Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Kaine Prescott dobrze wie, co to śmierć. Dwa lata temu straciła męża, a jej błagania o przeprowadzenie śledztwa w sprawie jego podejrzanego wypadku trafiły w próżnię. Rozpaczliwa potrzeba rozpoczęcia nowego życia skłania Kaine do kupienia w ciemno starego domu w miasteczku w stanie Wisconsin, z którego pochodził jej dziadek. Jednak rzut oka na ten upiorny opuszczony dom wystarcza, by natychmiast zwątpiła w słuszność swej pochopnej decyzji. A kiedy mroczne sekrety domostwa wypływają na wierzch, Kaine jest zmuszona zmierzyć się z przerażającą prawdą, że już nie ma gdzie się ukryć.
Sto lat wcześniej dom na Foster Hill kojarzy się Ivy Thorpe jedynie z bolesnymi wspomnieniami. Gdy w jego pobliżu zostaje znaleziona nikomu nieznana martwa kobieta, Ivy czuje się w obowiązku odkryć jej tożsamość. Poszukiwania wiodą ją na niebezpieczny grunt, wskrzeszając przykre wspomnienia i wymuszając odnowienie znajomości z mężczyzną, który kiedyś złamał jej serce. Czy Ivy zdoła rozwiązać zagadkę i na nowo odnaleźć nadzieję, zanim kolejna osoba – na przykład ona – straci życie?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 437
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tłumaczenie: Beata Hrycak-Domke
Tytuł oryginału:
The House on Foster Hill
Autor:
Jaime Jo Wright
Tłumaczenie z języka angielskiego:
Beata Hrycak-Domke
Redakcja:
Dominika Wilk
Korekta:
Natalia Lechoszest
Skład i projekt okładki:
Alicja Malinka
ISBN 978-83-65843-79-1
© 2017 by Jaime Jo Wright by Bethany House Publishers, a division of Baker Publishing Group
© 2018 for the Polish edition by Dreams Wydawnictwo
Zdjęcia z okładki
© iStock 636550582
© Pixabay
Dreams Wydawnictwo Lidia Miś-Nowak
ul. Unii Lubelskiej 6A, 35-310 Rzeszów
www.dreamswydawnictwo.pl
Druk: drukarnia Read Me
Książkę wydrukowano na papierze Ecco Book 2.0 80g cream dostarczonym przez Antalis Poland Sp. z o. o.
Wszystkie cytaty z Pisma Świętego pochodzą z Biblii Tysiąclecia.
Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część tej publikacji nie może być reprodukowana, przechowywana jako źródło danych, przekazywana w jakiejkolwiek mechanicznej, elektronicznej lub innej formie zapisu bez pisemnej zgody wydawcy.
Nathanowi, mojemu Kapitanowi Hakowi – piratowi, którym najpierw wzgardziłam, później zaczęłam go tolerować, a w końcu pokochałam. Nie zwracaj mi serca. Możesz je sobie zatrzymać. Piraci cenią sobie takie skarby.
„Obmyłem twarz i ręce z pyłu podróżnego i skierowałem się do starego domu, którego progu obym nigdy nie przestępował”.
„Ten dzień wprowadził do mego życia wielkie zmiany. Ale tak dzieje się w życiu każdego człowieka. Przypomnijcie sobie taki jeden dzień, który zaważył na waszym życiu. Przerwij na chwilę ty, który to czytasz, i pomyśl o długim łańcuchu złotych czy żelaznych ogniw, cierni czy kwiatów, które by nigdy ciebie nie oplątały, gdyby nie było jakiegoś jednego ważnego i pamiętnego dnia w twoim życiu” [1]
OAKWOOD, WISCONSIN
MARZEC 1906
Śmierć lubi podkradać się niepostrzeżenie, a Ivy Thorpe postanowiła, że nie da się jej zaskoczyć, gdy ta po nią przyjdzie. Jej historia będzie spisana i upamiętniona. Nie ma nic gorszego od widoku ziemskiej powłoki duszy, która odpłynęła do wieczności, skoro wiadomo, że ciało na powrót obróci się w proch, zaś po życiu pozostanie fotografia na blaszanej tabliczce, podpisana zapomnianym nazwiskiem. Życie przepadnie wraz z upływem czasu. Wymazane z pamięci. Tak jak życie Andrew.
Ivy odwróciła wzrok od ścieżki wiodącej do stawu, w którym zginął jej brat. Tego dnia inna dusza potrzebowała bowiem jej uwagi. Ronienie łez nad losem Andrew to strata czasu i prosta droga do odwodnienia.
– Gdzie ją znaleziono? – zadała pytanie ojcu, który stawiał zamaszyste kroki, wymachując do rytmu trzymaną w ręku torbą lekarską.
Ominął korzeń drzewa czający się tuż pod powierzchnią polnej drogi.
– W pustym pniu dębu.
Ivy uniosła rąbek spódnicy z zielonej wełny. Zmarszczyła czoło. To drzewo było bardzo stare, a wydarzenia, których musiało być świadkiem, podsycały jej ciekawość. Fascynowały ją opowieści ukryte w jego bezlistnej duszy – jeśli to w ogóle możliwe.
– Tego bez kory?
Ojciec zdawkowo kiwnął głową. Był równie mocno skupiony jak ona, tyle że z innych powodów. Myśli doktora, pełniącego także obowiązki lekarza sądowego, krążyły wokół pytań, jak zmarła nieboszczka. Albo co rodzaj śmierci może powiedzieć o ostatnich chwilach jej życia. Jednak Ivy nie potrafiła oddzielać fachowej wiedzy na temat przyczyny zgonu od samej dotkniętej śmiercią osoby. Kim była? Nie chodziło wyłącznie o imię i nazwisko ani o to, czy wydawały się znajome, nawet nie o to, czy da się ją zidentyfikować. Liczyła się stojąca za nią historia. Jakie wspomnienia pozostawiła i czyje serca pogrążyły się w bólu po jej odejściu. Ivy zamrugała oczami, by odepchnąć od siebie przypływ niechcianych uczuć. Smutek i żal to wysoka cena, jaką płaci się za kochanie kogoś, ona zaś spłacała swój dług na bieżąco.
Drzewa tworzyły nad drogą łuk, wyciągając ku sobie rachityczne ramiona. Wiosna była już za pasem, chociaż lód wciąż zalegał w szczelinach pni, a łaty śniegu w cienistych zagłębieniach korzeni. Gdy skręcili za róg, ich oczom ukazało się Foster Hill, nazwane tak dla upamiętnienia rodu założycieli miasteczka. Na szczycie wzgórza wznosił się dom, spoglądając na nich nieprzychylnie pustymi oczodołami okien. Stał opuszczony od dawna, jeszcze zanim urodziła się Ivy. Upływ czasu nie okazał się dla niego łaskawy.
Dziewczyna zmrużyła oczy przed blaskiem słońca, gdy jaskrawa kula wychynęła zza szarych chmur. U podnóża Foster Hill zgromadziło się kilka osób. Stali odwróceni plecami do Ivy i jej ojca, otaczając pień najokazalszego dębu w całym Oakwood w stanie Wisconsin. Rozpoznawała trzy postaci: szeryfa, zastępcę szeryfa oraz pana Foggerty’ego, który lubił zastawiać sidła na zwierzynę na terenie tej opuszczonej posiadłości – łapał głównie szopy i wydry nad zasilającym staw strumieniem. Oraz...
– Na wszystkie świętości. – Ivy stanęła jak wryta, wypuszczając z rąk spódnicę, której rąbek spoczął na błotnistej ziemi.
– Ivy! – Ojciec powinien już przywyknąć do jej niekonwencjonalnych okrzyków.
– Joel. – Wiedziała, że beznamiętny ton jej głosu ma się nijak do łomotu serca, które aż dudniło jej w uszach. Wzrok ślizgał się po szerokich plecach obleczonych czarnym wełnianym płaszczem. Zsunięty na tył głowy filcowy kapelusz zakrywał niemal w całości znajome ciemnobrązowe włosy, lecz Ivy nie odrywała zmrużonych oczu od masywnego karku.
– Kto? – Ojciec ruszył przed siebie długimi susami, nie pozwalając, by chwilowe oszołomienie córki odwiodło go od szybkiego dotarcia do znalezionego ledwie godzinę temu ciała.
Ivy dotrzymywała mu kroku, tym razem jednak zadawała sobie pytanie, czy odkrycie historii tej zmarłej kobiety jest równie niezbędne jak uniknięcie spotkania z Joelem. Sierotą. Dziecięcym łobuzem. Jej najlepszym przyjacielem, który wiele lat temu ją opuścił, gdy najbardziej go potrzebowała.
– Joel. Cunningham – przypomniała ojcu. – Przyjaciel Andrew. – Mój Joel.
– Ach tak! – Nazwisko wskrzesiło mu pamięć i ściągnęło na nią rzucone z ukosa spojrzenie.
Właśnie tak. On. Te niewypowiedziane na głos słowa roznieciły w oczach ojca zupełnie inne iskry. Czy tym razem stanąłby w jej obronie, czy wciąż wierzy, że Joel ma sensowne wytłumaczenie swojego zachowania tamtego wieczoru? Od śmierci Andrew oraz czynów Joela, które po niej nastąpiły, jej relacje z ojcem zmieniły się bezpowrotnie.
Gdy podeszli bliżej, mężczyźni odwrócili się w ich stronę. Joel stał z rękami głęboko wciśniętymi w kieszenie. Przekręcił głowę akurat o tyle, by widziała jego kwadratową brodę, czoło zmarszczone w jakże dobrze znanym wyrazie koncentracji oraz niebieskie oczy. Niebieskie z domieszką szarości. Na widok Ivy rozbłysnął w nich znajomy ognik, a po chwili zgasł, jakby zdmuchnął go wraz ze wspólną przeszłością. Ich przyjaźń była jedynie punkcikiem na osi czasu. Ivy unikała jego spojrzenia, usztywniwszy ramiona. Nie był wart jej uwagi. Przygryzła wargę, ponieważ fala wspomnień zagroziła pochłonięciem jej w całości. Naprawdę nie jest wart, przekonywała samą siebie.
– Ile ma lat? – Ojciec Ivy darował sobie oficjalne powitanie i przecisnął się między dwoma mężczyznami, by znaleźć się bliżej drzewa.
– Nie wiadomo. – Głos szeryfa Dunsta poniósł się wraz z zimnym powiewem marcowego wiatru.
Ivy skupiła się na drzewie. Od dawna mówiono, że dąb z Foster Hill jest nie tylko najokazalszym, ale i najstarszym drzewem w całym Oakwood. Choć jego wierzchołek wznosił się na niebotyczną wysokość, dąb był martwy, a gałęzie nigdy nie zakwitały. Pień był bardzo szeroki u podstawy i pęknięty. Dziupla odsłaniała puste wnętrze. Dzieci nieraz chowały się tam w trakcie żywiołowej zabawy w chowanego. Już nigdy więcej tego nie zrobią. Nie po dzisiejszym zdarzeniu.
W łonie dębu spoczywało drobne ciało zwinięte w pozycji niemowlęcia. Z lodowatych, nagich ramion spływały swobodnie jasne włosy, które powiewały na wietrze. Tułów okrywała cienka jak papier sukienka z szarego perkalu. W żaden sposób nie mogła zapewnić ciepła, ale to nie ziąb zabarwił skórę kobiety na siny kolor. Tę siność spowodowała śmierć.
Ivy przyglądała się, jak ojciec chwyta zmarłą za przegub. Za późno. Gdy przechyliła głowę, chcąc zajrzeć mu przez ramię, poczuła obok siebie czyjąś obecność. Joel. Ich spojrzenia się spotkały, zwarły, a następnie od siebie oderwały. Zadrżał jej oddech, co bardzo ją zirytowało. Upłynęły lata. Joel nie powinien już działać na nią z taką siłą.
– Co ją zabiło? – Pan Foggerty zadał nurtujące wszystkich pytanie.
– Za wcześnie, żeby stwierdzić.
Ivy pytająco uniosła brew, słysząc, jak zamiast ojca odpowiada Joel. Nie miał prawa. Ani wiedzy medycznej.
Ale Bogiem a prawdą jej też takiej wiedzy brakowało.
– Nikt nie wie, kim ona jest? – Głos Joela przyprawiał ciało Ivy o drżenie. Odsunęła się.
– W każdym razie nikt z nas. – Szeryf wzruszył ramionami. – Rozpocznę śledztwo. Może pochodzi z jakiejś okolicznej farmy albo należała do przejeżdżającego tędy taboru cygańskiego. Przecież na południe stąd zawitał cyrk.
Doktor Thorpe odchrząknął. Ivy widziała to samo, co ojciec. Sińce na ciele. Na nadgarstkach, przedramionach, szyi. Opowiadały przerażającą historię maltretowania. Czy długotrwałego, czy tylko na krótko przed śmiercią – tego dowiedzą się dopiero po przewiezieniu ciała do kliniki. Ivy otuliła się ramionami, bynajmniej nie z powodu zimna, a już na pewno nie słabych nerwów. To nie był wypadek. Nieznajoma cierpiała i wiele wskazywało na to, że cierpiała w samotności. Nikt nie słyszał jej krzyku, nikt nie przejął się jej zaginięciem. We wczesnowiosennym chłodzie i pośród szarej mgły ścielącej się u podstawy drzewa ta dziewczyna była zagadką, której groziło unicestwienie na wieki.
Ivy wyżęła szmatkę nad porcelanową umywalką. W pomieszczeniu słychać było jedynie plusk kapiących na taflę wody kropli. Powiesiła wilgotną ściereczkę na krawędzi umywalki. Przygotowała ją dla nieszczęsnej młodej kobiety, która wyglądała na niespełna dwadzieścia lat.
– Teraz? – Ivy napotkała wzrok ojca. Doktor skinął głową.
Sięgnęła do górnego guzika sukienki dziewczyny i się zawahała. Łagodnie zarysowane kości policzkowe, ziemista bladość śmierci, delikatne, jasne brwi, usta w kształcie idealnego pączka róży, tyle że pozbawionego koloru... Była piękna. Nawet po śmierci. Takie momenty targały uczuciami Ivy, budziły jej empatię, choć w Oakwood uważano ją za na wpół obłąkaną. Czy ostatnie tchnienie nieznajomej było pełne rozpaczy, strachu, przerażenia? Czy może odeszła we śnie, a ktoś odrętwiały ze smutku i żalu pozbył się w ten sposób ciała?
Ivy skrzywiła się, rozpinając lichą sukienczynę młodej kobiety. Ta dziewczyna nie umarła w spokoju. Siniaki temu przeczyły. Na szyi były widoczne wyraźne ślady. Ivy dotknęła ich opuszkami palców i podniosła wzrok na ojca.
– Uduszenie? – szepnęła.
Potworność takiej śmierci zbyt mocno przypominała jej inną, prześladującą ją każdego dnia. Spowodowaną wypadkiem. Ale wypadki nie zmniejszają psychicznego urazu.
Ojciec poprawił na nosie okulary i pochylił się nad śladami.
– Najprawdopodobniej – odrzekł. Zsunął sukienkę z ramienia martwej dziewczyny i odsłonił większy fragment skóry. – Brutalnie ją sponiewierano. Bezwzględnie trzeba przeprowadzić dokładniejsze badania.
Ivy cierpiała z powodu tej nieznajomej w sposób, którego nie umiała nikomu wyjaśnić. To nie był smutek, nawet nie żal. Raczej kipiąca wściekłość, że ta młoda kobieta musiała znosić męki i upokorzenia. Dlatego Ivy opisywała historie zmarłych. Mieszkańcy Oakwood nazywali ją „strażniczką pamięci”, zaś o jej pamiętniku mówili, że to „dziennik śmierci”. Przypuszczali, że Ivy rozwinęła w sobie chorobliwą fascynację śmiercią od czasu utraty Andrew. Obywatele Oakwood nie rozumieli tego, że żaden człowiek w żadnych okolicznościach nie zasługuje na zapomnienie, a Ivy postanowiła czynić wszystko, co w jej mocy, żeby zachować pamięć o zmarłych na długo po nekrologu w gazecie.
Odgarnęła z czoła martwej dziewczyny pukiel włosów. Zmrużyła oczy w skupieniu i determinacji. Nikt nie powinien umierać bezimiennie.
– Ivy.
Usta doktora Thorpe’a ginęły pod bujnym, niemal białym wąsem. Łagodnie się marszczył, mrużąc oczy, ale surowy wyraz twarzy ojca ponaglał Ivy do kontynuacji powierzonego jej zadania. Była zadowolona, że nie miał współczującego spojrzenia. Rozumiał to, co wielu innym umykało. Ivy dostrzegała Andrew w każdym człowieku, który odchodził z tego świata pomimo starannej i troskliwej opieki jej ojca oraz własnych zmagań o przetrwanie. Widziała brata w twarzy leżącej przed nią zapomnianej dziewczyny. Dotknęła pustego w środku medalionu, który nosiła na szyi. Podarował go jej Andrew. Pewnego dnia Ivy włoży tam coś cennego. Obietnicę, że w życiu jest jakiś początek zamiast nieskończonego ciągu przejść do wieczności.
Ivy postanowiła odsunąć od siebie te myśli. Tylko ją rozproszą i poruszą takie struny smutku, że nie wyniknie z nich nic dobrego. Pociągnęła za koniec brudnej tasiemki, która ściągała szeroki dekolt halki nieboszczki. Spod poplamionej bawełnianej tkaniny wychynęły kolejne sińce, tuż nad piersiami. Wściekłość Ivy wymieszała się z żarliwą potrzebą znalezienia sprawiedliwości dla ofiary. Rozpięła biały guziczek halki na wysokości piersi młodej kobiety.
– Zaczekaj.
Doktor Thorpe pochylił się nad niewielkim pieprzykiem.
– To nie jest brud – zauważyła Ivy, a ojciec pokiwał głową. Odwrócił się i odnotował w dzienniku lekarskim ten potencjalny znak rozpoznawczy.
– Dalej. – Dał jej znak ręką.
Kontynuowała swoje zadanie.
Ivy podziwiała ukryty talent ojca do badania zwłok. Nie każdy lekarz był w tym przeszkolony, ale mimo wysuwających się na pierwszy plan nowszych praktyk młodsi medycy nie przebiliby doktora Thorpe’a. Od czasu do czasu trzeba było przeprowadzić badanie lekarskie, a Oakwood mogło poszczycić się specjalistą o najwyższych kompetencjach. Po śmierci Andrew ojciec zanurzył się w świecie medycyny z jeszcze większym oddaniem niż wtedy, kiedy on żył.
Chrząknięcie gwałtownie zakłóciło obojgu wytężoną pracę. Joel Cunningham stał oparty o framugę drzwi, emanując pewnością siebie, którą Ivy tak dobrze pamiętała. Ta cecha bardzo ją pociągała, kiedy Ivy miała czternaście lat. Czekała na wyraz uznania w jego oczach na widok młodej kobiety asystującej przy oględzinach zwłok. Nie doczekała się. Joel ominął ją wzrokiem. Stłumiła w sobie ukłucie bólu.
– Co do tej pory wiemy?
Joel wszedł do środka. Był taki konkretny, zasadniczy. Ivy zmrużyła oczy. Na szczęście ojciec nie zamierzał odpowiadać. Sam fakt obecności Joela w miejscu znalezienia ciała nie oznaczał jeszcze, że są mu winni jakiekolwiek wyjaśnienia.
– Wiele wskazuje na to, że zmarła wskutek uduszenia.
A jednak. Odpowiedział. Pomyliła się.
Joel podszedł do stołu, a Ivy energicznym ruchem naciągnęła prześcieradło na ciało młodej kobiety. To nieprzyzwoite. Temu mężczyźnie brakuje manier. Zdecydowanie nie wykształcił ich z wiekiem.
Rzuciła mu ukradkiem spojrzenie. Cóż, charakter mu się nie poprawił. Za to w szczupłej sylwetce przykuwała uwagę pierś, która, niegdyś młodzieńczo zapadnięta, nabrała masywności i dojrzałej siły. Szyte na miarę ubranie sugerowało, że Joel awansował w świecie, nie był już biednym sierotą jak dawniej. Dlaczego wrócił do Oakwood? I dlaczego ojciec udzielał mu informacji, co najmniej jakby Joel Cunningham pracował dla szeryfa?
– Wszystko, co zdoła pan ustalić na temat jej śmierci, pomoże mi w dochodzeniu. Szeryf zaangażował mnie do pomocy w tym śledztwie w charakterze detektywa.
O rety, tylko nie to. On naprawdę jest stróżem prawa.
– Jest wiele możliwości. – Ivy nie potrafiła ukryć rozdrażnienia w głosie. Detektyw? Czy to dlatego Joel w końcu tu wrócił? Dla posady u szeryfa Dunsta? Czy może z innego powodu? Jedno, co wiedziała w tej chwili i co rzeczywiście się liczyło, to to, że na razie ta młoda kobieta wciąż znajdowała się w ich rękach.
W odruchu obrony Ivy zmierzyła Joela gniewnym spojrzeniem, od którego aż zabolały ją oczy, ponieważ jednak ją zlekceważył, odwróciła wzrok. Słodycz twarzy tej młodej kobiety, zastygłej w wiecznym śnie, jedynie wzmagała irytację Ivy. Ta dziewczyna nie była „przedmiotem śledztwa”. Była zagubioną, bezimienną duszą. A wcześniej człowiekiem z jakąś historią, z życiem.
Ręka Ivy zawisła nad ciałem, aż wreszcie w zaborczym geście spoczęła na ramieniu zmarłej. Czuła pod dłonią chłód skóry.
– Nikt jej na razie nie rozpoznał. – Komunikat Joela wyrwał dziewczynę z tej intymnej komunii dusz. Cofnęła rękę jak oparzona.
Kobieta nie miała tożsamości. Mimo to Ivy zaświtało coś w głowie z wielką przejrzystością, choć od razu wiedziała, że to żadne nadprzyrodzone moce. Młoda nieznajoma wyszeptała swoje imię prosto w duszę Ivy. Może właśnie dlatego w Oakwood spekulowano, czy Ivy Thorpe jest tylko dziwaczną i wyjątkowo ciekawską osobą badającą życie zmarłych, czy może ma jakieś nieokreślone związki z życiem pozagrobowym. Dla Ivy zmarli wciąż żyli.
Starała się opanować oddech, powoli wciągając w płuca powietrze.
– Gabriella.
– Co? – Joel przechylił głowę. Podejrzliwość wyostrzyła mu rysy.
– Nazwijmy ją Gabriella.
– Znasz ją?
Nawet ojciec był zaskoczony. Ivy unikała jego spojrzenia. To takie poetyckie. Gabriel. Gabriel był aniołem. A ona – Ivy bezwiednie przeniosła ponownie wzrok na milczącą kobietę – też była teraz aniołem. Zasługiwała na imię.
OAKWOOD, WISCONSIN
WSPÓŁCZEŚNIE
Kaine zerknęła w lusterko wsteczne. Zdążyła wyrobić w sobie ten nawyk, przemierzając kraj od ciągnących się nad oceanem promenad San Diego po ponure niziny Wisconsin. Nikt jej nie wierzył. I prawdopodobnie nigdy nie uwierzy. Śmierć Danny’ego sprzed dwóch lat wciąż sączyła jej do ucha oskarżycielskie słowa.
Twoja wina. Twoja wina.
Nigdy przed nimi nie ucieknie, choć nikt jej przecież nie obwiniał. Kaine miała dość tego terroru dręczącego każdą cząsteczkę jej ciała. Jego szkaradne, jadowite macki oplatały jej serce, zaciskając się wokół niego tak mocno, że nie była dłużej w stanie tak żyć. Wieki temu Danny błagał ją, by przenieśli się na jego ukochany Środkowy Zachód, zaczęli wszystko od nowa i strząsnęli ciągnące się za nią przygnębienie.
Odmówiła. On umarł.
Ciszę w samochodzie przerwał przenikliwy dzwonek telefonu komórkowego. Kaine aż podskoczyła. Zerknęła na gaz pieprzowy, który zawsze leżał pod ręką na siedzeniu obok, a później znów w lusterko. Pod oczami uparcie tkwiły cienie.
Boże, proszę, daj mi nadzieję.
Monotonny, staromodny dzwonek głośno domagał się uwagi. Kaine wzięła do ręki komórkę i rzuciła okiem na numer, mocniej chwytając drugą ręką kierownicę. Leah. Stuknęła w zielony klawisz.
– Cześć.
– Jesteś już na miejscu? – Głos siostry przyniósł jakże pożądany spokój, który wyciszał serce.
– Prawie. – Kaine pochyliła głowę, by lepiej widzieć drogę przesłoniętą chroniącym przed słońcem daszkiem. – To miejsce jest naprawdę na końcu świata.
– No cóż, to nie San Diego. – Śmiech Leah podziałał kojąco na skołatane nerwy Kaine. Stęskniła się za siostrą. Okropnie. Już sam dźwięk śmiechu po drugiej stronie słuchawki wniósł do jej duszy pewną lekkość, choćby tylko krótkotrwałą.
– Zdecydowanie nie. – Kaine zahamowała przed nieobliczalną wiewiórką, która jak strzała przemknęła przez drogę, nerwowo uciekając przed samochodem. – Głupia wiewiórka.
– Co?
– Nic. – Poprawiła w dłoni telefon. Samochód był stary, nie miał wbudowanego Bluetooth, a zestaw słuchawkowy zepsuł się jeszcze w Illinois. Kaine rozejrzała się po lesistych terenach przesuwających się po obu stronach szosy.
– Kiedy dojedziesz na miejsce, musimy pogadać na wideoczacie. Chcę zobaczyć, jak tam jest.
– To tylko dom. – Tylko puste marzenie, pomyślała sobie w duchu. – Nawet jeszcze nie wiem, czy zostanę tam po skończeniu remontu. Po prostu potrzebuję zmiany, nowej wizji, ucieczki i... nie jestem pewna, czy chciałabym zamieszkać w Oakwood. Na stałe.
– Przecież to budynek z historią, Kaine. Według starej rodzinnej Biblii dziadka Prescotta, tej z drzewem genealogicznym, w tym samym miasteczku mieszkała nasza praprababka. Już sam ten fakt powinien cię elektryzować. Nie wspominając nawet, że na pewno jest tam przepięknie. Agent mówił, że dom został kupiony na przełomie wieków i odrestaurowany. Ale w tej chwili wymaga odrobiny zachodu. No i wiesz, że Danny popierałby to w stu procentach.
Biedna Leah. Chwytała się wszelkich sposobów, żeby dodać jej otuchy. Oczy Kaine zaszkliły się od łez, jednak powstrzymała je szybko, mrugając powiekami.
– Niewiele wiemy o babce Ivy, ale nie przyjechałam tu po to, by bawić się w szperanie w genealogii. Poza tym dom może i jest ważnym zabytkiem w Oakwood, lecz fakt, że kupiłam go za bezcen, wciąż budzi moją podejrzliwość. Kto sprzedaje obiekt o znaczeniu historycznym za mniej niż jedną czwartą wartości przeciętnej hipoteki w Kalifornii?
– Przecież nasz agent nieruchomości źle by ci nie doradził. Znalazł dom, w którym obecnie mieszkamy, a trudno, żebyś leciała na drugi koniec kraju, żeby obejrzeć budynek na własne oczy. Doskonale się złożyło, że jego kuzyn w Wisconsin pracuje w tej samej branży.
Kaine miała szczerą nadzieję, że krewny agenta był tak uczciwy, jak Leah bez wątpienia mniemała. Większość ludzi zleciłaby obejrzenie domu, ale w tym wypadku cena była okazyjna. Korzystna oferta wiązała się z pominięciem oględzin, zawierała klauzulę: „w zastanym stanie”. Można nazywać to głupotą albo pochopną decyzją, w każdym razie Kaine chciała wydostać się z San Diego. Zdjęcia na stronie agencji były nieostre i bardzo nieprofesjonalne, dawały jedynie powierzchowny ogląd budynku. Dwuspadowy dach, dom w stylu gotyckim i typowy dla Wschodniego Wybrzeża, spotykany wyłącznie w tym rejonie kraju, z trzema sypialniami, salonem, zmodernizowaną instalacją wodno-kanalizacyjną oraz szerokim asortymentem innych pomieszczeń, którym nadano nazwy rodem z epoki wiktoriańskiej. O ile Kaine nieszczególnie interesowała się dawną architekturą, Danny i owszem. Przyjeżdżając tutaj, podejmowała finansowe ryzyko i nie była wcale przekonana, czy przypadkiem całkowicie nie postradała rozumu. Zwłaszcza po kilku dniach spędzonych samotnie w samochodzie na rozmyślaniach, wyciszaniu nerwów i nabieraniu zdrowego rozsądku, który wypierał emocjonalny niepokój.
Kaine zdążyła już utopić resztę pieniędzy z polisy ubezpieczeniowej Danny’ego, kupując stary dom pod pretekstem nowego początku, dającego nadzieję na ucieczkę. Fakt, że miała trochę oszczędności, które pozwalały na prace remontowe i codzienne wydatki na życie, nie oznaczał jeszcze, że było ją stać na kapitalny remont i modernizację. Może jeśli to zrobi, zdoła zatrzymać Danny’ego w pobliżu. Może będzie patrzył na nią z nieba i utwierdzi się w przekonaniu, że koniec końców naprawdę go kochała.
– Wszystko w porządku?
Pytanie było proste, lecz odpowiedź tak skomplikowana, że Kaine zdołała jedynie wykrzesać z siebie lakoniczne: „tak”.
– Nie wierzę. – Cała Leah. Była przecież matką. Opiekuńczą, czujną i pełną emocjonalnego wsparcia.
– Naprawdę, Leah.
Kaine zaczęła odczytywać numery strażackie. Tak nazywano je w Wisconsin. Były to adresy na wąskich, prostokątnych tabliczkach w kolorze niebieskim, umieszczonych na metalowych słupkach na końcach podjazdów.
– Zadzwoń do mnie, jak dojedziesz na miejsce.
Głos Leah stał się dalekim echem w uchu Kaine.
W12943 Foster Hill Road.
Kaine skręciła w żwirową drogę, a las ustąpił miejsca polanie. Głazy znaczyły zbocze wzgórza porośniętego potężnymi dębami, trawy kołysały się na lekkim wiosennym wietrze.
– O kurza stopa. – Kaine posłużyła się powiedzonkiem swojego dziadka.
– Co? Co?! – Ekscytacja Leah kontrastowała z rozczarowaniem, które niemal starło Kaine na proch.
– Muszę kończyć. – Wcisnęła guzik w telefonie i rzuciła komórkę na siedzenie obok. Wideorozmowa z Leah w tym momencie nie zapowiadałaby niczego dobrego. No to tyle, jeśli chodzi o Boską interwencję i wskazówki. Zdrowy rozsądek Kaine oficjalnie legł na dnie przepaści. Nic dziwnego, że policja w San Diego nie uwierzyła jej twierdzeniu, że jej męża zamordowano, a zabójca prześladuje teraz ją. To było zbyt... szalone. I chyba rzeczywiście oszalała.
Przepastne okna były otwarte w niemym krzyku na fasadzie gotyckiego domu, który stał krzywo na wzgórzu. Szczyty dachu strzelały w górę, jakby sobie z niej drwiły, balkony wyginały się w wiecznym złowrogim uśmiechu. Mroczny cień wyzierał zza frontowych drzwi, uchylonych na dowód, że ktoś je kiedyś otworzył i nigdy nie zamknął. Opuścił to miejsce na zawsze.
Żwir chrzęścił pod kołami, gdy samochód wtaczał się na wzgórze, powoli, jakby nie chciał podjeżdżać ani odrobinę bliżej. Ślimacze tempo odzwierciedlało niechęć i sceptycyzm Kaine. Dom wymagał czegoś więcej niż remontu. To rudera nadająca się tylko do rozbiórki i zbudowania wszystkiego od nowa! Zdjęcia umieszczone na stronie agencji nieruchomości zrobiono bardzo „kreatywnie”, wybrano sprytne ujęcia kamuflujące prawdziwy stan budynku.
Z wschodniego szczytu domostwa zwisały krzywo deski, którymi obłożono ściany, chociaż po drugiej stronie wydawały się w nienaruszonym stanie. Wyobraziła sobie wytyczne agenta: tylko pstryknij fotkę od tej ładnej strony! Ceglana podmurówka wyglądała tak, jakby trzęsienie ziemi wykruszyło całą zaprawę. Nasuwało się skojarzenie z domem o siedmiu szczytach z powieści Nathaniela Hawthorne’a. Kaine czytała tę książkę w liceum i nigdy jej nie zapomniała. Słowo: „nawiedzony” było zbyt wyświechtane do określenia tego domostwa, na którego akcie własności widniał teraz jej podpis. Nawet duchy wyniosłyby się stąd dawno temu.
Czy naprawdę miała sądzić, że przywiódł ją tutaj Bóg? Wiedział, że ostatnimi czasy nie bardzo wierzyła w Jego miłosierdzie, i to właśnie z takich powodów. Nie wspominając już, że trudno dziękować Panu za mord dokonany na jej mężu oraz fakt, że nawet policja nie daje człowiekowi wiary. Uważa cię za wariatkę, która przekonuje, że mąż nie był na tyle złym kierowcą, by zderzyć się z betonowym słupem podziemnego tunelu. Która twierdzi, że ktoś nieustannie wdziera się do jej domu podczas jej nieobecności, przestawia sprzęty i zostawia żonkile, by sobie z niej zadrwić. Nie mogła też dziękować Bogu za przetasowania w życiu i karierze, tak przygnębiające, że bolało już samo ich wspomnienie.
– Okej. Dam sobie radę. – Kaine zatrzymała samochód. Wykręcała szyję, patrząc na budynek przez przednią szybę. – Nie. Nie dam rady. Nie mogę.
Zbyt upiornie. Zbyt ponuro. Rozmawia sama ze sobą. To oznaka starzenia się. Potrzebny jej pies. Do obrony. Pies stróżujący. Tak. Przygarnie psa.
Pokręciła głową, by pozbierać myśli, które rozpierzchły się bez ładu i składu. Wysiadła z auta, minęła koślawe ogrodzenie i podeszła do frontowych schodów prowadzących na całkowicie obdarty z farby i wyblakły od słońca ganek.
Ścisnęło się jej gardło. Zakryła dłonią usta.
To niemożliwe. Nie, nie, nie!
Cofnęła się o krok. Utkwiła wzrok w kwiecie opartym o framugę drzwi wejściowych niczym ogrodowa ozdoba z wosku. Żonkil. Jego słoneczny kolor naigrawał się z szyderstwa, jakim była sama jego obecność w tym miejscu. To on go tu zostawił. Tak jak w jej domu w San Diego. Przyjechał za nią aż tutaj.
Kaine odwróciła się na pięcie i puściła biegiem przez nagie podwórze, uderzając się biodrem o krawędź ogrodzenia i odrywając spróchniałą sztachetę. Wskoczyła do samochodu, zatrzasnęła drzwiczki i wcisnęła guzik blokady.
Przekręciwszy kluczyk w stacyjce, rzuciła jeszcze jedno spojrzenie na budynek oraz na żonkil zostawiony tu na jej powitanie. Ten dom był odbiciem stanu duszy Kaine. Ten dom był przerażający. Ten dom był martwy.
Pędząc w stronę miasteczka, Kaine nie zdejmowała nogi z gazu. „Liczba mieszkańców: 2000”, informowała tabliczka umieszczona tuż pod znakiem „Witamy w Oakwood”. Większa liczba zapewnia bezpieczeństwo, prawda? Ale dwa tysiące to śmiesznie mało w porównaniu z ponad milionem w San Diego. Zapadła dziura z przyprawiającym o gęsią skórkę starym domem, a nie wiejską rezydencją w otoczeniu polnych kwiatów, jak ją sobie Kaine wyobrażała. Nie domem o charakterze pensjonatu, wprost stworzonym do relaksu. Oazą spokoju na wsi.
Kaine ocierała o kierownicę zimne, lepkie od potu dłonie. Ludzki tłum. Nieważne, jak liczny. Wśród ludzi będzie bezpieczna. Było coś krzepiącego w bodźcach, których dostarczał tłum, w szmerze setek głosów dookoła. Wtedy czuła się bezpiecznie i nie była sama. Kaine doliczyła się co najmniej dwóch, trzech, no dobrze, pięciu barów przy głównej ulicy. Witamy w Wisconsin, stanie plasującym się, jak sądziła, w czołówce pod względem spożycia alkoholu oraz alkoholizmu. Chodnikiem biegła kobieta w żółtej odblaskowej koszulce marki Nike. Mijając ją, Kaine posłała jej spojrzenie. Nieznajoma podniosła rękę i pomachała. Przynajmniej jedna życzliwa osoba.
Widok tego wspaniałego żonkila ugodził ją głębiej niż nóż. Wątła nić bezpieczeństwa została zerwana. Przepadła bezpowrotnie. Gdzie program ochrony świadków dla prześladowanych i maltretowanych osób? Kaine od dawna się nad tym zastanawiała. W swojej branży widywała to nieustannie. Ofiara, łowca, wiktymizacja. Teraz przyszła kolej na nią.
Harvey’s Auto & Gas, pomyślała. Uff... mile widziane wytchnienie. W tym momencie każda żywa istota ryzykowała znalezieniem się w objęciach Kaine, a przecież ona nie była wcale skora do przytulania. Oparła się o zagłówek fotela. Stacja benzynowa na rogu wabiła zielonym metalowym dachem, trzema dystrybutorami paliwa, które nie przyjmowały kart kredytowych, oraz małym sklepikiem. Może kupi sobie słodki batonik. Snickersa. Zasłużyła na czekoladę, choć słodycze nie rozwiążą problemu.
Kaine wygramoliła się z samochodu. Nogi zesztywniały po czterodniowej podróży z jednego wybrzeża na drugie. Dotknęła drewnianego krzyżyka zawieszonego na różowej wstążce przy lusterku wstecznym. Resztki jej wiary. Zranionej wiary.
Na drodze podskakiwał rudzik, który odfrunął, trzepocząc skrzydłami, gdy Kaine ruszyła w stronę budynku. Przywitał ją metaliczny dźwięk starego dzwonka. Drzwi stacji otworzyły się do wewnątrz w chwili, kiedy wyciągała rękę w ich kierunku. Zachwiała się, zaskoczona tą nieoczekiwaną sytuacją. Podtrzymał ją silny uścisk ramienia.
– Najmocniej przepraszam.
Kaine napotkała przepraszające spojrzenie piwnych oczu. Zwykle nie robili na niej wrażenia niechlujni mężczyźni, ten jednak był wyjątkiem w swojej pretensjonalności i przyziemności zarazem. Miał modne okulary w oprawie z czarnego plastiku, blond włosy w takim nieładzie, że zaczęła podejrzewać, czy nie zostały starannie wystylizowane, by wyglądały tak, jakby dopiero wstał z łóżka.
Kaine cofnęła rękę. Jej trzepotanie rzęsami i pełne uznania spojrzenie na tego przystojnego nieznajomego było zdradą nieżyjącego męża.
– Nie ma za co. – Rozmasowała rękę o rękaw kurtki.
– Nic się nie stało?
Och, na litość boską, przecież tylko się potknęła, a nie wpadła do Wielkiego Kanionu. Kaine pohamowała się przed tą obronną ripostą. Nie zasługiwał na taką reakcję. Patrzył z taką skruchą, że zrobił na niej wrażenie okropnego maminsynka.
– Nic. Wszystko w porządku. – Wcale tak nie było, ale powód tego stanu leżał znacznie głębiej i nie wywołało go zderzenie w drzwiach stacji benzynowej.
– Okej.
Miotali się w progu. On przesunął się w tę samą stronę, co ona, potem oboje zrobili krok w przeciwną, aż wreszcie mężczyzna się roześmiał i odsunął na bok.
– Proszę. – Wyciągnął rękę zapraszającym gestem.
Szarmanckość nie wymarła.
Kaine unikała jego wzroku... wytrącał ją z równowagi.
Gdy weszła do sklepu, jej zmysły zaatakował aromat kawy oraz piskliwe dźwięki polki dobiegające ze stojącego za ladą staroświeckiego radia. Przywitał ją widok trójkątnego kawałka sera z jaskrawożółtej pianki. Ach, no przecież. Słynni „serogłowi” z Wisconsin. Maminsynki i serogłowi. I to miasteczko ma być... zachęcające?
Kaine nie potrafiła zrozumieć, jak można włożyć sobie na głowę taką żółtą piankę i udawać, że to kapelusz. Kto byłby na tyle głupi, żeby coś takiego nosić?
Najwyraźniej starsza kobieta za ladą.
Błyszczące brązowe oczy patrzyły na Kaine, która przystanęła, by zapanować nad rozbawieniem.
– Czym mogę służyć? – zapytała sprzedawczyni. Musiała dobiegać sześćdziesiątki. Miała trwałą ondulację na krótko ostrzyżonych brązowych włosach ściśniętych pod piankowym kapeluszem. Owalny identyfikator informował, że ma na imię Joy.
Kaine wzięła snickersa z regału przy kasie. Drżącą nerwowo dłonią położyła go na laminowanym blacie.
– Poproszę tylko batonik.
Wyjrzała za okno. Żadnych żonkili. Żadnego anonimowego prześladowcy. Jedynie jej auto oraz przystojny nieznajomy przebiegający przez ulicę w stronę ceglanego biurowca.
Joy machnęła batonem nad czytnikiem.
– Pani tu przejazdem?
Nie. I bardzo tego żałowała. Że nie jest na przykład w drodze do Kanady. Ale podpisała umowę kupna tego spróchniałego domu. Jak mogłaby go teraz zostawić? Równałoby się to wyrzuceniu wszystkiego, co zostawił jej Danny. A z drugiej strony jak tu w nim zostać?
– Zabawię tutaj przez pewien czas. – Nie miała ochoty na dalsze zwierzenia.
Joy się uśmiechnęła i podsunęła Kaine batonik.
– Gdzie się pani zatrzyma?
Czy wszyscy ze Środkowego Zachodu są tacy wścibscy? Kaine podała kobiecie dwa jednodolarowe banknoty.
– Ja... jeszcze nie wiem.
Gdzieś, gdzie drzwi zamykają się na co najmniej trzydzieści rygli, okna są zakratowane, jest alarm oraz szafa wypchana bronią automatyczną o dużej sile rażenia. Takie miejsce by się przydało. Pochodziła wszak z Kalifornii, a tam posiadanie broni jest dość popularne. Kaine powstrzymała się przed ironicznym uśmieszkiem. Okoliczności z pewnością wpływają na zmianę ideałów.
– Niedaleko stąd jest motel. Mały, ale schludny. Trzeba pojechać dalej drogą jakąś milę. To brzmiało krzepiąco. Cztery ściany będą lepsze niż cztery okna samochodu wystawiające ją na niebezpieczeństwa zewnętrznego świata. Kaine odebrała resztę w dwudziestopięciocentówkach.
– Dziękuję.
Wcześniej planowała koczować w swoim nowym domu, teraz jednak ten pomysł wydał się jej absolutnie przerażający.
– Skąd pani jest?
Dobry Boże. Kaine schowała drobniaki do kieszeni.
– Z San Diego.
– Z San Diego? – powtórzyła Joy.
Czyżby było więcej niż jedno San Diego? Kaine przytaknęła.
– No coś podobnego! – Brwi Joy, pociemniałe od zbyt hojnej ilości ołówka, powędrowały w górę. – Mam brata w Kalifornii. Ale nie w San Diego. Mieszka bliżej Oregonu.
– Yhm. – Kaine skinęła głową. Co ją to obchodzi? A powinno. Wcześniej zawsze obchodzili ją ludzie.
– Co sprowadza panią do Oakwood? – Sprzedawczyni oparła się o ladę. – Przepraszam, rzadko odwiedzają nas turyści. Jesteśmy ciut za daleko od głównej trasy. Chętnie zjeżdżają do Wisconsin Dells, bo tam są te wszystkie parki wodne, no i cyrk niedaleko. A my jesteśmy za daleko na północ, żeby chciało im się tu zaglądać.
– Ja... – Co miała powiedzieć? Że myślała, iż Bóg chce, aby kupiła walący się dom w rodzinnym miasteczku przodków tylko po to, by spełnić marzenie nieżyjącego męża? Żołądek podjechał jej do gardła. Gdyby tak posłuchała Danny’ego trzy lata temu, kiedy zaczęła przytłaczać ją praca...
– Wszystko dobrze, kwiatuszku?
A niech to. Kaine otarła oczy. Zdradziła ją wilgotna dłoń.
– Ajaj, skarbie... – Joy wyciągnęła kilka chusteczek ze stojącego za nią pudełka i podsunęła je rozmówczyni. – Proszę nie zwracać uwagi na mnie i moje głupie pytania. Potrafię być straszliwą gadułą.
Kaine wzięła chusteczki. Nie przywykła do roli osoby potrzebującej czyjejś troski i pomocy. To przecież ona zapewniała pomoc. To ona, pracując w opiece społecznej, potrafiła rozpoznać maltretowaną kobietę po specyficznie skulonych ramionach i spuszczonej głowie.
Joy obeszła ladę.
– Pije pani kawę? Pije, prawda? Kto nie pije?
Kobieta napełniła styropianowy kubek napojem z poręcznego dzbanka. Ach, ten Środkowy Zachód i jego styropian. Gdzie się podziała ekologia?
Ale Kaine nie dyskutowała, tylko objęła dłońmi kubek. Nie dyskutowała nawet wtedy, gdy poczuła w ustach smak przypalonej kawy. Życzliwość w oczach Joy koiła jej zszargane nerwy. Uśmiech, choć okolony czerwoną szminką, która rozmazała się i osadziła w zmarszczkach wokół ust, przypominał jej uśmiech matki. Mama umarła, kiedy miały z Leah blisko dziesięć lat. Tato zniknął z ich życia wiele lat wcześniej. Wychowywał je dziadek Prescott. Po śmierci mamy brakowało w ich domu kobiecych wpływów. Joy wydawała się kwintesencją tego, jak każda mała dziewczynka wyobrażała sobie matkę – przynajmniej na pierwszy rzut oka.
– Kupiłam dom przy Foster Hill Road – wyznała Kaine w zamian za darmową kawę.
Podobne do gąsienic brwi Joy znów powędrowały w górę.
– Dom na Foster Hill?
Kaine wypiła łyk i kiwnęła głową.
– No coś takiego – powiedziała kobieta, po czym napełniła swój kubek ciemnym naparem. – To miejsce jest... no... hmmm...
Nawet Joy nie potrafiła znaleźć właściwych słów.
Kaine pokiwała głową.
Joy się skrzywiła.
Obie parsknęły śmiechem.
Kaine westchnęła. Lekko drżał jej oddech.
– Nie mam pojęcia, dlaczego agent mi go sprzedał.
Oczywiście, że miała pojęcie. Niczego niepodejrzewający klient z innego stanu, łatwy zarobek, pozbycie się bez szczególnych starań nieruchomości, która prawdopodobnie od lat wisiała na tablicy ogłoszeń. I ona, pogrążona w żałobie wdowa, która postradała rozum i skwapliwie skorzystała z pierwszej lepszej okazji ucieczki. Sprytne.
– Jest w opłakanym stanie – przyznała Joy. Głośno siorbała kawę, jakby chciała ostudzić ją między zębami. Przez jej twarz przemknął cień niepokoju. – Ciągle powtarzam córce, żeby tam nie chodziła.
– Córce? – Przyjeżdżając tu, Kaine wiedziała, że dom jest od dawna opuszczony. Może właśnie wyjaśniła się sprawa otwartych drzwi.
Joy nerwowo zamrugała powiekami. O nie, ona za chwilę się rozpłacze.
– Proszę się nie gniewać. – Sprzedawczyni ze stacji pociągnęła nosem. – Wiem, że to teraz pani własność. Ale Megan jest... no, lubi wędrować po okolicy i wyobraża sobie, że to stare domostwo jest... jej domkiem do zabawy. – Pomachała przed nosem rękoma, jakby chciała w ten sposób osuszyć łzy.
Domkiem do zabawy?
– Megan ma dwadzieścia dwa lata, ale cierpi na zespół Downa. Czasem, kiedy jestem w pracy, pilnuje jej mój przyjaciel Grant, ale – niech Bóg ma go w swojej opiece – łatwo odwrócić jego uwagę i... no cóż, Megan uwielbia zbierać kwiaty i szukać kryjówek. Dom na wzgórzu jest dla niej takim sekretnym miejscem. Wczoraj Grant ją tam przyłapał. Pozrywała wszystkie żonkile, które rosły na rabacie przy domu. Bardzo mi przykro.
Żonkile?
Żonkile! Dzięki Ci, Boże Wszechmogący! Po chwili wypowiedziane w myślach podziękowanie znalazło ujście i Kaine odetchnęła z ulgą.
– Och, dzięki Bogu!
Na ten okrzyk Joy zrobiła zdziwioną minę.
Więc to nie on. Nie śledził jej aż tutaj. To koszmarna, okropna pomyłka spowodowana przez niewinną młodą kobietę specjalnej troski, która żyje w świecie fantazji i kwiatów.
– Nie jest pani zła? – wyrzuciła z siebie Joy. – Kwiaty to jedyna przyjemna rzecz w tamtym miejscu. Nie przejęłam się, gdy Megan je zerwała, ale nie miałam wtedy pojęcia, że dom został kupiony. Powinien zostać zrównany z ziemią wiele lat temu. Nikt nie chce go tknąć.
– Nie jestem zła. Tylko zdziwiona, że pani córka w ogóle ma ochotę tam chodzić. – Kaine odstawiła kubek i rozerwała opakowanie batonika. Delektowała się pierwszym kęsem.
– Megan ma bujną wyobraźnię, a ten dom na wzgórzu jeszcze ją podsyca. – Kobieta wzruszyła ramionami, a wtedy zrobione z koralików długie kolczyki otarły się o jej ramiona. – Ale wszyscy inni stamtąd wieją. Przesądy, rozumie pani?
– Pewnie mówią, że w domu straszy – rzekła Kaine z ustami wypełnionymi niebiańską mieszanką fistaszków, karmelu i czekolady. Sama błogość.
– Niektórzy tak. – Joy wcisnęła plastikową pokrywkę na kubek z kawą, robiąc przy tym wielkie oczy, tak jakby wiedziała znacznie więcej, niż zamierzała zdradzić. – Ale bardziej chodzi o to, co się tam działo.
– A co się działo?
Czy może być coś jeszcze gorszego niż nawiedzony dom?
– Oczywiście agent pani nie powiedział. – Kobieta pociągnęła nosem. – Dom przy Foster Hill Road to cała litania osobliwości. Sięgają lat sześćdziesiątych dziewiętnastego wieku. Podobno widywano tam w środku nocy dziwne ogniki, płonące lampiony i słyszano muzykę fortepianową. Przesuwają się tam ponoć drobne przedmioty. Świecznik albo stary stojak na parasole. Krążą plotki, że ludzie tam wchodzą i wychodzą, ale za dnia nigdy nie znaleziono niczego na wyjaśnienie tego zjawiska.
Kaine z trudem przełknęła batonik, którego kęs osiągnął nagle rozmiary piłeczki tenisowej. Ulga, którą przyniosła wiedza, że to Megan zostawiła w drzwiach żonkil, gdzieś się ulotniła, wyparta przez związaną z domem legendę. Upiornie znajomą. Kubek kawy, który Kaine zostawiła na stoliku nocnym, wędrował znienacka na toaletkę i sterczał z niego żonkil. Czerwony kardigan wisiał na oparciu krzesła, ona zaś była pewna, że schowała go do szafy. W kuchni paliło się światło, choć dałaby sobie rękę uciąć, że zgasiła je przed wyjściem rano do pracy.
Policja wszystko przypisywała zespołowi stresu pourazowego. Kobieta, której mąż zginął w wypadku i która uparcie twierdzi, że to było morderstwo, może znajdować się w stanie tak silnego wzburzenia, że widzi różne rzeczy, a nawet słyszy głosy. Co wcale nie znaczy, że naprawdę istnieją. Ale z pewnością nie wsadziłaby żonkila do kubka po kawie. Zasługiwał na wazon. Jej ulubiony kwiat.
– No i jeszcze to morderstwo.
– Morderstwo? – Kaine aż się zachłysnęła, i to wcale nie dlatego, że kawa paskudnie smakowała. Kamień w żołądku ciążył bardziej niż w chwili, gdy jej wzrok po raz pierwszy padł na dom przy Foster Hill Road.
Joy pokiwała głową. Żółty piankowy kapelusz ani drgnął.
– To była głośna zagadka.
– Jaka zagadka? Co się stało?
Kaine nie chciała wiedzieć, jednak zapytała odruchowo. Trzeba mieć wyjątkowo parszywe szczęście, żeby chcąc uciec przed wspomnieniem śmierci, kupić dom spowity całunem grobu.
Joy sapnęła.
– No właśnie nie wiadomo. Rzecz działa się przeszło stulecie temu i teraz to już bardziej lokalna klechda niż fakt. Właściwie nikt nic więcej nie wie. Nie jestem przekonana, czy ktokolwiek w tysiąc dziewięćset szóstym roku naprawdę rozumiał, co się stało. Zwyczajna młoda kobieta. Jej ciało było wepchnięte do pustego pnia olbrzymiego dębu rosnącego u podnóża wzniesienia. Niektórzy twierdzą, że to ona zapalała nocą latarnie. Po jej śmierci zgasły. Tak przynajmniej głosi legenda. – Joy pstryknęła zielonym paznokciem.
Cisza i bezruch spowiły pomieszczenie, choć Ivy z pewnością nie użyłaby słowa: „spokój” na opisanie panującej w nim atmosfery, bardziej przypominała bowiem nastrój krypty. Ciało na stole brutalnie obnażyło ukryte rany młodej kobiety. Gdyby Ivy mogła zawładnąć przyszłością, zmarłej zostałaby oddana sprawiedliwość. Ważniejsza wszak od sprawiedliwości była misja zbadania sprawy i ocalenia jej od zapomnienia, misja, z której Ivy nie pozwoli się wykluczyć. Taka sama desperacja towarzyszyła śmierci Andrew, gdy na oczach Ivy zniknął pod lodem na stawie. Tym razem jednak śmierć nie będzie – nie może być – ostatnim podpisem skreślonym na zakończeniu historii tej kobiety.
Gabriella urodziła w ostatnich dwóch, trzech tygodniach. Zostawszy sama ze zwłokami, Ivy zanurzyła rękę zmarłej w misce z ciepłą wodą i przecierała ręczniczkiem bladą skórę. Błoto zaschnięte pod paznokciami brudziło wodę.
– Gdzie twoje dzieciątko? – wyszeptała Ivy. Czy miało to jednak znaczenie? Tak, Gabriellę zamordowano, ale może niemowlę było bezpieczne. Albo leżało gdzieś samo od mniej więcej trzydziestu sześciu godzin? Czy w ogóle byłoby w stanie przetrwać samodzielnie tyle czasu?
Ivy zmarszczyła brwi, przesuwając mokrą ściereczkę po posiniaczonym nadgarstku ofiary. Ojciec wyszedł z pokoju, by ukoić filiżanką kawy stargane nerwy. Usłyszała, jak frontowe drzwi zatrzaskują się z głuchym łomotem. Zgodnie z zapowiedzią Joel wrócił z biura szeryfa, żeby poznać analizę przyczyn śmierci.
Wyżęła szmatkę i ułożyła rękę Gabrielli na okrytej prześcieradłem piersi. Wytarłszy ręcznikiem dłonie, wsunęła luźny kosmyk włosów w upięty na czubku głowy kok. Jej ciemne włosy i oliwkowa cera mocno kontrastowały z eteryczną bladością zmarłej. Oczy, niegdyś błękitne jak niebo, były teraz ukryte za zamkniętymi powiekami. W piwnych, kocich oczach Ivy błyszczały iskry, do których Gabriella nie mogła już rościć sobie prawa. Iskry życia.
Otworzyły się drzwi, do środka wkroczył Joel oraz depczący mu po piętach doktor Thorpe, który posłał swojej córce wymowne spojrzenie. Błagał o współpracę. Nie byłby to odpowiedni moment na kwestionowanie powrotu Joela Cunninghama do Oakwood, do ich życia. Nie w okolicznościach morderstwa i zaginięcia dziecka.
– Dziękuję. – Chłodna uprzejmość Joela działała Ivy na nerwy. Na domiar złego detektyw był wyraźnie pochłonięty rozmową z jej ojcem. – Traktuję swoją rolę bardzo poważnie. Moim obowiązkiem jest dotarcie do prawdy.
– Sądzę, że trudno będzie się z nią pogodzić – wtrąciła Ivy, nim zdążyła ugryźć się w język.
Ich spojrzenia się spotkały. Joel zmrużył oczy, lecz Ivy wolała zachować niewzruszoną minę, mimo że ściskało ją w dołku od intensywności jego wzroku. Fundament ich znajomości już i tak był niemal bezpowrotnie zniszczony, w tym jednak momencie byli zmuszeni się ze sobą porozumieć.
Pod przymusem. Zaborczym gestem położyła rękę na ramieniu Gabrielli.
– Nie boję się trudnej prawdy. – Joel uniósł brew i głębiej zajrzał jej w oczy. Biło od niego przekonanie, że ma prawo bronić i swej pozycji w tym miejscu, i czynów z przeszłości.
Doktor Thorpe odchrząknął. Porozumienie między Ivy a Joelem gdzieś się ulotniło, gdy Ivy skierowała uwagę na ojca. Z przenikliwego wyrazu jego twarzy można było jasno wywnioskować, że nie umknęły mu ukryte komunikaty, które wymieniało między sobą tych dwoje.
– Nie ulega żadnej wątpliwości, że kobieta zmarła wskutek uduszenia. – Białe, sumiaste wąsy ojca zadrżały przy kichnięciu, a okulary zsunęły się na czubek nosa. Doktor przeniósł wzrok na Gabriellę i wskazał jej oczy. – Zarówno popękane naczynia krwionośne w gałkach ocznych, jak i sińce na szyi świadczą o uduszeniu.
Powiódł palcem wokół sińców, zaś Joel pochylił się nad ciałem, by lepiej się im przyjrzeć. Ivy odsunęła się na bok, ponieważ ojciec wcisnął się na jej miejsce. Marszcząc czoło, stanęła u szczytu stołu i pozwoliła mężczyznom kontynuować rozmowę, z której została skutecznie wykluczona.
– Palce zabójcy odcisnęły ślady, to pewne. – Doktor przesunął palec wzdłuż wyraźnie wyodrębnionej krawędzi krwiaka. – I nie ulega wątpliwości, że się broniła – zakończył.
– Po czym można to poznać?
Joel był tak skupiony, tak wpatrzony w leżące przed nim zwłoki, że Ivy miała okazję przyjrzeć się jego twarzy. Gładko ogolony podbródek, starannie przystrzyżone włosy lekko falujące wokół uszu, wykrochmalony kołnierzyk dotykający grdyki, niebieskie oczy w oprawie gęstych rzęs. Wszystko w Joelu Cunninghamie było oczywiste. Prócz tego, gdzie podziewał się przez ostatnie dwanaście lat.
Głos ojca ponownie zwrócił uwagę Ivy na omawianie wyników autopsji.
– Pod paznokciami znaleźliśmy fragmenty skóry zmieszane z odrobiną błota odpowiadającego ziemi w pobliżu miejsca odkrycia zwłok.
– Czy był jakiś zapach? – dociekał Joel.
– Co takiego? – Doktor Thorpe cofnął się, w konsternacji marszcząc czoło.
– Zapach na skórze albo nawet na zaschniętym błocie – sprecyzował Joel, zaś Ivy musiała z niechęcią przyznać, że chłopak ma przenikliwy umysł. – Mydła czy na przykład płynu czyszczącego? Obornika lub wodorostów ze stawu? Szukam czegoś, co pomogłoby nam zidentyfikować zabójcę i być może ustalić dokładne miejsce śmierci.
Ivy pokręciła głową i pospieszyła z odpowiedzią, ubiegając ojca.
– Skóry pod paznokciami było za mało, by wyczuć jakąś woń. Błoto pachniało jak ziemia po roztopach. Ciało było pozbawione typowego zapachu. – Poza zapachem śmierci.
Doktor rzucił jej pytające spojrzenie.
Tak, tato, powąchałam.
Kochała ojca, on jednak często kwestionował jej zdolność odczuwania, jeśli nie zdrowe zmysły.
– Co jeszcze? – Joel zbył jej wyjaśnienia.
Doktor Thorpe ujął rękę Gabrielli i pokazał Joelowi.
– To wydaje mi się dziwne. Krwiaki wokół nadgarstków są starsze, ale nie odpowiadają śladom bronienia się przed napastnikiem. Wyglądają tak, jakby miała skrępowane ręce, niezbyt dawno temu, ale i nie w okresie kilku ostatnich tygodni. Jest też kilka otarć i skaleczeń pokrytych strupami.
– A zatem związano ją wbrew jej woli. Są jeszcze inne obrażenia?
Doktor Thorpe podrapał się nad uchem i odchrząknął, patrząc znacząco na Ivy. Uniosła brew. Towarzyszyła ojcu przy badaniu zwłok, przypuszczała jednak, że uważał za wysoce niestosowne rozmawiać o tych sprawach w obecności innego mężczyzny. Uznawszy, że już i tak dalece naruszyli granice przyzwoitości, Ivy próbowała wykrzesać z siebie krzepiący uśmiech, lecz zdała sobie sprawę, że prawdopodobnie bardziej przypominał grymas. Ojciec zakasłał, posłał córce ostatnie nerwowe spojrzenie i kontynuował:
– Było dziecko.
Joel podniósł głowę znad nadgarstków Gabrielli.
– Słucham?
– Niemowlę – wyjaśniła, ściągając na siebie lodowate spojrzenie niebieskich oczu. – Urodziła nie więcej niż dwa, góra trzy tygodnie temu. – Do jej głosu wsączyła się nuta zniecierpliwienia, której wcale nie próbowała ukryć. – Gdzieś tam – machnęła ręką w stronę okna – jest dziecko Gabrielli.
Joel powiódł wzrokiem za gestem Ivy wskazującym czarno-biały pejzaż z topniejącym śniegiem. Czytała w jego myślach. Ziąb. Lód. Ciemna noc. Ciepła tyle co kot napłakał.
– Od jak dawna nie żyje?
Ivy miała nadzieję, że Joel dokonuje w głowie obliczeń. Niemowlę pozostawione na pastwę losu przez ponad osiemnaście godzin miałoby niewielkie szanse na przeżycie.
Ojciec nie owijał w bawełnę strasznej prawdy.
– Od co najmniej trzydziestu, a najwyżej trzydziestu sześciu godzin. Raczej nie dłużej.
– Niemożliwe, by zdane tylko na siebie niemowlę mogło przeżyć tak długi czas.
Konkluzja Joela, w połączeniu z chłodnym tonem głosu i obojętnym stwierdzeniem faktu, rozdrażniła Ivy. Patrzyła na niego, miętosząc w palcach przykrywające stół prześcieradło. Przekrzywiła głowę.
– Nie można wyciągać tak kategorycznych wniosków.
Drżał jej oddech, wcale nie od łez, tylko z frustracji spotęgowanej wspomnieniem ich wspólnej przeszłości, śmiercią Andrew oraz okazywanym przez Joela od zawsze brakiem empatii.
On także westchnął, tyle że w sposób całkowicie wyzuty z emocji.
– Jeśli niemowlę porzucono, nie mogę wyciągnąć innych wniosków, chyba że stałby się cud z Bożej łaski.
Ivy otworzyła usta, chcąc zaprotestować, jednak zaraz je zamknęła. Miał oczywiście rację, ale nie wydawał się przekonany, że Bóg postanowiłby dokonać takiego cudu. Widziała w swoim życiu dość, by wiedzieć, że On zwykle nie szczędził tragedii. Póki jednak nie była jej znana Boska wola, należało wyjaśnić sprawę życia małej istotki i Ivy postanowiła tego dopilnować.
Noc zakradła się niepostrzeżenie, chwytając ich w swe zimne szpony. Ciało Gabrielli odesłano do zakładu pogrzebowego, a szeryf Dunst oraz Joel pozostali w gabinecie doktora, deliberując nad kolejnym krokiem. Ivy nie powinna była podsłuchiwać, ale gdy z ust szeryfa padły słowa: „zaczekajmy do rana”, a Joel w żaden sposób nie zaprotestował, wiedziała, że musi nasłuchiwać dalej w imieniu Gabrielli i jej dziecka. Przycisnęła ucho do drzwi z ręką na klamce i biła się z myślami, czy tam wparować, czy zachować milczenie.
– Dzisiaj już nic nie da się zrobić. Nie mamy nawet solidnych wskazań co do miejsca, w którym popełniono morderstwo. Foggerty zakłada sidła w całej okolicy, a niczego nie zauważył. – Konstatacja szeryfa Dunsta nie przyniosła Ivy żadnego pocieszenia. – Po ciemku nie natkniemy się na żadne ślady.
– Znaleziono ją w pobliżu domu na Foster Hill... może zacząć tam... dziecko... tam samo.
Słowa Joela urywały się, nie miał tak tubalnego głosu jak starszy stróż prawa.
– Przetrząsnąłem cały dom, gdy przenieśliśmy tutaj ciało. Niczego nie widziałem. Żadnego dziecka. Bardzo możliwe, że leży sobie bezpiecznie w powijakach u rodziny denatki, a jej śmierć jest przypadkowa i niepowiązana. Może dziewczyna wcale nie pochodziła z tych stron. Wyruszenie teraz na poszukiwania przypominałoby pogoń za duchem, co do istnienia którego nie mamy nawet pewności.
Po tych słowach Ivy długo się nie zastanawiała. Ściągnęła z wieszaka swój wełniany płaszcz, założyła go na siebie w pośpiechu, po czym chwyciła latarnię wiszącą na przymocowanym do ściany żeliwnym uchwycie. Zimne powietrze, które uderzyło ją w twarz po otwarciu drzwi, było jak wielki wykrzyknik alarmujący, że porzucone dziecko nie zdołałoby przetrwać kolejnej nocy.
Buty chrzęściły na śniegu, gdy wędrowała w kierunku Foster Hill. Gdzieś nad jej głową przeleciała nisko sowa. Szeroko rozpięte skrzydła przesłoniły ścieżkę. Ivy zmrużyła oczy i podniosła lampion, tak by światło padało na las po obu stronach drogi. Dręczył ją niepokój. Dopiero znaleziono zamordowaną kobietę, a ona wybrała się na poszukiwania zupełnie sama pośród głębokiej nocy. Brak rozsądku? Całkowity. Ale Gabriella nie żyła już od ponad doby. Wedle wszelkiego prawdopodobieństwa morderca zdążył zbiec. A jeśli nie... Ivy zdusiła w sobie strach, pchała ją naprzód wizja płaczącego, dygoczącego z zimna maleństwa. Ktoś musiał przejąć inicjatywę i założyć najgorsze – i ten obowiązek najwyraźniej przypadł jej w udziale. Nic nie wskazywało na to, że stróże prawa podzielają jej potrzebę szybkiego działania, czy też poczucie świętości walki o życie dziecka.
Modliła się, żeby szeryf miał rację i dzieciątko było gdzieś w bezpiecznym zaciszu rodziny. Ale nie zamierzała kłaść się do łóżka pod ciepłą kołdrę, póki istniał choćby cień prawdopodobieństwa, że dziecko Gabrielli znajduje się w desperackiej potrzebie. Może szeryf nie rozumie, jak to jest, kiedy z rozpaczy napina się każdy mięsień w ciele, skraca oddech i wyrywa się wołanie o nadzieję. Ale Joel rozumiał. Ivy zamrugała powiekami, by odepchnąć łzy, które nagle zamgliły wzrok. Wiedział, a mimo to tę wiedzę ignorował. Ponownie.
Przystanęła u stóp wzgórza, obok szkieletu drzewa, które stało się tymczasowym miejscem pochówku Gabrielli. W świetle księżyca, odbijającym się od resztek śniegu i rzucającym na ziemię mroczne cienie, dom na Foster Hill wyglądał złowieszczo. Nawet światło latarni przygasło. Rachityczny płot otaczający opuszczony dom chylił się ku ziemi, a butwiejące sztachety chwiały się na wietrze. Okna ziały ciemnością, niczym wpatrujące się w nią oczy.
Modlitwa przychodziła Ivy z trudem, ale zdołała ją wyszeptać. Dla dziecka, dla siebie.
Jeśli ono tu jest, pomóż mi je odnaleźć. A potem czmychnąć do domu za bezpiecznie zaryglowane drzwi, triumfalnie wziąć w ramiona ocalone niemowlę, po czym gniewnie spojrzeć prosto w osłupiałe twarze szeryfa i Joela.
Minęła ogrodzenie i żelazną latarnię. Stopy cicho stąpały po drewnianych schodach prowadzących na ganek otaczający dom od frontu. Wyrosły przed nią drzwi wejściowe z witrażowymi szybkami w nienaruszonym stanie oraz zaśniedziałą, matowoczarną mosiężną gałką.
Przekręciła ją, napotykając niewielki opór. Tak musi się dziać w domach, które latami stoją puste. Zamki rdzewieją, przeszkody znikają, a dom w końcu zamienia się w pusty grobowiec. Ivy przystanęła w progu, wytężając słuch, by nie uronić żadnego dźwięku: cichego kwilenia niemowlęcia, pociągnięcia nosem, kasłania. Szeryf może i był tu wcześniej, ale nie skupiał się na szukaniu dziecka. Oparła się o pękniętą framugę drzwi, a światło latarni omiotło przestronny hol. Schody pięły się na piętro, zaś drzwi po stronie wschodniej i zachodniej były uchylone, zachęcając do penetrowania kryjących się za nimi pomieszczeń. Z sufitu niebezpiecznie zwisał stary żyrandol. Miała tylko nadzieję, że się nie urwie i nie roztrzaska na jej głowie.
Od dawna roiło się od krążących wokół tego miejsca plotek. Światełka migoczące w oknach w nocnej głuszy, muzyka fortepianowa przenikająca powietrze i gwałtownie milknąca. Ivy weszła na palcach do pierwszego pokoju po prawej stronie. Światło trzymanej w ręku latarni wydobyło z mroku pianino, o którym przed chwilą sobie pomyślała, to zaś wcale nie przyniosło jej pociechy. Omiótłszy wzrokiem pokój, Ivy zbliżyła się do instrumentu. Wypaczone klawisze żałośnie przypominały o zniszczeniach powodowanych upływem czasu. Górę pianina przykrywał całun białej koronki, poszarzałej od kurzu i pajęczyn. Na pulpicie leżały nuty.
– Beethoven – Ivy wyszeptała to nazwisko, wodząc palcami po zapisie sonaty Księżycowej. Opus dwudzieste siódme. Powróciły mgliste wspomnienia. Wiele lat temu Andrew zwierzył się jej i Joelowi w największej tajemnicy, że podczas jednej ze swoich nocnych eskapad słyszał tę zapadającą w pamięć kompozycję Beethovena, unoszącą się z wiatrem od strony domu na Foster Hill. Bezlitośnie naśmiewali się z jego przesądów, choć byli zarazem mocno zaintrygowani. Zakradali się do linii drzew trzy noce z rzędu, ale muzyki już więcej nie usłyszeli.
Ivy cofnęła dłoń, uważnie przyglądając się klawiszom. Dziwne. Nie było na nich kurzu. Kość słoniowa, choć spękana, była czysta. Jakby ktoś niedawno grał.
Zadygotała. Wyobraźnia zaczęła działać. Wspomnienia o Andrew nigdy nie zapowiadały niczego dobrego. Pogrążyła się w nich, przywołując dni sprzed jego utonięcia pod lodową pokrywą, a wraz z nimi utraciła poczucie rzeczywistości.
Ivy wycofała się do holu i przystanęła. Gdyby tak usłyszeć jakikolwiek odgłos. Oddałaby wszystko za kwilenie dziecka. Lecz dom był skąpany w koszmarnych ciemnościach. Wzięła głęboki oddech i zacisnęła dłonie na latarni. Sypialnie na pewno są na piętrze. Gdyby Gabriella porzuciła dziecko, dom na Foster Hill zapewniłby mu schronienie, a w sypialni mogłyby znajdować się koce – jeżeli zostały jakieś po Fosterach, których nagła wyprowadzka parę dziesiątków lat temu pozostawiła dom na zawsze niezamieszkany, za to z częściowym umeblowaniem.
Strome schody na piętro przyciągały Ivy jak magnes. Nitki pajęczyn i osiadłego na nich kurzu zwisały między tralkami poręczy. Dziewczyna odpychała od siebie grubą warstwę tych osadów czasu, przesuwając palce po starym orzechowym drewnie.
Z jeszcze niezbadanego piętra zanurkował nagle nietoperz, niemal dotykając skrzydłami głowy Ivy. Zrobiła unik, wydając przy tym stłumiony pisk przerażenia. Latarnia uderzyła o ścianę, a szklana osłona roztrzaskała się na kawałki. Powietrze wypełnił zapach nafty, zaś Ivy zmrużyła oczy, usiłując przeniknąć mrok, który otoczył ją swoimi przyprawiającymi o dreszcz ramionami. Płomień skapitulował, pogrążając wszystko w bladej poświacie. Tylko blask księżyca wpadający przez okna w holu na dole oświetlał jej drogę.
Zawróć. Idź do domu.
Ivy słyszała ostrzegawczy głos w głowie. Może szeryf miał rację. Co można znaleźć po ciemku? Poza tym nie było dowodów na jakiekolwiek powiązania pomiędzy domem na Foster Hill a Gabriellą. Zawahała się. Nie. Przecież jest już na miejscu. Niebezpieczeństwo najpewniej minęło, a jeśli istniał choćby cień szansy, że dziecko gdzieś tu jest...
Postawiła stopę na kolejnym stopniu. Odgłos jej kroku odbił się od ścian domostwa.