Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Doktor Proktor, Lisa i Bulek są zbyt zajęci wymyślaniem nowych wynalazków, by zajmować się otaczającym światem, a w szczególności oglądaniem telewizji. Ale nagle zauważają, że wszyscy dookoła zaczynają zachowywać się naprawdę dziwnie. Przede wszystkim ci, którzy… oglądają telewizję! TO, CO SIĘ DZIEJE, jest O WIELE gorsze niż skarpetki znikające z pralki, węże żyjące w kanalizacji, prawdziwe żaboczłeki, nie do końca prawdziwe pawiany i inne zwierzęta, których istnienia byś sobie nie życzył. TO może oznaczać tylko KONIEC ŚWIATA.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 249
Nocą w Oslo padał śnieg. Wielkie, pozornie niewinne płatki śniegu leciały z nieba i lądowały na miejskich dachach, ulicach i parkach. Pogodynka z pewnością powiedziałaby wam, że płatki śniegu to tylko zamarznięty deszcz sypiący się z chmur, ale faktem jest, że nikt tego nie wie z całą pewnością. Te płatki mogły na przykład pochodzić z Księżyca, który od czasu do czasu wyglądał przez rozdarcie w chmurach i zalewał uśpione miasto czarodziejskim światłem. Śnieżynki spadające na asfalt przed ratuszem natychmiast topniały i już w postaci wody spływały do najbliższej studzienki, a potem przez otwór w pokrywie kapały do rury, która natychmiast wiodła je w głąb sieci kanałów biegnących wzdłuż i w poprzek głęboko pod ulicami Oslo.
Nikt nie wie z całą pewnością, jak jest w świecie kanałów, ale gdybyście się okazali na tyle głupi i zuchwali, żeby się tam zapuścić w tę grudniową noc, gdybyście byli bardzo cicho i wstrzymali oddech, usłyszelibyście niejedną dziwną rzecz. Kapiącą wodę, pluskające ścieki, szeleszczące szczury, skrzeczącą żabę. A gdyby szczęście naprawdę wam nie sprzyjało, to również ogromne szczęki otwierające się ze zgrzytem i układające w paszczę wielkości nadmuchiwanego kółka do pływania, plusk spływającej śliny anakondy, a potem ogłuszający huk zatrzaskującej się paszczy. Później, moi nieszczęśliwi przyjaciele, zapadłaby niesłychana cisza. Ale załóżmy, że mielibyście więcej szczęścia. Wtedy usłyszelibyście tej nocy inne dźwięki. Takie, które by was zdumiały. Odgłos zamykającej się gofrownicy, skwierczenie masła, przyciszone głosy i otwieranie gofrownicy. A potem przeżuwanie w milczeniu.
Ale po jakimś czasie śnieg przestał padać, przeżuwanie ucichło, nadszedł nowy dzień i mieszkańcy Oslo zaczęli się budzić, by po ciemku ruszyć po śniegowym błocie do pracy i do szkoły. A w chwili gdy pani Strobe zaczęła opowiadać swoim uczniom o drugiej wojnie światowej, zza wzgórza ostrożnie wyjrzało blade zimowe słońce, które znów zaspało.
Lisa siedziała w ławce i patrzyła na tablicę, na której pani Strobe napisała: WOJNA ŚIATOWA. Zapomniała o W. Miało być WOJNA ŚWIATOWA. Lisie, która lubiła, żeby wszystko było napisane poprawnie, przeszkadzało to tak bardzo, że nie była w stanie skupić się na tym, co pani Strobe mówiła o Niemcach, którzy napadli na Norwegię w 1940 roku, i o tym, jak kilku bohaterów rozprawiło się z najeźdźcą, dzięki czemu Norwegowie wygrali wojnę i mogli zaśpiewać Nasi górą.
– A co robili inni?
– Podnosimy rękę, kiedy chcemy o coś spytać, Bulku – oświadczyła pani Strobe surowo.
– Wy rzeczywiście tak robicie – powiedział Bulek. – Ale nie wydaje mi się, żebyście dzięki temu dostawali lepsze odpowiedzi. Moja metoda, pani Strobe, to po prostu zabierać głos... – Malusieńki rudowłosy i bardzo piegowaty chłopczyk o imieniu Bulek uniósł malusieńką rączkę, jakby zbierał niewidzialne jabłka. – ...O tak. Zabieram głos, zatrzymuję go, mam go w swojej mocy, dodaję słowom skrzydeł i pozwalam, by leciały ku pani...
Pani Strobe pochyliła głowę i spojrzała wyłupiastymi oczami znad okularów, które zsunęły się z jej długiego nosa jeszcze o centymetr. Lisa z przerażeniem patrzyła, jak pani Strobe unosi rękę, szykując się do swojego słynnego uderzenia o katedrę. Huk wywołany walnięciem płaskiej dłoni pani Strobe o sosnowe deski był przerażający. Powiadano, że zmuszał dorosłych mężczyzn do płaczu, a mamy do wzywania swoich mam. Chociaż kiedy Lisa głębiej się nad tym zastanowiła, przypomniała sobie, że to Bulek tak powiedział, więc nie mogła mieć stuprocentowej pewności, że to stuprocentowa prawda.
– Co robili ci, którzy nie byli bohaterami? – powtórzył Bulek. – Proszę mi odpowiedzieć, kochana pani nauczycielko, której urodę przewyższa tylko mądrość. Proszę odpowiedzieć, abyśmy mogli się napić z kielicha wiedzy.
Pani Strobe opuściła rękę i westchnęła. Lisie wydało się, że przez jej surowość przebiło lekkie drgnienie kącików ust. Pani Strobe nie przesadzała z uśmiechami i innymi radosnymi minami.
– Ci Norwegowie, którzy nie byli podczas wojny bohaterami... – zaczęła. – Oni... hm... kibicowali.
– Kibicowali?
– Kibicowali bohaterom. I królowi, który uciekł do Londynu.
– Znaczy, że nic nie robili – stwierdził Bulek.
– To nie jest takie proste – oświadczyła pani Strobe. – Nie wszyscy mogą być bohaterami.
– Dlaczego?
– Co dlaczego?
– Dlaczego nie wszyscy mogą być bohaterami? – spytał Bulek, odgarniając rudą grzywkę, ledwie widoczną nad brzegiem ławki.
W ciszy, która zapadła, Lisa usłyszała krzyki i czkanie dobiegające z sąsiedniej klasy. Wiedziała, że to nowy nauczyciel plastyki i robót ręcznych Gregor Galvanius, zwany przez wszystkich po prostu panem Czkawką, ponieważ kiedy się denerwował, dostawał czkawki.
– Truls! – piszczał Gregor Galvanius rozpaczliwym falsetem. – Yk! Trym! Yk!
Do uszu Lisy dotarł złośliwy śmiech Trulsa i co najmniej równie złośliwy śmiech jego brata bliźniaka Tryma, odgłos kroków i otwierających się drzwi.
– Nie wszyscy potrafią być bohaterami – powiedziała pani Strobe. – Większość ludzi chce mieć święty spokój, zajmować się swoimi sprawami, i nie życzy sobie, by inni za bardzo im przeszkadzali.
Nagle prawie wszyscy w klasie przestali jej słuchać i wyjrzeli przez okna. Bo przez pokryte śniegiem podwórze biegli Truls i Trym Thrane. Nie był to zbyt piękny widok, bo Truls i Trym byli naprawdę grubi i kiedy biegli, ich uda ocierały się o siebie. Ale ten, kto ich ścigał, wcale nie wyglądał bardziej elegancko. Pan Czkawka, zgięty wpół, gnał w kapciach na wykrzywionych nogach niczym niezdarny łoś oślepiony przedpołudniowym słońcem. Miał wykrzywione nogi i był zgięty wpół z powodu obrotowego krzesła, które jakby mu przyrosło do pośladków.
Pani Strobe też wyjrzała przez okno i westchnęła ciężko.
– Bulku, obawiam się, że niektórzy są po prostu bardzo zwyczajnymi ludźmi i nie mają w sobie ani odrobiny bohaterstwa.
– Co jest z tym krzesłem? – spytał Bulek cicho.
– Wygląda na przyszyte do jego spodni – powiedziała Lisa i ziewnęła. – Spójrz, zaraz dobiegnie do zamarzniętej kałuży...
Kapcie Gregora Galvaniusa alias pana Czkawki wpadły w poślizg i pan Czkawka upadł. Wprost na pupę. To znaczy, ponieważ pupa była przytwierdzona do krzesła, krzesło miało kółka, rzecz jasna dobrze naoliwione, a szkolne podwórze leżało na łagodnie opadającym zboczu, które kończyło się Potokiem Armatnim, pan Czkawka został nagle przymusowym pasażerem biurowego krzesła pędzącego w dół z coraz większą prędkością.
– Dobry Boże! – zawołała przerażona pani Strobe, kiedy zauważyła, że jej kolega błyskawicznie sunie na koniec świata, a przynajmniej na koniec szkolnego podwórza.
Na kilka sekund zapadła taka cisza, że słychać było jedynie turkot kółek na lodzie, tarcie śliskich kapci, które rozpaczliwie usiłowały wyhamować, i histeryczne czkanie. Wreszcie krzesło z nauczycielem plastyki i robót ręcznych dojechało do zaspy usypanej na końcu podwórza. Zaspa eksplodowała z głośnym pufnięciem, powietrze wypełniły przypominające proszek drobinki śniegu. Krzesło i Gregor Galvanius zniknęli.
– Człowiek za burtą! – wrzasnął Bulek. Poderwał się i przeskakując z ławki na ławkę, ruszył do drzwi.
Inne dzieciaki rzuciły się za nim. Nawet pani Strobe się do nich przyłączyła. Wybiegli z klasy – wszyscy z wyjątkiem Lisy. Lisa stanęła przy tablicy, wzięła do ręki kredę i między Ś a I dopisała W. WOJNA ŚWIATOWA. Właśnie tak. Potem i ona wybiegła.
Pani Strobe i jeszcze jeden nauczyciel wyciągali ze śniegu Gregora Galvaniusa, który wciąż nie mógł się oderwać od krzesła.
– Nic ci się nie stało, Gregorze? – spytała pani Strobe.
– Yk! – odparł Gregor. – Oślepłem!
– Ależ skąd! – Pani Strobe wygrzebała palcem śnieg spod jego okularów. – Już...
Zdezorientowany Galvanius zamrugał. A kiedy ją zobaczył, zaczerwienił się jak burak.
– O, pani Strobe! Yk!
– Niezłe zamieszanie – szepnęła Lisa do Bulka, który na miejscu zdarzenia zjawił się jako pierwszy. Tak wcześnie, że cały był pokryty białym puszystym śniegiem, który poderwał się w górę, kiedy Galvanius wpadał w zaspę. Bulek nie odpowiedział. Wpatrywał się w Potok Armatni. – Coś nie tak? – spytała Lisa.
– Kiedy tu przybiegłem, zobaczyłem coś tam, w dole. Śnieg się do tego przyczepił.
– Do czego?
– Właśnie nie wiem. Kiedy śnieg się roztopił, to coś zniknęło.
Lisa westchnęła.
– Musimy w końcu coś zrobić z tą twoją wybujałą wyobraźnią, Bulku. Może doktor Proktor mógłby wynaleźć środek hamujący fantazję?
Bulek zamrugał, żeby otrzepać śnieg z rzęs, i złapał Lisę za rękę.
– Chodź!
– Bulku...
– Chodź! – powtórzył Bulek i zaciągnął suwak puchowej kurtki.
– Przecież jest środek lekcji!
Ale tego Bulek nie usłyszał, bo już rzucił się na główkę w głęboki śnieg i zjeżdżał na brzuchu po stromym zboczu w kierunku zamarzniętego strumienia.
– Bulku! – Lisa, przedzierając się przez śnieg, ruszyła za nim. – Nie wolno nam schodzić do potoku!
Bulek, który już zdążył stanąć na nogi, triumfalnym gestem wskazał coś na śniegu.
– Co to jest? – spytała Lisa i podeszła bliżej.
– Ślady – wyjaśnił Bulek. – Ślady stóp.
Lisa popatrzyła na to coś. Rzeczywiście były to głębokie ślady stóp. Ciągnęły się aż na lód, pokryty jedynie cienką warstewką śniegu.
– Ktoś przeszedł przez potok – stwierdziła Lisa. – I co z tego?
– Przyjrzyj się tym śladom. To nie było zwierzę. Zgodzisz się ze mną?
Lisa pomyślała o wszystkich tropach zwierząt, które oglądali na lekcji przyrody. O łapach, szponach, wronich łapkach. Te ślady nie były podobne do niczego. Pokiwała więc głową, zgadzając się z Bulkiem.
– Nie były to też buty ani kalosze – orzekł Bulek. – Tajemnicze...
Zaczął dreptać wzdłuż śladów i w końcu wszedł na lód.
– Zaczekaj! – zawołała Lisa. – A jeśli lód nie...
Ale Bulek jej nie słuchał. Odwrócił się dopiero, gdy bezpiecznie dotarł na drugi brzeg.
– Idziesz czy nie?
– Lód utrzymał ciebie, ale dla mnie może się okazać za cienki – szepnęła Lisa w obawie, że pani Strobe zobaczy ich ze szkolnego podwórza.
– Hę?! – zawołał Bulek.
Lisa wskazała na lód.
Bulek popukał się w głowę.
– Użyj tego swojego kurzego móżdżku! Przyjrzyj się tym śladom! To coś, co tędy szło, było większe od ciebie i mnie razem wziętych!
Lisa nie znosiła, kiedy Bulek udawał mądrzejszego od niej. Ze złością tupnęła dwa razy w śnieg. Pomyślała o tym, co powie jej tatuś komendant lub, co gorsza, mama komendantowa, kiedy ona przyniesie do domu uwagę wpisaną do dzienniczka przez panią Strobe. Czuła, że wcale nie ma ochoty na reprymendę.
A potem weszła na lód. Bo tak to już jest, kiedy się ma to nieszczęście, że przypadkiem zostało się najlepszą przyjaciółką kogoś takiego jak Bulek.
Ślady zataczały koło w Lasku Leszczynowym, który właściwie był tylko skromną kępą ładnych drzew, i przez Mostek Leszczynowy prowadziły z powrotem na szkolne podwórze i dalej na schody, do sali gimnastycznej. Bulek i Lisa otworzyli drzwi i weszli.
– Spójrz! – Bulek wskazał mokre plamy na podłodze.
Ale kiedy szli przez korytarz i szatnię, ślady stawały się coraz mniej wyraźne. Wreszcie znaleźli się w pustej sali gimnastycznej. Wpatrywali się w resztki śladów, dopóki całkiem nie zniknęły.
– Temu czemuś wyschły nogi – stwierdził Bulek i zaczął węszyć.
– Jakiemu czemuś? – spytała Lisa, patrząc na sztandar Szkolnej Orkiestry Dętej oparty o ścianę za materacami do gimnastyki i starym koniem z łękami. Właśnie tutaj ćwiczyła orkiestra, w której grali oboje z Bulkiem. Sztandar był niebieski, a nazwę orkiestry wyhaftowano niebieskimi i żółtymi literami: SKOLNA ORKIESTRA DĘTA.
Bulek ruszył do wyjścia, a Lisa pospieszyła za nim. Bo chociaż była mądrą, dzielną dziewczynką i ani trochę nie wierzyła w duchy, potwory i inne podobne rzeczy (Ha! Która dziesięciolatka mogłaby wierzyć w coś takiego, pomyślała), to nie chciała zostać sama. Wyczuwała tutaj coś, od czego włoski zaczęły jej się jeżyć na karku. Coś się w tym wszystkim nie zgadzało i przez to miała wrażenie, jakby to był sen.
Na szkolnym podwórzu przy zaspie stała pani dyrektor. Głośno pytała, kto przyszył spodnie pana Galvaniusa do krzesła. Bulek i Lisa zatrzymali się na samym szczycie schodów prowadzących do sali gimnastycznej i widzieli, jak dzieciaki rzucają przerażone spojrzenia. Najpierw na panią dyrektor, a potem na Trulsa i Tryma, którzy stali ramię przy ramieniu z założonymi rękami i patrzyli ostrzegawczo na innych uczniów.
– Nikt nigdy się nie odważy naskarżyć na Trulsa i Tryma – powiedziała Lisa.
– Pani Strobe chyba ma rację – stwierdził Bulek. – Większość ludzi chce mieć święty spokój i zajmować się swoimi sprawami. Nie życzą sobie, żeby inni za bardzo im przeszkadzali.
W tej samej chwili zadzwonił dzwonek na lekcję. Albo na przerwę. W każdym razie zdaniem Lisy ten dzień robił się bardzo dziwny.