Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Thea Reed, porzucona pod sierocińcem jako dziecko, przysięgła odnaleźć swoją matkę. Poszukiwania wiodą ją do zakładu dla obłąkanych w Pleasant Valley w stanie Wisconsin. Thea wykorzystuje swoją profesję pośmiertnego fotografa, aby dostać się do tego miejsca i zgłębić jego mroczne sekrety. Nie spodziewa się, że jej śledztwo obudzi legendę o Misty Wayfair, zamordowanej kobiecie, która rzekomo nawiedza okolicę, zwiastując śmierć.
Sto lat później Heidi Lane otrzymuje od chorej na demencję matki niepokojący list, który skłania ją do przyjazdu do Pleasant Valley. Kiedy dostrzega upiorną kobietę nawiedzającą ruiny zakładu, odkrywa historię Misty Wayfair – i sama zaczyna obawiać się o własne życie.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 457
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
ISBN: 978-83-66297-81-4
© 2019 by Jaime Sundsmo by Bethany House Publishers, a division of Baker Publishing Group
© 2020 for the Polish edition by Dreams Wydawnictwo
Cover design by Jennifer Parker
Cover photography by Joan Kocak / Trevillion Images
Vectors by Freepik
Dreams Wydawnictwo Lidia Miś-Nowak
ul. Unii Lubelskiej 6A, 35-016 Rzeszów
www.dreamswydawnictwo.pl
Druk: drukarnia Read Me
Książkę wydrukowano na papierze Ecco book cream 2.0 70 g dostarczonym przez Antalis Poland Sp. z o. o.
Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część tej publikacji nie może być reprodukowana, przechowywana jako źródło danych, przekazywana w jakiejkolwiek mechanicznej, elektronicznej lub innej formie zapisu bez pisemnej zgody wydawcy.
Rekomendacje dla Nieobecnej
„Nieobecna to znakomita powieść gotycka, która daje wyraz niepospolitego talentu Jaime Jo Wright. Pożerałam tę wciągającą opowieść aż do północy i było mi bardzo przykro, kiedy się skończyła. Doskonałe tempo i narracja! Nie wolno przegapić!”
– Colleen Coble, bestsellerowa autorka USA Today
„Olśniewający styl połączony z tak mistrzowską narracją to rzadkość. W Nieobecnej Jaime Jo Wright łączy z powodzeniem oba te elementy. Intryga zaczyna się niemal natychmiast i trwa aż do ostatnich stron. Plotąc opowieść o dwóch kobietach, związanych ze sobą w sposób, którego nie potrafią wytłumaczyć, Wright stworzyła historię, dzięki której powiemy: «Cały wieczór przed telewizorem? Nie, cały wieczór z książką Jaime Jo Wright»”.
– James L. Rubart, bestsellerowy autor
powieści The Man He Never Was
„Dwie historie zaplatają się w jedną opowieść, która utrzymuje uwagę czytelnika od początku do końca. Nieobecna jest smakowicie pasjonująca, a jej zakończenie pełne światła nadziei. Jaime Jo Wright otula swoje pisarstwo szczerą miłością do ludzi – do ich talentów i wyzwań, przed jakimi stają, i prawdy, która ich wyzwala”.
– Jocelyn Green, autorka Between Two Shores
„Jaime Jo Wright powtarza swój sukces. Nieobecna to zniewalająca i głęboko wzruszająca opowieść o dwóch kobietach, które dzieli cały wiek, zaplątanych w tajemniczą przeszłość miasta. Nie zgasisz światła, dopóki nie skończysz czytać ostatniej strony”.
– Kara Isaac, autorka książki Then There Was You,
za którą zdobyła nagrodę RITA
Rekomendacje dla Domu przy Foster Hill
„Dom przy Foster Hill autorstwa Jaime Jo Wright łączy przeszłość i teraźniejszość w przykuwającą uwagę opowieść pełną tajemnic o wierze i grzechach przodków”.
– Foreword Reviews
„Debiut Wright, w którym najważniejsze są dwie postacie kobiece, to bogata w szczegóły powieść, prześlizgująca się gładko pomiędzy teraźniejszością a przeszłością, prowadząca do odkrycia zadziwiających sekretów rodzinnych, za które niejeden byłby gotów zabić. Czytelnicy, którzy lubią powieści Colleen Coble i Dani Pettrey, będą z pewnością zaintrygowani trzymającą w napięciu tajemnicą”.
– Library Journal
„Jaime Jo Wright to zadziwiająca autorka, przez którą siedziałam jak na rozżarzonych węglach i przewracałam kartki tak szybko, jak mogłam, byle dotrzeć do końca powieści. Dom przy Foster Hill to po mistrzowsku opowiedziana historia z wieloma warstwami tajemnic i intryg oraz odrobiną romansu dla zachowania proporcji”.
– Tracie Peterson, autorka serii Golden Gate Secrets
Dla moich dzieci – małej CoCo i Piotrusia Pana
Obyście odnaleźli swoją tożsamość nie w przeszłości,
teraźniejszości lub przyszłości.
Obyście odnaleźli cel nie w sobie, w rodzinie
lub w tych, którzy Was otaczają.
Obyście wiedzieli, że zostaliście zaprojektowani
przez Stwórcę z ogromną dbałością o szczegóły.
Obyście Go poznali i dzięki temu poznali siebie.
„W tym miejscu muszę się z Wami podzielić pewnym spostrzeżeniem. Od chwili, gdy znalazłam się na mieszczącym się na wyspie oddziale dla obłąkanych, nawet nie próbowałam odgrywać zaplanowanej wcześniej roli osoby chorej psychicznie. Rozmawiałam ze wszystkimi i zachowywałam się wobec nich tak, jak to czynię w swoim codziennym życiu. A jednak, choć to brzmi dziwnie, im rozsądniej mówiłam i postępowałam, tym większe przypisywano mi szaleństwo”.
Nellie Bly, Dziesięć dni w zakładzie dla obłąkanych.
ROZDZIAŁ 1
Thea Reed
Pleasant Valley
Northwoods, Wisconsin, 1908
Melancholia była stanem duszy i serca, lecz również umysłu. Mimo to nigdy nie widziała, by melancholia zapanowała nad życiem i skłoniła ciało, żeby spoczęło w wiecznym śnie. W spokoju? Można było mieć taką nadzieję. Lub się modlić, jeśli się przejawiało takie upodobania. Tak czy inaczej, gdy Thea Reed zbliżyła się do zwłok, z aparatem fotograficznym przyciśniętym do piersi, uznała melancholię za coś fascynującego ze względu na jej wieczny uścisk i wpływ, jaki wywierała nawet na śmierć. A fakt, że mogła zabrać ludzkie życie, wydawał się przerażającą tajemnicą.
Memento mori odgrywało coraz mniejszą rolę w świecie fotografii, lecz ci bardziej sentymentalni wciąż hołdowali tej tradycji. Rose Coyle należała właśnie do tego gatunku. Pozowała obok zmarłej siostry, zastygłej w czasie, jakby obie były żywe. I choć w oczach Rose stanęły łzy, plecy miała sztywno wyprostowane.
Thea odsunęła towarzyszące jej zawsze poczucie winy powodowane tym, iż czerpie zyski ze smutku innych ludzi.
Tę makabryczną pracę rozpoczęła już jako dziewczynka. Opiekunka z sierocińca poinformowała Theę, że wędrowny fotograf i jego żona potrzebują pomocnika. Dekadę później to ona została fotografem, gdyż jej dobroczyńcy nie żyli. Ale jaki miała wybór? Tylko pozostawiony list zawierał ślady, które mogły stanowić wskazówki co do jej przeszłości. Pokusa odkrycia, kim mogła być naprawdę Thea Reed, przywiodła ją do tego miasta, lecz wiedziała, że marzenia o przyszłości snuły kobiety wysoko urodzone. Sieroty grały kartami, jakie im rozdano, nawet jeśli okazały się dość upiorne.
Thea popatrzyła na Rose kątem oka, składając starannie swój sprzęt fotograficzny. Rose była mniej więcej w jej wieku, może o kilka lat starsza. Przynajmniej jeśli oceniało się ją po porcelanowej cerze, braku zmarszczek w kącikach lśniących niebieskich oczu i kruczoczarnych włosach upiętych w błyszczącą jedwabistą koronę na czubku głowy. Thea przeniosła spojrzenie na drugą modelkę, stwarzając Rose możliwość otarcia oczu chusteczką obszytą fioletowym haftem.
Następnie otworzyła pokrywkę obitej atłasem kasetki, w której chowała aparat. Przed włożeniem go na miejsce zawahała się przez chwilę. Zmarła kobieta, Mary Coyle, nie odznaczała się tak zachwycającą urodą jak jej starsza siostra. W porównaniu z nią miała raczej pospolity wygląd i można było się domyślać, że za życia przy Rose musiała się wydawać nijaka. Popielatoblond włosy, matowe z braku witalności. Usta barwy przytłumionego różu, nos usiany piegami, które teraz nie miały już szansy zniknąć. Jej bezwładne ciało zmuszono do pozycji wyprostowanej za pomocą specjalnej metalowej podpórki Thei, podtrzymującej ramiona i szyję zmarłej, dzięki czemu stała niczym manekin wystawiony w witrynie sklepu panny Flannahan cztery miasta dalej.
Pociągnięcie nosem skierowało uwagę Thei z powrotem na żywych i rozproszyło jej myśli wirujące w głowie jak dziecięce bączki na drewnianej podłodze.
– Przepraszam. – Rose zamrugała szybko powiekami, lecz wilgoć na rzęsach sprawiła tylko, że jej oczy wydały się jeszcze większe i bardziej opalizujące.
Thea doznała przez chwilę poczucia niedoskonałości, jednak natychmiast je odrzuciła, jak figiel małego rozrabiaki. Jej piwne oczy i miodowobrązowe włosy wydawały się mało efektowne w porównaniu z urodą Rose, ale ona miała życie – Thea wreszcie odłożyła aparat do kasetki – podczas gdy tej kobiecie pozostał tylko smutek.
– Nie ma za co przepraszać. – Thea nie musiała się nawet starać, by mówić głosem pełnym współczucia. Całe popołudnie musiało być straszne dla Rose Coyle.
– Ale ta fotografia... – Głos Rose przeszedł w zduszony szept.
Thea zapięła kasetę.
– Fotografia będzie znakomita, obiecuję.
Przynajmniej taką miała nadzieję. Rose była tak rozedrgana, że czas, przez jaki światło musi padać na obiektyw, który następnie rejestruje obraz, wydawał się gwarantować poruszone zdjęcie. Jednak w porównaniu z trupem każda żywa istota sprawiałaby wrażenie zbyt ruchliwej.
Pozostawiła tę obserwację dla siebie. Przyzwyczaiła się do śmierci, do zwłok, lecz w czasach zwiększonego niepokoju nasuwały się jej pewne pytania, zwłaszcza gdy czymś się denerwowała. Kiedy w powietrzu krążyły duchy, ich kościste jak u szkieletów palce muskały kark Thei. Drwiły, prowokowały, rzucały wyzwanie, by je znaleźć. Schwytać. Gdyby tylko Thea mogła temu podołać. Duchów nie dawało się złapać, gdyby to było możliwe, leżałyby w grobach razem z ciałami. Nie, Thea wiedziała, że duchy błąkają się na wolności. Niektóre były dobre, inne zrozpaczone, a jeszcze inne – te najgorsze – niegodziwe i złe.
– Może herbaty?
– Słucham? – Thea uniosła gwałtownie głowę znad aparatu. Nie napotkała jednak spojrzenia Rose. Zamiast tego jej wzrok spoczął na Mary Coyle, którą musiała uwolnić z prowizorycznego rusztowania.
– Pytałam, czy zostanie pani na podwieczorek. – Najwyraźniej Rose wydobyła z siebie resztki sił, łzy zniknęły, choć udawany spokój nie mógł przesłonić cieni pod jej oczami.
Thea skinęła głową, zanim zdążyła się nad tym zastanowić, współczucie wzięło górę nad zdrowym rozsądkiem.
– Tak, poproszę – odparła, ale szybko ugryzła się w język. Nie, dziękuję. „Nie nawiązuj kontaktów towarzyskich z klientem”. Tak zalecał jej pracodawca, pan Mendelsohn, a żona w pełni podzielała jego zdanie. Thea zwykle przestrzegała tej zasady.
Rose tymczasem wyszła już z salonu, szepcząc coś pod nosem. Teraz zrobiło się za późno, by odmówić, byłoby to zbyt niegrzeczne. Należało zakończyć wizytę ułożeniem ciała na łóżku, zanim przedsiębiorca pogrzebowy umieści je w trumnie na wieczny spoczynek. Teraz jednak podczas podwieczorku mogło być jej o wiele trudniej poskromić zainteresowanie życiem Mary i jej niedawną śmiercią.
Oswobodzenie zmarłej z tymczasowych podpórek, które podtrzymywały jej ciało, zajęło Thei sporo czasu. Gdy ułożyła i przykryła zwłoki, cofnęła się o krok.
– Przykro mi, że miałaś takie smutne życie – szepnęła Thea.
Mary nie odpowiedziała.
Thea zaczerpnęła powietrza i wypuściła je wolno przez usta, zbierając swój sprzęt. Podeszła do drzwi salonu, lecz nie dawało jej spokoju pewne wrażenie – pewne odczucie – które kazało się jej zatrzymać. Zerknęła przez ramię. Mary się nie poruszyła. Oczywiście, że się nie poruszyła. Ani też nie wyrzekła ani słowa.
Jednak dziwnym trafem czarna krepa zasłaniająca fotografię Mary z czasów, gdy była dzieckiem, zsunęła się z fortepianu na stołek do gry, a następnie spoczęła w prześwitującym zwoju na podłodze. Thea wpatrywała się w zdjęcie. Obok dziewczyny stała dwójka rodzeństwa, nie tylko siostra. Cała trójka się uśmiechała. Wszyscy byli dorastającymi dziećmi.
Thea skinęła głową. Teraz rozumiała.
Kiedyś Mary zaznała szczęścia.
Zanim śmierć dała o sobie znać.
Rose okazała się bardzo miła – i gadatliwa. Najprawdopodobniej próbowała uwolnić się spod ciężaru smutku. Thea starała się udzielać niepełnych odpowiedzi.
Tak, to jej pierwszy pobyt w mieście. Tak, wędrowni fotografowie czasem pukali do drzwi, by zapytać, czy ktoś nie potrzebuje ich usług. Nie, nie przyjechała tutaj z zamiarem odwiedzenia rodziny. Nie, nigdy nie dotarła tak daleko na północ Wisconsin.
Skrzywiła się w środku. Nie mówiła całej prawdy. Mogła dotrzeć. Jako dziecko, zanim jej wspomnienia zdążyły się w pełni uformować. Pozostały tylko mgliste wizje. Dlatego zresztą wybrała się na północ, prawda? Aby usunąć mgłę z tych zamazanych retrospekcji.
Oczywiście nie zamierzała mówić o tym Rose. Thea wolała anonimowość. Choćby z tego powodu, że zdążyła się do niej przyzwyczaić, uważała taki stan za wygodny, a poza tym, gdyby ją zapytano, kim jest, nie miałaby nic znaczącego do powiedzenia.
Przytknęła lnianą serwetkę do ust. Rose napotkała jej zaciekawione spojrzenie nad brzeżkiem filiżanki. Wciąż czaił się tu smutek, ale ciemne brwi kobiety były pytająco uniesione. Zachęcające i ciepłe.
Thea przyjęła to nieme zaproszenie. Nastał czas, by odwrócić uprzejme zainteresowanie Rose, zadając własne pytania.
– Odniosłam wrażenie, że miała pani brata.
Nie nawiązała do fotografii, którą zakryła z powrotem przed wyjściem z salonu.
Rose odstawiła filiżankę.
– Wciąż go mamy.
My. Tak jakby Mary nadal żyła. Czas przeszły nie istniał.
– Simeona. – Usta Rose wypowiedziały to imię pieszczotliwie, z uczuciem, do którego Thea nie potrafiła się odnieść. Kobieta uśmiechnęła się jednym ze swoich słodko-gorzkich uśmiechów, kiedy przesunęła palcem po brzegu filiżanki. – To mój młodszy brat. Średni, pomiędzy Mary i mną. On jest... wyjątkowy.
Zainteresowanie Thei wzrosło, lecz jednocześnie coraz bardziej pragnęła uciec z tej ponurej atmosfery i odjechać w swoim zaprzęgu. Poruszyła się na twardym drewnianym krześle. Koronkowy obrus zsunął się pod jej nogę i napiął tak, że szczęknęła stojąca na stole zastawa. Stało się to pretekstem do wyjścia.
– Bardzo dziękuję za herbatę. – Thea przypomniała sobie maniery, które zdążyła jej wpoić pani Mendelsohn w ciągu tych krótkich lat, jakie razem spędziły.
Rose zaczerpnęła powietrza i wzdrygnęła się lekko.
– A fotografia?
No tak. Interesy. Thea podała orientacyjny termin. Musiała znaleźć odpowiednie miejsce, by wywołać płytki. W swoim wozie miała trochę sprzętu, ale niewystarczająco dużo. Lepszym rozwiązaniem wydawało się znalezienie studia, z którego mogłaby korzystać. Nie wiedziała, czy to jest przyjęte, ale w taki sposób postępował pan Mendelsohn i Thea zdążyła się do tego przyzwyczaić.
Rose zaprowadziła Theę do wyjścia, wełniany chodnik tłumił ich kroki – gdyby nie on, rozbrzmiewałyby na porysowanej orzechowej podłodze. Jak zwykle spostrzegawcza Thea zauważyła, że przy samym wejściu tapeta była bardziej wyblakła niż w pozostałej części holu, co miało sens, zważywszy, że po obu stronach frontowych drzwi znajdowały się dwa okna. Słońce z pewnością wysysało kolor z papierowych róż. Thea znów skierowała uwagę na klientkę. Życie odsączyło kolor z jej policzków. Tylko szafirowa barwa jej oczu oraz czerń włosów i rzęs sprawiały, że nie wyglądała jak upiór.
– Mój brat przekaże pani częściową zapłatę. – Rose zawahała się i jej głos zabrzmiał nagle bardzo miękko. – Świetnie sobie radzi z liczbami.
– A gdzie go znajdę? – zaryzykowała Thea.
Rose dotknęła palcami dekoltu i zaczęła się bawić koronką przy szyi, jedyną ozdobą całkowicie czarnej żałobnej sukni. Wydawała się zaskoczona tym pytaniem.
– Pani brata? Simeona? – naciskała Thea.
– Tak. – Rose lekko przytaknęła, lecz jej oczy zdawały się puste i martwe. Opuściła rękę. – Simeon będzie w warsztacie.
Thea doznała niemiłego wrażenia. Podobnie jak w salonie. Jak gdyby Mary ich obserwowała. Popularny zabobon, w który nie potrafiła przestać wierzyć.
Skinęła głową i chwyciła za klamkę. Chciała natychmiast wyjść. Nie starczyło jej odwagi, by rzucić ostatnie spojrzenie na salon, gdzie leżała Mary Coyle, ani na to, by popatrzeć w posmutniałą twarz Rose.
Gdy już otworzyła drzwi, jej palce zetknęły się na chwilę z palcami Rose, ale odsunęła rękę i wyminęła dziewczynę, chwytając w nozdrza zapach jej perfum. Odwróciła się jeszcze, by ją pożegnać, lecz Rose już zamykała, a jej twarz znikała w zwężającej się szczelinie między drzwiami i framugą.
Na ręce Thei wystąpiła gęsia skórka. Popatrzyła na swojego konia i wóz. Mogła po prostu stąd odjechać. Uniknąć spotkania z wyjątkowym Simeonem Coyle’em... cokolwiek to miało oznaczać, i uwolnić się wreszcie od tego przerażającego domu i jego mieszkańców. Zanim zamknęły się drzwi, w oczach Rose dostrzegła jeszcze przebłysk strachu. Bała się może swojego brata? Lub czegoś potężniejszego i straszniejszego niż melancholia, która odebrała życie biednej Mary Coyle?
Potrzebowała pieniędzy. Z tym postanowieniem ruszyła przed siebie ścieżką poprzez ogród skąpany w letnich kwiatach. Szczypiorek z najeżonymi fioletowymi pąkami, krzewy lawendy wypełniające powietrze wyraźnym zapachem, jednocześnie uspokajającym i ostrym, oraz mieszanina dzikich kwiatów kołyszących się lekko na wietrze. Ścieżka biegła przez furtkę, a potem znikała. Do drzwi szopy, gdzie mieścił się warsztat Simeona, prowadziła piaszczysta dróżka gdzieniegdzie porośnięta trawą.
Thea zapukała mocno do drzwi. Nad jej głową przeleciała jaskółka, która wylądowała na czubku dachu. Przekrzywiła łebek na prawo i zatańczyła niespokojnego walczyka na kalenicy.
Thea popatrzyła w koralikowate ślepka i zauważyła, że przed odlotem jaskółka szybko skinęła główką.
Pan Mendelsohn wierzył, że duchy przybierają czasem postać innych stworzeń. Może była to Mary Coyle, która wyrażała zgodę na to, by Thea odwiedziła jej brata w miejscu pracy. Chociaż – zamrugała, gdy drzwi warsztatu zaczęły się otwierać – zabobony nie powinny sięgać tak daleko. Thea wiedziała niewiele o Bogu, ale pani Mendelsohn wielokrotnie przekonywała męża, że człowiek nie powraca na ziemię w zwierzęcej skórze. Taki pogląd uważała za bezbożny i bluźnierczy.
Tak jak Rose zamknęła drzwi, Simeon uchylił swoje z nerwową podejrzliwością w przymrużonych szarych oczach. Brązowe włosy w kolorze pnia drzewa zaczesał z przedziałkiem pośrodku głowy. Patrzył na Theę. Może nie widział nikogo obcego przez całe swoje życie? Otaksował ją spojrzeniem z góry na dół i dopiero wówczas otworzył drzwi na tyle szeroko, by mogła zobaczyć całą jego postać.
Simeon Coyle nie wyszedł z szopy. Ani nie przemówił. Miał kwadratową szczękę, szczupłe ramiona, na które założył szelki, i wydawał się tylko odrobinę wyższy od Thei. Nie dostrzegła w nim niczego wyjątkowego. Absolutnie niczego.
Patrzyli na siebie przez chwilę.
Simeon wyczekująco.
Thea z językiem związanym na supeł.
Było jednak coś dziwnego w Simeonie Coyle’u. Jego ostre, bystre spojrzenie nie pasowało do pustego wyrazu twarzy.
Odchrząknęła, próbując odzyskać głos.
Zamrugał.
Thea cofnęła się niezdarnie o krok. Z pewnością traciła zmysły. Mogłaby jednak przysiąc, że istniało pomiędzy nimi przyciąganie dusz, trudne do wytłumaczenia inaczej niż przez fakt, iż łączyło ich coś niesprecyzowanego. Coś, co należało jeszcze określić, o ile zaszłaby taka okazja.
– Przyszłam tylko po pieniądze. – Jej słowa zasypały dzielącą ich przestrzeń. Wyeliminowały rozpostartą między nimi nić, która nie miała żadnego sensu.
Simeon zamrugał, a na jego twarzy pojawił się grymas i jedno z oczu przymknęło się tak, jakby puszczał do niej perskie oczko. Thea była jednak przekonana, że to nie jest porozumiewawcze mrugnięcie. Mięśnie jego twarzy rozluźniły się bardzo szybko i Coyle znów zaczął się jej uważnie przyglądać. Jakiś ruch przykuł jej uwagę – mężczyzna wyciągnął rękę. W garści trzymał monetę, którą chciał zapłacić połowę należności za usługę. Thea sięgnęła po pieniądze, a Coyle rozluźnił dłoń, by mogła je odebrać.
Wciąż nie wypowiadając ani słowa, mężczyzna zamknął drzwi. Zasuwka szczęknęła cicho. Thea jednak nie mogła pozbyć się wrażenia, że jakieś drzwi otworzyły się również w jej wnętrzu, a Simeon swobodnie wszedł do środka.
ROZDZIAŁ 2
Heidi Lane
Pleasant Valley
Northwoods, Wisconsin, obecnie
Nawet kostnica wydawała się atrakcyjniejsza w porównaniu z zagraconym przejściem antykwariatu. Heidi Lane przecisnęła się obok toaletki z zanieczyszczonym lustrem prawdopodobnie z 1889 roku, w którym ujrzała swoje zniekształcone odbicie. Przystanęła, patrząc na swoje oczy. Brązowe w czarnej oprawie. Małpie oczy. Tak nazywała je Vicki, starsza siostra Heidi, w nawiązaniu do przezwiska, jakie nadała jej w dzieciństwie. Małpka. Było to może jedno z nielicznych przyjemnych wspomnień, jakie miała ze swoich młodych lat.
List w tylnej kieszeni palił jej skórę. Wepchnęła go tam, wyjeżdżając z Chicago w podróż na północ. Dziewięć godzin później, licząc kilka postoi na tankowanie i zjedzenie chrupek o smaku pizzy, i wypicie wody La Croix, znalazła się na miejscu. W mieście zupełnie obcym, które jednak przez ostatnie parę lat było domem jej rodziców i starszej siostry – nigdy przez nią nieodwiedzanych. Nie czuła potrzeby, by tu przyjechać. Aż do chwili, gdy przyszedł ten list. Zamrugała, przerywając swoje katatoniczne wpatrywanie się w lustro. Lustra wprawiały ją w niepokój. Antykwariaty budziły jej ciekawość, lecz także bywały denerwujące. Przynajmniej w kostnicy wszystko pozostawało martwe, ale w takim miejscu? Duchy czaiły się w kątach, pod meblami i wychodziły na wolność, gdy ktoś otworzył kartonowe pudło na kapelusze lub przejrzał się w starym lustrze, takim jak to.
Heidi odwróciła się, po czym sięgnęła po filiżankę z uszkiem z masy perłowej, różową różą na czaszy i specjalnym oparciem w środku dla ochrony wąsów.
– Przepiękna filiżanka. – Nieoczekiwany głos sprawił, że znieruchomiała, lecz nie zaniepokoił jej tak jak lustro. Powitała go z przyjemnością. Towarzystwo również. Milej było przebywać wśród obcych niż z rodziną. Ludzie, którzy jej nie znali, nie próbowali jej osądzać i nie zważali na to, że Heidi maskowała swój niepokój i brak pewności siebie impulsywnością i zuchwałością.
– Te ręcznie malowane róże są piękne. – Heidi ubrała swoją odpowiedź w charakterystyczny przyjacielski ton i zdusiła niemile widzianą niepewność, która już szukała drogi do jej duszy. – To filiżanka dla mężczyzn z wąsami.
Niższa od niej kobieta przystanęła obok, włosy miała przycięte w klin, co wydawało się nieco zbyt nowoczesne jak dla wieku, który Heidi oceniła pobieżnie na zbliżający się do sześćdziesiątki. Miała jednak klasę typową dla zwykłego, małego miasteczka z północy Wisconsin. Innymi słowy: dżinsy i zapinana na guziki bluzka w kwiatki. Wydawała się ciepła i gościnna. Nieskażona buzującym od oczekiwań światem gdzieś poza Northwoods.
Kobieta przyjrzała się Heidi ze szczerym uśmiechem i lekkim zdziwieniem.
– Niewiele osób wie, że to filiżanka dla wąsaczy.
– Nie? – Heidi próbowała nie zwracać uwagi na fakt, że kobieta spełniała jej wszystkie wyobrażenia o matce. Nie należało dokonywać takich ocen od pierwszego wejrzenia. Tym bardziej, że Heidi miała matkę, jednak o wiele starszą i taką, która mimo starań nie rozumiała jej nawet w najmniejszym stopniu. List wciąż palił ją w tylnej kieszeni.
– Mam talerzyk w taki sam wzorek jak filiżanka, gdyby była pani zainteresowana. – Słowa kobiety wcisnęły się w myśli Heidi.
– Nie, nie. Dziękuję. – Dziewczyna postawiła filiżankę z powrotem na półce. Ukryła się w antykwariacie, by uniknąć spotkania z siostrą, która szła chodnikiem w jej kierunku. Heidi nie była jeszcze gotowa na ujawnienie swojej obecności w mieście. Za wcześnie. I tak już wkrótce jej świat miał się zawalić. Dlaczego nie miałaby tego opóźnić jeszcze o trzydzieści minut. – Niczego nie kupuję. Tylko oglądam. Muszę czymś zabić czas.
Kobieta wyciągnęła rękę i poklepała ją po ramieniu.
– Ach, rozumiem. Proszę dać znać, jeśli będę pani potrzebna.
Heidi powędrowała spojrzeniem do miejsca, w którym dotknęła ją ręka sprzedawczyni. Ile to czasu minęło, od kiedy doświadczyła takiego matczynego gestu? W dzieciństwie tęskniła za opiekuńczymi uściskami i pieszczotami, jakimi zwykle obdarzają dziecko kochająca matka i zaślepiona babcia. Zamiast tego otrzymywała długie listy nakazów i zakazów i zawsze uważne spojrzenie ostrożnego rodzica.
– Och, proszę zaczekać! – Heidi pstryknęła palcami i mignął jej napis: „Leć swobodnie” wytatuowany na wewnętrznej stronie lewego nadgarstka, który przypominał jej o tym, że musi się przygotować na protekcjonalne traktowanie przez starszą siostrę podczas ich spotkania. Uskrzydlone słowa wiły się w górę i podążały swoją zieloną drogą aż do kciuka.
– Tak? – Kobieta odwróciła się do niej.
– Ma pani może album fotograficzny?
– Oczywiście! – Sprzedawczyni rozjaśniła się wyraźnie i wskazała Heidi, by poszła za nią. – Proszę tędy. – Przecisnęła się z trudem między dwoma ladami z porcelaną w miętowym kolorze i chińskimi pieskami na górze. – Przepraszam za tę ciasnotę – rzuciła przez ramię. – Cały czas powtarzam mężowi, żeby zrezygnował ze skupu zawartości mieszkań, ale on bardzo lubi nasze weekendowe wyprawy.
Heidi uśmiechnęła się pokrzepiająco i chwyciła drewniany wałek, który właśnie zaczął się zsuwać po porcelanowym kominku przysuniętym do ściany.
– Tak przy okazji, mam na imię Connie. – Kobieta wyłoniła się zza konia na biegunach.
W antykwariacie nie było ani ładu, ani składu. Heidi pociągnęła za sznurkową grzywę konia.
– A pani? – Connie zatrzymała się przy kolejnej toaletce, tym razem bez lusterka.
– Heidi – odparła. Nie musiała podawać kobiecie swojego nazwiska. Natychmiast skojarzyłaby ją z Vicki. Choć jej siostra nosiła po mężu nazwisko McCoy, to ośrodek złożony z pensjonatu i domków wypoczynkowych nad jeziorem nazywał się Lane Landings i był jedynym kurortem w Pleasant Valley.
– Proszę, Heidi, oto albumy, które mam obecnie do dyspozycji. – Connie przesunęła dłonią po zniszczonej welwetowej oprawie jednego ze starych albumów. – Większość ludzi ich teraz nie kupuje, więc i my rzadko mamy je na składzie. Ten i... – Sięgnęła po kolejny, z zapięciem na zawiasku, który zamykał okładkę. – ...ten dostaliśmy na wyprzedaży garażowej w mieście.
Heidi skinęła głową.
– Cóż, w takim razie zostawiam cię z nimi. – Connie odwzajemniła uśmiech. – Daj mi znać, jak będziesz czegoś potrzebowała.
Przez kolejne parę minut Heidi przewracała kartę za kartą – miały co najmniej dwa milimetry grubości i tkwiły w nich kartonikowe fotografie wpięte w rozpadające się narożniki. Heidi właściwie nie wiedziała, dlaczego poprosiła o album. Może w takim miejscu jej niepokój dawał wyraźnie o sobie znać. Stosy przedmiotów domowych, niegdyś artykuły codziennego użytku, leżały teraz na wystawie niczym eksponaty z przeszłości. Nie miały swojego miejsca. To uczucie było Heidi aż nazbyt bliskie. Oglądanie fotografii nadawało antykom sens istnienia. Łączyło z ludźmi, którzy choć już dawno zmarli, kiedyś kochali. Przypominało słuchanie starej bajki, opowiadającej nawet nie tyle o miłości, co o przynależności. O tożsamości.
Heidi przewróciła stronę i przesunęła palcem po twarzy młodego człowieka uczesanego z przedziałkiem, gładko ogolonego, właściwie chłopca. Miał na sobie surdut o wojskowym kroju, w kolorze trudnym do określenia, lecz z pewnością ciemnym, być może w barwach Jankesów, z dużymi guzikami. Kolejna strona odsłoniła fotografię rodzinną. Mężczyzna, kobieta, dwóch synów oraz dziecko w długiej nocnej koszuli, niemożliwej do odgadnięcia płci, gdyż w tamtych czasach dziewczynki i chłopców ubierano identycznie, dopóki nie zaczęli chodzić.
Poczuła się tak, jakby to zdjęcie ją do nich przyciągało. Niczym jakiś wehikuł czasu. Serce zaczęło bić jej wolniej, rozluźniła mięśnie i założyła jasne włosy za uszy. Pomyślała, że może kupi ten album. Zabierze ze sobą duchy zmarłych i będzie je ożywiać w chwilach, gdy nie zdoła znaleźć niczego innego, co mogłoby wyciszyć jej niespokojną naturę.
Jeszcze jedna strona. Jeszcze jedna i zdecyduje się wziąć album i dokonać transakcji z Connie. Wróci do samochodu, zadzwoni do Vicki i da jej znać, że jest w mieście. Potem przygotuje się na wykład siostry o tym, że powinna była przyjechać wiele lat wcześniej. Kiedy zamierza dorosnąć? Ma trzydzieści lat. Trzydzieści. Powinna być odpowiedzialna. I tak dalej, i tak dalej.
List w jej kieszeni wyjaśniłby, dlaczego przyjechała. Ale tego nie zamierzała zdradzić Vicki.
Kolejna karta albumu opadła z głuchym odgłosem, który myszy mógłby się wydać grzmotem, lecz dla ludzkiego ucha brzmiał jak szept. Ten dźwięk i powiew zatęchłego papieru, które zwróciły uwagę Heidi, zaparły jej dech. Napotkała spojrzenie pary znajomych oczu.
– Co...? – Jej niezadane pytanie popłynęło w głąb zagraconego antykwariatu. Wpatrywała się w te oczy, aż poczuła chłód w żołądku, który rozlał się na pierś, i w końcu Heidi wypuściła powietrze. Dotknęła twarzy kobiety. Blada, bez życia, oczy wprawdzie otwarte, lecz dziwnie opadnięte powieki. Namalowane oczy. Martwe oczy. Kobieta spała snem wiecznym już w chwili, gdy robiono zdjęcie, i ktoś posłużył się pędzlem, by sprawić, żeby wydała się żywa.
Porwała otwarty album z toaletki i przycisnęła go do piersi. Rozglądając się wokół, przemierzyła zagracone wnętrze i dotarła na przód sklepu.
Tam. Connie.
Heidi pragnęła teraz ludzkiej obecności. Najchętniej żywej. Upuściła album na drewnianą ladę z niezamierzonym głośnym trzaskiem. Connie drgnęła, podniosła na nią szaroniebieskie oczy, a jej siwiejące blond włosy musnęły podbródek.
– Czy wszystko w porządku? – Objęła twarz Heidi stroskanym spojrzeniem.
– Czy możesz mi powiedzieć, co widzisz na tym zdjęciu? – Dziewczyna dotknęła palcem twarzy zmarłej.
Connie zmarszczyła brwi i przyjrzała się jeszcze raz uważnie Heidi, zanim znów popatrzyła na fotografię.
– Nie rozumiem – szepnęła. – Czy coś... och! – Wbiła zdziwiony wzrok w oczy kobiety.
– Ty też to widzisz? – naciskała Heidi. Zrobiło się jej zimno, trochę tak, jakby koścista jak u szkieletu ręka chwyciła ją za gardło i zaczęła ściskać. Przełknęła ślinę, czując dotyk niewidzialnej dłoni. W żołądku coś ją łaskotało. Jak gdyby zwiastowało panikę przed wybuchem.
Znowu przełknęła ślinę, tym razem zaczerpnąwszy również głęboko powietrza. Zmusiła się do udawanego uśmiechu, by zwieść nie tylko Connie, lecz także siebie.
– Niecodziennie znajduje się coś takiego w antykwariacie! – Okrasiła swoją wypowiedź krótkim śmiechem, ale sprzedawczyni przymrużyła oczy, wciąż wpatrzona w fotografię.
– Coś takiego! – Odwróciła album. Przybliżyła się i przyjrzała lepiej zdjęciu, po czym wyprostowała plecy. W jej głosie pobrzmiewało takie samo niedowierzanie, jakie odczuwała Heidi. – Niesamowite.
– Ona wygląda tak jak ja – szepnęła Heidi.
– Dokładnie tak jak ty – uzupełniła Connie.
Spotkały się wzrokiem ponad zdjęciem. Heidi pomyślała, że cała sytuacja nie różni się zbytnio od fikcyjnych opowieści o podróżach w czasie, w trakcie których robisz zdjęcie, a po powrocie do teraźniejszości je odnajdujesz. Zaś dowody na istnienie wehikułu czasu, twój pobyt w przeszłości i manipulację przyszłością po prostu znikają.
Heidi zamknęła album.
– Wezmę go.
Musiała. Nie miała takiego wehikułu. Nie podróżowała do przeszłości, a jednak – chwyciła swoją skórzaną torbę i poszukała w niej portfela – tam się znalazła, na zdjęciu w odcieniach sepii, z maleńkim pieprzykiem nad kącikiem ust.
Connie wzięła kartę kredytową od Heidi. W milczeniu owinęła stary album w bibułę, zanim włożyła go do brązowej torby podarunkowej.
Heidi przeplotła palce przez jej uchwyty.
Duch powstał z kart albumu, skinął jej na powitanie i zaczął błagać o opowiedzenie jego historii.
– To twój pokój. – Vicki włączyła światło, przeczesała palcami włosy i wydała westchnienie niczym matka dwanaściorga dzieci. Tyle że ona nigdy nie została matką i nie brakowało jej tego.
Heidi popatrzyła spod oka na Vicki i wyminęła ją. Przyciskała album do piersi niczym tarczę, lecz nie potrzebowała już zbroi, by ochronić się przed siostrą. Czy też przed resztą rodziny. Teraz potrafiła uniknąć sceptycyzmu dzięki swoim umiejętnościom. A przynajmniej chciała w to wierzyć.
– Dziękuję – mruknęła. Vicki zawsze potrafiła znaleźć jakiś sposób, by okraść daną chwilę z radości, spontaniczności i życia. Zupełnie jak ktoś, kto wysysał powietrze z pomieszczenia. Heidi położyła delikatnie album na podwójnym łóżku, nakrytym patchworkową kapą. Nie, Vicki nie mogła zaburzyć jej równowagi wewnętrznej.
„Leć swobodnie”.
Wytatuowana dewiza przypomniała o swoim istnieniu, gdy Heidi machnęła ręką w stronę siostry z uśmiechem, który, jak liczyła, był zarówno zawadiacki, jak i nieśmiały.
– Bardzo mi się tu podoba! – Rozpostarła ramiona, ignorując ukłucie spowodowane obrzydzeniem, jakie pojawiło się na twarzy Vicki na widok tatuażu. Lepiej już niczego nie ukrywać, znieść cenzurę i iść dalej. – Pokój jest w porządku.
W rzeczywistości całe Northwoods odbiegało od upodobań wnętrzarskich Heidi. Ścianę do połowy zdobiła sosnowa boazeria, ponad którą rozciągała się tapeta w zielone choinki. W górnej części ściany wisiały oprawione czarno-białe zdjęcia puszczy, choć z okna rozciągał się dokładnie ten sam widok. Umeblowanie również było sosnowe. Brad, mąż Vicki, zajmował się wyrobem mebli. Prawdopodobnie zrobił toaletkę, łóżko i ławę, na której już położono jej bagaż.
– Dziękuję – odparła kwaśno Vicki. Miała na sobie zwykłą szarą koszulkę z czerwonymi rękawami oraz równie zwyczajne dżinsy, niepasujące do jej sztywnego sposobu bycia.
Heidi uśmiechnęła się krzywo do siostry.
– Mam też drugi! – Jak zbuntowana szesnastolatka błysnęła swoim tatuażem „Wolny duch” na drugim nadgarstku.
Jak widać niewiele się zmieniło.
Vicki podniosła jedną brew, nieco ciemniejszą niż włosy.
– Myślę, że masz też jakiś na pupie. I po wewnętrznej stronie uda. Ale co? Skrzydła orła czy jakieś chińskie znaki?
Żaden z domysłów nie okazał się trafny, ale Heidi z szerokim uśmiechem kiwnęła głową. Zbliżyła się do siostry i palcami dotknęła włosów na jej ramieniu.
– Powinnyśmy wybrać jakiś wspólny. Taki siostrzany tatuaż.
Heidi żartowała, lecz gdyby siostra ku jej zdziwieniu wyraziła zgodę, ona na pewno skorzystałaby z okazji. Zawsze marzyła o aprobacie Vicki... nie, o czymś ważniejszym, o jej akceptacji.
Vicki prychnęła i odwróciła się na pięcie.
– Na miłość boską, Heidi. – Ruszyła korytarzem w stronę głównej części pensjonatu. Na górnym poziomie znajdowały się pokoje do wynajęcia, a na dole część mieszkalna.
Heidi pomknęła tanecznym krokiem za znikającą sylwetką siostry. W takim razie zgoda. Żadnych siostrzanych tatuaży. Należało to obrócić na swoją korzyść.
– Gdzie jest Bradley?
– Brad jest w pracy. – Głos Vicki nadal brzmiał kwaśno. Skręciła za róg.
Heidi szła za nią.
– Wciąż pracuje jako mechanik?
– Tak.
Cóż, Vicki była dziś bardzo rozmowna.
– I dalej wyrabia meble na boku?
– Zgadza się.
Skręciły za kolejny róg i przeszły przez salon na dole. Jeszcze więcej mebli z granatowymi poduszkami.
– Jak tam ośrodek?
– Dobrze. – Vicki otworzyła drzwi prowadzące do kuchni.
– Czy nie mogłabym przypadkiem dostać dr. peppera?
– Och, przestań już. – Kobieta zatrzymała się gwałtownie i odwróciła.
Heidi zagryzła wargi, żeby powstrzymać śmiech. W dalszym ciągu potrafiła wyprowadzić Vicki z równowagi w dziesięć i pół sekundy. Powinna czuć się winna, ale tak nie było. Jeśli kilkuletnia rozłąka z rodziną czegoś ją nauczyła, to tego, że nie jest im nic dłużna. Nie mogła się dla nich zmienić. Nie mogła zrezygnować z życia tylko dlatego, że tak postąpił tata, i pogrążyć się w marazmie, ponieważ mama traciła pamięć. Brad i Vicki wzięli na siebie ogromny ciężar prowadzenia położonego nad jeziorem ośrodka wczasowego z domkami i pensjonatem w upośledzonym pod względem ekonomicznym Northwoods. Ona jednak nie ponosiła winy za żadną z tych rzeczy, więc nie było powodu, by miały uprzykrzać jej życie.
Spojrzenie Vicki nieco złagodniało, ale nie na tyle, by Heidi poczuła się choć odrobinę winna. W kącikach oczu siostry rysowały się zmarszczki. Spod makijażu, który miał za zadanie je maskować, prześwitywały przebarwienia. Vicki miała czterdzieści pięć lat. Vicki była... wyczerpana.
Ukłucie winy sprawiło, że uśmiech Heidi zniknął. Dobrze. Może rzeczywiście wykazała się brakiem wrażliwości i przesadziła.
– Przepraszam. Nie jestem zbyt gościnna – szepnęła Vicki.
Auuu, teraz Heidi poczuła się jeszcze gorzej. Próbowała odszukać w myślach moment, kiedy po raz ostatni słyszała, jak siostra przeprasza.
Vicki popatrzyła na nią szczerze.
– Wiem, że nie chcesz tu być, Heidi, więc zupełnie nie rozumiem, dlaczego jesteś. Nigdy nie przyjeżdżałaś, nigdy nas nie odwiedzałaś. Nawet kiedy tata... cóż, widać nie lubisz pogrzebów. Ale skoro jesteś, to wiedz, że cię potrzebujemy. Ja cię potrzebuję. Chcę, żebyś była z rodziną i przejęła część obowiązków. Nie mogę prowadzić ośrodka, zajmować się mamą, być żoną i cztery dni w tygodniu pielęgniarką w klinice.
Heidi nic nie powiedziała. Byłaby idiotką, gdyby zachowała się inaczej. Po skończeniu szkoły naprawdę zostawiła wszystko za sobą. Minęło dwanaście lat. W tym czasie spotkała się z mamą i tatą zaledwie dwukrotnie, gdy przyjechali do niej do Chicago w odwiedziny. Dawno temu przeprowadziła z Vicki kilka rozmów telefonicznych. Widziała się z nią raz czy dwa razy, gdy Vicki i Brad wybrali się na południe, a Heidi wykrzesała z siebie tyle energii, by spotkać się nimi w połowie drogi i przecierpieć weekend w ich towarzystwie. Na święta tylko rozmowy przez telefon, FaceTime i kilka wizyt mamy po nagłej śmierci taty.
Gdyby Heidi miała być uczciwa, Vicki – być może sztywna i nieskora do zabawy – była również lojalną córką i przewidywalną, odpowiedzialną osobą, zatem uosabiała to wszystko, czym Heidi nie mogła się wykazać.
Vicki przesunęła palcami po włosach, które wyglądały tak, jakby je umyła poprzedniego ranka.
– Mamie wcale się nie poprawia. – W jej oczach błysnęły łzy, lecz zamrugała szybko powiekami i Heidi straciła pewność, czy w ogóle je widziała.
– Wiem. – Heidi złagodziła ton. Nie wdając się w niepotrzebne wywody, zdawała sobie z tego sprawę lepiej, niż Vicki mogła przypuszczać. Mama miała demencję. Całkowitą demencję i diagnozę długiego życia, lecz z umysłem, który bardzo szybko się zamykał. Ten stan z pewnością dotykał Vicki bardziej niż Heidi. Jej relacja z matką zawsze była wyboista. Urodziła się jako dziecko niespodzianka. Takie, które pojawia się późno i burzy rodzicom szczęśliwe lata wieku średniego.
Vicki podeszła do lodówki i wyjęła z niej dr. peppera.
Oczywiście wiedziała, że to ulubiony napój Heidi, i specjalnie włożyła go do lodówki na jej przyjęcie. Tak robiła zawsze. Dostrzegała szczegóły. Postępowała zgodnie z tym, czego od niej oczekiwano. Heidi pragnęła coś poczuć – cokolwiek podobnego do wzruszenia troską siostry. Jednak ta zajmowała się na co dzień dbaniem o ludzi. Taką miała pracę.
Heidi sięgnęła po butelkę, ale Vicki przytrzymała ją przez chwilę, zmuszając siostrę, by zajrzała jej w oczy. Ciemne, brązowe, jak oczy Heidi. Jak oczy zmarłej z fotografii.
Heidi zadrżała.
Vicki nie spuszczała z niej wzroku, aż w końcu przymrużyła surowo powieki.
– Na litość boską, Heidi, zacznij być wreszcie odpowiedzialna.
Heidi chwyciła mocniej butelkę i przyciągnęła ją do siebie. Odpowiedzialność nie znajdowała się na liście jej umiejętności.
ROZDZIAŁ 3
Thea
Małe, zmęczone północne miasteczko stanowiło przeciwieństwo swojej nazwy Pleasant Valley. Nie było przyjemne ani nie leżało w dolinie. Sprawiało wrażenie, jakby otulał je pogrzebowy kir niczym mgła wisząca nad polami po ciepłym deszczu i chłodnej nocy.
Thea wciąż czuła się roztrzęsiona po wizycie u Coyle’ów. Pukała do drzwi z zapytaniem, czy ktoś nie potrzebuje portretu rodzinnego, memento mori, czy też fotografii portretowej dla ukochanego. Zwykłe oferty wędrownego fotografa. Tak jak ją nauczył pan Mendelsohn. Lecz uczucia, jakie zaznała tego popołudnia, były tak wyraźne i wciąż jeszcze żywe, że nie mogła dojść do siebie.
Może Coyle’owie budzili niepokój, ale Pleasant Valley też wydawało się dziwne. Jedyna główna ulica, która dzieliła miasteczko na dwie strony, również miała szczególny charakter.
– To strona protestantów – powiedziała właścicielka pensjonatu, pani Agatha Brummel, i wskazała dłonią zachód. – A to strona katolików. – Jej palec wskazujący skierował się na wschód.
Thea uniosła ze zdziwieniem brwi. Szpiczasty podbródek kobiety sterczał ponad koronkowymi falbankami przy dekolcie jej czarnej sukni.
– Pozostajemy ze sobą w dobrych stosunkach – ciągnęła pani Brummel, unosząc spódnicę i wskazując Thei, by poszła za nią po wąskich schodach, które wydawały się jeszcze węższe przez ściany po obu stronach. – Jednakże wszyscy wiedzą, że protestant i katolik jedzący razem niedzielny obiad na pewno się posprzeczają. O doktrynę i wszystko inne, rozumie pani?
Thea nie rozumiała. Lecz i tak pozwoliła pani Brummel rozprawiać dalej piskliwym głosem o Świętej Maryi Dziewicy, sakramentach i o czymś, co wiązało się z decyzją, czy chrzcić dzieci po urodzeniu, czy raczej zanurzać osobę dorosłą w pobliskiej rzece.
Drzwi do pokoju, który wynajmowała Thea, otworzyły się, gdy pani Brummel przekręciła klamkę. Pomieszczenie było niewielkie, z jednym oknem wychodzącym na katolicką stronę ulicy. Dziewczyna zamrugała szybko, by uwolnić umysł od tej koncepcji. Nie zawracała sobie głowy opowiadaniem się po którejkolwiek ze stron, a jedynie pragnęła, żeby wszyscy żyli w spokoju, a ona mogła zadbać o swój wieczny los.
Łóżko stało na środku. Niewielka toaletka, biurko, krzesło z prostym oparciem stanowiły pozostałą część umeblowania. Akwarelka nad łóżkiem przedstawiająca krowę pod klonem była jedynym ciepłym punktem w tym całkowicie sterylnym i bezosobowym wnętrzu.
Pani Brummel przeszła przez pokój, a obcasy jej praktycznych butów zapinanych na guziki zastukały o drewnianą podłogę. Odsunęła zasłony, stojąc plecami do Thei.
– Niech się pani nie pozwoli zastraszyć katolikom.
Thea przygryzła dolną wargę. Uznałaby to nawet za zabawne, gdyby nie było takie żałosne.
– Już miałam z nimi do czynienia – zapewniła bardzo poważnym tonem, jakby nawiązywała do jakichś traumatycznych przeżyć, choć w rzeczywistości miały one przyjemny charakter.
Pani Brummel odwróciła się, a jej cienkie brwi w myszowatym kolorze uniosły się nad niemal całkiem szarymi oczami.
– Cóż, w takim razie wie pani, co mam na myśli. – Szybko skinęła głową.
Thea usunęła z twarzy wszelkie oznaki rozbawienia, jakie mogły się na niej pojawić, i przesłała kobiecie uspokajający uśmiech świadczący o tym, iż podziela jej zdanie.
Pani Brummel ruszyła do drzwi, a Thea stanęła przy ścianie, by ją przepuścić, przyciskając do siebie aparat. Kobieta popatrzyła na niego i przeniosła spojrzenie na swojego gościa.
– Rozumiem, że ma pani kufer.
– Tak. – Thea skinęła głową. – Moje rzeczy są w kuźni, w moim wozie.
– Ach tak. – Kolejne skinienie głową. – Zakładam, że wynajęła pani stajnię dla konia. Mądra z pani młoda dama. Te wszystkie nowomodne automobile. Kto to wymyślił? Ale z nich pożytek w tych stronach... Drogi z koleinami wielkości dolin. W takim razie dobrze. Poślę kogoś po pani bagaż.
– Dziękuję. – Thea obdarzyła ją uśmiechem. Kuźnia znajdowała się chyba... Myślała chwilę... och tak, po katolickiej stronie. Ciekawość wzięła nad nią górę. – Przepraszam panią, ale czy mogę zapytać, z jakiego powodu miasto jest podzielone na sektory religijne?
Pani Brummel przechyliła głowę, by sprawdzić, czy Thea mówi poważnie. Zacisnęła usta.
– Pleasant Valley to dziecko obozowiska drwali, jakie powstało tutaj w latach trzydziestych. Przed wojną i zanim ktokolwiek z nas się dowiedział, kim jest Lincoln. – Machnęła ręką, jakby chciała poskromić swoją własną gadatliwość. – Kiedy Mathilda Kramer wyszła za Fergusa Coyle’a, wszystko się skomplikowało. Mathilda była córką właściciela terenu obozowiska, który zatrudniał Coyle’a, irlandzkiego katolika. Kramer, dość zamożny człowiek, wolał, żeby córka poślubiła kogoś bardziej odpowiedniego, ale interesy nie szły na tyle dobrze, by ryzykować obrażanie pracowników, co z pewnością miałoby miejsce, gdyby zaczęto podnosić kwestie pozycji społecznej i kont bankowych. Kramer twierdził, że to wszystko przez to, że Mathilda, niemiecka protestantka, wyszła za mąż za irlandzkiego katolika. Tak czy inaczej, wywarło to raczej niedobry wpływ na jego pracowników i okolicznych mieszkańców.
Thea oparła aparat na podłodze.
– Więc to nie ma żadnego związku z religią, tylko z faktem, że córka bogacza poślubiła irlandzkiego biedaka.
Ten sposób rozumowania zmusił panią Brummel do zastanowienia; po chwili jednak skinęła głową.
– Myślę, że rzeczywiście cała sprawa ma niewiele wspólnego z katolikami jako takimi. – Pomachała ręką, odpędzając tę myśl. – Tak czy inaczej, miasto istniało tu zawsze na niepewnych warunkach i... – Pani Brummel spojrzała w stronę okna, a potem z powrotem na Theę. – ...dlatego cała społeczność Pleasant Valley unika Coyle’ów aż do dziś.
Thea sięgnęła po szpilkę do kapelusza.
– Kilkadziesiąt lat później Pleasant Valley karze rodzinę Coyle’ów w imieniu Kramer Logging? – Wspomnienie firmy Kramera najwyraźniej wzbudziło podziw w oczach pani Brummel.
– Nie, nie tylko o to chodzi. Jednak to, co wydarzyło się po ślubie i przez te wszystkie lata, sprawia, że ludzie wolą trzymać się z daleka od Coyle’ów.
Thea położyła kapelusz na biurku.
– To znaczy?
Pani Brummel rozciągnęła wargi w nieśmiałym uśmiechu, w jej oczach pojawił się chłód, jakby coś strasznego wyssało całe ciepło z pokoju. Zniżyła głos do szeptu przypominającego syk.
– Chodzi o te zgony, panno Reed. Wszystkie przedziwne przypadki śmierci, jakie wydarzyły się u Coyle’ów przez te lata. Przesądni by powiedzieli, że to jakieś pasmo pecha. A teraz w dodatku biedna Mary. Biedna, słodka Mary. Przecież wszyscy znamy prawdę.
Thea przełknęła ślinę, odtwarzając wciąż żywe wspomnienie domu Coyle’ów i zmarłą bardzo niedawno Mary. To zabawne, że przez przypadek trafiła akurat do ich drzwi, aby polecić swoje usługi fotograficzne.
– Te lasy są nawiedzone przez duchy, panno Reed. – Pani Brummel uniosła brew, która zakrzywiała się nad jej lewym okiem jak dziób kruka. – Za każdym razem, gdy umiera Coyle, w wieczór poprzedzający zgon zawodzi duch. W połowie przypadków nawet nie wiadomo, dlaczego oni umierają... po prostu odchodzą. Tak jak biedna Mary, niech Pan Bóg czuwa nad jej duszą.
Pani Brummel wyszła z sypialni na korytarz. Zatrzymała się i popatrzyła ponuro na Theę.
– Nazywają tę zawodzącą kobietę Misty Wayfair.
– K-kto to jest Misty Wayfair? – Thea zająknęła się ze strachu.
Usta pani Brummel uniosły się lekko w uśmiechu kogoś, kto zna jakąś tajemnicę.
– To kobieta, którą miał poślubić Fergus Coyle, lecz tego nie uczynił – odparła. – Rankiem po pierwszej nocy Fergusa z jego żoną, córką Kramera, znaleziono jej ciało w studni. Podobno została uduszona, ale to może być tylko stara legenda. – Uśmiech kobiety zniknął. – Jednak unikałabym lasów w nocy. Misty Wayfair lubi się tam włóczyć.
Ponure pochylenie głowy. Opuszczony podbródek. Surowe spojrzenie.
– A wcale nie jest przyjaznym duchem... – zakończyła pani Brummel.
Nie do końca pewna, jak do tego doszło, następnego ranka Thea zajmowała miejsce na siedzeniu wozu pani Brummel w swojej najciemniejszej szarej sukni. Zaprzęg wywiózł je poza Pleasant Valley, podskakując na wybojach, co przyprawiło dziewczynę o ból tylnej części ciała, którą miała ochotę rozetrzeć.
Podając Thei owsiankę z syropem klonowym, właścicielka pensjonatu poinformowała ją, że tego dnia ma się odbyć pogrzeb Mary Coyle. Zamierzało wziąć w nim udział niewielu mieszkańców, gdyż Mary należała do rodziny Coyle’ów. Jednak, jak stwierdziła pani Brummel, wycierając ręce o fartuch, udział w tej ceremonii to jej chrześcijański obowiązek.
Dziewczyna nie wymówiła się od dotrzymania jej towarzystwa, choć teraz nie uważała swojej decyzji za zbyt rozsądną. Wcześniej, gdy wyruszały, jakaś jej część czuła, że ponowna wizyta usunie nieprzyjemny dreszcz wywołany wspomnieniem wczorajszego dnia – zmarłej Mary, pogrążonej w żałobie Rose i nieprzeniknionego Simeona.
Jednak teraz, gdy zbliżały się do tego domu, wąskiej bryły bez szczytowych ścianek czy innych urozmaiceń, zrozumiała, że popełniła wielki błąd. Serce zaczęło jej bić szybciej, dłonie zwilgotniały i z jakiegoś powodu wszystkie złe wspomnienia znów przeniknęły do jej myśli.
Pani Brummel pospieszyła do frontowych drzwi, otwartych dla gości. Nie odwróciła się nawet do Thei i najwyraźniej wydawała się zadowolona, że pozostawia ją samej sobie.
– Panienko? – Głęboki głos za plecami Thei sprawił, że zaczerpnęła głęboko powietrza.
Stał za nią wysoki mężczyzna ubrany w ciemny garnitur, w krawacie na szyi, z widocznym łańcuszkiem od zegarka i w meloniku. Na usta opadały mu sumiaste wąsy, miał ciemne, przenikliwe oczy i otaczała go aura Johna Wilkesa Bootha. Thea zdawała sobie sprawę, że nie jest to pochlebne porównanie.
– Wchodzi pani? – Wyciągnął rękę, by zachęcić ją do postąpienia naprzód.
– Tak. – Szybkie skinięcie głową i Thea ruszyła żwawym krokiem w stronę domu.
Mężczyzna poszedł za nią, a gdy zwolniła i stanęła w progu, znalazł się o parę centymetrów za nią.
– Doktor Earl Ackerman – szepnął jej do ucha.
Thea odsunęła się od niego. Napotkała jego spojrzenie. Nie wydawało się niestosowne ani zbyt śmiałe, jednak poczuła się nieswojo. Nie podała mu swego nazwiska, jedynie skinęła głową. Przyjęła po prostu do wiadomości fakt, że się przedstawił.
Pan Mendelsohn byłby z niej dumny.
Weszli do salonu, który od wczoraj wydawał się jej tak znajomy. Pani Brummel stała z boku z dwiema innymi kobietami o ściągniętych twarzach, które rozmawiały ze sobą szeptem, zasłaniając rękami usta. Przeniosła spojrzenie na trumnę. Na Mary. Zmarła wydawała się bledsza niż poprzedniego dnia, teraz gdy jej ciało zostało przygotowane do pogrzebu. Ręce złożone na tułowiu. Włosy uczesane w loki spięte na czubku głowy.
– Przyszłaś. – Cichy głos przerwał Thei kontemplację ciała Mary Coyle. – Niech cię Pan Bóg błogosławi.
Thea napotkała spojrzenie Rose. Jej oczy były pełne łez, które zbierały się w kącikach. Kobieta otarła je chusteczką.
– Czy to źle, że chcę mieć już to wszystko za sobą? – Pytanie Rose mogło zaszokować kogokolwiek innego, lecz odzwierciedlało myśli Thei z czasów, gdy uczyła się sztuki fotografii funeralnej od pana Mendelsohna.
Thea uśmiechnęła się do niej pokrzepiająco.
– Nie sądzę. To bardzo naturalne.
Rose przygryzła dolną wargę. Powiodła oczami po pokoju, nieco speszona obecnością tych, którzy przyszli złożyć kondolencje. Nachyliła się do Thei.
– Oni wszyscy uważają, że coś tu się nie zgadza. Dlatego tutaj są. Z ciekawości. Jakbyśmy byli zagadką do rozwiązania.
– A jesteście? – spytała Thea, zanim zdążyła pomyśleć. Zasłoniła ręką usta. – Tak mi przykro – szepnęła.
– Nie wiem... – odpowiedziała kobieta łzawym głosem, w którym nagle pojawił się niepokój. Patrzyła na doktora Ackermana stojącego nad Mary z kapeluszem w ręku. – Jesteśmy Coyle’ami, a Coyle’owie byli zawsze... przeklęci. Tak mi się przynajmniej wydaje.
– Nie przeklęci. – Doktor Ackerman musiał podsłuchać ich rozmowę. Zbliżył się do niej i popatrzył poufale w twarz Rose. – Jesteście opowieścią, którą ludzie po prostu muszą przeczytać, chociaż nie jest to przecież ich sprawa.
Przez chwilę Thea skłaniała się do pozytywnej opinii na temat doktora. Wydawał się oburzony zachowaniem kręcących się wokół gości, którzy wyjadali pieczone dania przygotowane przez Rose i plotkowali po kątach.
– Nie ma żadnej opowieści, tylko smutek i żal. – Warga Rose zadrżała. Przeniosła spojrzenie z Thei na Ackermana. – Mary żyła w świecie ciemności i rozpaczy.