Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Lisa, Bulek i doktor Proktor udają się do Londynu, aby dowiedzieć się, kto ukradł złoto z najlepiej na świecie strzeżonego banku. Zwariowany doktor i sprytnie przebrane dzieciaki wnikają do środowiska najgorszych złoczyńców. Dowodzi nimi kobieta, której boi się nawet brytyjska policja… Okazuje się, że misja naszej trójki jest bardziej niż szalona – sami będą musieli zaplanować napad na bank! Ale dlaczego? I jaki ma to związek z finałem Pucharu Anglii w piłce nożnej?! Może dowiesz się tego z tej książki …
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 173
Jest noc w Oslo. Na pogrążone w ciszy, uśpione miasto pada deszcz. Ale czy na pewno uśpione? Jedna z kropli trafia w tarczę zegara na wieży ratusza, na chwilę chwyta się koniuszka dłuższej wskazówki, potem go puszcza i spada dwadzieścia pięter w dół. Z miękkim plaśnięciem uderza w asfalt i wraz z innymi kroplami spływa wzdłuż szyn tramwajowych. Gdybyśmy śledzili tę kroplę deszczu na jej nocnej drodze przez Oslo ku pokrywie studzienki, usłyszelibyśmy w ciszy słaby dźwięk. Ten słaby dźwięk zrobiłby się troszkę głośniejszy w chwili, gdy kropla spadałaby przez otwór w pokrywie studzienki do miejskiej kanalizacji, gdzie ciemność jest jeszcze gęściejsza. Razem z kroplą popłynęlibyśmy w brudnej, cuchnącej, kloacznej wodzie przez system rur. Niektóre z nich są małe i wąskie, inne tak duże, że w środku można się wyprostować, a wszystkie biegną w poprzek i wzdłuż głęboko pod ziemią w tym dość skromnym małym wielkim mieście, które jest stolicą Norwegii. W miarę jak ten układ trawienny przenosiłby nas coraz głębiej we wnętrzności Oslo, dźwięk rozlegałby się coraz głośniej.
Nie jest to przyjemny dźwięk. Brzmi mianowicie jak odgłos dobiegający z gabinetu dentysty.
Odgłos wiertła, które wwierca się w emalię zęba, dziąsła i wrażliwe włókna nerwowe. Czasami burczy basem, a kiedy indziej wyje, w zależności od tego, co otacza jego obracającą się, twardą jak diament główkę.
No ale dobrze. W każdym razie nie jest to odgłos szeleszczącego, długiego na metr języka anakondy ani trzeszczenie pół tony napinanych mięśni-dusicieli, ani też ogłuszający huk paszczy rozmiaru nadmuchiwanego kółka do pływania, która zatrzaskuje się wokół swojej ofiary. Tak tylko o tym wspominam, ponieważ chodzą plotki, że taki wąż żyje w kanalizacji, i ponieważ w ciemności z lewej strony widać parę lśniących żółtych gadzich oczu. Więc jeśli już żałujecie, że się wybraliście w tę podróż, teraz możecie zrezygnować. Po prostu zamknijcie po cichu książkę, na paluszkach wyjdźcie z pokoju albo schowajcie się pod kołdrę. I zapomnijcie, że kiedykolwiek słyszeliście o kanalizacji w Oslo, o warczeniu dentystycznego wiertła i o wężach, które pożerają wielkie szczury wodne, średniej wielkości dzieci, a czasami też małych dorosłych, jeśli nie mają zbyt dużo włosów i za długiej brody.
Żegnajcie, niech wam się dobrze wiedzie. Tylko zamknijcie za sobą drzwi.
No i tak. Zostaliśmy więc sami.
Suniemy dalej brudną rzeką ku mrocznemu sercu miasta. Odgłos przeszedł już w ryk, widzimy światło, ale rozumiemy, że to nie jest ani raj, ani żaden dentysta z piekła rodem, lecz coś zupełnie innego.
Przed nami hałasuje maszyna na kołach. Sterczy z niej stalowe ramię, które najwyraźniej boruje dziurę w suficie kloacznej rury.
– We are almost there, lads! – woła największy z trzech mężczyzn. Stoją przy maszynie i świecą latarkami. Wszyscy są tak samo ubrani: w długie czarne skórzane buty, dżinsy na szelkach z podwiniętymi nogawkami i białe podkoszulki. Największy ma poza tym na głowie melonik. Ale właśnie go zdjął i ociera pot z czoła, więc możemy zobaczyć, że wszyscy trzej są ogoleni na łyso, a na czole, nad krzaczastymi, zrośniętymi brwiami, każdy ma wytatuowaną inną literę.
Słychać lekki huk i nagle wiertło zaczyna zawodzić jak rozpieszczony smarkacz.
– We are in – burczy ten z wytatuowaną na czole literą B i przekręca przełącznik. Odgłos wiertła powoli cichnie, a ramię dźwigu się opuszcza. Ukazuje się główka wiertła. To dopiero widok... W świetle latarek coś błyszczy jak największy diament na świecie. No cóż, błyszczy tak, ponieważ to jest największy diament na świecie. Całkiem niedawno skradziono go z kopalni diamentów w Afryce Południowej.
Facet z C wytatuowanym na czole podstawia pod otwór drabinę i wbiega po szczeblach na górę.
Pozostali obserwują go w napięciu.
Przez pięć sekund panuje cisza.
– Charlie?! – woła ten w meloniku.
Cisza panuje jeszcze przez trzy sekundy.
W końcu Charlie znów się ukazuje. Dźwiga coś, co przypomina cegłę, ale jest złote i najwyraźniej o wiele cięższe. Z boku wybito napis: NARODOWY BANK NORWEGII.
A pod spodem trochę mniejszymi literami: SZTABKA ZŁOTA NUMER 101.
– Help me, Betty – mówi Charlie. Ten z wytatuowanym B podbiega i bierze od niego złotą sztabkę.
– And the rest? – pyta największy i zdmuchuje kurz z melonika. Na czole ma wytatuowane A, lecz trochę trudno to teraz przeczytać, bo wielka zmarszczka marszczy całą literę.
– That’s all there is, Alfie.
– What?
Ci z was, którzy najlepiej znają języki, na pewno już się zorientowali, że trzej mężczyźni rozmawiają po angielsku, ale jeśli udamy, że zażyliśmy jedną z multilingwistycznych pigułek językowych doktora Proktora, dalszy ciąg rozmowy będzie brzmiał tak:
– Była tylko ta jedna, Alfie. Skarbiec bankowy jest już zupełnie pusty.
– To mają być całe rezerwy złota tego przeklętego banku narodowego? – Średni z mężczyzn, Betty, parska i wypuszcza z rąk złotą sztabkę. Sztabka z głuchym stukiem ląduje w bagażniku maszyny.
– Spokojnie, Betty – mówi Alfie. – Przynajmniej całkiem ładnie wygląda. Czyste złoto. I z wierzchu, i pod spodem. No, wracamy do domu, chłopcy.
– Cicho! – woła Charlie. – Słyszeliście to?
– Co?
– Syczenie.
– No nie – jęczy Alfie. – W kanalizacji nic nie syczy, Charlie. Szczury mogą piszczeć, a żaby kumkać, ale żeby usłyszeć syk, trzeba się zapuścić głęboko w dżunglę.
– No to zobacz!
– Co?
– Nie widzicie? Żółte ślepia! Mrugnęły i zniknęły.
– Może i są tu czerwone szczurze ogony i zielone żabie udka... – mówi Alfie – ...ale żeby zobaczyć żółte ślepia, musisz się zapuścić głębiej w dżun...
Przerywa mu ogłuszający huk.
– Hm... – Alfie gładzi się po podbródku. – Może jesteśmy w dżungli, chłopaki. Bo to bez wątpienia brzmiało jak odgłos paszczy węża, jeśli chcecie znać moje zdanie. A uważam, że powinniście chcieć. Więc jak...
– Jak sobie życzysz, Alfie – odpowiada Charlie. – To była paszcza węża?
– Owszem. A mama mówiła, że chciałaby coś ładnego z Oslo. Co powiecie na boa?
– Jupi! – Betty wyciąga z bagażnika ciężkiego żelaznego potwora. Ładuje potwora, który w dodatku jest niemieckim potworem, i strzela na oślep. Płomień z lufy karabinu maszynowego rozświetla kanały, a kule świszczą i walą w rury.
Dwaj pozostali świecą tam, gdzie Charlie widział żółte ślepia. Ale teraz nie widać nic oprócz trzęsącego się szczura, który stoi na dwóch łapach i wciska grzbiet w ścianę.
– No i klapa – szepcze Betty.
– Mamy już to, po co przyszliśmy – mówi Alfie i siada na meloniku. – Pakujcie się! Spadamy!
Towarzyszymy kropli deszczu w jej dalszej wędrówce przez rury kanalizacyjne do oczyszczalni ścieków i fiordu Oslo i słyszymy, jak ci trzej wrzucają sprzęt do maszyny i włączają silnik.
Ale ostatnią rzeczą, jaką słyszymy, jest...
Macie rację.
Sssssyk węża.