Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
„Szaleńczo straszna, dziko ciekawa i ostra jak brzytwa książka” - Gillian Flynn, autorka Zaginionej dziewczyny i Ostrych przedmiotów "Książka niezwykle mi się podobała – każde słowo, każda strona, każdy ostry zwrot akcji” – Sarah Jessica Parker Oto Maple Street, urocze i bezpieczne miejsce, gdzie w eleganckich, przytulnych domach mieszkają szczęśliwi dorośli i ich wesołe dzieci. Za idealną fasadą kryją się jednak mroczne tajemnice – kłamstwa, intrygi, latami skrywane frustracje i uzależnienia, a także przemoc i zbrodnie. Gdy w dramatycznych okolicznościach ginie jedna z dziewczynek, spod perfekcyjnie nałożonego makijażu zaczyna prześwitywać prawdziwe oblicze Maple Street, a „dobrzy sąsiedzi” przestają maskować swoje szaleństwo i mordercze instynkty. Karuzela zdarzeń zaczyna kręcić się coraz szybciej, a my, docierając do ostatniej strony, zdajemy sobie sprawę, że wstrzymywaliśmy oddech… Sarah Langan z precyzją chirurga pokazuje nam, jak łatwo – zbyt łatwo – zapominamy o sile tkwiącego w każdym z nas mroku, który w najbardziej nieoczekiwanej chwili może doprowadzić do zbrodni.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 379
Obcy
4 lipca 2027
Spis rodzin zamieszkałych przy Maple Street, stan na 4 lipca 2027 r.
100 Grady – Lenora (47), Mike (45), Kipp (11), Larry (10)
102 Mullerowie – John (39), Hazel (36), Madeline (4), Emily (6 miesięcy)
104 Singhowie i Kaurowie – Sai (47), Nikita (36), Pranav (16), Michelle (14), Sam (13), Sarah (9), John (7)
106 Pulleynowie – Brenda (38), Dan (37), Wallace (8), Roger (6)
108 Lombardowie – Hank (38), Lucille (38), Mary (2), Whitman (1)
110 Hestiowie – Rich (51), Cat (48), Helen (17), Lainee (14)
112 Gluskinowie – Evan (38), Anna (38), Natalie (6), Judd (4)
114 Walshowie – Sally (49), Margie (46), Charlie (13)
116 Wilde’owie – Arlo (39), Gertie (31), Julia (12), Larry (8)
118 Schroederowie – Fritz (62), Rhea (53), FJ (19), Shelly (13), Ella (9)
120 Benchleyowie – Robert (78), Kate (74), Peter (39)
122 Cheonowie – Christina (44), Michael (42), Madison (10)
124 Harrisonowie – Timothy (46), Jane (45), Adam (16), Dave (14)
126 Ponti – Steven (52), Jill (48), Marco (20), Richard (16)
128 Ottomanelli – Dominick (44), Linda (44), Mark (12), Michael (12)
130 Atlasowie – Bethany (37), Fred (30)
132 Simpsonowie – Daniel (33), Ellis (33), Kaylee (2), Michelle (2), Lauren (2)
134 Calierowie – Louis (49), Eva (42), Hugo (24), Anais (22)
Łącznie: 72 osoby
Maple Street 116
4 lipca, niedziela
To impreza? Zaprosili nas? – zapytał Larry Wilde.
Nie byli zaproszeni. Gertie Wilde wiedziała, że nie, ale za nic by się do tego nie przyznała. Przyjrzała się za to tłumkowi przez okno , licząc, ile osób przyszło.
Gertie i jej rodzina wprowadzili się na Maple Street 116 mniej więcej przed rokiem. Kupili tanio dom do remontu. Zamierzali go odnowić. Wymienić dach i zamontować nowe rynny, zerwać wykładzinę z długim włosiem, a w jej miejsce przybić bambusowe maty. W najgorszym razie obsiać plackowaty trawnik. Różnie się jednak w życiu układa. Tak albo siak.
Wnętrze domu numer sto szesnaście też było mocno przypadkowe. Możliwe, że gdy w dzieciństwie bywałeś w takich domostwach, odwiedzając kolegów, odbierałeś nieład jako coś fajnego, ale też jako pewien chaos. Nocowanie tam sprawiało ci frajdę. Nie musiałeś się przejmować tym wszystkim, czego wymagano u ciebie w domu: ścieleniem łóżka, rozwieszaniem wilgotnego ręcznika, odnoszeniem brudnych naczyń do zlewu. Ale też szybko chciałeś wracać do siebie, bo nawet pośród wybuchów śmiechu cały ten bałagan jakoś zaczynał cię drażnić. Nabierałeś poczucia, że nikt tu nad niczym nie panuje.
Maple Street stanowiła zwarty ciąg domów, przylegający łukiem do dwóch i pół hektara parku. Ludzie stamtąd w dni robocze preferowali swobodniejszy styl biznesowy. Praktycznymi samochodami jeździli spełniać się w praktycznych profesjach. Zawsze w pośpiechu, nawet jeśli chodziło o zakupy w markecie spożywczym czy o wyjście do kościoła. Raczej nie nękały ich natomiast kredyty hipoteczne. Jeśli mieli chorych rodziców bądź nie układało im się w małżeństwie, nie wspominali o tym nawet słowem. Niepokoje te, jak wszelkie inne, przenosili na swoje dzieci.
Rozmawiali o zajęciach pozaszkolnych i sportowych; o tym, którzy nauczyciele z miejscowej elitarnej szkoły publicznej dokonują istnych cudów, a którym brak umiejętności kształcenia poprzez budowanie więzi społeczno-emocjonalnej. Mieli obsesję na punkcie studiów, zwłaszcza na Harvardzie.
Wilde’owie byli inni. Nie mając wielkich pieniędzy, Gertie i Arlo nie byli w stanie obsesyjnie przejmować się swoimi dziećmi, a gdyby nawet znaleźli na to czas i przestrzeń mentalną, to przecież nikt nie wpoił im wiedzy o kreatywnym uczeniu się, inteligencji emocjonalnej, pozytywnej dyscyplinie i konsekwentnych ograniczeniach. Nie wiedzieliby, od czego zacząć.
Ich dzieci, Julia i Larry, publicznie udawały, że puszczają bąki, a czasem rzeczywiście je puszczały. Julia była szybka. Już w niespełna miesiąc po przeprowadzce zwinęła ojcu papierosy i nauczyła miejscową Ekipę wypuszczania dymu nosem. Larry zaliczał się do tych dziwnych. Unikał kontaktu wzrokowego i miał zdiagnozowane spłycenie afektu. Kiedy wydawało mu się, że inne dzieci nie patrzą, pakował ręce w spodnie.
Wilde’owie wiedzieli, że od chwili wprowadzenia się na Maple Street łamią niepisane reguły. Nie mieli jednak pojęcia jakie. Arlo, były rockman, zwykł na późnowieczorne wypalenie parliamenta wychodzić na ganek. Nie wiedział, że na przedmieściach palisz wyłącznie za domem, tym bardziej gdy masz tatuaże i zero przyjaciół z dzieciństwa, gotowych się za tobą wstawić. Inaczej, puszczając dymka samotnie i na widoku, wychodzisz na buntownika. Emanujesz agresją.
Była też Gertie. Gdy w Atlantic City Convention Center poznała Arla, gitarzystę prowadzącego w tamtejszej kapeli, miała za sobą zwycięstwa w trzydziestu dwóch regionalnych konkursach piękności. Niczym ożywiona lalka Barbie wciąż jeszcze robiła to, co na nich wyćwiczyła: uśmiechała się sztucznie, robiła wielkie oczy i udzielała banalnych odpowiedzi na pytania zasługujące na szczerość. Sąsiadki, które próbowały poznać ją bliżej, przeważnie dawały za wygraną, mylnie uznając, że pod blond fryzurą rozciąga się pustka. Co gorsza, nikt nigdy nie powiedział Gertie, że głęboki dekolt jest niefajny. Nie wiedziała, że skoro nosi topy bez ramiączek, a między jej piersiami dynda naszyjnik z malowanych na złoto ogniwek, to tak, jakby podsuwała innym żonom pod nos transparent: NIESTABILNA ZDZIRA, GOTOWA ODBIĆ CI MĘŻA, A W OCZACH TWOICH DZIECI ZAWSTYDZIĆ CIĘ TYM, ŻE NIE JESTEŚ BLONDWŁOSĄ WALKIRIĄ METR SIEDEMDZIESIĄT OSIEM O IDEALNEJ CERZE.
Letni skwar w roku zapadliska nie miał sobie równych. Ponieważ środek Long Island był wklęsły jak czerwona krwinka, upału nie łagodził żaden wiatr. Do tego komary, świerszcze i różne śpiewające stworzenia. Pachniało wodą morską, przefiltrowaną przez przekwitłe begonie.
Wilde’owie właśnie skończyli kolację (tosty z serem popijane wodą gazowaną, a na deser mrożone wiśnie z Trader Joe’s). Słyszeli, że na zewnątrz są ludzie, ale nie zwracali na to uwagi, dopóki zza okna nie doleciały dźwięki piosenki Nirvany.
Nie jestem jak oni, lecz mogę udawać.
– To impreza? Zaprosili nas? – zapytał Larry Wilde, lat osiem. Podniósł leżącego na jego kolanach robotboya. Nikomu nie wolno było nazywać go lalką, żeby nie zawstydzać chłopca.
Gertie podeszła do okna i rozsunęła cienkie zasłony. Była w dwudziestym czwartym tygodniu ciąży, toteż wszystko, co robiła, zabierało jej kilka sekund więcej niż zwykle, zwłaszcza w tym upale.
Była dokładnie siódma, a wszyscy na zewnątrz dostali zapewne to samo powiadomienie, bo nieśli popakowaną w pojemniki sałatkę z komosą ryżową, chipsy z salsą lub sześciopaki rzemieślniczego piwa. Gertie szybko odliczyła: Calierowie, Lombardowie, Simpsonowie, Grady, Gluskinowie, Mullerowie, Cheonowie, Harrisonowie, Singhowie i Kaurowie, Pulleynowie, Walshowie, Hestiowie, Schroederowie, Benchleyowie, Ottomanelli, Atlasowie i Ponti. Ściągnięto wszystkie rodziny z Maple Street, poza tą spod sto szesnastego. Poza Wilde’ami.
– Gdyby miała się odbyć impreza, Rhea Schroeder powiedziałaby mi o tym – mruknęła Gertie.
Julia Wilde, lat dwanaście, uniosła jedną, jasną brew. Nie była tak ładna jak mama, wcześnie więc postanowiła podkreślać ten kontrast byciem zabawną.
– To wyyygląda na festyn. Jeeedzie festynem…
Arlo też wpakował głowę w okno i teraz oboje z Gertie wyglądali na zewnątrz. On miał na sobie T-shirt Hanes i kurtkę dżinsową Levi’s, po obcięciu rękawów odsłaniającą dziary na ramionach. Na lewym: Monstrum Frankensteina i jego Narzeczoną. Na prawym: Wilkołaka i Mumię.
Gertie zwracanie się do innych wychodziło słabo. Proszenie też. On jednak zawsze wyczuwał, kiedy potrzebowała wsparcia. Pocałował ją w czubek głowy.
– Fajnie – stwierdził. – Idziemy?
– Mam ochotę na drugą kolację – przyznała. – Zdaje się, że Gupikowi rosną kości.
– Nie rozumiem. Jak to nie impreza? – zawołał za ich plecami Larry.
– Słyyyychać, że impreza – dorzuciła Julia.
Bo to jest impreza, powiedziała sobie wreszcie Gertie. Tylko dlaczego nikt o nim nie napisał na grupie Maple Street? Czyżby czymś podpadła Rhei Schroeder? To prawda, że ostatnio kontakt między nimi się urwał, ale to dlatego, że Gertie wieczorami zwykle leciała z nóg. To trzecie dziecko dawało jej organizmowi do wiwatu. Rhea zresztą miała na głowie letnie kursy i na dodatek czwórkę własnych dzieci. To na pewno przypadek, że jej nie zaprosiła! Rhea nie zrobiłaby czegoś takiego celowo.
Ona sama powinna się spodziewać, że Czwartego Lipca będzie impreza! Należało popytać. O ile wiedziała, sąsiedzi wyszli z tym pomysłem dopiero tego ranka. Nie mieli czasu wstawić info. Zresztą na święto ulicy nie trzeba pisemnych zaproszeń…
A może?
Pod ich domem właśnie przechodziła Rhea Schroeder, królowa tutejszej społeczności we własnej osobie. Wystroiła się w szykowny płócienny garnitur od Eileen Fisher, biały i nieskazitelny.
– Rhea! – zawołała Gertie przez otwarte okno, a jej sceniczny głos odbił się echem na całej ulicy, idąc w głąb rozległego parku. – Cześć, kochana! Jak tam? – I pomachała. Szerokim gestem zwyciężczyni konkursów piękności.
Rhea patrzyła prosto w okno Gertie – w jej oczy. Między nimi dwiema coś było jednak nie tak. Jakby wtyczka trafiła w niewłaściwe gniazdko i poleciały iskry. Przez krótką chwilę Gertie czuła przerażenie.
Rhea się odwróciła.
– Dom? Steve? Ktoś zadbał o kurczaki, czy czeka mnie kurs do Whole Foods? – W miarę jak zanurzała się w park, jej głos cichł.
– To było dziwne – zauważył Arlo.
– Za dużo na głowie. Mądrzy ludzie tak mają. Prawdopodobnie mnie nie widziała – odparła Gertie.
– Powinna zbadać sobie oczy – zażartował.
– Leci w kulki. Cała jej rodzina tak ma. W kulki lecą – rzuciła Julia.
Gertie odwróciła się, opierając ręce na ciążowym brzuszku jak na półce.
– Okropnie tak mówić, Julia. Mamy szczęście, że tacy ludzie jak Schroederowie w ogóle z nami rozmawiają. Rhea uczy w szkole pomaturalnej! Chyba nie dokuczasz małej Shelly, co? Jest na to za wrażliwa.
– Wrażliwa? To pieprzona świruska! – oburzyła się Julia.
– Nawet tak nie mów! – skontrowała Gertie. – Okno jest otwarte. Usłyszą!
Julia zwiesiła głowę, eksponując silne ramiona, naznaczone młodzieńczym trądzikiem.
– Przepraszam.
– Tak lepiej – stwierdził Arlo. – Nie możemy wojować z wcieleniami amerykańskości. Masz być miła dla tych ludzi. Postaraj się. Dla własnego dobra.
– No właśnie – poparła go Gertie. – Powiesz nam, o co ci chodzi?
– Nie. Jest za gorąco. Już prędzej posiedzimy z Larrym w piwnicy, zżerając farbę ze ścian, jak smętne, zaniedbywane dzieci – odpowiedziała Julia.
– Farba z ołowiem smakuje słodko! Dlatego dzieci ją jedzą! – oznajmił Larry.
– Tu nie ma takiej opcji jak farba – odrzekł Arlo, gdy Gertie, z myślą o zebranych w parku, ruszyła do kuchni po do połowy zjedzoną paczkę chipsów ziemniaczanych. Potem nachylił się nad stołem, zniżając głos do szeptu. Nie brzmiało to groźnie, ale i nie całkiem niegroźnie. – Nie ma żadnej innej opcji. Ruszcie więc dupy i uśmiech na twarz.
– Czyli mamy iść? – upewniła się Gertie.
– Wiadomka! – potwierdził Arlo, głosem już łagodnym i miłym, skoro wróciła Gertie. Otworzył drzwi wejściowe. Wilde’owie rodzice poszli przodem, a za nimi, bardzo blisko, dzieci. Może to był przypadek, a może nie. W każdym razie, gdy oddalili się o parę metrów od domu, ktoś przełączył muzykę na piosenkę w tonacji molowej. Leciało Kennedys in the River, singiel Arla z 2012 roku, osiemnaste miejsce na liście przebojów „Billboardu”.
Ja tam nie wiem, czym jest miłość,Lecz mnie jakoś to nie ciśnie,Bo mam jeszcze całe sześć dychI marzenie, co nie pryśnie.
Arlo aż się zaczerwienił. Słuchanie własnej muzy to skomplikowana sprawa. Jego rodzina wiedziała o tym. To dlatego Larry i Julia szli wolniej, jakby ich nogom ciążyły kajdany na krótkich łańcuchach. Zaciśnięte w uśmiechu usta Gertie przywodziły na myśl zamek błyskawiczny. Krok za krokiem dowlekli się do Parku Sterlinga.
Sai Singh i Nikita Kaur oderwali wzrok od paleniska. Przymulony oksykodonem weteran wojny w Iraku, Peter Benchley, przesunął palcami po wrażliwych krawędziach kikutów swoich kończyn. Banda dzieciaków, nazywająca siebie Ekipą, przerwała podskakiwanie na wielkiej trampolinie, którą ktoś przyholował na środek parku. Shelly Schroeder, krzycząc coś niesłyszalnego z racji odległości, wycelowała palec w Julię.
Nastroje nie były wrogie. Po latach przygotowań do konkursów piękności Gertie dobrze wyczuwała widownię i to odbierała. Od poprzedniego grilla, w Dzień Pamięci Narodowej, coś jednak się zmieniło, bo przychylne też nie były.
Spróbowała nawiązać kontakt wzrokowy z Rheą, ale ta była zajęta rozmowa z Lindą Ottomanelli. Wszędzie byli ludzie i Gertie do każdego mogłaby podejść, ale odkąd zamieszkała przy Maple Street, swobodnie czuła się tylko w towarzystwie Rhei.
Ty mi jednak jakoś ciążysz,Dziwnie tak się porobiło.Płakać się chce na cmentarzach,Chyba więc to miłość.
Piosenka Arlo leciała i leciała. Wilde’owie, ze zwieszonymi ramionami, stali się niewolnikami tej kiepskiej opowiastki, od której nie było ucieczki:
Jakbym widział swego ojca,Cały jego pot i znój.Mała, dajmy razem w długą.Zostawmy ten gnój.
Wreszcie Fred Atlas i jego chora żona Bethany zdobyli się na powolną przeprawę przez tłumek, żeby ich powitać.
– Stary! Dotarliście! – zawołał Fred, waląc Arla w plecy. Potem zrobili kumpelskiego misia. Bethany, wątłe chucherko, posłała Gertie ujmujący uśmiech. Ralph, wzięty ze schroniska owczarek niemiecki Atlasów, obiegł całą gromadkę, dla bezpieczeństwa zaganiając ich w jedno miejsce.
– Fred, jesteś przemegaśny. Ty też, Bethany – odparł Arlo. Potem odebrali z Fredem zamówienia i przeszli do stołu z napojami. Od Ekipy odłączył się Dave Harrison. Zjechał z trampoliny i podbiegł do Julii oraz Larry’ego, żeby wręczyć im zimne ognie. Gdy je zapalili, Julia swoim wypisała w powietrzu słowo pierd, a jej brat kreślił kółka.
– Dostanę hamburgera? – zapytała Gertie Lindę Ottomanelli. Na stole wyłożono wykałaczki z miniaturkami flagi amerykańskiej, żeby ludzie wbijali je sobie w bułki z sezamem.
Linda, wpatrzona w burgery, chwilę zwlekała z odpowiedzią, chociaż bez wątpienia słyszała pytanie. Gertie czekała, niewzruszenie i dumnie. Zastanawiała się, czy nie należało przykryć dekoltu szalem. Tyle że jedynie w ciąży mogła nosić miseczkę D. Fajnie było się pochwalić dużymi cyckami.
– Z serem czy zwyczajnie? – spytała wreszcie Linda.
– Zwyczajnie? Zwyczajnie to ci powiem, że dzielna jesteś, smażąc w takim skwarze.
– Nic na to nie poradzę. Uwielbiam uszczęśliwiać ludzi. Już taka jestem. Mogłoby być ponad sześćdziesiąt stopni, a ja i tak bym to robiła. Taka moja natura. Jestem za miła.
– Zauważyłam – zapewniła ją Gertie, niezgodnie z prawdą. U Lindy Ottomanelli zauważyła jedynie to, że należała ona do tych kobiet, które na zakupy chodzą z saszetką na pasku, a poglądy polityczne czerpią z mediów społecznościowych. Resztę opinii o Lindzie zawdzięczała Rhei Schroeder, której słowa przyjmowała niczym objawione.
Linda wydała z siebie westchnienie męczennicy.
– Pewnie jesteś głodna. Mnie w ciąży non stop chciało się jeść. W końcu nosiłam bliźniaki! Chociaż ty może nie czujesz głodu, taka jesteś szczupła. Aż cię za to nienawidzę! Jak ty to robisz, że nie tyjesz? Chyba jesteś kosmitką!
Gertie wgryzła się w burgera. Sok pociekł jej po brodzie i spłynął na dekolt.
– Jeśli nie liczyć dziecka, jestem średnio szczupła. Kiedyś byłam megazgrabna, ale to za trudne. Trzeba zapomnieć o chlebie.
Po twarzy Lindy przemknął uśmiech.
– Raz wyeliminowałam i węglowodany, i nabiał, do tego mocny trening interwałowy. Też mogłabyś popróbować, jeśli chcesz. Mam jeszcze parę książek na ten temat.
– Dzięki – odparła Linda.
Na trampolinie Julia i Larry zaczynali już skakać z resztą Ekipy, a przy stole z napojami Arlo bawił męskie towarzystwo opowieścią. Historią kasjera z marketu 7-Eleven, który tak sobie nie radził z wydawaniem reszty, że przez niego wszyscy spóźniali się na pociąg.
– Zwyczajnie odpuściłem. Powiedziałem: „A weź ją sobie, dziany draniu!” – zakończył, przeciągając samogłoski, po czym wsadził w kącik ust parliamenta light i wykonał dobitny wymach pięścią. Jego głos przebijał się przez pozostałe, a wszyscy, nawet Fred, cofnęli się poza zasięg chmury dymu.
Niedługo potem całe towarzystwo, roześmiane po pierwszym piwie lub kubku wina, poklepywało się nawzajem i przywoływało historie z pracy lub o tym, jakimi to pomysłami ich latorośle wprawiły w zdumienie nauczycieli z zerówki. Grady, Mullerowie, Pulleynowie i Gluskinowie planowali wypad do Montauk. Margie i Sally Walsh tłumaczyły, że subaru to nie ulubiona marka lesbijek, a po prostu praktyczne samochody. Mężczyźni z rodziny Ponti porównywali rozmiary bicepsów. Przyszli prosto z piwnego zamknięcia sezonu lokalnej ligi bejsbolowej. W przebojowych nastrojach.
W ruch poszło jedzenie i następna kolejka napojów. Skwar nie ustępował. Gertie w końcu zdobyła się na odwagę. Znalazła Rheę Schroeder przy jej sławnej niemieckiej sałatce ziemniaczanej, której sekretem, nawiasem mówiąc, był przysyłany przez teściową z Monachium majonez Miracle Whip.
– Cześć – zagaiła Gertie. – Widziałam cię wcześniej, ale ty mnie chyba nie. Dlatego jeszcze raz cześć.
Rhea się skrzywiła. Ostatnio często jej się to zdarzało. Sprawiała wrażenie zestresowanej. Któż by nie był, mając czworo dzieci i pracę na pełnym etacie?
– Od wiosny minęło już tyle czasu… Brakuje mi naszych rozmów. – Gertie zmusiła się do spojrzenia w oczy Rhei. – Może wpadłabyś w przyszłym tygodniu? Arlo zrobi kurczaka w pesto. Pamiętam, jak ci smakował.
Wyglądało na to, że Rhea się zastanawia, ale powiedziała:
– Za bardzo jestem zajęta pracą. Beze mnie sobie nie radzą. Praktycznie sama mam na głowie cały wydział anglistyki. Do tego planowanie imprez takich jak ta. Grillów. Nie mam ani chwili wolnego.
Gertie podeszła bliżej, choć było to wbrew jej naturze – wolała mieć sporo przestrzeni wokół siebie. A jednak, ze względu na to nowe życie, w które oboje z Arlem usilnie starali się wejść, a także mając na uwadze przyjaźń z tą mądrą i wesołą kobietą, wyszła poza swoją strefę komfortu. Głos jej zadrżał.
– Zrobiłam coś nie tak? Wiem, że bez planu u ciebie ani rusz. To na pewno przypadek, że nas nie zaprosiłaś, prawda?
Rhea udała zdumienie.
– Przypadek? Żaden przypadek! – Potem odeszła, szeleszcząc białymi nogawkami, falującymi nad obcasami na tyle wysoko, by nie pobrudziła ich trawa.
Gertie, zesztywniała i z zastygłym na twarzy uśmiechem, obserwowała, jak Rhea wtapia się w tłum. Impreza trwała. A to było głupie. Hormony ciążowe. Ale i tak musiała przejechać palcami wskazującymi pod oczami, żeby zapobiec spływaniu tuszu. Właśnie wtedy się to stało.
Muzyka przeszła w trzaski. Zakołysała się ziemia. Przykryty obrusem w biało-czerwoną kratkę stolik piknikowy Lindy, z hamburgerami na blacie, zaczął się trząść. Gertie czuła wibracje, przenikające od jej stóp aż po zęby.
Przedwcześnie odpalone fajerwerki?… Trzęsienie ziemi?… Strzelają?
Nie było czasu, by to sprawdzać. Gertie pospiesznie rozejrzała się po parku; wychwyciła wzrok Arla. Szybko ruszyli, z przeciwnych stron, po dzieci. Zbiegli się wszyscy czworo w jednym punkcie jak przyciągające się magnesy.
– Ulica? – zapytała Gertie.
– Dom! – krzyknął Arlo.
Tratując gęstą koniczynę i mniszki, przegalopowali za trampolinę i murek ze zlepieńców okalający park. Gertie, z uwagi na ciążę i pewne problemy z nogami, biegła ostatnia.
Nie widziała otwierającego się zapadliska. Zobaczyła je później, na filmach nagranych telefonami. Wtedy najbardziej rzuciło jej się w oczy to, jak bardzo było wygłodniałe. Wleciał w nie stół piknikowy ze wszystkimi hamburgerami. Po nim grill. Owczarek niemiecki Ralph, oddzielony od Bethany i Freda, przechylił się w stronę coraz bardziej rozdziawionej gęby zapadliska.
Jęk zdumienia i było po Ralphie.
Kiedy Gertie się obejrzała, Maple Street zawarła już niełatwą ugodę z tym lejem. Przestał się rozrastać, zostawiając ludzi w spokoju. Część uciekła, inni stali jak sparaliżowani. Niektórzy, całkiem zdezorientowani, szli nawet w stronę tego rozszerzającego się wiru.
Była tam też Rhea Schroeder. Znieruchomiała, stała tyłem do swojej rodziny, którą wcześniej sprawnie uchroniła i zebrała po drugiej stronie zapadliska. Nie gładziła dzieci po głowach ani nie porozumiewała się wzrokiem ze współmałżonkiem, jak robiło to teraz wiele innych osób. Nie zanosiła się płaczem, nie wytrzeszczała oczu w zdumieniu ani nie sięgała po telefon. Nie.
Wpatrywała się prosto w Gertie, z wyszczerzonymi zębami.
Kąśliwy dym rozdzielił je zasłoną. Niósł ze sobą obcą chemiczną woń, jakby coś właśnie wychodziło na jaw.
Ślizgawka
5–9 lipca
Spis rodzin zamieszkałych przy Maple Street, stan na 5 lipca 2027 r.
100 Grady – Lenora (47), Mike (45), Kipp (11), Larry (10)
102 PUSTY
104 Singhowie i Kaurowie – Sai (47), Nikita (36), Pranav (16), Michelle (14), Sam (13), Sarah (9), John (7)
106 Pulleynowie – Brenda (38), Dan (37), Wallace (8), Roger (6)
108 PUSTY
110 Hestiowie – Rich (51), Cat (48), Helen (17), Lainee (14)
112 PUSTY
114 Walshowie – Sally (49), Margie (46), Charlie (13)
116 Wilde’owie – Arlo (39), Gertie (31), Julia (12), Larry (8)
118 Schroederowie – Fritz (62), Rhea (53), FJ (19), Shelly (13), Ella (9)
120 Benchleyowie – Robert (78), Kate (74), Peter (39)
122 Cheonowie – Christina (44), Michael (42), Madison (10)
124 Harrisonowie – Timothy (46), Jane (45), Adam (16), Dave (14)
126 Ponti – Steven (52), Jill (48), Marco (20), Richard (16)
128 Ottomanelli – Dominick (44), Linda (44), Mark (12), Michael (12)
130 Atlasowie – Bethany (37), Fred (30)
132 Simpsonowie – Daniel (33), Ellis (33), Kaylee (2), Michelle (2), Lauren (2)
134 Calierowie – Louis (49), Eva (42), Hugo (24), Anais (22)
Łącznie: 60 osób
„Newsday” z 5 lipca 2027 r., s. 1 Zapadlisko przy Maple Street
W dniu wczorajszym na Long Island doszło do nagłego otworzenia się szczególnie głębokiego leju krasowego. Tym razem w Parku Sterlinga w Garden City, w trakcie trwającego tam świątecznego festynu. Do zapadliska o średnicy 60 m wpadł owczarek niemiecki i jak dotąd nie udało się go uratować. Innych ofiar nie odnotowano.
To już trzeci lej krasowy na Long Island w ciągu trzech lat. Eksperci ostrzegają, że należy się spodziewać kolejnych. Według Toma Brymera, profesora geologii z Uniwersytetu Hofstra, „do powodów powstawania lejów krasowych zalicza się ciągłe wykorzystywanie starych sieci wodociągowych, nadmierną eksploatację najniższych poziomów wód gruntowych oraz zwiększanie się częstotliwości okresów powodziowych i ekstremalnych upałów” (zob. diagram na s. 31).
Nowojorska Agencja Ochrony Środowiska (NYEPA) w uzgodnieniu z Nowojorskim Departamentem Rolnictwa (NYDOA) ogłosiła wczoraj, że warstwy wodonośne Long Island nie uległy skażeniu. Mieszkańcy nadal mogą pić nieprzegotowaną wodę.
NYDOA zamknęła Park Sterlinga i przylegające do niego ulice dla ruchu drogowego osób postronnych na czas naprawczych prac ziemnych, zaplanowanych od 7 czerwca do 18 lipca. Zamknięty będzie również pobliski basen. Więcej na temat zapadliska na stronach 2–11.
Za: Mark Realmuto,Zagubione dzieci z Maple Street, „New Yorker” z 19 października 2037
Trudno sobie wyobrazić, że Gertie Wilde i Rhea Schroeder kiedyś się przyjaźniły. Jeszcze bardziej niedorzeczne wydaje się, że ta przyjaźń przerodziła się w urazę prowadzącą do zabójstw.
Connolly i Schiff w Ludzkiej fali, przełomowej pracy na temat mentalności tłumu, założyli, że Rhea litowała się nad Wilde’ami. Chciała pomóc im się zaaklimatyzować. Bliższe przyjrzenie się sprawie przeczy jednak tej teorii. Kiedy w ciągu wcześniejszych pięciu lat na Maple Street wprowadzali się Cheonowie, Simpsonowie i Atlasowie, Rhea nie próbowała się tak do nich zbliżyć. Wprawdzie witała te rodziny czekoladkami i perfumami, ale ich zdaniem bił od niej chłód. „Według mnie się wystraszyła”, stwierdziła Christina Cheon. „Jestem lekarzem. Konkurencja w dziedzinie najlepiej wykształconej mieszkanki tej ulicy nie była jej na rękę”. „Wszyscy tutaj mogli liczyć na to, że inne rodziny im pomogą”, dodała Ellis Simpson. To po to człowiek wyprowadza się na przedmieścia. Żeby mieć darmową opieką dla dzieci. Bo przecież na pewno nie ze względu na doznania kulturalne. A Wilde’owie byli osamotnieni. Myślę, że to dlatego Rhea przyssała się do Gertie. Tyrani szukają podatnych na ranienie. A wiesz, co jeszcze robią tyrani? Rozbudzają w słabo zorientowanych osobach przekonanie, że są ważni”.
Całkiem więc możliwe, że Rhea od początku wzięła Gertie na celownik.
Maple Street 118
9 lipca, piątek
Dzisiaj jest wieczór szczotkowania włosów – zawołała Rhea Schroeder w górę schodów do swojej córki Shelly. – Nie zapomnij nałożyć więcej odżywki. Nie cierpię tej twojej miny, gdy trafiam na kołtun.
Czekała na półpiętrze. Słyszała szelest na górze. Miała czworo dzieci. Troje z nich nadal z nią mieszkało. Był też mąż, jego jednak widywała rzadko. To wbrew naturze być przez ponad dwadzieścia lat jedynym dorosłym domownikiem. Człowiek mówi sam do siebie. Kręci się w kółko.
– Słyszysz?
– Ta! – odkrzyknęła Shelly. – SŁYSZĘ!
Rhea wróciła do stołu w jadalni. Spróbowała skupić uwagę na pracach z zajęć wyrównawczych z angielskiego, które miała ocenić. Pierwsza z wierzchu przedstawiała erupcje popiołów wulkanicznych jako najtańsze i najsprytniejsze rozwiązanie kwestii globalnego ocieplenia. Na dodatek, zachody słońca byłyby już tylko bajeczne! Uczyła w szkole policealnej i zdaniem większości Maple Street miała świetną pracę. Ci ludzie się mylili. Nie prostowała tego, ale absolutnie, w stu procentach, byli w błędzie.
Odsunęła stertę papierów. Upiła łyk z pierwszego tego wieczoru kieliszka wina malbec, podniosła się i popatrzyła na chaos za oknem.
Samego zapadliska nie widziała. Znajdowało się przecież w środku parku, niespełna siedemset pięćdziesiąt metrów od niej. Widziała za to otaczające je pachołki i wywrotki pełne piachu, gotowego do wysypania. Chociaż drogowcy zakryli sklejką tę dziurę, liczącą prawie dwa metry kwadratowe, wypłynął z niej kleisty szlam, oblepiający skorupą krawędzie. Był to bitum, paliwo kopalne, zalegające w głębokich kieszeniach pod całą Long Island. Przeciskał się na zewnątrz wąskimi pokładami i w obrębie parku raczej nie dawał o sobie znać, za to miejscami sięgał pod chodniki, wpychając się z impetem do sąsiedzkich ogródków. Ma to swoje naukowe wytłumaczenie, podobno chodzi o biegunowość i zawartość metali. O globalne ocieplenie i spieczoną glebę. Nie pamiętała dokładnie w czym rzecz, ale czynniki, które spowodowały zapadlisko, pobudziły również bitum z Long Island do połączenia się w tym akurat punkcie.
Właśnie dlatego Park Sterlinga przypominał teraz ropiejącą ranę.
Owczarka niemieckiego nie udało się odnaleźć. Powstała teoria, że porwał go silny prąd w warstwie wodonośnej. Przyrównano to do wpadnięcia do przerębla i próby dopłynięcia do niego pod lodem.
Mógł być teraz gdziekolwiek. Nawet pod jej stopami. Dziwaczna myśl.
Tego wieczoru na łuku przy parku panował szczególny spokój. Kilka rodzin wyjechało z miasta na wakacje albo żeby uciec przed wonią letniego przysmaku, kandyzowanych jabłek na patyku. Te, które pozostały w mieście, o ile już były w domu, raczej go nie opuszczały.
I oto, pod sto szesnastym, z garażu właśnie wyszła śliczna Gertie Wilde. Niosła szlauch ogrodowy zwinięty tak niedbale, że jego luźny koniec zwisał niczym jelita wypchnięte przepukliną. Bujne włosy Gertie były ufryzowane, a metalicznie srebrny cień do powiek tak lśniący, że Rhea widziała go z trzydziestu metrów. Po dojściu do ogrodu przed domem sąsiadka zatrzymała się, wciąż z wężem w ręce.
Puls Rhei podskoczył.
Gertie wpatrywała się w jej okno, dokładnie tam, gdzie stała Rhea. Wydawała się tam zalękniona i malutka, jak dziecko z zepsutą zabawką, a Rhea nagle pojęła dlaczego – u Gertie nie było zewnętrznego kranu, na którym mogłaby zamocować szlauch. Musiała poprosić kogoś o udostępnienie kranu, mając jednak w pamięci zachowanie Rhei Czwartego Lipca, bała się zwrócić z tą prośbą do niej.
Rhea poczuła dreszcz emocji.
Wszystko schrzaniła Margie Walsh. Wyszła z domu po przeciwnej stronie i szybko ruszyła w kierunku Gertie. Wśród machania i uśmiechów. Wymiany zdań Rhea nie słyszała, za to widziała, jak się śmieją. Z początku było to grzecznościowe, potem pełen luz. Przykręciły szlauch i rozwinęły zwój żółtego plastiku, rozciągając go przez ogródki Walshów i Wilde’ów. Lunęła struga, bryznęło kroplami. Ślizgawka wodna. Przy temperaturze przekraczającej 42 stopnie Celsjusza ten mokry szlak wydawał się oazą na pustyni.
Niemal w mgnieniu oka z domów wyszły też dzieci Margie oraz Gertie. Nieustraszona Julia Wilde wzięła trzymetrowy rozbieg, po czym rzuciła się na plastik i przejechała całą jego długość, lądując na trawie. Charlie Walsh poszedł w jej ślady. Zanim przekonali opornego Larry’ego, każde z nich zaliczyło po kilka ślizgów. W końcu i on się na to zdobył. Tyle że Larry, przez brak koordynacji ruchowej i robotboya, nie nabrał odpowiedniego impetu. Skończył ślizg w połowie.
Rozryli trawniki. Dzieci, utytłane w błocie, spłukały się wodą ze szlaucha i zaczęły od nowa. Bitum, jak ten z zapadliska, przywarł do ich ubrań i skóry, przypominając łaty na dalmatyńczykach.
Jakby pękła jakaś bariera, cała Maple Street się otwarła i wyrwała na wolność. Z domów wysypywała się reszta Ekipy i niektórzy rodzice. Gdy w zabawę włączyli się dorośli, śmiechy przeszły w okrzyki zachwytu.
Rhea obserwowała to przez okno. Rozbawienie i wrzaski były na tyle donośne, że w stłumionej wersji przebijały się przez szybę.
Gertie nie wiedziała, co robi. Ponieważ klimatyzacja była u niej popsuta, zapewne przywykła do tej z lekka słodkawej, chemicznej woni. Reszta z nich powariowała. Uznali, że skoro ciężarna jest gotowa podjąć ryzyko, to i oni, żeby nie wyjść na mięczaków, opuszczą domy.
Tyle że – o czym wiedział każdy obeznany z porządną fantastyką naukową – Agencja Ochrony Środowiska nie była nieomylna. Breja, w której tarzają się dziś sąsiedzi, może za dwadzieścia lat zaklajstrować im płuca, doprowadzając do rozedmy. Nawet jej mąż, Fritz, nigdy niezabierający głosu w lokalnych sprawach, oświadczył, że jeśli tej dziury należycie się nie wypełni, powinni na jakiś czas wynająć coś gdzie indziej. Już tamtego wieczoru, kiedy się to stało, zmarszczył nos i z przestrachem w oczach stwierdził: „Kiedy w laboratorium tak śmierdzi, włączamy wentylację i wychodzimy”.
Rhea powinna ostrzec tych ludzi. Czuła się do tego zobowiązana, przez wzgląd na ich bezpieczeństwo. Jednak, gdyby to zrobiła, uznaliby, że psuje im zabawę. I że ma to coś wspólnego z Gertie.
Zobaczyła tę rozmowę oczyma wyobraźni. Poszłaby pod sto szesnasty, na posesję Gertie, apelując, żeby rozeszli się do domów. Żeby wzięli gorący prysznic i użyli dobrego mydła. A oni odstawiliby piwo, pospiesznie przytakując, i zaczekaliby, aż sobie pójdzie, po czym wróciliby do zabawy. Prawdopodobnie też oszczędziliby jej potem niemiłych komentarzy. Tych wprost. Znała bowiem mieszkańców Maple Street. Mieliby ubaw. Odeszła od okna.
Wróciła do wypracowań. Łyknąwszy jeszcze trochę malbecu, przejrzała kolejny esej ze sterty, napisany siedmiopunktową czcionką Old English. Według niego sfałszowanie wyniku ostatnich wyborów dowiodło, że demokracja nie działa. Trzeba nam przejścia na faszyzm, ale taki bez nazistów, dowodził student. Sięgnęła po długopis z czerwonym wkładem. Dopisała: Cooo??? Nie ma faszyzmu bez nazistów, tak jak nie ma masła orzechowego bez orzeszków ziemnych!
Mimo tych wszystkich prac, mimo ludzi na zewnątrz i faktu, że miała męża, który wróci z pracy, a także dzieci piętro wyżej, Rhea czuła się bardzo osamotniona. Nierozumiana i za mądra na ten świat. Przez cały ten czas jej dom oblegały śmiechy z wodnej ślizgawki. Napierały na kamień, drewno i szyby. Żałowała, że nie może ich wpuścić.
Podobnie jak mnóstwo osób u schyłku wieku średniego, Rhea Schroeder dziwiła się temu, że jej życie ułożyło się inaczej, niż kiedyś oczekiwała. Dorastała zaledwie kilka kilometrów dalej, w hrabstwie Suffolk, jako córka urzędnika sądowego. Jej mama zmarła młodo, na raka piersi, a tata należał do tych silnych i milkliwych. Kochał córkę za oboje rodziców. Łączyła ich też szajba na punkcie filmów fantastycznonaukowych i najbardziej zapamiętała go z tych godzin, które spędzali na kanapie, oglądając wszystko jak leci, od Dnia tryfidów po Odyseję kosmiczną dla ubogich, czyli Czarną dziurę.
Gdy była dzieckiem, przyjaźnie nie przychodziły jej łatwo, za to sukcesy szkolne wprost przeciwnie. Pierwsza w rodzinie ukończyła szkolę policealną – SUNY w Old Westbury. Pierwszą pracę dostała jak wszyscy, przy sprzedaży w galerii handlowej. Tata, dzięki swoim powiązaniom, umieścił ją w szkole policyjnej. Za wiele różnych osobowości. Za dużo WF-u. Nie widziała siebie wśród glin. Rzuciła szkołę, trochę nie mogła się pozbierać, potem pewnego wieczoru przytrzymała tatę, gdy schodził do swojego warsztatu, by pomajsterkować. Opowiedziała mu o pewnym kierunku studiów w Seattle. O tym, że ludzie wyrażają siebie poprzez niedostrzegalne sygnały. O tym, że chciałaby je tłumaczyć. Że chciałaby rozwiązać zagadkę tego, co na kogo działa. Tata okazał zrozumienie. Uściskał ją i wyznał, że postąpił egoistycznie, sugerując pracę w pionie śledczym na Long Island; chciał, żeby córka była blisko niego. Żeby nie musieli się rozstawać.
Czuła smutek, że zostawia go samego. Ale i podniecenie. Jej życie zaczynało należeć do niej. Pięć lat później Uniwersytet Waszyngtoński nagrodził ją dyplomem w dziedzinie literatury, ze specjalizacją z semiotyki. Potem zatrudnił ją na stanowisku adiunkta. Praca była świetna. Studenci okazali się wspaniali. Profesorowie rewelacyjni. Nigdy nie czuła się szczęśliwsza.
Do tamtego telefonu. Jej tata zmarł nagle, na skutek choroby, której sobie nawet nie wyobrażała. O której nigdy by nie pomyślała. Przez ten wstrząs opuściła się w pracy. Smutek przytłoczył ją niepojętym balastem, wręcz fizycznym ciężarem, od którego nie potrafiła się uwolnić. Bolesnym, tkwiącym w niej brzemieniem, które zwykła nazywać mrokiem.
Dopóki tata żył, nie ciągnęło jej do innych ludzi. Nigdy nie widziała sensu w popularnym wśród koleżanek z trzeciej klasy pisaniu do siebie ani w licealnej odmianie tego zwyczaju: wymienianiu się ciuszkami. Kogo miało wprowadzić w błąd to rozpaczliwe pozerstwo? Takie przyjaźnie nie miały w sobie nic prawdziwego. Kiedy dorosła, rówieśniczki, z ich marnymi posadkami i brakiem poczucia bezpieczeństwa, wydawały jej się całkiem obce. Trzymała się od nich z daleka, w obawie, że niska samoocena może być zaraźliwa.
Po śmierci taty nie miała do kogo dzwonić w niedziele ani z kim oglądać wspólnie, choćby na odległość, Solaris. Skończyło się odwiedzanie go w święta i wspólne zestrzeliwanie glinianych gołąbków na strzelnicy w Calverton. A łączyło ich kiedyś coś niewymuszonego i doskonałego. Spokój, niewymagający żadnych słów.
Szukając ucieczki z bezludnego mieszkania i od pustych stronic, które miały stać się książką opartą na jej pracy dyplomowej, zaczęła zabierać swoich studentów po zajęciach na kawę bądź piwo. Ich zapał i pasja dawały jej ukojenie. Sprawiały, że czas płynął odrobinę znośniej.
W następnym semestrze zaczęła odnajdywać dawną siebie. Przebudzenia nie były już tak straszne, gdyż świadomość nieobecności ojca pośród żywych przestała ją porywać z impetem oceanicznych prądów. W studentach, a także w kadrze z wydziału, zaczynała widzieć przyjaciół. Mrok ustąpił.
I właśnie wtedy wydarzył się wypadek. Zrządzenie losu, absolutnie nie do przewidzenia. Nie z jej winy, ale wyszła z niego ze skręconym kolanem. Do dzisiaj jej dokuczało, gdy psuła się pogoda. Drugi uczestnik ucierpiał bardziej. Wniesiono przeciw niej pozew. Bezzasadny, ale mimo to dyskredytujący. Rhea została przeniesiona na niższe stanowisko, co na uczelni równało się wilczemu biletowi. Skończyło się. Świetlana kariera legła w gruzach.
W jej życie wkradła się jeszcze większa pustka. Koniec z kawami. Koniec z piwem. Ze szkoły do domu, z domu do szkoły. Dręczył ją ten wypadek. Stanowił okropny błąd, z którym jej umysł usilnie pragnął się uporać.
I właśnie wtedy wtrącił się los. Do jej apartamentowca wprowadził się Fritz Schroeder, starszy od niej o dziesięć lat doktor chemii z Niemiec. Zapukał z pytaniem, czy wie, jak obsługiwać tani piekarnik z termoobiegiem, stanowiący wyposażenie kuchni. W różowej koszulce polo z postawionym kołnierzem i spodniach khaki, z brązowymi plamami na kolanach po jakichś laboratoryjnych chemikaliach, sprawiał wrażenie osamotnionego. Bezradnego. Rozbitego.
– Sprawdźmy – powiedziała, bo wtedy też jeszcze nie umiała korzystać z takiego piekarnika.
Wiązania się z kimś nie miała w planach. Swoją przyszłość widziała zawsze jako pusty pokój, czysty i jasny, wypełniony jedynie ideami i uwielbienia na odległość ze strony współpracowników. Nie wyobrażała sobie, że po tym, jak zabrakło taty, mogłaby jeszcze z kimś dzielić swój czas. Nie teraz, kiedy miała przed sobą tak wiele ważnej pracy.
Tyle że plany ulegają zmianie. Kariery walą się i druzgoczą. Całkiem się pogubiła. I wtedy pojawił się Fritz: mózgowiec, sporadycznie poddający się ludzkim popędom. Nieuciążliwy, jednak z krwi i kości. Idealny wybór.
Miał swoje małe dziwactwa. Jego buty musiały być ustawiane w określony sposób, nie znosił metek przy koszulach i miał problemy z nadmiarem woskowiny, a że nie znosił dotyku patyczków higienicznych, używał wygotowanych ręczniczków. Jadł wszystko, cokolwiek znalazł w spiżarce, także tuńczyka, wybierając go z puszki palcami. Budziło to w niej taką odrazę, że nauczyła się gotować. Ilekroć kupowała sobie ubrania, to jemu też: kolejne spodnie khaki i koszule bez metek. Miło jest robić coś dla innych, zwłaszcza wtedy, gdy reagują na to widoczną w szeroko otwartych oczach wdzięcznością. Poza tym sama też miała mnóstwo własnych dziwactw. Po prostu lepiej je ukrywała.
Mniej więcej w rok po tym, jak zaczęli się spotykać, Fritz przyjął wysoko płatną pracę przy formulacji perfum w BeachCo Laboratories w hrabstwie Suffolk, przy słodko pachnących wyrobach o takich nazwach jak Malinowy powab czy Francuski jedwab, produkowanych dla taniej sieci Duane Reade. Zasugerowała mu małżeństwo, chociaż wiedziała, że nie było między nimi aż tak dobrze. Pod względem uczuciowym nawet nie byli sobie bliscy. Nie zwierzali się sobie ani nie rozmawiali o tym, co ich ukształtowało. On na przykład nie miał pojęcia ani o Czarnej dziurze, ani o mroku, ani też o wypadku, który pogrzebał jej karierę.
A jednak pewnego wieczoru zabrał ją na samą górę wieży Space Needle; zaprowadził ją na sam jej skraj.
– Nawet wśród ludzi zawsze jestem wyobcowany – wyjaśnił, nie patrząc jej w oczy. – Przy tobie też czuję się samotny.
Targnął nią odruch wymiotny. Czyżby z nią zrywał? Nie wiedział, że bez niego nie będzie miała już nic? Widziała, jak stoi tam z przestraszoną miną, i musiała nad sobą mocno zapanować, żeby nie zepchnąć go z gzymsu.
Wyjął z kieszeni mały pierścionek o szlifie typu princess.
– Ale ty się o mnie troszczysz. Nikt dotąd tego nie robił. Znam swoje ograniczenia. Myślę, że to najlepsze, co mogło mi się trafić – powiedział. – Poza tym kocham cię.
– Wiesz co? – odparła kompletnie zaskoczona. – Sądzę, że ja ciebie też. – Turyści wokół nich, widząc to, bili brawo. A więc się pocałowali.
Ślubu udzielił im sędzia pokoju. Nie było miodowego miesiąca. Jedynie przeprowadzka na Long Island. Do kartonu zawierającego partie jej niedokończonej książki nie zdążyła się dobrać, bo wtedy już była w ciąży z Gretchen.
Za życia przed-Fritzowego roztrząsała z uczelnianymi geniuszami rozmaite zawiłości. Teraz całe dnie spędzała na Maple Street, sama z dziećmi. Maluchy często płakały. Czasem nie wiedziała dlaczego. Nie znała przecież niemowlęcego języka. Było jej ciężko. Oglądając Terminatora, Gwiezdnego przybysza czy Otchłań, przyłapywała się na żalu, że wszystko, co zawsze uważała za durne i destruktywne kobiece fantazje – rojenia o przyjaciółkach, przytulaniu się i namiętnym seksie – całkowicie ją ominęło. Głowiła się, co było z nią nie tak, że do tego doprowadziła.
Fritz poświęcał czas budowaniu kariery. Pokazywał się tylko w weekendy i wtedy, gdy odwiedzała ich jego rodzina z Monachium. Kiedy on i Rhea byli razem, dopingowali dzieci na meczach piłki nożnej, zabierali je do galerii handlowej i w idealnej zgodzie opłacali rachunki; partnerzy wzajemnie znający siebie na wylot. Tyle że było to powierzchowne. Zero wybuchów śmiechu, zero zwierzania się, zero serdeczności.
Doskwierała jej samotność.
W ciągu pierwszych dziesięciu lat sporo płakała. Trzymała to jednak w tajemnicy, jak utajony wstyd, ponieważ była pewna, że nijakości ich małżeństwa winne jest jej nieprzystosowanie. Przyznając się Fritzowi do poczucia osamotnienia, uświadomiłaby mu prawdę: że jest popaprana. On by się z nią rozwiódł. Jego adwokat wyciągnąłby sprawę wypadku. Wszyscy dowiedzieliby się, dlaczego wyleciała z uniwerku. Cała Maple Street. Jeden rzut oka i by ją przejrzeli. Pojęliby wszystko. Za nic w świecie.
Dlatego ocierała oczy. Samotność pogrzebała tak głęboko, że zatraciła jej świadomość. Przestała ją zauważać.
Przez następną dekadę przekształcała się w żonę i matkę z podmiejskiego osiedla. Organizowała wszelkie lokalne imprezy i okazywała serce nowym mieszkańcom Maple Street koszykiem czekoladowych pyszności i najświeższych perfum od Fritza. Udzielała się w szkołach dzieci i urządzała zbiórki na iPady oraz na nauczycieli plastyki. Rozstrzygała spory i demaskowała dręczycieli. Co roku wysyłała bożonarodzeniowe kartki z rodziną Schroederów w odpowiednio dobranych swetrach, adoptowała raka ze szkolnej hodowli, a większość wieczorów do późna spędzała z córkami, gdyż nieodmiennie któraś z nich miała jakiś kryzys.
Przejmowała się perfekcjonizmem Gretchen i nieśmiałością Fritza juniora, którą ten najpierw leczył objadaniem się, a teraz innymi sposobami. Chwiejnością Shelly oraz jąkaniem się Elly, z którym od tamtej pory udało się uporać. Czwórka dzieci to dużo. Ale dobrze sobie z nimi radziła. Wychowywała je na lubiane, zdrowe i bystre. Nauczyciele ją chwalili. Sąsiedzi również. Ubierała się jak należało, u Eileen Fisher, gotowała pożywnie i dbała o to, by mieć odpowiednio szczupłą sylwetkę. Odgrywała tę rolę, aż zaczęła się w nią wczuwać. Aż się z nią utożsamiła.
Zaraz po tym, jak jej najmłodsza latorośl poszła do podstawówki, zatrudniła się jako wykładowca kontraktowy, prowadzący zajęcia z pisania w języku angielskim w lokalnej szkole pomaturalnej, Nassau Community College – na jedynej posadzie, jaką mogła objąć z taką plamą na życiorysie. Przez większość czasu to wystarczało. Sporadycznie jednak dawał o sobie znać mrok. Będąc sama, nieufnie śledziła swoje odbicie w lustrze, spierając się z wyobrażonym wrogiem (a świrów, na których się wkurzała, nigdy nie brakowało) albo tylko rozczesywała Shelly włosy, i pytała w myślach: Kim jest ta wściekła baba?
Przerażało ją to.
Kiedy w zeszłym roku jej pierworodna wyjechała na studia na Uniwersytet Cornella, Rhea ciężko to zniosła. Cieszyła się ze względu na Gretchen, ale świetlana przyszłość córki zdawała się potęgować ciemność wokół niej samej. Co ją czeka, gdy wszystkie dzieci się rozjadą, a jej zostanie nienapisana od trzydziestu lat rozprawa i Fritz senior, Nadzwyczajny Kapitan Woskowina? Chętnie zerwałaby ze swoim życiem, po prostu uciekła. Wjechałaby samochodem do Oceanu Atlantyckiego. Walnęłaby w biurko szefa wypowiedzeniem. Siadłaby okrakiem na swoim mężu tępaku, który nigdy nie zabrał jej na tańce, i wrzasnęła: „Kto dłubie w uszach ręczniczkiem? To obrzydliwe!”. Chętnie sprawiłaby sobie procę, a z Maple Street zrobiła strzelnicę, jedynie po to, żeby uwolnić się od tych małych, głupich ludzików i ich ciasnych, durnych światów.
Mogło się tak stać. Mało brakowało, żeby coś w niej pękło, żeby utraciła wszystko. I znów, jak wtedy, gdy do jej apartamentowca wprowadził się Fritz, doszło do ingerencji losu. W domu obok zamieszkali Wilde’owie. Tego, co wydarzyło się tamtego dnia, gdy pierwszy raz zobaczyła Gertie, Rhea nie potrafiła wytłumaczyć inaczej niż magią. Jeszcze jedna outsiderka. Niepasująca do tego życia piękność. Na Gertie Rhea zrobiła ogromne wrażenie. „Pani jest taka mądra i ciepła – powiedziała tamta w dniu, w którym się poznały. – Prawdziwa kobieta sukcesu”. Rhea pojęła wtedy, że jeśli na Maple Street mieszkał ktoś, przed kim mogłaby odsłonić swoje prawdziwe uczucia, była nim ta prostoduszna ślicznotka. Gertie Wilde, tak czy inaczej, miała okazać się dla niej wybawieniem.
Rhea zabiegała więc o uwagę Gertie, zapraszała ją na kolacje i wspólne grille w parku. Przedstawiała ją sąsiadom. Zadbała, by ich dzieci bawiły się razem, i dzięki temu Ekipa zaakceptowała nowych kumpli. Wzbudzenie w ludziach sympatii do Gertie nie było łatwą sprawą. Dom tej kobiety nie należał do czystych i schludnych. To, że ich przeprowadzka zbiegła się z epidemią owsicy, nie mogło być przypadkiem. Cała ulica drapała się tygodniami.
Co gorsza, dzieci Gertie, z ich niewyparzonymi językami, ganiały samopas. Larry okazał się stukniętym nadwrażliwcem, który nie rozstawał się z lalką i chodził w kółko. Do tego ta Julia. Jak tylko się wprowadzili, ukradła tacie paczkę parliamentów i nauczyła resztę dzieci palić. Gdy rodzice ją przyłapali, kazali jej chodzić z nimi od drzwi do drzwi, wyjaśniając wszystkim rodzicom dzieci z Ekipy, co zrobiła. Rhei było żal zapłakanej, zawstydzonej Julii. Jak można było zmusić dziecko do czegoś takiego? Wystarczyłby prosty, rozesłany przez Gertie mejl z wytłumaczeniem wszystkich okoliczności zdarzenia – i tyle!
Na przedmieściach przyznawanie się do winy nigdy nie wychodzi na dobre. Jest zbyt konkretne. Powiesz „Przepraszam”, a ludzie się tego uczepią i ci nie odpuszczą. O wiele lepiej jest pominąć wybryki milczeniem. Zatuszować winę, gdy już się zawini.
Pojawienie się w drzwiach wszystkich Wilde’ów dodało całej sytuacji niepotrzebnego dramatyzmu. Sąsiedzi, w poczuciu, że powinni zareagować, wykazując swoje kompetencje rodzicielskie, wpasowali się w ten dramatyzm. Durna Linda zabrała swoje bliźnięta do lekarza, żeby zbadał im płuca. Hestiowie zastanawiali się, czy nie zgłosić Wilde’ów do służby ochrony praw dziecka. Margie i Sallie Walsh zapisały Charliego na kurs profilaktyki zdrowotnej o nazwie Nasze organizmy – nasza odpowiedzialność. Cat Hestia, stojąc w progu, skrzyczała Julię, tłumacząc, że nie jest na nią zła, tylko rozczarowana. Nie spodziewała się bowiem, że taki dzień kiedyś nadejdzie. Papierosy są toksyczne! Jest w nich arszenik!
Nikt z nich chyba nie rozumiał, że nie chodziło tu o palenie. Julia zwędziła papierosy, żeby zdobyć uznanie Ekipy. Żeby zapracować na przyjaźń. Błędnie oceniła to towarzystwo. To nie były zaułki Brooklynu. Dla tych dzieci super były programy dla osób uzdolnionych i lekcje gry na instrumentach metodą Suzuki. Parliamenty palili tylko ludzie po wyrokach, prostytutki i, jak się okazało, nowi sąsiedzi spod sto szesnastki. Nie zorientowała się, a i dorośli Wilde’owie to przeoczyli, że mieszkańcy Maple Street przejęli się czymś innym niż zagrożenie zdrowotne. Gdyby o nie chodziło, nie urządzaliby sobie teraz ślizgawki. Chodziło o fakt, że palenie papierosów świadczy o totalnym braku klasy.
Mimo tego wszystkiego Rhea trzymała stronę Gertie Wilde, dopóki reszta Maple Street, jedna rodzina po drugiej, nie skapitulowała. Miło było robić coś dla kogoś innego, a zwłaszcza dla osoby tak pięknej jak Gertie. Blask roztaczany przez taką przyjaciółkę jakby się udziela. Stając blisko, można zobaczyć siebie w jej perfekcyjnie zrobionych oczach.
Przynajmniej raz w miesiącu piły wino na obudowanej werandzie u Rhei, sypiąc dowcipami o robieniu kupy i „innymi głupotami, jakie wygadują dzieci!” oraz o beznadziejnych mężach, którzy robią się marudni bez zrobienia im laski raz w tygodniu. Ta część, w przypadku Rhei, była stwarzaniem pozorów. Przystawała na nieczęste naleganie Fritza na seks w pozycji misjonarskiej, ale nawet w dawnych czasach randkowania usta nie odgrywały znaczniejszej roli, bo i całowania nie było.
Starania Rhei doczekały się nagrody. Gertie w końcu opuściła gardę. Ze łzami w oczach, zniżając głos, wyznała, co ją najbardziej dręczyło:
– Za pierwszym razem dopiero co skończyłam trzynaście lat. On prowadził konkurs piękności, a moja macocha powiedziała, że muszę, żeby zdobyć pieniądze na czynsz. Po wszystkim usłyszałam od niego, że mnie kocha, ale wiedziałam, że to nieprawda. Później nigdy nie odmawiałam. Za każdym razem widziałam w tym nową szansę na to, żeby w końcu było jak trzeba. Że zmienię wszystko na lepsze, sprawiając, że któryś mnie pokocha. Że będzie dla mnie dobry i o mnie zadba. Żebym już nie musiała mieszkać z macochą. Ale nigdy do niczego takiego nie doszło. Dopóki nie pojawił się Arlo. Jestem mu za to ogromnie wdzięczna.
Zwierzywszy się, Gertie zauważalnie oklapła; jej brzemię zelżało. Rhea rozumiała, dlaczego ludzie potrzebują przyjaciół. Chcą, żeby ich widziano, znano i bezwarunkowo akceptowano. Och, jakże pragnęła takiego odciążenia. Ale i bardzo się go bała.
Tamtego jednego wieczoru, z jazgotem szalejących dzieci w tle, wytworzyły między sobą ogrom zaufania. Rhea zaryzykowała i wyjawiła prawdę o sobie:
– Fritz mnie grzmoci. To boli i nigdy mi się nie podobało… Ty to lubisz? Nigdy bym nie przypuszczała, że takie będzie moje życie. A ty, Gertie, tego się spodziewałaś? Lubisz to? Widzę, że nie. Chciałam, żebyśmy się zaprzyjaźniły, jak tylko cię zobaczyłam. Nie jestem taka piękna jak ty, ale mam w sobie coś szczególnego. Znam się na czarnych dziurach. Widzę, że chcesz gdzieś uciec. Ja tak samo. Możemy dodać sobie wzajemnie odwagi… Shelly nie potrafi zadbać o włosy. Wnerwia mnie to. Chciałabym z tobą o tym pomówić, bo wiem, że lubisz Shelly. Wiem, że mnie lubisz. I że nie będziesz mnie osądzała. Czasem wyobrażam sobie, że jestem olbrzymką. Rozgniatam całą moją rodzinę na miazgę. Życzę im śmierci po to, żeby się uwolnić. Odejść od nich nie mogę. Jestem przecież matką. Nie wolno mi ich opuścić. Za to ich nienawidzę. Czy to nie okropne? Boże, czy nie jestem potworem?
Umilkła, ledwie zobaczyła zgrozę w załzawionych oczach Gertie.
– Nie mów tak. Rozbijesz sobie dom.
Potem padło jeszcze więcej słów. Uprzejmości i zmiana tematu. Rhea niczego nie zapamiętała. Tamto wydarzenie wtopiło się w mrok i zapadło w nią rozmytą niepamięcią o gniewie.
Niedługo po tamtym wieczorze Gertie oznajmiła, że jest w ciąży. Lekarz zalecił jej rezygnację z popijania malbecu na werandzie, spotykały się więc znacznie rzadziej. Bardziej zajęta była pracą oraz dziećmi i dawała do zrozumienia, że tak się po prostu złożyło, ale Rhea wiedziała swoje: pokazała jej prawdziwą siebie, a Gertie z taką nią nie chciała mieć do czynienia.
Za coś takiego należał się odwet. Rhea przestała więc machać do Gertie na powitanie i nie odpowiadała już na esemesy. Kiedy mimo to nie poczuła się lepiej i po tym, jak niepamiętliwa Gertie nawet nie zauważyła jej chłodu na grillu z okazji Dnia Pamięci Narodowej, uderzyła mocniej. Powiedziała ludziom, że Arlo ma problem z heroiną. Że stąd te tatuaże na obu jego ramionach. Miały ukryć blizny po wkłuciach. Opowiedziała o Gertie i wszystkich tamtych facetach. Że to praktycznie dziwka. Wyjawiała wszystko, każdemu, kto nadstawił uszu.
Im więcej snuła tych opowieści, tym bardziej przekształcała przeszłość. Na nowo interpretowała każde swoje wcześniejsze spotkanie z Gertie i jej rodziną, każdy osąd, którego dokonała.
Arlo, na przykład, był wrzaskliwy. Głos miał grzmiący. Widać było, jak Larry, wrażliwy na dźwięki, kuli się, ilekroć to słyszy. Mimo to Arlo wcale się nie kontrolował. Wrzeszczał dalej, jakby go nie obchodziło, że sprawia ból własnemu synowi. Jeszcze bardziej niepokojące było to, że Gertie wprowadzała masę zakazów. Jeśli żar nie lał się z nieba, Julii nie było wolno nosić jednocześnie koszulek z krótkimi rękawami i szortów, bo za wiele by odsłaniała. I nie było mowy o bikini, w żadnym wypadku. Jeśli dziecięce zabawy wymagały przebieranek, musiała zmieniać ubranie w łazience. Nie wolno jej było samej, czy nawet z Shelly, chodzić na autobus. Jedynie pod opieką kogoś dorosłego. Dlaczego Gertie podchodziła do tego tak nerwowo? Co takiego, nieznanego nikomu innemu, wiedziała o zagrożeniach seksualnych, czyhających na Maple Street?
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki