Dobra kłamczucha - Sue Wallman - ebook + książka

Dobra kłamczucha ebook

Sue Wallman

3,3

Opis

Jej plan to zemsta, jej broń to kłamstwo…

Gdy siedemnastoletnia Lydia dociera na wyspę Fengari, ma przed sobą jeden cel – poznać rodzinę Harringtonów i doprowadzić do jej upadku. Tylko determinacja i bezwzględność pomogą jej ukryć prawdziwą tożsamość. Aby zasmakować zemsty, musi zyskać akceptację najbardziej ekskluzywnych kręgów towarzyskich. W tym świecie spotka chłopaka, którego obdarzy prawdziwym uczuciem. Ile czasu minie, nim jej kłamstwa wyjdą na jaw?

Dobra kłamczucha to powieść dla fanów twórczości Holly Jackson, Karen McManus i E. Lockhart.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 340

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,3 (9 ocen)
1
2
5
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Wi_Iz

Dobrze spędzony czas

Dla fanow Dobrej kłamczuchy
00

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nału: Such a good liar
Tekst: SUE WAL­L­MAN
Prze­kład: MARTA ZIE­GLER
Re­dak­tor pro­wa­dząca: ALEK­SAN­DRA GRO­NOW­SKA
Re­dak­cja: ALINA STA­NIUK
Ko­rekta: ELŻ­BIETA WO­ŁO­SZYŃ­SKA-WI­ŚNIEW­SKA
Opra­co­wa­nie gra­ficzne okładki i skład: MO­NIKA NO­WICKA
First pu­bli­shed in the UK by Scho­la­stic Ltd, 2022 Text © Sue Wal­l­man, 2022 © Co­py­ri­ght for the Po­lish edi­tion by Wy­daw­nic­two Zie­lona Sowa Sp. z o.o., War­szawa 2023 All ri­ghts re­se­rved
Wy­da­nie I
Wszyst­kie prawa za­strze­żone. Prze­druk lub ko­pio­wa­nie ca­ło­ści albo frag­men­tów książki moż­liwe jest tylko na pod­sta­wie pi­sem­nej zgody wy­dawcy.
ISBN 978-83-8299-183-3
Wy­daw­nic­two Zie­lona Sowa Sp. z o.o. 00-807 War­szawa, Al. Je­ro­zo­lim­skie 94 tel. 22 379 85 50, fax 22 379 85 51 e-mail: kon­takt@bo­ok­s4ya.plwww.bo­ok­s4ya.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Dla sta­łych czy­tel­ni­ków mo­jej bi­blio­teki –któ­rzy wno­szą w nią de­ter­mi­na­cję,ży­cie i po­czu­cie wspól­noty

ROZ­DZIAŁ 1

NIE­DZIELA

Kiedy Shan­non Jo­nes opusz­czała po­kład nie­wiel­kiego pry­wat­nego promu i wkra­czała na wy­spę Fen­gari, słońce świe­ciło do­kład­nie tak, jak so­bie to wy­obra­żała. Pod­czas go­dzin­nego rejsu na wy­spę po­ły­ski­wało na wo­dzie, a te­raz jego blask od­bi­jał się od be­to­no­wej ściany przy­stani. Maszty wy­mu­ska­nych jach­tów za­cu­mo­wa­nych w ma­ri­nie po­brzę­ki­wały, a li­ście palm ro­sną­cych wzdłuż kładki fa­lo­wały na lek­kim wie­trze.

Uno­szący się w po­wie­trzu za­pach ben­zyny róż­nił się od sło­nej woni mo­rza, któ­rej się spo­dzie­wała, ale nie ze­psuło to jej pierw­szego wra­że­nia; ben­zyna zu­peł­nie jej nie prze­szka­dzała.

Po tak dłu­gim ocze­ki­wa­niu, by się tu zna­leźć, wy­peł­niła ją eks­cy­ta­cja, która przez mo­ment za­parła jej dech w piersi. Shan­non kiw­nęła majt­kowi głową w po­dzięce – za­uwa­żyła bo­wiem, że tak ro­bili po­zo­stali. Chło­pak miał na so­bie be­żowe spodenki, gra­na­tową po­lówkę i brą­zowe buty że­glar­skie. Stał w po­go­to­wiu, by w ra­zie po­trzeby po­ma­gać pa­sa­że­rom zejść z po­kładu. Od­wza­jem­nił jej gest, ru­sza­jąc do przodu, by chwy­cić pod ra­mię idącą za nią star­szą ko­bietę, którą po­wi­tał z po­wro­tem na wy­spie i za­py­tał o zdro­wie jej psów.

Shan­non po­pra­wiła oku­lary sło­neczne, pod­cią­gnęła pa­sek swo­jej ró­żo­wej to­rebki Prady i raz jesz­cze po­gra­tu­lo­wała sa­mej so­bie, że za­pła­ciła, by jej ba­gaż zo­stał wy­słany pro­sto do Lin­ton Lodge, gdzie za­mieszka. Nie była pewna, jak długo tu­taj zo­sta­nie ani ja­kich ubrań bę­dzie po­trze­bo­wać, a to ozna­czało, że mu­siała spa­ko­wać się w dwie ogromne wa­lizki.

Usta­wiła się tak, by zna­leźć się w po­ło­wie ko­lejki do zej­ścia z promu. Chciała przyj­rzeć się sto­ją­cym przed nią lu­dziom i wmie­szać się w nich. Nie mo­gła so­bie po­zwo­lić na oka­za­nie braku pew­no­ści sie­bie. Wszystko mu­siało iść gładko, od kiedy tylko za­mó­wiła tak­sówkę na lot­ni­sko, by opu­ścić Lon­dyn. W wy­ło­żo­nej ciem­nymi pa­ne­lami ka­wiarni na He­ath­row wy­piła espresso, cho­ciaż miała ochotę na kar­me­lowe frap­puc­cino. Od­mó­wiła so­bie mię­ciut­kiej bu­łeczki z ro­dzyn­kami, która ku­siła ją z ko­sza sto­ją­cego na la­dzie, bo nie była już osobą, która lu­biła ro­dzynki, a na­wet ja­kie­kol­wiek wy­pieki i mu­siała się do tego przy­zwy­czaić.

Przed pro­stą, drew­nianą budką za­częła two­rzyć się ko­lejka. Osoby znaj­du­jące się z przodu za­pewne miały tu­taj swoje let­nie domy i bez prze­rwy po­dró­żo­wały tym nie­wiel­kim pry­wat­nym pro­mem, kiedy nie ko­rzy­stały z he­li­kop­te­rów. Być może Shan­non też wróci na kon­ty­nent he­li­kop­te­rem, je­śli zo­staną jej ja­kieś pie­nią­dze – myśl o lo­cie ją prze­ra­żała, ale je­śli uda jej się zro­bić to, po co tu przy­je­chała, już ni­czego nie bę­dzie się bać.

Wzięła głę­boki od­dech, otwo­rzyła swoją cenną, ró­żową torbę i wy­jęła pasz­port. Nie był to ten sam do­ku­ment, któ­rego użyła, by do­stać się na kon­ty­nent. To by­łoby zbyt ry­zy­kowne. Jed­nak tu­taj po­ka­zy­wa­nie pasz­portu było je­dy­nie for­mal­no­ścią – wy­spa była w za­sa­dzie pry­watna. W po­bliżu stał ochro­niarz, ale był on tam głów­nie po to, by ko­lejka szła płyn­nie.

Mimo to, gdy zbli­żała się jej ko­lej, by po­dejść do drew­nia­nej budki, za­schło jej w gar­dle, a na­czynko na czole za­częło pul­so­wać. Ża­ło­wała, że nie wzięła ze sobą bu­telki wody, którą miała na ło­dzi.

– Na­stępny – po­wie­dział męż­czy­zna w budce. Miał po­ważną minę, a o si­wi­znę na czubku jego głowy opie­rały się oku­lary w zło­tych opraw­kach.

Shan­non ru­szyła do przodu i wy­jęła pasz­port. Na­gle pa­pier wy­da­wał się zbyt cienki, a złoto na opra­wie zbyt krzy­kliwe. Nie miała po­ję­cia, czy umiesz­czony w środku chip był ja­ko­ści, za jaką za­pła­ciła. Spo­tkała się spoj­rze­niem z męż­czy­zną i uśmiech­nęła.

– Pierw­szy raz na Fen­gari? – za­py­tał, za­kła­da­jąc oku­lary na nos i jedną ręką wpi­su­jąc coś do kom­pu­tera.

– By­łam tu już kie­dyś, gdy mia­łam sześć lat – od­po­wie­działa Shan­non, owi­ja­jąc to­rebkę moc­niej wo­kół ciała.

Kiw­nął głową. Ta in­for­ma­cja naj­praw­do­po­dob­niej po­ja­wiła się przed nim na ekra­nie.

– Gdzie się pa­nienka za­trzyma?

– W Lin­ton Lodge.

– A jaki jest cel wi­zyty? – za­py­tał, od­da­jąc pasz­port.

– Let­nie ko­re­pe­ty­cje – po­wie­działa z wes­tchnie­niem, jakby wcale nie chciała zna­leźć się na wy­spie. – Matma i an­giel­ski. No i spo­tka­nie z przy­ja­ciółmi ro­dziny.

Męż­czy­zna pod­niósł py­ta­jąco brew.

– Czyli z kim...?

– Z Har­ring­to­nami – od­po­wie­działa. We­pchnęła pasz­port z po­wro­tem do to­rebki, tuż obok srebr­nej za­pal­niczki.

– Cu­downa ro­dzina – po­wie­dział, z po­wro­tem pod­no­sząc oku­lary na czu­bek głowy, i po raz pierw­szy uśmiech­nął się. – Ale jesz­cze ich tu nie ma, czyż nie?

Shan­non po­krę­ciła głową.

– Wkrótce się zja­wią – od­po­wie­działa.

Oby jak naj­szyb­ciej. Już nie mo­gła się do­cze­kać spo­tka­nia z cór­kami Har­ring­to­nów – An­na­bel i Emily.

– Kiedy była tu pa­nienka ostat­nio, pew­nie wi­działa na­szego sław­nego Den­nisa? – za­py­tał męż­czy­zna.

Shan­non do­kład­nie prze­stu­dio­wała in­for­ma­cje o wy­spie, ale nie miała po­ję­cia, o kim on mówi.

Męż­czy­zna prze­niósł wzrok na ekran kom­pu­tera.

– Spraw­dzę, który to był rok. Tak, pod­czas ostat­niej wi­zyty pa­nienki Den­nis jesz­cze tu­taj był. Pro­szę nie mó­wić, że pa­nienka nie pa­mięta. – Prze­słał Shan­non za­wie­dzione spoj­rze­nie. – Wszy­scy go ko­cha­li­śmy.

Mimo że każda ko­mórka w jej ciele wrzesz­czała, Shan­non spoj­rzała na męż­czy­znę znu­dzo­nym wzro­kiem bo­ga­tych dziew­czyn, które śle­dziła na In­sta­gra­mie, i po­wie­działa:

– Przy­kro mi, nie pa­mię­tam żad­nego Den­nisa. Tak jak mó­wi­łam, to było wieki temu.

– Oczy­wi­ście – od­po­wie­dział. Był wi­docz­nie za­kło­po­tany. – Den­nis był del­fi­nem. Przy­pły­wał do nas trzy lata z rzędu, pro­sto do przy­stani. Był na­prawdę wy­jąt­kowy. – Męż­czy­zna rzu­cił okiem na Shan­non. – Nie po­wi­nie­nem wstrzy­my­wać ko­lejki. Mi­łego po­bytu!

Shan­non prze­szła przez otwartą bramę przy­stani do po­stoju tak­só­wek i na par­king, a jej puls wró­cił do nor­mal­nej szyb­ko­ści. Chod­nik ob­ra­mo­wany był po­dłuż­nymi ka­mien­nymi kwiet­ni­kami, które ob­sa­dzono ja­skra­wo­ró­żo­wymi kwia­tami. To mu­siał być znak. Jej mama uwiel­biała mocne od­cie­nie różu. Drogę za­blo­ko­wała srebrna te­re­nówka, a okno od strony pa­sa­żera zje­chało w dół.

– Ko­chani!

Młoda para, która rów­nież była na pro­mie, po­ma­chała i po­spiesz­nie ru­szyła w stronę sa­mo­chodu. Grupka lu­dzi po­de­szła do bia­łego mi­ni­busa, gdzie po­wi­tała ich dziew­czyna w let­niej su­kience w kwiaty, do któ­rej przy­cze­piona była złota, po­ły­sku­jąca na słońcu pla­kietka z imie­niem. Na cy­fro­wej ta­bliczce z przodu busa wid­niał na­pis „KU­RORT TRE­BAYA”. Shan­non wie­działa, że znaj­duje się on po dru­giej stro­nie wy­spy. Jej mama tam była i po­wie­działa, że bar­dzo chciała, by mo­gły go ra­zem zwie­dzić.

Na­gle Shan­non po­czuła coś na kształt płacz­li­wego zmę­cze­nia. Miał po nią przy­je­chać czarny mer­ce­des, ale nie wi­działa go w po­bliżu.

– Je­steś Ly­dia Corn­wal­lis?

Po­de­szła do niej ko­bieta około pięć­dzie­siątki, z krót­kimi, cien­kimi, brą­zo­wymi wło­sami i sze­roką ta­lią. Miała na so­bie zie­loną su­kienkę z pa­skiem i białe te­ni­sówki. He­len. Shan­non wi­działa jej zdję­cie na stro­nie in­ter­ne­to­wej Lin­ton Lodge.

Kiw­nęła ko­bie­cie głową. Było jej słabo.

– Tak – od­po­wie­działa.

– Je­stem He­len, wła­ści­cielka Lin­ton Lodge. – Wy­cią­gnęła dłoń, a Shan­non ści­snęła ją, od­wza­jem­nia­jąc siłę uści­sku, tak jak ra­dzono w fil­mie na YouTu­bie na te­mat pew­no­ści sie­bie. – Bę­dziesz się świet­nie ba­wić na Fen­gari w cza­sie wol­nym od na­uki. – Uśmiech­nęła się do niej raźno. – Twoje ba­gaże do­tarły wczo­raj. Tędy. Pew­nie masz ochotę wziąć prysz­nic i od­po­cząć nieco przed ko­la­cją. – Na­wet po ak­cen­cie można było wy­wnio­sko­wać, że ko­bieta po­cho­dzi z wyż­szych sfer.

Shan­non po­szła za He­len do mer­ce­desa, który stał w po­ło­wie na chod­niku, a w po­ło­wie na dro­dze. Wy­glą­dało na to, że He­len ocze­ki­wała, że Shan­non usią­dzie z przodu i bę­dzie za­ba­wiała ją roz­mową. Dziew­czyna we­szła do sa­mo­chodu, za­do­wo­lona, że jej białe je­ansy na­dal były nie­ska­zi­tel­nie czy­ste, choć miała pew­ność, że lu­dzie po­kroju Har­ring­to­nów nie przej­mo­wali się ta­kimi rze­czami tak bar­dzo jak ona.

He­len włą­czyła ka­ko­fo­niczną, nie­po­zwa­la­jącą się od­prę­żyć mu­zykę kla­syczną. Gwał­tow­nie zje­chała z chod­nika i po­wie­działa:

– Ro­zu­miem, że przy­jaź­nisz się z Har­ring­to­nami?

– Można tak po­wie­dzieć – od­po­wie­działa Shan­non, pro­stu­jąc się na sie­dze­niu. Mu­siała być czujna po­mimo jet lagu i skon­cen­tro­wana na ak­cen­cie, przy He­len po­winna brzmieć na lon­dynkę z wyż­szych sfer. – Mama i Ro­sie Har­ring­ton cho­dziły ra­zem do szkoły. – Przy­trzy­mała pas bez­pie­czeń­stwa. – Mi­nęło sporo czasu, od kiedy ostat­nio się z nimi wi­dzia­łam, i nie­wiele pa­mię­tam z wa­ka­cji, które spę­dzi­łam tu jako dziecko.

– To cu­downa ro­dzina, od bar­dzo dawna ma tu­taj dom – po­wie­działa He­len, wpy­cha­jąc się po­mię­dzy sa­mo­chody, które stały w ko­lejce do opusz­cze­nia par­kingu.

Ach, ci cu­downi Har­ring­to­no­wie.

– Prze­je­dziemy obok ich domu – do­dała ko­bieta. Skrę­ciła, wy­jeż­dża­jąc z par­kingu. Droga była sze­roka, a as­falt blady, jakby wy­bie­lony przez słońce. – Od Lin­ton Lodge dzieli go spa­ce­rek.

Shan­non kiw­nęła głową. Wie­działa o tym. Trasa pie­szo zaj­muje czter­na­ście mi­nut.

Przy­ci­skała po­li­czek do chłod­nej szyby, a dłu­gie włosy – które nie­dawno prze­far­bo­wała na ten od­cień brązu – opu­ściła do przodu, by He­len nie wi­działa jej twa­rzy. Na­uczyła się, że nie za­wsze można ukryć silne emo­cje. Ist­niały sy­gnały, które mo­gły zo­stać od­czy­tane przez wni­kliwe osoby.

Z let­niej po­sia­dło­ści Har­ring­to­nów roz­cią­gał się po­dobno naj­pięk­niej­szy wi­dok na wy­spę. Stała ona na kli­fie, z któ­rego było wi­dać Stare Mia­sto, przy­stań i mo­rze. Był tam też ba­sen, kort te­ni­sowy, do­mek let­ni­skowy i do­stęp do plaży. We­wnątrz z ko­lei znaj­do­wały się dzieła sztuki oraz me­ble, które prze­ka­zy­wano z po­ko­le­nia na po­ko­le­nie.

Zo­ba­czyła zbli­ża­jący się czer­wony dach. To tu.

– To tam­ten dom – po­wie­działa He­len. – Clif­ftop Ho­use, jedna z mo­ich ulu­bio­nych po­sia­dło­ści na Fen­gari.

Gdy pod­je­chały bli­żej, Shan­non po­czuła na­gły ból w klatce pier­sio­wej. Oto i on: dom, w któ­rym za­bito jej matkę. Dom, w któ­rym osoby od­po­wie­dzialne za jej śmierć na­dal spę­dzały wa­ka­cje. Przez mo­ment za­go­to­wał się w niej gniew. Chciała wy­sko­czyć z sa­mo­chodu, szarp­nię­ciem otwo­rzyć bramę, wbiec po pod­jeź­dzie i siłą do­stać się do środka. Ka­wa­łek po ka­wałku znisz­czy­łaby uko­chany dom Har­ring­to­nów, za­nim w ogóle do­tar­liby na miej­sce.

Ale nie było tu te­raz Shan­non Jo­nes, była Ly­dia Corn­wal­lis.

Od­wró­ciła się więc do He­len, prze­sy­ła­jąc jej uprzejmy uśmiech, i po­wie­działa:

– Jest prze­piękny. Nie mogę się do­cze­kać, by znów go zo­ba­czyć.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki