Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
W Warszawie grasuje seryjny zabójca osób homoseksualnych. Na jego trop wpada komisarz Robert Szulc – doświadczony, ale zgorzkniały funkcjonariusz stołecznej policji. Sytuacja wymyka się spod kontroli, kiedy znikają kolejni świadkowie, na aktywistów LGBT napadają neonazistowskie bojówki, a policyjna góra, naciskana przez rządzących, zaczyna rzucać podwładnym kłody pod nogi. Szulc musi działać na własną rękę, kierując się intuicją i doświadczeniem. Komisarz staje do walki nie tylko z psychopatycznym mordercą, lecz także z własnymi przełożonymi. Okazuje się, że za ich decyzjami stoją niejawne powiązania i haki, które skutecznie uniemożliwiają dojście do prawdy. Szulc będzie musiał zapłacić za jej odkrycie wysoką cenę.|
Powieść „Doktryna” to polskie „Missisipi w ogniu”. Osią sporu nie są kwestie rasowe, lecz poziom akceptacji dla społeczności LGBT+, a kraj pogrążony w polsko-polskiej wojnie okazuje się wyjątkowo niewdzięcznym miejscem na prowadzenie śledztwa.
Aleksander Majewski(ur. 1989 r.) – autor powieści kryminalnych pisanych dotąd pod pseudonimem. Doświadczenie zdobywał jako reporter. W swojej pracy „spowiadał” zarówno policjantów, jak i gangsterów. Mieszka i pracuje w Warszawie.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 253
Copyright © Aleksander Majewski, 2024
Projekt okładki
Mariusz Banachowicz
Zdjęcie na okładce
fot. archiwum M. Banachowicz
Redaktor prowadzący
Anna Derengowska
Redakcja
Dagmara Ślęk-Paw
Korekta
Katarzyna Kusojć,
Bożena Hulewicz
ISBN 978-83-8352-470-2
Warszawa 2024
Wydawca: Prószyński Media Sp. z o.o.
02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28
www.proszynski.pl
Rzucę ten świat bez żalu, bom zawsze go winił
Za to, że czyn marzeniu braterstwa zaprzecza.
Obym mógł użyć miecza i zginąć od miecza!
Piotr zaparł się Jezusa… i dobrze uczynił!
CHARLES BAUDELAIRE,
Zaparcie się świętego Piotra
ROZDZIAŁ I
ZMORY
Komisarz Robert Szulc umierał trzy razy.
Pierwszy raz, gdy jako dziecko czuł na swojej twarzy podeszwę buta ojca. Starannie wyglancowanego, jak na niedzielną okazję przystało. W końcu sąsiedzi i ksiądz dobrodziej musieli wiedzieć, że szanowany gospodarz dba o szyk i styl. A przede wszystkim dba o wychowanie własnych dzieci. Przecież bez twardej ojcowskiej ręki rozpuściłyby się jak dziadowskie bicze. Zawsze to powtarzał przy milczącej aprobacie matki. Wolała być po jego stronie.
Drugi raz świat komisarza Szulca umarł, gdy w trakcie jednej z domowych awantur, gdzieś między niedzielnym rosołem a Familiadą, młodsza siostra uderzyła się o kant stołu. Oczywiście „sama”, oczywiście „się”… Tak rodzice usiłowali wmówić ratownikom z pogotowia. Bezskutecznie. Prawdziwą przyczyną były razy wymierzane przez ojca. Tym razem oficerskim pasem z podwójną klamrą. Jedno z uderzeń sprawiło, że dziewczynka poleciała jak bezwładna laleczka w kierunku nieszczęsnego mebla. Niewiele z tego dnia pamiętał. Krzyk, powiększająca się czerwona plama na podłodze, telefon na pogotowie, bo Zuzia nie otwierała oczu. Urywki, zatrzymane klisze, pojedyncze dźwięki. Po tym zdarzeniu oboje znaleźli się w bidulu. Do rodzinnego domu, o ile kiedykolwiek można było tak go nazwać, nigdy już nie wrócili.
Trzeci raz policjant Wydziału do walki z Terrorem Kryminalnym i Zabójstw KSP umarł, gdy leżąc obok własnej żony, uświadomił sobie, że nic do niej nie czuje. Wszystko wygasło, o ile kiedykolwiek naprawdę istniało. Dom, który zawsze pragnął zbudować, nigdy nie będzie jego. I nie chodziło nawet o kwestie majątkowe, choć i tu czcigodny teść nie pozwoliłby mu zapomnieć, dzięki komu to wszystko. Był tu ciałem obcym. Splot wypadków doprowadził go do czterech pokoi z łazienką i kuchnią na nowym osiedlu. Żył obok kobiety, z którą poza wspólnym mieszkaniem nic go już nie łączyło. Nawet dziecko, którego tematu Karolina unikała już kolejny rok i które nigdy miało się nie narodzić. Chciała rozwijać się zawodowo, a on to rozumiał. Przynajmniej próbował zrozumieć. A może tylko się oszukiwał? Wszelkie zdania odrębne i tak były kwitowane litanią zarzutów. „Bo ty mnie nie wspierasz”, „bo patrzysz tylko na czubek własnego nosa”, „bo chcesz zrobić ze mnie tylko inkubator”. Z tym ostatnim nigdy nie mógł się zgodzić, zwłaszcza gdy po powrocie z pracy witało go puste mieszkanie. To był dopiero inkubator. Inkubator jego samotności, nigdy niespełnionych marzeń, pustej obietnicy lepszego życia.
Dużo zgonów jak na trzydzieści trzy lata. W sam raz, żeby próbować zbawić świat. W sam raz, żeby zniszczyć sobie życie. Może dlatego tak niewiele spraw robiło na nim wrażenie.
Rutyna. To słowo powtarzał najczęściej. Rutynowe czynności, rutynowa kontrola, rutynowe działania. Jak długo tak można? Długo… Nie tylko w pracy. Nie tylko od–do, nie tylko aż do zwycięstwa. Również po wejściu do mieszkania kupionego przez czcigodnego teścia dla jego czcigodnej małżonki. Kochanej córki i oddanej żony.
– Zmień minę. – Usłyszał od wejścia.
Nie odpowiedział. Zdawał sobie sprawę, że to bezcelowe. Mógł tylko pogorszyć sytuację. Właściwie nie musiał nic robić, by tak się stało.
– Dlaczego się nie odzywasz?! – krzyknęła, tym razem nie patrząc w jego stronę.
– A co mam powiedzieć? – burknął.
– Jak zwykle nic ci nie pasuje.
Nie miał siły zaprzeczać, potwierdzać. Nie miał siły na nic. Nagle poczuł wibrację w swoim telefonie.
– Jest trup. Przyjeżdżaj – rzucił szef sekcji. – Klub Umbrella, przechodzień znalazł ciało.
Nie musiał dwa razy powtarzać. Znienawidzony jeszcze trzy lata temu komunikat dziś był dla niego wybawieniem. Byle się wyrwać. Wyjść. Wylogować. Nie myśleć.
Zdecydowanie wolał posmak tej rutyny.
– Jak to? Wychodzisz?
– Trup jest.
– Trup, trup… Niedługo ja będę trupem w tym domu! – krzyknęła. Głos jej się załamał i wiedział, że zaraz zacznie płakać. Wiedział, że nie będzie w stanie jej pocieszyć. Wiedział też, że nawet nie będzie się starał. Już nie…
– Na razie – powiedział bardziej do siebie niż do niej. Resztę dopowiedziały zamknięte drzwi.
Październik był, wbrew oczekiwaniom, niezwykle chłodny. Na nic nadzieje po krótkim i deszczowym lecie. Ten rok taki już miał pozostać. Przytłaczający, ciężki, ponury, jak klatka żywcem wyjęta z kina noir.
Takie też było życie komisarza Roberta Szulca. Po przekroczeniu trzydziestki świat zaczął pędzić, a on stał w miejscu. Zawsze miał jakiś cel, wyglądał jutra. Teraz dni zlewały się w wielką szarą masę, bez kształtu i barw. Tonął w tej papce. Zamknięcie drzwi do służbowego auta zawsze przynosiło chwilowe ukojenie. Na chwilę odcinał się od tego wszystkiego. Zupełnie jakby te kilka metrów kwadratowych przestrzeni na kółkach przenosiło go do innego wymiaru. Mijał kolejne ulice, tak bardzo znajome, tak bardzo przytłaczające. Akceptował je już tylko jako ruchomy obrazek, zakurzoną widokówkę, którą po jakimś czasie można zgnieść i wyrzucić. Chociaż na kilka–kilkanaście godzin mógł sobie na to pozwolić. Warszawskie ulice w nocnym pejzażu miały zresztą swój urok. Nie zdążył nawet przesłuchać całej płyty, gdy dojechał na miejsce. The Pale Emperor Mansona znów będzie musiał poczekać na lepszy moment. Zatrzymał się w miejscu, które zdecydowanie nie było do tego przeznaczone. Chociaż tyle ze służby, uśmiechnął się gorzko.
Ciało. Ponure archiwum martwych komórek, tkanek, organów. Szaroblada skóra powlekająca wiotkie mięśnie i kości. Ciało zmasakrowane, zakrwawione, zastygłe w bolesnym grymasie. Gdyby nie dokumenty w kieszeni, trudno byłoby rozpoznać twarz. Roztrzaskana kość czaszki z naciągniętą bordową powłoką – organiczną płachtą skrzepów, świeżych ran i rozcięć. Prawy oczodół był pozbawiony zawartości. Szulc przypomniał sobie serial, jaki oglądał kiedyś na świetlicy w bidulu. Nie pamiętał już tytułu. Siostra panny młodej wyjęła z okazałego tortu różę wieńczącą cukiernicze dzieło. Bez niej całość traciła urok. W tym przypadku trudno było mówić o jakimkolwiek uroku, ale brak prawej gałki ocznej wzbudzał dodatkowy niepokój. Czym ją wyjął? Nożem, łyżką, gołą ręką jak dziewczyna z dawno zapomnianego serialu? W ciągu kilkudziesięciu sekund przez głowę Roberta przewinęły się setki myśli.
– Co to za piękność? – zapytał Szulc, wpatrując się w krwistą jamę, którą do niedawna można było nazwać twarzą. Znów zerknął na prawą część facjaty. Oko było po prostu wyłupane.
– Łukasz Adamiak – odpowiedział jeden z funkcjonariuszy, przez wszystkich nazywany „Wąsatym Wojtkiem”, choć jego wąsy nie wyróżniały się niczym szczególnym. – Prawdopodobnie ktoś rozjebał mu łeb młotkiem.
– Facet? – dopytał z niedowierzaniem Szulc.
Zbliżył się. Dopiero teraz zauważył, że postać w kolorowych fatałaszkach to dwudziestokilkuletni chłopak.
– Co to, kurwa, jest? – zapytał bezceremonialnie.
W tym momencie zwrócił uwagę na kilka zapłakanych twarzy. Młodzi faceci ubrani – jak na jego policyjne oko – dość dziwnie, z pomalowanymi twarzami i w jaskrawych ciuchach, które śmiało można byłoby przyporządkować do damskiej garderoby.
– Bal przebierańców? – warknął.
Tłumek cofnął się odruchowo.
– Mają tu swój lokal i tu go ktoś zajebał… – rzucił nadkomisarz Ryszard Nowaczyk, który, jak to miał w swoim zwyczaju, wyrósł jak z podziemi i wymownie wskazał skinieniem głowy na Umbrellę. – On był działaczem, jak to mówią, gejowskim.
Nowaczyk miał dar pojawiania się w najmniej oczekiwanych momentach. Zawsze z tym samym sarkastycznym wyrazem twarzy, bez względu na okoliczności, przyklejonym do sześćdziesięcioletniej facjaty z wyraźnie zarysowaną brodą. Momentami przypominał Kirka Douglasa, co sam lubił podkreślać. Oficer podobnym zamiłowaniem pałał do swojego starego, niemodnego już prochowca. Ponad modę cenił sobie jednak sznyt. A pozowanie na romantycznego, choć zgorzkniałego stróża prawa rodem z powieści Marlowe’a idealnie wpisywało się w tę konwencję, nawet jeśli było dalekie od prawdy. Nadkomisarz miał całkiem dobrze poukładane życie prywatne, zwłaszcza jak na gliniarza z takim stażem. Od kilkudziesięciu lat jedna żona, córka po studiach na ASP. Stabilnie.
Nowaczyk bez słowa podał rękę Szulcowi, drugą przyciskając do ust prawie całkiem wypalonego papierosa. Dwa lata do emerytury. „To już końcówka”, powtarzał. Byle dotrwać, odbębnić i mieć już święty spokój. Czuł się wypalony jak kiep, który jeszcze tlił się w jego palcach, nim bezceremonialnie rzucił go na chodnik przed klubem.
Lokal został urządzony w gmachu starego kina. Był miejscem spotkań społeczności LGBT+ z całej Warszawy. Imprezy, spotkania, happeningi, wernisaże… W pewnym momencie Umbrella stała się mekką gejów, lesbijek, transseksualistów i osób niebinarnych z całej Polski. Kulturalną siedzibą kolorowej bohemy. Jak się okazało, Łukasz Adamiak grał w nim pierwsze skrzypce. Jako organizator, performer, działacz. Wiele projektów miało jego twarz. Elokwentny, zawsze pewny siebie, nieznający słów „nie da się”. To głównie dzięki jego staraniom klub nie został zamknięty po nagonce urządzonej przez środowiska skrajnie prawicowe.
– I co? Między sobą się podziobali? – zapytał Szulc. – O chuj tu chodzi?
– Robercik, żebym ja to wiedział, tobym cię od żony nie odciągał. – Nowaczyk z namaszczeniem wdeptał w chodnik resztę wieczornego szluga. Za każdym naciśnięciem obcasa odkrztuszał flegmę. Jakby z całym urobkiem palacza chciał wyrzucić wszystkie zbędne myśli. Byle bez wątpliwości, byle bez niepotrzebnych dywagacji. Byle do przodu. Zamknąć temat i mieć już święty spokój.
Tyle że główny bohater wieczornego spektaklu nie kwapił się do udzielania jakichkolwiek wskazówek. Trup. Blade zimne ciało. Mizerna powłoka, z której uleciało życie wraz z uderzeniami, które roztrzaskały czaszkę. Ma ręce, nogi, usta. Usta w grymasie, nieludzkim, komiksowym. Na pierwszy rzut oka przerażają. Dopiero po dłuższej obserwacji wydają się mówić więcej. Skąd ten krzywy wyraz, skąd ta upiorna powłoka osnuwająca jeszcze młode ciało? Podobnie oczy. Zawsze zostaje zapisany w nich ostatni kadr życia. Tak przynajmniej Szulc rozumiał to na początku. Teraz zdawał sobie sprawę, że fizjologia rządzi się swoimi prawami. Rządzi przypadek, któremu czasem nadajemy wyższą rangę. Dopisuje się dodatkowe znaczenia, symbole, w które ludzie chcą wierzyć. Bo w coś trzeba. W tym przypadku też nie było miejsca na szukanie pogłębionego sensu – ostatnią utrwaloną chwilę życia denata mógł odczytywać w jednym oku.
Nowaczyk przeciągnął się jak stary kocur, po czym – w swoim zwyczaju – pogładził styrane łokcie. Nikt nie śmiał nigdy zapytać, co kryje się za tym rytuałem. Podobnie jak za wszystkimi gusłami powszednimi, których stary policjant z namaszczeniem się chwytał. Współpracownikom pozostało tylko domyślać się, czy to potrzeba ciała, ducha, czy demonów, które przez trzydzieści pięć lat służby zrobiły sobie z głowy nadkomisarza przytulne gniazdko. „Tylko nadkomisarza”, jak czasem gorzko przyznawał w przypływach rzadkiej szczerości.
– Jest prokurator, ja pogadam, a ty weź ich rozpytaj – rzucił Ryszard.
Szulc nie odpowiedział, nie skinął głową. Wiedział, co robić. Nowaczyk też nie wymagał potwierdzeń. „My są do roboty, nie na salony” – powtarzał często, zwłaszcza przy zakładaniu gumowych rękawic „na trupach”. Kolejny rytuał.
Robert podszedł do najbliżej stojącego chłopaka. Lekko pomalowane oczy, kolorowa koszulka. Poza tym „najbardziej reprezentacyjny wygląd”, jak rzekłby komendant przed wyjściem do mediów.
– Komisarz Robert Szulc, Komenda Stołeczna Policji, dokumenciki – mruknął Robert.
Znał ten typ. Nie musiał powtarzać. Pójdzie z górki, pomyślał. Poszło. Chłopak był ewidentnie poruszony, chętnie rozmawiał. Ze strachu? Dla uspokojenia? Każdy kolejny mimowolny pląs jego ciała był dodatkowym akcentem wydukanego naprędce słowa.
– Częsssto t-tu bywał – rzucił.
– Jak często? – zapytał oschle Szulc.
– Trzy–cztery razy w tyg… tygodniu – odpowiedział świadek.
– I co? Sam tak przyłaził? Dziś był sam? – dociekał gliniarz.
– Różnie, ale dziś był sam. Chyba. Nie, nie wiem… – zaczął dukać chłopak, po czym zaniósł się płaczem.
Robert uniósł wzrok znad notesu. I tak nie zapisał nic sensownego. Zamalowywanie kratek było w takich sytuacjach naturalnym odruchem. Ale przynajmniej robiło wrażenie. Zdążył się już przekonać, że sztuka codziennej iluzji dawała więcej pożytku niż sam konkret.
– No to był sam czy z kimś? – zapytał podniesionym głosem.
Chłopak zaczął się trząść jak w febrze.
– Nie. Tak. N-n-nie wiem… – Ostatnie słowo przerodziło się w przeraźliwy skowyt.
Nie był odosobniony. Za policyjną taśmą stała grupka przygnębionych osób. Jedni płakali, inni byli całkowicie zdezorientowani. Kolorowe włosy, jaskrawe koszulki, wielu z nich miało na sobie ramoneski i katany z charakterystyczną tęczową naszywką. Tę samą naszywkę miał Adamiak. Została oderwana. Pozostał tylko poszarpany fragment. Szósty zmysł Roberta podpowiadał mu, że na tym się nie skończy. To nie była sprawa o kradzież opon z bazaru Różyckiego. Sprawca zabrał sobie pamiątkę, chciał coś zasygnalizować. Wróci. I najprawdopodobniej weźmie to samo, tylko od kogoś innego. I pewnie kto inny straci oko, po którym nie było śladu na miejscu zdarzenia. Podobna myśl przeszła przez głowę Nowaczyka. Stary gliniarz dyskretnie wyciągnął swoje ukochane czerwone marlboro. Już dawno miał rzucić, ale „ta praca, praca…”. Szulc od roztrzęsionych bywalców klubu dowiedział się niewiele. Przechodził w oparach dymu papierosowego i przetrawionych drinków. Trochę płaczu, chaotycznych relacji, żadnych szczegółów. Aktywista, działacz, pojawiał się nawet w telewizji, której Robert nie oglądał. Mógł tego żałować tylko w takich momentach, miałby trochę więcej informacji. Wiedzieć cokolwiek więcej i zbliżyć się do rozwiązania choć o krok. Kto? Gdzie? Jak? Te same pytania, które musieli rutynowo stawiać w takich sytuacjach. Z zasady, z automatu. O reszcie będzie myślał później. Na razie wiedział, że czeka go mały wypad osiemdziesiąt kilometrów od Warszawy. Do Bożeny i Zdzisława, rodziców denata.
Adamiak wyszedł z klubu i już nie wrócił. Znalazł go spacerowicz z psem. Stał z boku, jeszcze przed przyjazdem Szulca, jak zupełnie niepasujący do otoczenia element, doklejony dla zgrywy przez złośliwego scenografa.
– Od razu zadzwoniłem po panów – powiedział trzęsącym się głosem emeryt kurczowo trzymający smycz z małym terierem. – Pimpuś chciał na siusiu, to przyszliśmy.
– A gdzie pan mieszka? Często pan tu zachodzi? – zapytał rzeczowo Robert, badawczo zerkając na dowód rozmówcy.
– Oczywiście, panie oficerze, nasza stała trasa tutaj. Ja tu mieszkam, w tym bloku, o, za rogiem. – Jowialny starszy pan wskazał palcem bloki z wielkiej płyty schowane za koronami łysiejących drzew. Jesień coraz mocniej dawała o sobie znać.
– I co, nie widział pan nic podejrzanego?
– No jak tego chłopaka zabili, to nie, ale wie pan, tu zawsze coś podejrzanego się dzieje – powiedział staruszek, nerwowo zakrywając szalikiem spękane usta zlewające się z siwym zarostem.
– Co pan przez to rozumie? – dopytał Szulc.
– No wie pan, co to za towarzystwo tu przychodzi – odpowiedział ze zgrozą starszy pan. – Ci, no… gieje, faceci za baby przebrani. Zboczki, wie pan…
Komisarz pokiwał głową. Nie miał zamiaru wdawać się w dyskusje ideologiczne. Ukradkiem zauważył tylko winietę pomiętej gazety wystającej z kieszeni emeryta. „Tylko Ojczyzna” – tytuł właściwie powinien mu sugerować, jakich odpowiedzi należało oczekiwać.
Jeszcze kilka takich rozmów. Nerwy rozmówców, ich nieokiełznane emocje i znudzenie gliniarzy. Rozpytanie. W pracy nauczył się ignorować cudze uczucia. Bywał człowiekiem, ale przede wszystkim był psem. I chciał być psem skutecznym. Sprawa miała się równać sprawie rozwiązanej. Czyjeś jęki, płacze, żale były dla niego tylko zbędnym balastem, który chciał jak najszybciej zrzucić. Może to i bezduszne, ale pomaga osiągnąć cel, usprawiedliwiał się w myślach. Zresztą, po co mieszać do tego duszę? Bóg, niebo i piekło? Nasłuchał się o tym, gdy był jeszcze w domu rodzinnym. Przyspieszony kurs z doświadczenia piekła urządził mu tatuś. Nie musiał doczekać Apokalipsy, żeby zobaczyć gniew Boży. Świat walił mu się za każdym uderzeniem otwartą dłonią w potylicę, za każdym uderzeniem otwartą dłonią w twarz, czasem pięścią – w twarz, brzuch… Wszystko się zacierało.
Piekła doświadczał również znacznie później, gdy jako początkujący szczaw chodził na zdarzenia u boku Ryśka. Gdy widział uduszone kablem dzieci, wyrzucone na śmietnik noworodki, z których ktoś zrobił sobie żywą popielniczkę, zgwałcone przez ojców kilkuletnie zakatowane córki. Nie musiał zastanawiać się nad tym, co czeka go po śmierci. Tu nie było wcale lepiej. Zresztą wszystkim już dawno przestał się przejmować. Tak jak arcybiskupem, który właśnie krzyczał w radiu o „tęczowej zarazie”, która zalewa kraj. Przełączył na inną stację. Jedna z nielicznych radiostacji, która puszczała całą dobę muzykę rockową w każdej odmianie. Coś dla niego. Z głośników znów usłyszał głos Marilyna Mansona.
Today I am dirty
and I want to be pretty
Tomorrow, I know I’m just dirt
Today I am dirty
and I want to be pretty
Tomorrow, I know I’m just dirt
We are the nobodies
We wanna be somebodies
When we’re dead,
They’ll know just who we are
We are the nobodies
We wanna be somebodies
When we’re dead,
They’ll know just who we are.
Oczami wyobraźni widział obrazoburczą okładkę kasety Holy Wood (In the Shadow of the Valley of Death), którą pożyczył mu kolega z bidula. Do dziś nie wie, skąd ją miał. To na niej usłyszał kawałek Nobodies po raz pierwszy. Słabo znał angielski, ale instynktownie wyczuwał, że kreowana wizja beznadziei może mu przynieść ukojenie. Nie chciał słuchać o szczęściu, którego nie doświadczył jako dziecko. Wtopił się w mrok. Dlatego też poszedł do policji. Czy chciał walczyć ze złem? Może, ale przede wszystkim czuł, że potrafi je zrozumieć. Może okiełznać. Dziś się już nad tym nie zastanawiał.
Mknął warszawskimi ulicami swoim wysłużonym służbowym wozem, zanurzając się w dźwiękach gitarowych riffów wzmacnianych uderzeniami kropli o szyby i karoserię. Lubił deszcz. Zawsze miał wrażenie, że przyniesie ukojenie. Spadnie i zmyje brud z tego parszywego miasta. Spłucze zbrodnie, przemoc, nieszczęścia, z którymi przez zrzędliwy los, a może własną poronioną decyzję, musiał walczyć.
„Ja, obywatel Rzeczypospolitej Polskiej, świadom podejmowanych obowiązków policjanta, ślubuję: służyć wiernie Narodowi, chronić ustanowiony Konstytucją Rzeczypospolitej Polskiej porządek prawny, strzec bezpieczeństwa Państwa i jego obywateli, nawet z narażeniem życia” – słowa przysięgi, podczas której nikt mu nie towarzyszył, brzmiały dziś w jego głowie jak ironia losu. Ile zostało mu z wiary w te hasła? Tyle, ile z mycia rąk po lateksowych rękawicach, w których oglądał zmasakrowane ciała ofiar. I tak później czuł na sobie ten smród denata. Tego już nie umiał się pozbyć.
Zerknął w lusterko. Dłuższe kosmyki włosów z grzywki opadały na czoło. Jeszcze gładkie, choć przyozdobione blizną z pobytu w domu dziecka. Swoim późniejszym dziewczynom wmawiał, że to pamiątka po policyjnej akcji. Skutkowało. Zresztą i bez tego mógł liczyć na powodzenie. Jeszcze się trzymamy, westchnął. Za stary, żeby zaczynać wszystko od nowa. Za młody, by wzbudzać litość jako zgorzkniały starzec. Jeszcze trzeba powalczyć. Nawet jeśli nie warto. Zaparkował w garażu podziemnym. Odruchowo obrócił się przez jedno i drugie ramię. Odczuwał niepokój. Wyraźniejszy niż zwykle. Wysiadł z auta i omiótł wzrokiem pokaźną przestrzeń zapełnioną samochodami. Miasto spało. Nikogo. Nic. Pusto. Za dużo pracuję, pomyślał. Za dużo złudzeń.
CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI