ojcem, a i mnie nauczyć traktować go inaczej.

Często spiskowaliśmy: kiedy wyjmowałem z kredensu dodatkowy cukierek, a on ciekawskim wzrokiem obserwował moje działania, prosiłem:

– Ale nie mów o tym tacie, dobrze?

A on godził się:

– No dobrze.

Pewnego razu jednak, już po tym, jak zawarliśmy umowę, Sława nieoczekiwanie zmienił zdanie:

– Nie, w sumie powinniśmy powiedzieć.

Obraziłem się wtedy na niego, ale teraz myślę, że on nie tyle odmawiał mnie, co sobie – roli brata. W ten sposób zrobił pierwszy krok, by stać się ojcem.

Tych kroków jednak miał przed sobą jeszcze wiele. Nawet wtedy, kiedy ku końcowi miał się pierwszy rok naszego wspólnego życia we trójkę, wciąż nazywałem Lwa tatą, a Sławę – Sławą. I chociaż powoli upodabnialiśmy się do prawdziwej rodziny, nie opuszczało mnie poczucie, że coś jest nie tak.

Nie tylko mnie. Wyglądało na to, że wszyscy żyliśmy z tym niepokojem i tylko udawaliśmy, że wszystko jest w porządku.

Po raz pierwszy prawdziwe życie zapukało do nas w dniu moich szóstych urodzin. Przyszło z wizytą w postaci babci.

Lwa nie było wówczas w domu – miał dyżur w pracy. Kiedy rozpakowywałem w swoim pokoju nowe zabawki, babcia półgłosem dyskutowała ze Sławą w salonie.

– Ile jeszcze tak będziecie razem mieszkać? – pytała. – Jesteście dorośli, nie żadni tam studenci…

– Przestań już – przerwał jej Sława zmęczonym głosem.

– Dlaczego mam przestać? No ile wy już tak mieszkacie? Ty to jeszcze możesz, ale w jego wieku wypadałoby już mieć rodzinę, dzieci. A on sam jej nie zakłada i ciebie też hamuje. Przecież nawet nie możesz przyprowadzić do domu dziewczyny.

– Jakiej znowu dziewczyny?

– No właśnie. Żadnej! Gdyby nie on, jakąś byś już miał.

W tamtym momencie mignęła mi myśl, żeby podejść do babci i ją uspokoić, powiedzieć, że wszystko jest w porządku, my już mamy rodzinę, nie musi się o to martwić. Coś wewnątrz mnie podpowiadało jednak, że to zły pomysł. A „coś jest nie tak”, ugniatające mnie przez cały rok, nagle przygniotło mocniej. Poczułem, że to ta właśnie rzeczywistość, o której mówił Lew, i że zaraz na nią wpadnę.

– Jak zwykle… – Babcia podniosła nieco głos. – Zamiast myśleć o przyszłości, znowu zajmujesz się jakimiś głupotami. Normalni ludzie tak nie…

– Dość! – ryknął Sława.

Babcia umilkła. Ja też, tak bardzo to było niespodziewane.

A Sława mówił dalej:

– Nie mogę tak dłużej. Całe życie, od dziecka, to słyszę! Mam dosyć! Nie żyję „zamiast”, tylko tak, jak chcę! Tak jak ty sobie nie umiesz pozwolić! Lepiej niż ty! Dotarło?!

Wychodząc, babcia powiedziała Sławie, że ją rozczarował. Że zniszczył rodzinne plany i został nikim. Sława popędzał ją z irytacją, trzymając otwarte drzwi:

– No idź już…

– A on, jak podrośnie, będzie tak z tobą rozmawiać jak ty ze mną – zapowiedziała na pożegnanie babcia.

Patrzyłem na Sławę ze swojego pokoju. Wyglądał na bardzo zmęczonego, jakby długo ciężko pracował. Kiedy wrócił do salonu, położył się na kanapie.

Wyszedłem ze swojej kryjówki.

– Sława – zawołałem go cicho, podchodząc.

Zwrócił głowę w moją stronę, wyciągnął ręce. Trafiłem w jego ramiona, pytając:

– O czym ona mówiła?

Sława pomilczał trochę, po czym powiedział:

– Kiedyś ludzie myśleli, że nasza planeta jest płaska.

– Wtedy, kiedy jeszcze nie było nauki?

– Tak. Bardzo dawno temu.

– Aha…

– Ale byli już uczeni, którzy próbowali udowodnić, że Ziemia ma kształt kuli. Inni się z tym nie zgadzali i bardzo ich nie lubili. Grożąc śmiercią, zmuszali ich do wyrzeczenia się swoich poglądów.

– Dlaczego, skoro uczeni mieli rację?

– Dlatego że głosili coś niezwykłego i niezrozumiałego. Innym trudno było przyjąć na wiarę to, czego nie rozumieli. Nawet jeśli uczeni mieli rację, ludziom łatwiej było ich zabić niż zmienić własne poglądy.

– Ahaaa – przeciągnąłem samogłoskę.

– I tak było zawsze. Przez całe wieki. Pamiętasz, jak oglądaliśmy film W pogoni za szczęściem?

– Mhm.

– Tam byli czarnoskórzy aktorzy. Jeszcze niedawno ludzie o takim kolorze skóry nie mieli szansy na zostanie aktorami. W Ameryce traktowano ich jak niewolników.

– Jak to?

– Nie byli uważani za ludzi. Ci o białej skórze, tacy jak my, zmuszali ich do pracy dla siebie, bili, mogli z nimi zrobić, co chcieli.

Słuchałem Sławy z otwartą buzią. Historia o złych zwyczajach minionych wieków brzmiała dla mnie jak okrutna bajka…

– Ale dlaczego?

– Wyłącznie z powodu innego koloru skóry. Był niezwykły. To jak z tymi uczonymi i jeszcze z wieloma kwestiami na świecie. I z nami.

– Co jest z nami? – zdziwiłem się.

– Większość mężczyzn kocha kobiety, a większość kobiet kocha mężczyzn. Większość rodziców to pary: mężczyzna i kobieta. Sam to zresztą zauważyłeś. Taka rodzina jak nasza jest niezwykła, dlatego nie podoba się ludziom.

Ogarnął mnie strach. Uczonych chcieli mordować, czarnoskórzy byli niewolnikami… Co stanie się z nami?

Zapytałem o to:

– Zabiją nas?

W moim głosie słychać było łzy.

– Nie – pospieszył z odpowiedzią Sława.

Usiadł na kanapie i posadził mnie obok. Starając się patrzeć mi w oczy, powiedział:

– Nikt nas nie zabije. Ale musimy być ostrożniejsi.

– W jaki sposób?

– Tutaj, w domu, jesteśmy bezpieczni. Tutaj jest spokój i nic nam nie grozi. Ale przy innych nie możemy się zachowywać tak jak w domu. Nikomu nie wolno opowiadać, jak żyjemy.

– A co w takim razie wolno opowiadać?

– Musisz mówić, że mieszkasz ze mną. Tylko ze mną. To wystarczy.

Zmarszczyłem brwi.

– Nieładnie jest kłamać.

– Ale czasem trzeba, dla bezpieczeństwa.

Milczałem. Sława przeczesał palcami moje włosy, ale odtrąciłem jego rękę.

– Miki…

– Nie.

– Posłuchaj…

– Nie będę słuchać twoich głupich historyjek!

– Rozumiem, że się boisz. Myślisz, że nie wiem? Ale musimy być ostrożni.

– Wcale nie!

– Istnieje coś takiego jak prawa rodzicielskie.

– Co to? – zapytałem, patrząc na Sławę.

– To takie dokumenty, które pozwalają dorosłemu zajmować się dzieckiem. Tylko ktoś, kto nimi dysponuje, może za ciebie odpowiadać. Twoje dokumenty są u mnie, ale ktoś może je zabrać.

– Kto? Dlaczego?

– Opieka społeczna. Nie podobają jej się takie rodziny jak nasza. Nikt nas nie zabije, ale żebyśmy byli razem, musimy być ostrożni.

– Pokażemy im, że u nas wszystko jest w porządku, to nic nam nie zrobią.

– Miki…

– Powiem, że was kocham, to zostanę z wami.

– Nie, Miki. Nie ma sensu im czegokolwiek mówić! – Sława podniósł głos.

Spojrzałem na niego z zaskoczeniem. On z zaskoczeniem spojrzał na mnie.

– Potrzeba tylko trochę ostrożności i wszystko będzie dobrze – powiedział.

– Dlaczego mamy się ukrywać jak przestępcy?

– Nie wiem – odparł szczerze. – Ale nie mamy wyboru.

– No dobrze – powiedziałem zupełnie cicho, ale Sława usłyszał i skinął głową.

Pięćdziesiąt łez

W tym miejscu muszę zrobić dygresję, wrócić w czasie i opowiedzieć, skąd wzięła się moja życiowa misja.

Rzadko wszak się tak zdarza, żeby ją odkryć w wieku raptem czterech lat.

Jako trzylatek nauczyłem się alfabetu, jako czterolatek – czytać i pisać. Teraz już wiem, że to było jeszcze za życia mamy, chociaż zawsze mi się zdawało, że już bez niej.

Czytać uczył mnie Sława – to pamiętam bardzo wyraźnie. Miałem książeczki, w których znajdowały się wiersze o literach alfabetu. Siedzieliśmy w szpitalnym ogrodzie (chociaż przez całe życie sądziłem, że to było w jakimś parku) – chyba czekaliśmy na wieści o mamie albo na wybicie godziny odwiedzin. Mieliśmy tylko tę książkę i ołówek, na wypadek gdybym zaczął się nudzić.

– Nauczę cię czytać, chcesz? – zaproponował nagle Sława.

Zgodziłem się niechętnie, wyobrażając sobie, że teraz będzie długo i nudno opowiadać o literach. Ale nie miałem nic innego do roboty.

Sława otworzył książkę na białej stronie tytułowej i ołówkiem napisał słowo rozbite na sylaby. Potem wyjaśnił, że litery trzeba składać w sylaby, a sylaby w słowa. Od razu domyśliłem się, co mam robić, i odczytałem:

– Ma-ma.

Potem napisał też „ba-ba”, „Mi-ki”, „Sła-wa”, a ja odczytywałem słowa, zanim jeszcze kończył je pisać. Kiedy te zwykłe słowa nam się znudziły, napisaliśmy jeszcze: „ku-pa A-ni” i „du-pa” (wybaczcie, drogie Anie, nic do was nie mam).

Miałem tę książkę w szafce przez długie lata jako wspomnienie pierwszych sukcesów literackich, ale potem babcia gdzieś ją oddała – razem z dupą i biedną Anią.

Kiedy już nauczyłem się czytać, zaraz zacząłem pisać – i nie byle co, bo książki. Zanim skończyłem pięć lat, miałem już stosik dziesięciu czterdziestoośmiokartkowych zeszytów wypełnionych moimi wspomnieniami. Do czytania tych dzieł zmuszałem Sławę i Lwa; uprzejmie kiwali głowami i powtarzali, że jestem zuch chłopak. Moja intuicja i empatia podpowiadały mi jednak, że piszę pospolicie i do geniusza mi daleko.

Dlatego też pisałem dużo, a pewnego razu napisałem bajkę.

„Dawno, dawno temu żył pewien król…” – tak się zaczynała. Niezbyt genialnie, ale zaraz się rozkręci.

„Rządził królestwem za czterdziestoma dziewięcioma górami. Znano go z tego, że był bardzo zachłanny. Wszystkie jego rzeczy były zrobione ze złota, w jego sypialniach były złote ściany, złota podłoga i złoty sufit. Spał nie na łóżku, a na pieniądzach.

Król miał syna. Kiedy syn skończył dziesięć lat, pojawił się u niego przedziwny dar: kiedy płakał, jego łzy zamieniały się w złoto. Król dowiedział się o tym i postanowił ozdobić swoją koronę pięćdziesięcioma złotymi łzami. Kazał swoim sługom doprowadzać syna do łez, dopóki nie wypłacze pięćdziesięciu łez.

Dzień i noc chłopca bito rózgami i zbierano łzy z jego twarzy. Jednak drugiego dnia przyzwyczaił się do bólu i przestał płakać. Słudzy na wszelkie sposoby starali się zmusić go do łez, ale nic nie pomagało. Kucharka przyniosła nawet cebulę, ale i cebula nie podziałała. Wtedy król rozkazał:

– Przyprowadźcie jego matkę i zabijcie na jego oczach.

Słudzy byli przerażeni, ale rozkaz to rozkaz. Późnym wieczorem przyprowadzili matkę do komnaty chłopca i ją zabili.

Znowu zapłakał z rozpaczy. Słudzy uradowali się i ponownie zaczęli zbierać jego łzy. Ale kiedy było ich łącznie czterdzieści dziewięć, chłopiec znowu przestał płakać. Wszyscy się przejęli – w końcu brakowało zaledwie jednej łzy!

Jakkolwiek się starali zmuszać chłopca do łez, nic już nie działało. Wreszcie słudzy powiedzieli o wszystkim królowi, a on kazał przyprowadzić medyka, żeby ten wyjaśnił, dlaczego jego syn już nie płacze.

Medyk obejrzał chłopca i rzekł:

– Zwyczajnie skończyły mu się łzy. Już nigdy nie będzie płakać.

Gdy król zrozumiał, że nie ozdobi korony łzami syna, zdenerwował się tak bardzo, że z własnego okrucieństwa i chciwości sam się rozpłakał. Po jego policzku popłynęła łza. Pięćdziesiąta.

Ale ta łza nie zmieniła się w złoto”.

Kiedy Sława przeczytał bajkę, milczał długo. Zamknął zeszyt i milczał. Pomyślałem, że coś jest nie tak, że kiepsko wyszło.

– Sam to napisałeś? – zapytał wreszcie.

Nie wiedziałem, czy się przyznawać. A może jednak coś jest nie tak?

– No tak… – odparłem ostrożnie.

Patrzył na mnie bardzo poważnie.

– To wspaniale. Masz talent.

Uśmiechnąłem się.

– Jaki?

– Chyba jeden z najpotężniejszych – odparł. – Jeżeli nie rzucisz pisania, będziesz mógł samym tylko słowem uczynić ludzi najbardziej szczęśliwymi i najbardziej nieszczęśliwymi.

– Wow – wykrztusiłem.

Kiedy bajkę przeczytał Lew, powiedział tylko:

– Już sobie wyobrażam tę rozmowę z psychologiem dziecięcym. – A gdy natknął się na mój zaskoczony wzrok, dodał: – Faktycznie, bardzo dobrze napisane.

Talent… Brzmiało to super. Oczywiście nie zamierzałem niczego rzucać. Oczami wyobraźni widziałem, jak książki z moim nazwiskiem stoją na półkach w sklepie. Wtedy też na pytanie: „Kim będziesz, jak dorośniesz?” zacząłem odpowiadać: „Pisarzem” – i ta odpowiedź nie zmieniła się po dziś dzień.

Zdarzało się jednak, że odrzucałem swój talent. Zaczęło się to wtedy, kiedy poszedłem do szkoły.

Ale przed szkołą zdarzyło się jeszcze wiele rzeczy. Na przykład zacząłem nazywać Sławę tatą. Tutaj nie ma żadnej szczególnej historii: obudziłem się rano i zaraz tak go nazwałem. Jakby po prostu przyszła właściwa chwila.

Przed szkołą była też ważna rozmowa. Chyba jedna z najważniejszych w ogóle.

Tym razem nawet nie zamykały się drzwi pokojów. Sława i Lew siedzieli w salonie i niby rozmawiali o jakichś codziennych sprawach, ale nagle Sława stwierdził:

– W przyszłym roku idzie do szkoły.

– Tak, wiem – odparł Lew. – I co z tego?

– Nie sądzisz, że czas spadać?

– Dokąd niby?

– Najlepiej tam, gdzie nie bije się ludzi. Czyli jak najdalej od tego kraju.

Lew uśmiechnął się nieprzyjemnie.

– Żartujesz sobie?

– A wyglądam?

– Dlaczego mówisz o tym teraz? Myślisz, że pozbieramy się i wyjedziemy w ciągu pół roku? Takie sprawy to kwestia lat.

– No dobrze – zgodził się Sława. – To zacznijmy planować już dziś. A jak wszystko załatwimy, to wyjedziemy.

Lew milczał. A potem bardzo wyraźnie powiedział:

– Nigdzie nie pojadę.

– Dlaczego?

– To ty jesteś wolnym strzelcem, artystą, który może siedzieć w dowolnym miejscu na Ziemi i być niezależnym. Ja jestem lekarzem. Komu się tam przydam z moim radzieckim wykształceniem? Ich medycyna jest o pół wieku do przodu.

– To nic, nauczysz się – odpowiedział Sława. – To samorozwój, będziesz lepszy.

– Już powiedziałem: nigdzie nie jadę.

Sława prychnął.

– To po co mówisz, że takie sprawy trzeba załatwić zawczasu, skoro nie chcesz ich załatwiać w ogóle? Mogłeś od razu powiedzieć, że jesteś tchórzem, a dziecko masz gdzieś.

– Nie mam go gdzieś.

– Siebie nie masz gdzieś, a jak dziecko ma się w szkole uczyć z taką rodziną, to już ci zwisa.

– Serio? – Lew zaśmiał się jakoś sztucznie. – A to nie było pierwsze, co ci powiedziałem, jak podejmowałeś decyzję?

– Już ci mówiłem. – Głos Sławy stał się metaliczny i całkiem obcy. – Jeżeli jeszcze raz zaczniesz ten temat w takim kontekście, odejdziemy.

Lew nie odpowiedział. Przez jakąś minutę panowała pełna napięcia cisza. Przerwał ją dopiero Sława.

– Miałem zdecydować jakoś inaczej? Zostawić go w rękach mojej powalonej mamuśki? A może jeszcze lepiej: państwu oddać? Żeby za dziesięć lat nawet nie chciał w progu mojego domu stanąć, bo jestem pedałem?

– Nie zamknąłeś drzwi…

– W dupie to mam.

Znowu umilkli. Siedziałem w pokoju obok i właściwie się nie ruszałem, i prawie nie oddychałem.

– Chłopak ma ogromny potencjał – oznajmił wreszcie Sława. – Nikomu nie pozwolę zrobić z niego debila z piwem w łapie.

Lew chyba parsknął śmiechem.

– Właśnie taki los by go spotkał, gdybym podjął inną decyzję. – Tym zdaniem Sława jak gdyby postawił kropkę w rozmowie.

Potem nie słyszałem już rozmów o przeprowadzce. Nie wiem, jak udało im się znaleźć kompromis, ale pierwszy września zastał mnie w Rosji.

Pierwszy dzwonek

Pierwszego września ponuro przejrzałem się w lustrze. Miałem przyczesane włosy, na sobie garnitur jak spod igły, wyczyszczone buty. Wyglądałem jak angielski dzieciak z początku dwudziestego wieku. Kiedy dotarło do mnie, że będę musiał tak wyglądać codziennie, uznałem, że nie chcę chodzić do szkoły.

Bardzo się bałem. Czułem się jak tajny agent rozpoczynający niebezpieczną misję.

Sława obrócił mnie w swoją stronę i przykucnął przede mną, po czym powiedział:

– Powtórzmy jeszcze raz.

Zgodziłem się ze znużeniem.

– Z kim mieszkasz? – zapytał.

– Z tatą.

– Gdzie jest twoja mama?

– Umarła.

– Jak ma na imię twój tata?

– Lew.

– Miki, nie. – Sława wydawał się zmęczony i zirytowany. – Weź się w garść. Powinieneś odpowiedzieć: „Sława”. Podać moje imię. Tylko moje. Bo to ja mam prawa rodzicielskie, pamiętasz?

– Pamiętam… – odparłem, przecierając oczy.

– Jak ma na imię twój tata?

– Sława.

– Mieszkacie tylko we dwóch?

– Nie.

– Tak! Mieszkamy tylko we dwóch! Co się z tobą dzieje?

– Jestem zmęczony! – odkrzyknąłem. – Cały ranek uczymy się tych zasad!

Sława westchnął. Wziął moje dłonie w swoje i powiedział:

– Wiem, że masz dosyć, ale to naprawdę bardzo ważne.

Wyrwałem ręce.

– Nie chcę kłamać.

– Miki…

– To złe zasady.

– Ale musisz ich przestrzegać.

– To głupie, idiotyczne zasady.

– Ale innych nie ma – powiedział cicho Sława.

– Już mówiłem: nie chcę kłamać.

– Tak, ale wcześniej się zgodziłeś.

– Kłamczuchy z was.

Sława westchnął ciężko i wstał. Poszedł do salonu, a ja zostałem w przedpokoju. Słyszałem, jak cicho, ale z wyraźnym zdenerwowaniem mówi Lwu:

– Idź ty z nim porozmawiaj. Mam dosyć, że sam za to odpowiadam.

– Po prostu daj mu spokój. Przecież nic nikomu nie powie.

Kiedy szliśmy do szkoły, Sława faktycznie już mnie nie zmuszał do odpowiadania na pytania. Nie mówił też jednak nic innego, a ja czułem, że jest na mnie zły. Ja też byłem, zwłaszcza o to, że jest silniejszy i nawet nie mogę go pobić, kiedy mnie wkurza.

Mijały nas całe rodziny. Wszystkie wyglądały w sumie jednakowo: w środku szedł pierwszoklasista, ubrany tak idiotycznie jak ja, z kwiatami w rękach, a wokół niego tak z sześć osób: mama, tata, starsi bracia i siostry, babcia z aparatem. Niekiedy zostawały w tyle, ponieważ zatrzymywały się i robiły sobie zdjęcie przy jakimś drzewie.

My szliśmy we dwóch, bez kwiatów i aparatów, bo Sława nie chciał brać swojego. O kwiatach powiedział, że są głupie, a o aparacie – że nie ma humoru. Lubił robić tylko wyjątkowe zdjęcia, a fotografować się byle gdzie nie lubił. Do tego motyw „pierwszy dzień pierwszej klasy” uznawał za straszliwie oklepany.

Kiedy podszedłem do szkoły i ujrzałem rozhukany tłum jednakowo czarno-białych dzieci, w pierwszej kolejności zapragnąłem się schować za nogę Sławy. Fakt faktem, urosłem przez ostatnie dwa lata i jego nogi nie były już wystarczającą kryjówką.

Sława jakby to wyczuł, lekko popchnął mnie do przodu, w stronę dzieci. Młoda nauczycielka, która wyrosła nad nami, kazała wszystkim dobrać się w pary i ustawić.

Dzieci zaczęły się łapać za ręce i ustawiać w dwuszeregu, jakby wyćwiczyły to wcześniej. Tylko ja, nic nie pojmując, stałem sam z boku i nie starałem się nawet do nikogo podejść.

Ktoś złapał mnie od tyłu. Odwróciłem się: nieznajoma starsza pani postawiła obok mnie jakąś dziewczynkę.

– Jesteś sam, chłopczyku? Znakomicie, staniesz z Lenocz­ką, spóźniliśmy się.

Lenoczka, w przeciwieństwie do mnie, wcale się nie speszyła i złapała moją rękę w żelazny uścisk. Spróbowałem się uwolnić, ale jej dłoń była zbyt silna. Z paniką w oczach odwróciłem się w stronę Sławy.

Chyba z trudem powstrzymywał śmiech, a w jego oczach widziałem coś w rodzaju stwierdzenia: „Niech ci ziemia lekką będzie, młody”.

Westchnąłem ciężko, po czym pogodziłem się z losem i odwróciłem do Lenoczki. Wyglądała jak każda inna dziewczynka tego dnia: miała dwie białe wstążki na wysokich, sterczących w różne strony kucykach, białe rajstopki, białe sandałki i czarną spódniczkę. A ja wyglądałem jak każdy inny chłopiec. Wszyscy nagle staliśmy się tacy sami – to mnie przeraziło.

Lenoczka jednak zdawała się szczęśliwa. Szeroko się uśmiechała i rozglądała na boki.

Kiedy nauczycielka poprowadziła nas do budynku, Lenoczka z zachwytem zapytała:

– To co, w końcu pierwsza klasa, co nie?

Nie zrozumiałem, czy to było pytanie, czy co właściwie. A ona wciąż na mnie patrzyła, toteż spanikowałem: może powinienem coś odpowiedzieć? A jak tak, to co? Co się mówi w takich sytuacjach? Patrzyła dalej. Co robić? Pewnie dziwnie się zachowywałem. A ona zaraz zrozumie, że jestem dziwny, że mam dwóch tatów, i wszystkim o tym opowie. Trzeba coś powiedzieć!

– Tak – odparłem.

Lenoczka przytaknęła.

Chyba wszystko było w porządku.

– Moja mama nie mogła przyjść – odezwała się zno­wu. – Dzisiaj pracuje.

Może powinienem skinąć głową?

Skinąłem.

– Dlatego przyszłam z babcią.

Powinienem powiedzieć, że też mam babcię. Wtedy pomyśli, że jestem taki sam jak ona.

Ale Lenoczka zapytała:

– A ty z kim przyszedłeś?

O Boże. Nadeszło. Zasady.

– Z tatą – odpowiedziałem.

– Mhm.

I co, to wszystko? Mhm? O nic więcej nie zapytała…

Ale w zasadach było o wiele więcej pytań.

– Ma na imię Sława – powiedziałem sam z siebie.

Lenoczka spojrzała na mnie z dziwnym uśmiechem.

– Mieszkamy tylko we dwóch.

Znowu ten dziwny uśmiech. Ale przecież wszystko powiedziałem jak trzeba?

Odwróciła się. To mnie ucieszyło. Może już więcej nie będzie chciała ze mną rozmawiać.

W klasie usiedliśmy w drugiej ławce w trzecim rzędzie – razem. Zastanawiałem się, czy mogę jakoś od niej uciec, czy nasz związek będzie już wieczny.

Nauczycielka zaczęła nam życzyć wszystkiego dobrego na nowym etapie życia i opowiadać, że nie jesteśmy już tacy, jacy byliśmy wcześniej. Czyli stałem się „nie taki”? Możliwe, przecież trochę urosłem. Kiedy dodała, że chce zadać nam wszystkim bardzo ważne pytanie, zacząłem się modlić w myślach: byleby tylko nie pytała o rodziców.

Ale ona zapytała:

– Czy jest wśród was ktoś, kto nie umie czytać?

Czytać nie umiały trzy osoby. Był wśród nich Iljusza – ten ze wścieklizną. Wcale mi się nie spodobało, że jesteśmy w tej samej klasie. A co, jeśli opowie wszystkim, że jestem tchórzem?

To znaczy nie jestem tchórzem, ale on na pewno tak powie.

– Jak masz na imię? – zapytała szeptem Lenoczka.

– Miki – odpowiedziałem tak samo.

– Co to za dziwne imię? – Zaśmiała się tak, że aż zabawnie zmarszczyła nosek.

– Normalne – odburknąłem.

– Wcale nie, bo dziwne.

– A ty masz na imię Lenoczka.

– Nie Lenoczka, tylko Lena – powiedziała obrażona. – Lenoczką nazywa mnie babcia, a ty mnie tak nie nazywaj, jasne?

– Jasne.

Nauczycielka, tak nawiasem mówiąc: Inna Konstantinowna, zwróciła nam uwagę, żebyśmy siedzieli cicho. Ale Lena długo nie wytrzymała. Jakieś pół minuty później znowu się odezwała:

– Słuchaj, a może już zawsze będziemy siedzieć razem i się przyjaźnić?

O nie. Nigdy w życiu.

– Dobrze – odpowiedziałem, ponieważ tatowie kazali mi być sympatycznym.

Pierwszego września nie mieliśmy lekcji, więc nauczyciele wszystko nam wyjaśnili i puścili nas do domu. Pomyślałem, że jeżeli odpowiednio szybko zerwę się z miejsca, zdołam się ukryć przed Leną. Złapię Sławę gdzieś na podwórzu i poproszę, żeby mnie krył.

Nie chodzi o to, że Lena była jakaś okropna. Nie myślałem o niej nic złego. Ale cały czas próbowała ze mną rozmawiać, a takiego introwertyka jak ja to wyjątkowo przerażało.

Plan nie wypalił. Zaledwie spróbowałem wstać z miejsca, Lena złapała mnie za rękę i poprosiła, żebym na nią zaczekał. Musiałem poczekać. Uciekać po tym, jak mnie zatrzymała, byłoby niegrzecznie.

Koniec końców poszliśmy na korytarz, trzymając się za ręce. Lena o czymś tam trajkotała, a ja czułem się coraz bardziej niezręcznie.

– Zakochana para, zakochana para – zaśpiewał irytującym głosem Ilja, przebiegając obok nas.

– Głupi jesteś czy co? – krzyknęła za nim Lena i uderzyła go piórnikiem w głowę.

Byłem w szoku. Nigdy wcześniej nie widziałem, żeby dzieci tak się zachowywały. Teraz już wiem, że niemal wszyscy moi rówieśnicy mieli za sobą przedszkole albo ogniska zainteresowań i tam nauczyli się takich dziwnych interakcji: wyzwisk i bicia się. Ja z kolei trafiłem do nowego, nieznanego i agresywnego środowiska.

Na dziedzińcu Lena uparcie próbowała mnie poznać ze swoją babcią.

– Nooo choooodź, na pewno cię polubi! – Ciągnęła mnie za rękę.

Ja zaś opierałem się i w panice próbowałem dostrzec Sławę, mój ratunek przed niechcianą socjalizacją.

Sława pojawił się niespodziewanie za mną.

– Wszystko w porządku? – zapytał.

– Nie – odpowiedziałem.

– Tak! – odpowiedziała Lena.

Byłem o krok od płaczu. Gwałtownie wyrwałem rękę z rąk Leny, po czym zrobiłem to, o czym marzyłem od chwili, gdy znalazłem się w okolicy szkoły: schowałem się za Sławą.

– Co się z tobą dzieje? – Lena nie zrozumiała.

– On nie jest przyzwyczajony do tylu kontaktów – łagodnie wyjaśnił Sława. – Nie martw się, porozmawiacie jutro. My już musimy iść.

„Musimy iść” to nasze hasło. Za jego pomocą rodzice nieraz uratowali mi życie, kiedy inne dzieci nalegały, żebym się z nimi bawił.

W drodze do domu Sława wypytywał mnie o szkołę:

– Spodobało ci się?

– Nie.

– A nauczycielka jest miła?

– Nie wiem.

– A co to za dziewczynka?

– Nie wiem.

– Polubiłeś kogoś z klasy?

– Nie.

Krótko mówiąc, szkoła nie spodobała mi się od pierwszego dnia.

Wypracowanie „Moja rodzina”

Trzeciego dnia Lena przestała mnie przerażać. Była całkiem znośna.

Po pierwsze, dużo mówiła i wcale nie wymagała, żebym jej odpowiadał.

Po drugie, w Hogwarcie byłaby w Slytherinie, tak jak ja.

Po trzecie, częstowała mnie cukierkami w takich ilościach, na jakie w domu nigdy by mi nie pozwolono. W sumie to była główna przyczyna, dla której z nią obcowałem.

Chociaż nasza przyjaźń miała i wady. Najpierw Ilja i jego kumple, tak samo głupi jak on, nazywali nas zakochaną parą. Lena się denerwowała, a ja nie. Zakochana para to zwyczajne słowa, a nie wyzwiska.

Potem Ilji znudziło się tak nas dręczyć i już tylko mnie poinformował:

– Rozmawiasz z dziewczyną, bo sam jesteś jak dziewczyna.

Myślałem, że chodzi mu o moje włosy (w dzieciństwie nie lubiłem fryzjera i zarastałem tak bardzo, że grzywka spadała mi na oczy). Ale potem zrozumiałem, że mówi o moim charakterze – bo przecież nie drażniłem z nim wtedy psa.

Nie reagowałem na teksty Ilji, ponieważ długo nie rozumiałem, że to coś obraźliwego. Ale pewnego razu Lena zapytała:

– Nie obchodzi cię, że on cię nazywa dziewczyną?

– Niech sobie nazywa.

– Ale to brzydko…

– Przecież to nie wyzwisko.

– Właśnie że wyzwisko!

– Ale przecież ty jesteś dziewczyną. I co, to cię obraża?

– Ale ja jestem prawdziwa. A ty nie, więc powinno cię to obrażać.

Powinno było, ale i tak nie czułem się obrażony faktem bycia nieprawdziwą dziewczyną.

Naiwność i autentyczne niezrozumienie, że ktoś mnie obraża, były najlepszą ochroną. Ilja nie widział reakcji na zaczepki i szybko mu się znudziło. Jego ostatnim wyzwiskiem było słowo „autystyczny”.

Usłyszałem je podczas lekcji muzyki, kiedy nauczycielka ustawiła mnie na linii ognia. Jak można to inaczej nazwać? Wszyscy przeszkadzali, a ona postanowiła zrobić ze mnie przykład „grzecznego, spokojnego chłopca, który zawsze milczy”. Myślę, że wszyscy tu rozumieją: jeżeli człowiek chce uprzykrzyć komuś życie w dziecięcej grupie, wystarczy tę osobę publicznie pochwalić i jednocześnie poniżyć wszystkich innych.

– On po prostu jest autystyczny! – wrzasnął z ostatniej ławki Ilja.

Nauczycielce spodobało się to słowo. Zachwyciła się, jakie te dzisiejsze dzieci są „mundre” (miała problemy z dykcją, które narastały podczas śpiewania).

Kiedy wróciłem do domu, zapytałem Lwa:

– Co to znaczy, że ktoś jest autystyczny?

Lew akurat czytał książkę pod tytułem Nagłe zatrzymanie krążenia. Podniósł wzrok i przez kilka sekund patrzył na mnie w milczeniu.

– Ktoś cię tak nazwał w szkole? – zapytał w końcu.

– Tak.

– Kto taki?

– Ilja. Ten, którego ugryzł pies.

– I który sam siebie uderzył huśtawką?

– I który wrzucił eternit do ogniska.

– Powiedz mu, proszę, żeby przestał projektować swoje kompleksy związane z natarczywą męską socjalizacją płciową na takiego dobrego człowieka jak ty.

Zamrugałem.

– Że co?

– Powiedz po prostu, że jest głupi – krzyknął Sława z sąsiedniego pokoju.

– Nie, nie tak – zaprotestował Lew.

Ale Sława dalej podrzucał pomysły:

– Albo powiedz wszystkim w klasie, że rodzice nazywają go Ilju-ju-ju-ju-juszą – zaczął przedrzeźniać ojca Ilji.

– Nie ma sensu mścić się w ten sposób – ciągnął Lew. – Agresja rodzi agresję.

Nie wiem, jaką decyzję podjąłbym po tych ideologicznych rozdźwiękach w stanowiskach tatów, ale Ilja zdążył się przerzucić na Antona. Anton był dziwny. Ja też go nie rozumiałem, ale nie chciałem mu robić krzywdy.

Anton od urodzenia posiadł niezwykłą sztukę irytowania i niepodobania się. Miał taką manierę mówienia, jakby się urodził w złym miejscu i złym czasie. Na przykład nazywał dziewczyny „kumami”. Potrafił podejść do grupy dziewczynek i zapytać:

– Jak się miewacie, drogie kumy?

Otóż te „kumy” najbardziej irytowały Ilję i jego świtę. A może nie chodziło wcale o słowo. Może chodziło o to, że sami umieli rozmawiać z dziewczynami jedynie na poziomie głupich min i zaczepek, a wszystkich chłopaków, którzy traktowali dziewczyny jak normalnych ludzi, uważali za niegodnych swojego towarzystwa. Widać było, że Ilja bardzo chce się podobać koleżankom. Już w pierwszej klasie miał pełno zmyślonych na poczekaniu miłosnych historii, w których zdarzyło się „wszystko”. A tak naprawdę tylko wszystkich wkurzał swoim zachowaniem.

To jednak był dopiero wstęp. Prawdziwy koszmar zacznie się dla Antona w okolicach zimy, gdy wszyscy zobaczą, że pod spodniami ma rajstopy. Na razie jednak trwał wrzesień i obrażano go tylko za „kumy”.

Cieszyłem się z tego powodu. Gdyby naszą dwudziestosześcioosobową klasę ustawić od najbardziej szanowanego jej członka do najmniej, na dwudziestym szóstym miejscu znalazłby się Anton. Zgadnijcie, kto byłby dwudziesty piąty.

Stanowił zatem mój bufor, moją gwarancję, że dopóki śmieją się z niego, nikt nie tknie mnie. Nie chciałem mu pomagać.

Nie opowiadałem w domu, że sytuacja w klasie pozostawia wiele do życzenia. Mówiłem, że nikt nikogo nie wyzywa, a nauczycielka jest ze mnie zadowolona. Co do nauczycielki, to była prawda. Spodobało jej się moje wypracowanie o wakacjach. Napisałem w nim, że spędzałem lato z babcią na daczy, jadłem ogórki prosto z ziemi i myłem się wodą ze szlaucha. Ma się rozumieć, wszystko to wymyśliłem.

Gdyby wypracowanie miało być prawdziwe, napisałbym, że prawie codziennie chodziliśmy ze Sławą na plażę. A ponieważ nie lubiłem pływać, nie kąpaliśmy się, tylko budowaliśmy zamki z piasku. Pewnego dnia zbudowaliśmy najprawdziwszy pałac z komnatami i balkonem. Sława ma ogromny talent i dzieła sztuki wychodzą mu nie tylko na papierze, ale też w trójwymiarze.

Kiedy miał dużo pracy, nigdzie nie chodziliśmy. Wtedy albo przyglądałem się, jak rysuje, albo sam szedłem na podwórko, a czasem nawet bawiłem się z innymi dziećmi w chowanego albo w rozbójników. To jednak nie zdarzało się często.

Wieczorem Lew wracał z pracy i szliśmy we trójkę na spacer na nabrzeże – moje ulubione miejsce w mieście.

Ale o tym nie mogłem napisać. Dlatego wymyśliłem daczę, której babcia nawet nie ma. Widziałem w jednym radzieckim filmie, jak dzieci spędzały lato na takiej daczy – spodobało mi się to i dlatego postanowiłem to opisać. Inna Konstantinowna powiedziała, że moje wypracowanie było bardzo dobre. Ja jednak uważam, że gdybym napisał prawdę, wyszłoby jeszcze lepiej. Mógłbym wtedy napisać, jak któregoś razu wrzuciliśmy mentosa do coca-coli, może też by tego spróbowała.

Okazało się jednak, że to nie była najcięższa próba dla mojej wyobraźni. Tydzień później dostaliśmy do napisania wypracowanie o rodzinie. Dobrze, że jako pracę domową, bo gdybym miał je pisać na lekcji, spanikowałbym i nie zdołał niczego wymyślić.

W domu siedziałem nad tekstem do późnego wieczora. Była już dziesiąta, a przede mną leżała kartka, na której były raptem dwa zdania: „Moja rodzina to tylko ja i mój tata. Mój tata ma na imię Sława”.

Wtedy jeszcze nie całkiem rozumiałem powagę sytuacji. Nie do końca pojmowałem, dlaczego tak ważne jest, żebyśmy trzymali wszystko w tajemnicy. Stale umawiałem się z własnym sumieniem: jeżeli opowiem, jacy moi rodzice są super, wszystko będzie w porządku.

Wykończony, senny, zmęczony i niezdolny do tworzenia niczego samodzielnie, postanowiłem pójść po linii najmniejszego oporu: opisać wszystko tak, jak było faktycznie.

Nie używałem brudnopisu, ponieważ nie miałem siły przepisywać. Od razu otworzyłem zeszyt i napisałem:

„Mam dwóch tatów. Mówią, że zdaniem innych ludzi to złe, ale ja tak nie uważam. Tak naprawdę jeden z nich jest moim wujkiem, a drugi – jego chłopakiem, ale nazywam ich tatami, bo im się tak podoba, a poza tym mieszkamy razem już ze sto lat, jak rodzina. Moja mama umarła i prawie jej nie pamiętam. Umarła na raka, ale nie na zwierzątko, tylko na chorobę. Czasem chodzę tam, gdzie teraz leży, i zostawiam jej rysunki. Poza tym z tatą Sławą czasem wysyłamy pieniądze na leczenie innych chorych ludzi. Uważam, że moja mama też jest moją rodziną, chociaż nic już o niej nie pamiętam. Po prostu nie może być obok i wychowuje mnie z nieba, a na ziemi wychowują mnie Sława i Lew – to imiona moich tatów. Przy okazji: pracują jako artysta i lekarz. Poza tym mam babcię, ale ona wcale nie ma daczy, okłamałem panią. Kocham babcię, ale czasem przeklina. I kocham moją rodzinę”.

Kiedy postawiłem ostatnią kropkę, odłożyłem długopis i właściwie automatycznie poszedłem do łóżka. Gdy ubrałem się w piżamę i poszedłem umyć zęby, na korytarzu zatrzymał mnie Lew.

Zapytał:

– Napisałeś wypracowanie?

– Tak.

– To pokaż.

Mówił niemal rozkazującym tonem. Zawsze miał taki ton, kiedy chodziło o lekcje, jakby uważał mnie za kłamczucha, który nic nie lubi i którego trzeba stale kontrolować.

Wróciliśmy do pokoju i dałem mu zeszyt.

Chyba nie doczytał do końca. Patrzył na tekst dosłownie dwadzieścia sekund. Potem zamknął gwałtownie zeszyt i rzucił na biurko.

– Czyś ty już do reszty zidiociał!? – Ten ton nie przypominał niczego, co kiedykolwiek od niego słyszałem. Lew nie krzyczał. I chyba nie klął. Ale mówił tak, jakby… jakby mnie nienawidził.

Nigdy wcześniej mnie nie wyzywali. Nagle moje ręce i nogi zrobiły się całkiem wiotkie, jak w chwilach, kiedy przeczuwasz, że zaraz nastąpi coś bardzo złego.

– Po cholerę o tym napisałeś?! – Lew znowu podniósł mój zeszyt i spojrzał na starannie podpisaną okładkę. – I to nawet nie w brudnopisie!

– Nie wiedziałem, co napisać – wymamrotałem. Czułem, jak drżą mi wargi.

– Jak: nie wiedziałeś? Sto razy ci mówiliśmy, co masz pisać!

Stałem wciśnięty plecami w drzwi szafy i patrzyłem na niego wilgotnymi oczami. Zdawało mi się, że patrzę na obcą osobę.

– A gdybym nie sprawdził, tak po prostu byś to jutro oddał?

Milczałem. Ze strachu serce waliło mi jak oszalałe.

Lew znowu cisnął mój zeszyt na biurko.

– Wyrwij kartkę i przepisz to – powiedział nagle zupełnie spokojnie, ale ten spokój był przerażający. Powoli podszedłem do biurka, otworzyłem zeszyt.

– Z drugiej strony jest praca klasowa…

– Więc ją też przepiszesz.

Wypracowanie nie zmieściło się na jednej kartce i wyszło na drugą.

– Będę musiał wyrwać dwie strony – powiedziałem.

– Tak, i dwie z końca zeszytu, bo i tak nie będą się już trzymać.

– Ale wtedy zeszyt zrobi się całkiem cienki! – przejąłem się.

Lew zbliżył się do mnie. Świeciła tylko lampka na biurku i jego cień wisiał nade mną tak, jakby chciał mnie lada chwila pożreć. Przyszło mi do głowy, że zaraz mnie uderzy.