Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Zanim w Syrii rozpoczęła się walka o wolność, Salama była studentką farmacji. Miała rodziców i starszego brata. Miała swój dom. Miała normalne życie.
Teraz Salama jest wolontariuszką. Pomaga rannym, którzy codziennie zgłaszają się do szpitala. Kocha swój kraj, potajemnie jednak szuka sposobu na wydostanie się z niego. To jedyna możliwość, aby zapewnić bezpieczeństwo sobie oraz swojej ciężarnej szwagierce.
Strach towarzyszy jej w każdej sekundzie. Dziewczyna musi stawić czoła bombom spadającym z nieba, atakom wojskowym, wszechobecnej śmierci, a także zacierającym się granicom moralności. A kiedy jej ścieżki krzyżują się z pewnym chłopakiem, Salama zaczyna wątpić w swoją siłę i determinację do tego, żeby opuścić dom. Będzie musiała zdecydować, w jaki sposób ona sama może uczestniczyć w rewolucji i walczyć o wolność Syrii.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 503
Tytuł oryginału: As Long as the Lemon Trees Grow
Copyright © 2022 by Zoulfa Katouh
All rights reserved.
Copyright © for the Polish translation by Dominik Górka, 2023
Copyright © Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2023
Redaktor inicjujący: Łukasz Chmara
Redaktorka prowadząca: Oliwia Łuksza
Marketing i promocja: Aleksandra Kotlewska, Anna Fiałkowska
Redakcja: Karolina Borowiec-Pieniak
Korekta: Anna Nowak, Robert Narloch
Skład i łamanie: Stanisław Tuchołka | panbook.pl
Ilustracja na okładce: David Curtis
Projekt oryginalnej okładki: Sasha Illingworth, Patrick Hulse
Adaptacja okładki i stron tytułowych: Wojciech Bryda
Konwersja publikacji do werski elektronicznej: Dariusz Nowacki
Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie.
eISBN 978-83-67551-79-3
Niniejsza praca jest dziełem fikcji. Wszelkie nazwy, postaci, miejsca i wydarzenia są wytworem wyobraźni osoby autorskiej. Wszelkie podobieństwo do osób prawdziwych jest całkowicie przypadkowe i niezamierzone.
WE NEED YA
Grupa Wydawnictwa Poznańskiego sp. z o.o.
ul. Fredry 8, 61-701 Poznań
tel.: 61 853-99-10
www.weneedya.pl
Dla Hayao Miyazakiego, który ugruntował moją wyobraźnię.
Dla Alego Al-Tantawiego, który ją zrewolucjonizował.
Dla wszystkich Syryjczyków, którzy kochali, utracili kogoś, żyli i umarli dla Syrii. Kiedyś wszyscy powrócimy do domu.
Każda cytryna zrodzi kolejną,
dzięki czemu nigdy nie przestaną istnieć.
– Nizar Qabbani
OBOK SIEBIE NA PÓŁCE leżą trzy wyschnięte cytryny i zawinięty w plastik chlebek pita, nie wiadomo, czy bardziej czerstwy, czy spleśniały.
Nic więcej nie uda się znaleźć w tym supermarkecie.
Wpatruję się w produkty zmęczonym wzrokiem, po czym biorę wszystko, co jest. Kości bolą mnie przy każdym ruchu. Po raz kolejny przechadzam się pustymi, zakurzonymi alejkami w nadziei, że być może coś przeoczyłam. W efekcie jedynie ogarnia mnie nostalgia. Wspominam czasy, kiedy przychodziłam tu z bratem po szkole, żeby wypchać plecaki tyloma paczkami chipsów i żelek misiów, ile udało nam się unieść. Mama zawsze kręciła wtedy głową i powstrzymując uśmiech, patrzyła na swoje nieświadome otaczającej je rzeczywistości dzieci, które z wypiekami na twarzach nieudolnie próbowały niezauważenie przemycić do domu wojenne łupy. Następnie szczotkowała nam włosy…
Potrząsam głową.
Wystarczy tych wspomnień.
Kiedy ostatecznie się upewniam, że w sklepie nie ma już nic, co mogłabym kupić, mozolnie ruszam w stronę kasy, żeby zapłacić za cytryny i pitę oszczędnościami taty. A raczej tym, co udało mu się wyciągnąć z banku, zanim nadszedł ten sądny dzień. Właściciel, łysy mężczyzna po sześćdziesiątce, uśmiecha się do mnie ze współczuciem i podaje mi resztę.
Kiedy wychodzę z supermarketu, przede mną rozciąga się obraz zdewastowanego miasta. Ten okropny widok przestał mnie już przerażać. Przyzwyczaiłam się do niego. Mimo to za każdym razem sprawia, że jeszcze bardziej pęka mi serce.
Dziurawa droga, gruzy asfaltu, szare, na wpół zawalone budynki, których odsłonięty szkielet niszczeje, jak gdyby natura chciała dokończyć to, co zaczęły bomby. Całkowite zniszczenie.
Od jakiegoś czasu słońce nieśpiesznie wytapia pozostałości zimy, ale mróz w dalszym ciągu nie odpuszcza. Wiosna – symbol nowego życia – zdaje się, zgubiła drogę do wycieńczonej wojną Syrii. A już z całą pewnością do mojego miasta – Hims. Pośród martwych, chylących się ku ziemi drzew i rumowisk króluje tu nędza, a jej rządy ogranicza jedynie żar nadziei rozgrzewający serca Syryjczyków.
Słońce wisi nisko nad horyzontem, rozpoczynając codzienny rytuał pożegnalny, początkowo malując niebo na pomarańczowo i stopniowo przechodząc w granatowy.
Mruczę pod nosem:
– Stokrotki. Stokrotki. Stokrotki. Słodko pachnące stokrotki.
Przed sklepem stoi kilku mężczyzn z wychudzonymi twarzami naznaczonymi niedożywieniem, ale w ich oczach odbija się światło. Kiedy przechodzę obok nich, moich uszu mimowolnie dolatuje fragment rozmowy. Wiem, o czym mówią. O tym samym, co wszyscy przez ostatnie dziewięć miesięcy.
Idę dalej żwawym krokiem, ponieważ nie chcę tego słuchać. Doskonale wiem, że przypuszczony na nas atak wojskowy to wyrok śmierci. Że nasze zapasy maleją i głodujemy. Jestem też świadoma faktu, że szpitale lada dzień będą musiały radzić sobie bez lekarstw. Wiem to, bo sama przeprowadziłam dzisiaj kilka operacji bez dostępu do środków znieczulających. Ludzie wykrwawiają się i umierają z powodu zakażeń, a ja w żaden sposób nie mogę im pomóc. Wiem też, że wszystkich nas czeka los gorszy niż śmierć, jeśli Wolna Armia Syrii nie zdoła powstrzymać wrogich prób przejęcia kontroli nad Starym Hims.
Gdy wracam do domu, owijam hidżab ciaśniej wokół szyi dla ochrony przed zimnym wiatrem. Doskonale wiem, że na mojej skórze znajduje się kilka zaschniętych plam krwi, która dostała się pod rękawy fartucha laboratoryjnego. Za każde życie, którego nie uda mi się uratować w trakcie dyżuru, kolejna kropla krwi staje się integralną częścią mnie. Nieważne, ile razy umyję ręce, krew naszych męczenników wsiąka w moją skórę, trafia wprost do komórek. Ta z dzisiaj zapewne zdążyła się już do tej pory scalić z moim DNA.
Dziś w głowie bez przerwy słyszę warkot piły oscylacyjnej użytej w trakcie amputacji, do której kazał mi stanąć doktor Ziad.
Przez siedemnaście lat Hims mnie wychowywało i kształtowało moje marzenia o ukończeniu studiów z wysoką średnią, zapewnieniu sobie świetnej posady jako farmaceutka w Szpitalu Zaytouna i wyjechaniu w podróż poza granice Syrii, żeby zobaczyć świat.
Jednak tylko jedno z tych marzeń się spełniło. I to nadal nie w taki sposób, w jaki bym sobie tego życzyła.
Rok temu, po tym, jak Arabska Wiosna zawładnęła okolicą, Syria chwyciła się masowo budzącej się nadziei i wezwała do walki o wolność. Odpowiedzią dyktatorów było rozpętanie piekła.
Kiedy wojsko obrało za cel lekarzy, ci stali się widokiem tak rzadkim jak uśmiech. Ale nawet po ich zniknięciu bombardowania nie ustały, a w związku z tym, że Szpital Zaytouna ledwie dawał radę funkcjonować, potrzebowali każdej chętnej do pracy pary rąk. Nawet personel sprzątający awansowano na pielęgniarki. Po roku studiów farmaceutycznych w tamtej sytuacji traktowano mnie na równi z doświadczoną lekarką, a w świetle tego, że poprzedni farmaceuta zginął pod gruzami własnego domu, zarząd szpitala nie miał zbyt dużego pola manewru.
To było kompletnie bez znaczenia, że miałam jedynie osiemnaście lat. Tak jak to, że moje doświadczenie w zakresie medycyny praktycznie nie istniało – ograniczało się tylko do podręcznikowej teorii. Wszystko to przestało mieć jakiekolwiek znaczenie, kiedy przede mną położono pierwszego pacjenta, którego musiałam zaszyć. Śmierć jest wyjątkowo skuteczną nauczycielką.
Na przestrzeni ostatnich sześciu miesięcy byłam przy tylu operacjach, że nie potrafię się ich wszystkich doliczyć, i zamknęłam więcej powiek, niż kiedykolwiek przypuszczałam, że będę musiała.
Nie tak miało wyglądać moje życie.
Obrazy, które maluje przede mną okolica przez resztę drogi do domu, przypominają mi czarno-białe zdjęcia z podręczników do historii, przedstawiające Niemcy i Londyn po zakończeniu drugiej wojny światowej. Zdemolowane domy, z których jak z przebitego jelita wylewają się drewno i beton wykorzystane do ich wykończenia. W powietrzu unosi się zapach spalonych na popiół drzew.
Mroźne powietrze przebija się przez przetarty materiał fartucha laboratoryjnego i szczypie mnie w skórę, wywołując dreszcze. Mruczę sobie pod nosem.
– Złocień maruna. Przypomina stokrotkę. Pomaga na stany gorączkowe i zapalenie stawów. Złocień. Złocień. Złocień.
W końcu na horyzoncie dostrzegam mój dom i na jego widok biorę głęboki wdech. To nie ten sam, który kiedyś dzieliłam z rodziną. Ten podarowała mi Layla, kiedy na mój spadła bomba. Gdyby nie ona, wylądowałabym na ulicy.
Mieszkanie Layli – w sumie teraz także moje – mieści się w jednopiętrowym szeregowcu, do którego z obu stron przylegają inne, identyczne budynki. Elewację każdego z nich zdobią dziury po kulach. Wygląda to tak, jakby sama śmierć wykorzystała je jako płótno. Wszystkie otacza aura ciszy, smutku i samotności. Nasza dzielnica jest jedną z ostatnich, gdzie domy w większości jeszcze nadają się do zamieszkania. W innych częściach miasta ludzie śpią pod dziurawymi dachami lub na ulicach.
Zamek zardzewiał i skrzypi, kiedy przekręcam klucz.
– Wróciłam! – wołam w przestrzeń.
– Tutaj jestem! – odkrzykuje Layla.
Przyszłyśmy na ten świat razem, a nasze mamy dzieliły salę szpitalną. Jest moją najlepszą przyjaciółką, moją opoką, a ze względu na to, że zakochała się w moim bracie Hamzie, także moją bratową.
A teraz, po tym wszystkim, co się do tej pory wydarzyło, jest moją jedyną rodziną, której nigdy nie pozwolę skrzywdzić.
Kiedy Layla po raz pierwszy zobaczyła ten dom, natychmiast urzekł ją swoją osobliwą estetyką, więc Hamza bez namysłu go dla niej kupił. Dwa pokoje i salon, które mogą urządzić po swojemu, to idealny start dla młodego małżeństwa. Layla w całości pokryła jedną ze ścian malunkiem winorośli, której gałązki uginały się pod ciężarem zielonych kiści. Na innej wyryła fioletowe kwiaty lawendy, a podłogi pokryła grubymi arabskimi dywanami, które sama pomogłam jej wybrać na suku Al-Hamidiyah. Kuchnię pomalowała na biało, aby kontrastowała z półkami wykonanymi z orzechowego drewna, na których ustawiła zaprojektowane przez siebie kubki różnych kolorów i kształtów. Kuchnia łączy się z salonem, gdzie kiedyś w każdym zakamarku zalegały jej przybory artystyczne. Podłogę pokrywały maźnięte różnymi kolorami chusteczki, w które wycierała ubrudzone opuszki palców, i krople farby, które spłynęły z palety. Wielokrotnie zastawałam ją leżącą na wznak pod sztalugą, jej kasztanowe włosy pokrywały podłogę wokół głowy. Wbijała wzrok w sufit, pod nosem nucąc popularną arabską piosenkę.
Ten dom był uosobieniem jej duszy.
Ale teraz jest inaczej. Brakuje w nim dawnej energii, a kolory całkowicie wyblakły, ustępując miejsca przytłaczającej szarości. Jest jedynie cieniem tego domu, który niegdyś zapraszał do środka swoim ciepłem.
Kieruję się do kuchni. Layla leży w salonie na kanapie w stokrotki. Kładę chlebek pita na blacie kuchennym. Na jej widok zmęczenie ustępuje miejsca energii.
– Podgrzewam zupę. Zjesz?
– Nie jestem głodna – odpowiada. Jej głos, w przeciwieństwie do mojego, brzmi pewnie, niejako utwierdzając mnie w przekonaniu, że kiedyś przyjdą lepsze dni, otulając mnie ciepłem wspomnień.
– Jak się mają sprawy z łodzią?
O cholera. Udaję pochłoniętą przelewaniem rozwodnionej zupy z soczewicy do rondelka i odpalaniem przenośnej kuchenki gazowej.
– Na pewno nie chcesz?
Layla podnosi się na łóżku, co sprawia, że granatowa sukienka, którą ma na sobie, jeszcze mocniej opina jej siedmiomiesięczny ciążowy brzuch.
– Powiedz wreszcie, czy udało ci się czegoś dowiedzieć.
Wlepiam wzrok w brązową ciecz, przysłuchując się sykowi płonącego gazu. Krótko po moim wprowadzeniu się tutaj Layla zaczęła mnie męczyć, żebym porozmawiała z Amem, z którym pracuję w szpitalu. Słyszała historie Syryjczyków, którzy znaleźli schronienie w Niemczech. Do mnie też dotarły. Kilku moim pacjentom udało się bezpiecznie przepłynąć Morze Śródziemne za pośrednictwem Ama. Nie wiem, w jaki sposób on to wszystko aranżuje. Ale czego nie załatwią pieniądze?
– Salama.
Wzdycham, sprawdzając palcem temperaturę zupy. Jest ledwie ciepła. Jednak zniechęcona do dalszego czekania intensywnym burczeniem w żołądku, ściągam rondel z palnika i siadam z nim obok Layli na kanapie.
Ona patrzy na mnie wyczekująco, unosząc brwi. Ma olbrzymie oczy w kolorze błękitnej toni, które zdają się zajmować całą jej twarz. Zawsze wyglądała jak uosobienie jesieni, ze swoją złoto-czerwoną paletą kasztanowych włosów, twarzą pokrytą piegami i bladą cerą. Nawet teraz, pomimo bólu, wygląda czarująco. Jednak nie da się nie zauważyć jej wychudzonych ramion i niegdyś pełnych policzków, które teraz się zapadły.
– Nie zapytałam. – W końcu wyrzucam z siebie odpowiedź. Podnoszę łyżkę z zupą do ust i czekam na jęk zawodu.
Nie trwa to długo.
– Czemu? Przecież mamy trochę oszczędności…
– Tak, za które będziemy musiały przeżyć po dotarciu na miejsce. Nawet nie wiemy, ile by nam zaśpiewał. Poza tym słyszałam też inne historie…
Kręci głową, sprawiając, że kilka kosmyków opada jej na policzek.
– Tak, zgadza się. Nie wszyscy… stają suchą stopą na lądzie, ale są oni w zdecydowanej mniejszości! Salama, musimy podjąć jakąś decyzję. Ja nie mam wątpliwości, że powinnyśmy wyjechać. I to zanim zacznę karmić.
Ledwie kończy zdanie, a jej oddech staje się coraz cięższy.
– I nawet nie próbuj sugerować, żebym wyjechała bez ciebie! Albo obie wsiądziemy na tę łódź, albo nie wsiądzie na nią żadna z nas. Nie ma możliwości, że popłynę Bóg wie gdzie sama i będę odchodzić od zmysłów, zamartwiając się, czy jeszcze kiedyś zobaczę cię żywą. Takie rozwiązanie nie wchodzi w grę! Do Turcji nie dojdziemy pieszo, przecież sama tak stwierdziłaś. – Wskazuje na swój brzuch. – Nie wspominając o tym, że przy tej ilości straży granicznej i snajperów porozstawianych na całym terenie dostałybyśmy kulkę między oczy, zanim udałoby się nam wydostać poza teren Wolnej Armii Syrii. Mamy tylko jedną możliwość. Ile razy mam ci to powtarzać?
Pokasłuję. Zupa z trudem spływa po ściankach zaciśniętego gardła i ciężko ląduje w żołądku. Layla ma rację. Jest w trzecim trymestrze ciąży. Ani ona, ani ja nie przejdziemy sześciuset pięćdziesięciu kilometrów w poszukiwaniu schronienia, nieustannie unikając czyhającej na drodze śmierci.
Odkładam rondel na stojący przed nami sosnowy stolik kawowy i wbijam wzrok w swoje dłonie. Pokrywające je przecinające się blizny to ślady, które zostawiła po sobie śmierć, kiedy on próbował odebrać mi życie. Niektóre z nich zdążyły już zblednąć, przybierając srebrzysty kolor, ale inne nadal składają się z poszarpanych fragmentów mięsa. Miejsca zrośnięć nadal wyglądają surowo, mimo że są zagojone. Przypominają mi, że muszę pracować żwawiej, przezwyciężając wyczerpanie po to, by ocalić choć jedno życie więcej.
Naciągam na blizny rękawy, a Layla delikatnie przykrywa moją dłoń swoją. Podnoszę na nią wzrok.
– Wiem, dlaczego unikasz rozmowy z nim. I wcale nie chodzi tu o pieniądze.
Nie potrafię powstrzymać drżenia trzymanej przez nią dłoni.
W myślach słyszę zabarwiony niepokojem głos Hamzy. Salama, obiecaj mi to. Obiecaj.
Potrząsam głową, próbując go uciszyć, po czym biorę głęboki wdech.
– Layla, jestem jedyną farmaceutką w okolicy. Jeśli wyjadę, kto pomoże tym wszystkim ludziom? Płaczącym dzieciom. Ofiarom snajperów. Rannym mężczyznom.
Layla mocno zaciska dłoń na sukience.
– Mam tego świadomość. Ale chyba nie sądzisz, że cię poświęcę?
Otwieram usta, żeby coś powiedzieć, ale rezygnuję, gdy ona krzywi się i zaciska oczy.
– Dziecko kopie? – pytam natychmiast, przysuwając się do niej.
Nieudolnie próbuję ukryć zmartwienie. Od kiedy jesteśmy oblężeni, mamy bardzo ograniczony dostęp do witamin niezbędnych w okresie prenatalnym, trudno także o regularność wizyt kontrolnych.
– Odrobinę – przyznaje.
– Boli cię to?
– Nie, jest po prostu nieprzyjemne.
– Mogę ci jakoś pomóc?
Kręci głową.
– Nie, to nic takiego.
– Ta, jasne. Z kilometra wyczułabym, że kłamiesz. Obróć się – mówię, a ona śmieje się i robi, o co proszę.
Rozmasowuję nagromadzony w jej ramionach stres, aż do momentu, kiedy czuję, jak schodzi z niej całe napięcie. Pod skórą nie ma prawie wcale tłuszczu i za każdym razem, gdy przejeżdżam palcami po jej barkach i łopatkach, przechodzi mnie dreszcz. To… to takie niesprawiedliwe. Przecież jej nie powinno tutaj być.
– Już mi lepiej – stwierdza Layla kilka minut później i posyła mi pełen wdzięczności uśmiech. – Dziękuję.
Staram się go odwzajemnić.
– Wyszła ze mnie farmaceutka. Potrzebę opiekowania się tobą mam we krwi.
– Zdążyłam zauważyć.
Pochylam się i kładę dłonie na jej brzuchu, czując pod nimi poruszające się dziecko.
– Kocham cię, skarbie, ale musisz przestać sprawiać ból swojej mamusi. Ona musi się wyspać – gaworzę.
Layla uśmiecha się jeszcze szerzej i poklepuje mnie po policzku.
– Jesteś przeurocza. Aż za bardzo. Któregoś dnia ktoś mi cię ukradnie i zabierze daleko ode mnie.
– Mąż? W dobie takiego kryzysu gospodarczego? – Prycham, myśląc o mojej ostatniej rozmowie z mamą, w której powiedziała mi, że jej przyjaciółka ze swoim synem wpadną do nas na kawę.
Co ciekawe, do owego spotkania nigdy nie doszło. Tego samego dnia wybuchło powstanie. A pamiętam, że nawet byłam podekscytowana ich przyszłą-niedoszłą wizytą. Perspektywą zakochania. Kiedy wracam pamięcią do tych wydarzeń, oczami wyobraźni widzę dziewczynę, która może i ma moją twarz, mówi moim głosem, ale poza tym nie zgadza się absolutnie nic.
Layla marszczy czoło.
– A czemu nie? Więcej optymizmu! – Bawi mnie jej urażona mina. – Możesz mieć, cokolwiek tylko chcesz.
Ta cecha Layli nigdy się nie zmienia. Tamtego dnia, kiedy powiedziałam jej, jakich spodziewam się gości, w piętnaście minut pojawiła się przed moimi drzwiami z ogromną torbą wypełnioną ubraniami i kosmetykami w ręku. Przekraczała próg, popiskując z ekscytacji.
– Wiem, co włożysz! – ogłosiła tuż po wciągnięciu mnie za ramię do mojego pokoju. Rozwinęła przede mną swój błękitny kaftan. Materiał świetnej jakości gładko przesuwał się po moich ramionach. Rąbek obszyto złotą nicią, tak samo jak pasek w talii, od którego odchodziły frędzelki w tym samym kolorze, dające efekt mieniącego się wodospadu. Odcieniem przypominał morze deszczu ze Spirited Away: W krainie bogów. Cóż za magiczny widok.
– Do tego niebieska konturówka i będzie cię błagał, żebyś zechciała się z nim jeszcze raz umówić. – Puściła mi oczko, a ja parsknęłam śmiechem. – Przepięknie ci w tej niebieskiej kredce!
– Tego nie musisz mi mówić. – Poruszyłam brwiami. – Zalety brązowej skóry.
– Ach tak? To czemu ja w takim makijażu wyglądam jak posiniaczone truchło? – Otarła wyimaginowane łzy spod oczu, świecąc mi przy tym obrączką po oczach.
– Chyba trochę dramatyzujesz, Layla. – Zachichotałam.
Na jej twarz wypełzł diabelski uśmiech, a niebieskie oczy zalśniły szelmowsko.
– Masz rację. Hamzie się podoba. I to bardzo.
Natychmiast zakryłam uszy dłońmi.
– Fuj! Nie chcę o tym słyszeć.
Rechocząc, ciągnęła mnie za ramiona, żeby przypadkiem nie ominął mnie żaden sprośny szczegół. Gdyby jeszcze potrafiła sklecić jakieś spójne zdanie. Skutecznie jej to utrudniałam swoim pełnym zażenowania spojrzeniem, które wywoływało u niej salwy śmiechu.
Westchnienie Layli wyrywa mnie z zamyślenia.
– W życiu nie chodzi tylko o to, żeby przetrwać, Salama – mówi.
– Wiem to – odpowiadam.
Znudziłyśmy się przekomarzaniem.
Layla rzuca mi wymowne spojrzenie.
– Nie jestem co do tego przekonana. Twoje zachowanie świadczy o czymś innym. Skupiasz się na szpitalu, pracy, na mnie, ale zupełnie zapominasz żyć. Kompletnie ignorujesz powody trwającej rewolucji. Wygląda to tak, jakbyś odsuwała od siebie te myśli. – Zawiesza głos, patrząc mi prosto w oczy, a mnie zasycha w ustach. – Byłabym gotowa pomyśleć, że ciebie zupełnie nie obchodzi, co się dzieje w kraju. Ale wiem, że tak nie jest. Jesteś świadoma tego, że od wyniku tej rewolucji zależy, czy uda nam się odzyskać nasze dotychczasowe życie. Tu nie chodzi jedynie o przetrwanie, ale o walkę. Jeśli nie możesz jej podjąć tutaj, tym bardziej nie zrobisz tego, będąc za granicą. Nawet gdybyś zmieniła zdanie i dotarłybyśmy bezpiecznie do Niemiec.
Podnoszę się i gestem wskazuję na przestrzeń dzielącą mnie od żałosnych ścian, z których odchodzi farba.
– Ale z czym mam walczyć? Śmierć to najlepsze, co nas czeka, jeśli tu zostaniemy. I dobrze o tym wiesz. Jeśli będziemy miały mniej szczęścia, zostaniemy aresztowane przez żołnierzy lub zginiemy w wybuchu bomby. Nie będziemy walczyć, ponieważ nie mamy jak. Nie możemy liczyć na niczyją pomoc! Pracuję jako wolontariuszka w szpitalu, ponieważ nie mogę znieść wszechobecnej śmierci. Nic innego mnie tam nie trzyma.
Layla patrzy na mnie, ale w jej oczach nie ma ani odrobiny irytacji. Jedynie współczucie.
– Dopóki tu będziemy, nie poddamy się, Salama. To w końcu nasz kraj. Tutaj urodził się twój ojciec, a przed nim twój dziadek. Historia twojego życia wpisana jest w tę ziemię. Żadne państwo na świecie nie pokocha cię jak twoje własne.
Łzy szczypią mnie w oczy. W jej wypowiedzi rezonują słowa, które pamiętamy z podręczników do historii czytanych w szkole. Miłość do ojczyzny mamy wpisaną w DNA. Zawiera się ona w hymnie narodowym, który śpiewałyśmy każdego ranka przed rozpoczęciem lekcji od pierwszego dnia szkoły. Wtedy były to dla mnie tylko słowa. Jednak teraz, po tych wszystkich wydarzeniach, znajdują odzwierciedlenie w rzeczywistości.
Duch nasz niepokorny, a historia chwalebna
Dusze naszych męczenników są groźnymi strażnikami
Unikam wzroku Layli. Wywołałby we mnie wyrzuty sumienia, które i bez tego są wystarczająco duże.
– Ta wojna zabrało mi już wystarczająco – mówię gorzko.
Layla odpowiada stanowczym tonem.
– To nie jest wojna, Salama. To rewolucja.
– Zwał, jak zwał.
Po tych słowach wracam do swojego pokoju. Zamykam za sobą drzwi, żeby móc swobodnie oddychać. Wszystko, co dla mnie ważne – wszystko, co mi pozostało – to Layla i szpital. Przecież nie jestem nieczułą bestią; wiedząc, że tylu ludzi cierpi, staram się im pomóc. To powód, dla którego zostałam farmaceutką. Jedyne, nad czym nie chcę się zastanawiać, to to, dlaczego ci pacjenci trafiają do szpitala. Dlaczego to wszystko się dzieje. Odpowiedź na to pytanie jest jednocześnie przyczyną śmierci mojej mamy. Pamiętam jej zimne dłonie. To samo zabrało babę i Hamzę, jeden Bóg raczy wiedzieć dokąd. Nie chcę rozpamiętywać przeszłości. Nie będę też opłakiwać faktu, że nastoletnie lata skończę z niczym innym oprócz utraconych marzeń i przepełnionych koszmarami nocy. Pragnę to wszystko przetrwać.
A jeszcze bardziej pragnę odzyskać rodzinę.
Nawet jeśli to, co mówi Layla, jest prawdą.
Przebieram się w jedyną piżamę, która mi została. Czarna, bawełniana bluzka z długim rękawem i spodnie. Wystarczająco ciepłe na wypadek, gdybym musiała uciekać pod osłoną nocy. Patrzę na swoje odbicie w łazienkowym lustrze i ignorując oznaki wyczerpania i przesuszone brązowe włosy opadające mi na ramiona, z przyzwyczajenia odkręcam kran. Tylko po co? W całej okolicy od tygodni nie ma dostępu do wody i światła. Wcześniej przynajmniej raz na jakiś czas włączyli, ale od czasu rozpoczęcia oblężenia jesteśmy zupełnie odcięci. Całe szczęście, że w zeszłym tygodniu padało, więc razem z Laylą wystawiłyśmy wiadra, żeby nazbierać deszczówki. Nabieram niewielką ilość wody ręką, której używam do ablucji, później zaczynam się modlić.
Delikatne promyki słońca przestały oświetlać porysowane panele na podłodze mojego pokoju, ustępując miejsca ciemności nocy, która spowiła Hims. Niespokojna przed jej nadejściem, szczękam zębami, po czym zaciskam wargi i przełykam gęstą ślinę. Cała kontrola, którą mam nad otaczającą mnie rzeczywistością w trakcie dnia, znacznie słabnie po zapadnięciu zmroku.
Siadam na łóżku, zamykam oczy i oddycham głęboko. Muszę oczyścić umysł. Skupić się na czymś innym niż strach i ból, które zagnieździły się w mojej duszy.
– Smagliczka nadmorska. Piękna jak jej nazwa – mruczę cicho, modląc się w duchu o spokój. – Białe płatki. Koją ból. Przynoszą ulgę w gorączce, skurczach żołądka i kaszlu. Piękna. I użyteczna.
Pomaga. Moje płuca zaczynają równomiernie dostarczać tlen do krwi. Otwieram oczy i spoglądam na grubą warstwę szarych chmur pokrywającą niebo za oknem. Obtłuczona szyba w kilku miejscach odchodzi od strzaskanej ramy. Skutek eksplozji bomby w okolicy. Kiedy się tu wprowadziłam, na samym początku musiałam zmyć krew z ram.
Pomimo zamkniętego okna przez pokój przebiega podmuch zimnego powietrza. Wstrząsa mną dreszcz, ponieważ wiem, co to oznacza. Horror, którego codziennie doświadczam, nie ogranicza się jedynie do ścian szpitala. Zmutował w mojej głowie. Został powołany do życia i wyposażony w głos, który żadnej nocy nie daje o sobie zapomnieć.
– Jak długo będziesz tak siedzieć bez słowa i udawać, że mnie nie słyszysz? – dobiega mnie głęboki głos mający swoje źródło gdzieś w okolicach parapetu.
Przyprawia mnie o gęsią skórkę na szyi.
Jego głos przywodzi na myśl wspomnienie lodowatej wody, którą po powrocie do domu obmywam się z krwi męczenników. Jest jak głaz uwiązany do mojej szyi, ciągnący mnie w dół, ku ziemi. Przeszkadza mi oddychać jak wilgoć przepełniająca powietrze i ogłusza mnie jak bomby, które wojsko bezustannie zrzuca nam na głowy. Jest fundamentem naszego szpitala i przypadkowym dźwiękiem, który ulatuje z naszych niedomkniętych ust.
Obracam się w jego stronę.
– Czego znowu chcesz?
Khawf patrzy na mnie. Ma na sobie czysty i zadbany garnitur. Niepokoją mnie jednak czerwone plamy na jego ramionach. Ma je od naszego pierwszego spotkania, a ja w dalszym ciągu nie mogę się do nich przyzwyczaić. Jednak nie mam gdzie uciec wzrokiem, ponieważ widok jego lodowato niebieskich oczu jest jeszcze mniej przyjemny. Włosy nienaturalnie czarne, jak otaczająca nas noc, sprawiają, że w ogóle nie przypomina człowieka, co na dobrą sprawę może mieć swoje uzasadnienie.
Przypomina człowieka na tyle, na ile nim jest.
– Dobrze wiesz czego. – Jego głos odbija się echem od ścian, wywołując lawinę dreszczy przebiegających mi po plecach.
MINIONY CZERWIEC ZABRAŁ MI wszystko.
I to na przestrzeni jednego tygodnia.
Leżałam wtedy w szpitalnym łóżku, a nieme łzy szczypały mnie w rany pokrywające twarz. Lewe udo bolało od upadku, a obite żebra boleśnie protestowały przy każdym wdechu. Kilka warstw bandaża wokół moich dłoni wyglądem przypominało rękawice bokserskie. Odłamki pocisku wbiły się w ręce tak głęboko, że krew tryskała na boki jak z rozregulowanej fontanny. Jednak wszystkie te obrażenia dało się znieść.
Poważnie zraniłam się jedynie w głowę. Siła eksplozji wyrzuciła mnie w tył, sprawiając, że potylicą uderzyłam o beton. Blizna po tym uderzeniu zostanie ze mną na resztę życia. Doktor Ziad założył mi szwy. Takie były okoliczności naszego poznania. Powiedział mi, że miałam mnóstwo szczęścia, że skończyło się jedynie na bliźnie. Być może to tylko moje wrażenie, ale wydaje mi się, że w ten sposób usiłował odciągnąć moje myśli od faktu, że mama nie miała tyle szczęścia. Że zabrał mi ją wybuch bomby. Że już nigdy więcej nie będę mogła jej przytulić.
Kilka godzin później, kiedy Khawf przyszedł się przedstawić, chwilę potrwało, zanim się zorientowałam, że jestem jedyną osobą, która go widzi. W pierwszej chwili pomyślałam, że to halucynacje wywołane lekami. Sądziłam, że zniknie wraz z pojawieniem się bólu, tymczasowo przyćmionego morfiną. Jednak tak się nie stało. Był przy mnie nieustannie, szeptał okropieństwa, podczas gdy ja zanosiłam się płaczem, tęskniąc za mamą. Nawet kiedy ból zelżał, siniaki na żebrach przyblakły, a rany na dłoniach się zagoiły, on nie zniknął. Niedługo po tym, jak to sobie uświadomiłam, moim umysłem zawładnęła panika.
Był wytworem mojej wyobraźni, który nie chciał odejść. Który każdej nocy przez ostatnie siedem miesięcy okrutnie odsłaniał i rozbudzał moje lęki.
Nie ma innego wyjaśnienia. Jedynie uzasadniając jego istnienie wiedzą medyczną, zdołam stawić mu czoła.
– Jeśli to sprawi, że poczujesz się lepiej… – Uśmiecha się nikczemnie.
Masuję bliznę z tyłu głowy, przesuwając palcami po zrogowaciałej skórze.
– Stokrotki – wyszeptuję. – Stokrotki, stokrotki.
Khawf odgarnia włosy z oczu i wyciąga paczkę papierosów z kieszeni na piersi. Standardowy czerwony karton, odcieniem pasuje do wyprysków na jego ramionach. Wsuwa papierosa między wargi i odpala. Żar wgryza się w brzegi bibułki, kiedy zaciąga się głęboko.
– Chciałbym się dowiedzieć, dlaczego nie porozmawiałaś z Amem – mówi. – Nie obiecywałaś mi wczoraj przypadkiem, że to w końcu zrobisz? Tak jak zresztą co wieczór? – Jego niski głos przepełniony jest jadem groźby.
Tak to z nim wygląda od samego początku. Kąśliwa uwaga tu, złośliwy komentarz tam, bezustanne sugestie opuszczenia Syrii, aż w końcu pewnego dnia zdecydował, że powinnam poprosić Ama o miejsce na łodzi. Nie odpuszcza pomimo moich wyraźnych próśb. Czasami zastanawiam się, jak to możliwe, że moja wyobraźnia wykreowała kogoś takiego jak on.
Zimna kropla potu spływa po mojej szyi.
– Obiecywałam. – To jedyne, co potrafię z siebie wyrzucić.
Strzepuje z papierosa popiół, który zanim spadnie na podłogę, rozpływa się w powietrzu.
– To czemu tego nie zrobiłaś?
Nie mogłam pomóc pięcioletniej dziewczynce z brązowymi kręconymi włosami postrzelonej przez snajpera prosto w serce. Zmarła, ale udało mi się ocalić jej brata od sepsy. Jestem tu potrzebna.
– Nie… nie potrafiłam.
Spogląda na mnie podejrzliwie.
– Nie potrafiłaś – powtarza beznamiętnie. – Czyli dobrze rozumiem, że wolisz umrzeć pod gruzami tego domu? W długich męczarniach, zwijając się z bólu i powoli wykrwawiając? Nikt nie przyjedzie ci na pomoc, bo jak niby mieliby ci jej udzielić? Mięśnie takie jak twoje, zwiotczałe z powodu niedożywienia, ledwie radzą sobie z dźwignięciem ciała, a co dopiero odkopywaniem go spod betonu. A może chcesz, żeby cię aresztowano, zabrano i umieszczono tam, gdzie babę i Hamzę? Gwałcono i torturowano po to, by uzyskać odpowiedzi, których nie znasz? W miejscu, gdzie śmierć z ręki żołnierza jest traktowana jak nagroda, a nie kara? Naprawdę tego chcesz?
Przez moje ciało przechodzi dreszcz.
– Nie.
Wypuszcza ostatnią chmurę dymu, po czym zgniata papierosa obcasem oxforda. Następnie przechodzi przez próg i staje naprzeciwko mnie. Podnoszę głowę, żeby spojrzeć mu w oczy. Ma wzrok zimny jak woda w rzece Orontes w grudniu.
– Dlatego musisz zebrać się w sobie i to zrobić – stwierdza. – Obiecałaś, że dzisiaj poprosisz Ama o miejsce na łodzi. Miałaś ku temu trzy okazje i żadnej nie wykorzystałaś. – Ściąga usta w wąską linię, wyraźnie napinając przy tym mięśnie żuchwy. – A może chcesz, żebym wycofał się ze swojej części umowy?
– Nie! – krzyczę. – Nie.
Pstryknięciem palca mógłby całkowicie zmienić moją rzeczywistość, wywołując halucynację za halucynacją. Tym samym pokazałby całemu mojemu otoczeniu, że fasada, którą zbudowałam, jest niczym więcej niż kruchą gałęzią na mocnym wietrze. Doktor Ziad nie pozwoliłby mi dłużej pracować w szpitalu. Nie kiedy mogę być zagrożeniem dla pacjentów. A ja potrzebuję tego miejsca. Potrzebuję go, by zapomnieć o bólu. Muszę zajmować czymś ręce, żeby uciszyć wrzeszczący umysł. I ratować inne istnienia.
Co gorsza, przysporzyłabym Layli więcej zmartwień i trosk, narażając zdrowie jej i jej dziecka. Nie. Zniosę to. I zrobię to dla niej. Choćbym miała utonąć we własnych łzach i oddać mu swoją duszę. Wszystko, byle Layla nie martwiła się, że coś jest ze mną nie tak.
Tak więc Khawf obiecał trzymać się na uboczu za dnia i ograniczyć koszmarne wizje, którymi mnie torturuje, do chwili zapadnięcia zmroku. Z dala od cudzych oczu.
Unosi kąciki warg w nieuprzejmym uśmiechu.
– To twoja ostatnia szansa, Salama, i przysięgam, że jeśli jutro z nim nie porozmawiasz, rozerwę twój świat na strzępy.
Złość przedziera się między nerwowymi uderzeniami serca. Może i podświadomość więzi mnie pod jego wpływem, ale to niezmiennie moja podświadomość.
– To nie takie proste, Khawf – syczę, próbując pozbyć się sprzed oczu wspomnienia wyrazu twarzy chłopca, który trzymał w rękach malutkie ciało swojej młodszej siostry.
Była taka drobniutka.
– Am może nie dysponować wolną łodzią. A nawet jeśli, na pewno nie będzie nas na nią stać. A wtedy pozostanie nam jedynie przedostać się pieszo do Turcji. I stać się przy tym idealnym celem dla wojska. Oczywiście, o ile Layla wcześniej nie padnie z wycieńczenia na trasie!
Unosi brwi w rozbawieniu.
– Zechcesz mi powiedzieć, czemu nie chcesz wywiązać się z obietnicy złożonej Hamzie, tej o wydostaniu Layli z kraju? Sprzeczne uczucia w stosunku do szpitala powodują w twoim sercu chaos. Chodzi mi tylko o to, że zobowiązałaś się do czegoś, a teraz próbujesz się wymigać. Całe to twoje bełkotanie to nic więcej niż zwykłe wymówki, którymi starasz się uciszyć poczucie winy. Czego nie byłabyś w stanie zrobić, żeby zapewnić Layli bezpieczeństwo?
Odwracam wzrok i wsuwam dłonie w kieszenie, zapadając się głębiej w materac.
– To wspomnienie – prostuje się, a na jego twarzy maluje się złowieszczy uśmiech – powinno pomóc ci ugruntować decyzję.
Zanim zdążę krzyknąć, pstryka palcami.
Intensywny zapach mięty i cynamonu duszonych w bulionie z jogurtu i mięsa atakuje moje nozdrza, przytłaczając mnie uczuciem nostalgii. Zanim otworzę oczy, przez chwilę waham się, czy to aby na pewno dobry pomysł. Kiedy ostatecznie decyduję się to zrobić, nie jestem już w swoim zatęchłym pokoju, ale z powrotem w domu. Moim domu.
Kuchnia jest taka, jaką ją zapamiętałam. Marmurowe ściany przechodzą z beżu w cedrowy brąz, a zawieszone na nich ramy prezentują arabską kaligrafię i obraz złotych cytryn. W szafce pod blatem znajdują się nasze rondle i garnki, schludnie poukładane jeden na drugim. Na stole rozciąga się biały, satynowy obrus z haftami lilii. Wokół stołu stoją cztery drewniane krzesła, a na blacie – kryształowy flakon z niebieskimi orchideami. Kupiłam je z okazji zaplanowanych na dziś odwiedzin. Przed każdym spotkaniem towarzyskim zawsze kupowałam niebieskie orchidee.
Obracam się w lewo. Obok mnie stoi mama. Wpatruje się w shish barak[1] i miesza w garnku drewnianą łyżką. Jednocześnie przez cały ten czas poruszając ustami w modlitwie.
– Ochroń ich – szepcze. – Ochroń moich chłopców. Sprowadź ich jeszcze dziś bezpiecznie do domu. Chroń ich przed tymi, którzy chcą ich skrzywdzić.
Nie mogę ruszyć się z miejsca, a serce pęka mi na pół.
Mama cały czas jest obok.
Kilka cichych łez spływa po moich policzkach, a potrzeba rzucenia się w jej objęcia staje się niemożliwa do odparcia. Tak bardzo jej potrzebuję. Chciałabym, żeby ukoiła mój smutek i pocałowała mnie w czoło, mówiąc do mnie ya omrii te’eburenee.Moje życie i pochowaj mnie.
Zamiast tego delikatnie szturcham ją w ramię. Podnosi wzrok. Patrzy na mnie przekrwionymi, błędnymi oczami. Po chwili jej wargi układają się w zmęczony uśmiech i wtedy dostrzegam wyraźnie, jak bardzo ta wojna ją zmieniła. Jej twarz, która, wydawało się, przestała się starzeć w dniu, kiedy matka skończyła trzydzieści pięć lat, teraz jest strudzona zmartwieniami. Jasnobrązowe włosy pokrywają siwe odrosty. Nigdy nie pozwalała siwiźnie pojawić się na jej głowie, zawsze przywiązywała do tego ogromną wagę. Kości prawie przebijają się przez jej cienką skórę, a pod oczami malują się ciemne kręgi. Nigdy wcześniej ich tu nie było.
– Damy sobie radę, te’eburenee. Insz Allah[2] – mówi cicho, obejmując mnie jedną ręką i mocno przyciskając do siebie. Pochowaj mnie, zanim ja będę musiała pochować ciebie.
Tak też zrobiłam.
– No pewnie, że damy, mamo – wykrztuszam z siebie, rozpływając się w jej bliskości.
– O, Saloomeh! – woła Hamza, kiedy przychodzi z babą z salonu, a ja prawie wrzeszczę na ich widok. Jeszcze tu są. Pełne życia, miodowe oczy Hamzy błyszczą radośnie. Tak jak oczy baby. Obaj mają na sobie płaszcze z flagą rewolucji syryjskiej przewieszoną przez jedno ramię. Wystarczy jeden ruch i stałaby się stryczkiem.
– No nie mów, że będziesz płakać!
Nie pytam Hamzy, gdzie jest Layla, ponieważ wiem, że została w domu i czeka na niego. Jednak on dzisiaj już do niej nie wróci.
– Hamza, nie drocz się z siostrą – mówi baba, podchodząc do mamy. Ona natychmiast się do niego przytula, a on obejmuje ją i mruczy jej coś do ucha.
Odwracam się, bo nie mogę na to patrzeć.
– Już wychodzicie? – pytam Hamzę łamiącym się głosem. Muszę odchylić głowę, żeby na niego spojrzeć. Nie robiłam tego od siedmiu miesięcy.
Uśmiecha się delikatnie.
– Protest zaczyna się po modlitwie, a musimy być na miejscu chwilę wcześniej.
Powstrzymuję płacz. Ma dopiero dwadzieścia dwa lata, właśnie został absolwentem szkoły lekarskiej i złożył podanie o rezydenturę w Szpitalu Zaytouna. Jeszcze nie wie, że zostanie ojcem. Czy to powstrzymałoby go przed dołączeniem do protestów?
– Z-zostań!
Szczerzy się.
– Mówisz to za każdym razem.
Mocno ściskam go za ramię. Przyglądam mu się uważnie, starając się zapamiętać każdy szczegół jego twarzy. Kilkudniowy zarost i dołeczek w policzku, który widać jedynie wtedy, kiedy się uśmiecha. To moje ostatnie wspomnienie z nim związane. Z czasem staje się ono mniej wyraźne i wiem, że pewnego dnia zapomnę, jak dokładnie wyglądał. Zapomnę przyprószone siwizną brązowe włosy baby i jego lekko błyszczące oczy. Zapomnę, że Hamza jest co najmniej o dwie głowy ode mnie wyższy i że oboje mamy włosy w tym samym odcieniu brązu. Zapomnę dołeczki w policzkach mamy i jej promienny uśmiech, który rozświetla rzeczywistość. Nasze zdjęcia rodzinne leżą pogrzebane pod gruzami tego budynku i już nigdy ich nie odzyskam.
– Ee… Salama, czemu się tak dziwnie zachowujesz? – pyta i potrząsa głową, kiedy dostrzega łzy w kącikach moich oczu. Następnie pocieszająco dodaje: – Obiecuję, że wrócimy.
Żal ściska mi płuca. Wiem, co za chwilę powie. Odtwarzałam tę rozmowę wielokrotnie w myślach, aż wszystkie słowa zaczęły się ze sobą mieszać.
– Ale jeśli nie… – Bierze głęboki wdech i przybiera poważny wyraz twarzy. – Salama, jeśli nie wrócę… zaopiekuj się, proszę, Laylą. Zrób wszystko, żeby jej i mamie nic się nie stało. Żebyście wszystkie trzy były bezpieczne.
Z trudem przełykam ślinę.
– Już ci to kiedyś obiecałam.
W trakcie pierwszej fali protestów, która zalała miasto, Hamza w jednej chwili wziął mnie na bok i kazał przysiąc, że to zrobię. Zawsze miał dobrą intuicję. Był bardzo mądry jak na swój młody wiek. Za każdym razem potrafił wyczuć, kiedy byłam smutna, nawet jeśli robiłam wszystko, żeby nie zauważył. Do swojego miękkiego jak chmura serca przytulał cały świat. Wiedział, że mamę, pomimo jej przerażenia, trzeba by ciągnąć siłą poza granice Syrii, a ona darłaby się wniebogłosy i wierzgała nogami. Że Layla by go wykpiła, gdyby kazał jej uciekać bez niego. I że ja w razie potrzeby dopilnuję, żeby przeżyły. Że przedłożę bezpieczeństwo mojej rodziny ponad wszystko inne. Niezależnie od tego, ilu członków by w niej finalnie zostało.
– Przysięgnij raz jeszcze – mówi zaciekle. – Nie mogę wyjść tam bez twojego zapewnienia. Muszę usłyszeć te słowa, żeby mieć spokojną głowę. – Miód w jego oczach płonie jak ogień.
– Przysięgam – udaje mi się wyszeptać. To słowo nigdy nie było tak ciężkie do wymówienia.
Teraz, zanim on i baba wyjdą na zawsze, powinien zwichrzyć mi włosy.
Jednak nie robi tego.
Chwyta mnie za ramiona.
– Dotrzymałaś obietnicy?
– Słucham? – dukam zaskoczona.
Patrzy na mnie ze wściekłością w oczach.
– Pytam, czy po tym, jak wojsko zabrało mnie i babę, wywiozłaś mamę z kraju? Ocaliłaś Laylę? Czy jednak pozwoliłaś im umrzeć?
Z emocji cała się trzęsę.
– Okłamałaś mnie, Salama? – Jego twarz przepełniona jest cierpieniem.
Wycofuję się, przyciskając dłonie do piersi.
– Życie mamy nic dla ciebie nie znaczy? – pyta, z każdym słowem coraz głośniej.
Obok niego stają mama i baba. Krew spływa po prawej stronie twarzy mamy. Kapie na ceramiczną podłogę, którą niegdyś codziennie polerowała. Z każdą kroplą czuję, jakby ktoś wbijał mi w serce nóż.
– Przepraszam – rozpaczam. – Błagam. Wybaczcie mi!
– Wybaczcie? – pyta baba, unosząc wysoko brwi. – Pozwoliłaś umrzeć własnej matce. Nie interesuje cię to, że Layla też może podzielić jej los. A to wszystko w imię czego?
– Mama może i jest w stanie ci wybaczyć – mówi Hamza. – Ale ja z całą pewnością nie. Jeśli Layla będzie cierpiała z powodu twoich decyzji, wiedz, że nigdy ci tego nie wybaczę.
Padam na podłogę i zanoszę się płaczem.
– Przepraszam. Przepraszam.
– To za mało – mówią we trójkę chórem.
Podłoga pode mną wibruje, a wokół kostek owijają się pnącza i wciągają mnie pod płytki. Zaczynając od kuchni, cały dom się zapada, a ja, wrzeszcząc, spadam w czarną otchłań. Uderzam plecami o kamienną płytę i z trudem łapię oddech. Kiedy otwieram oczy, dym unoszący się znad jakiegoś płonącego budynku zasłania bladoniebieskie niebo.
Zaczyna brakować mi tlenu. Kaszląc i chwiejąc się, staję na nogi. Przed sobą widzę siedmiopiętrowy budynek, który nazywałam domem. Na balkonie na szóstym piętrze suszy się pranie, a na balustradzie niżej dumnie powiewa flaga rewolucji syryjskiej. Trzepocze na wietrze i wygląda, jakby miała odlecieć. Ale Hamza przywiązał ją porządnie z każdej strony i upewnił się, że żaden podmuch jej nie wyrwie. Po tym, jak on i baba zostali aresztowani, mama nie miała serca, żeby ją zdjąć.
Powietrze wokół mnie stanęło. Natychmiast rozpoznaję miejsce, do którego przeniósł mnie teraz Khawf. Przesunęliśmy się o tydzień w przyszłość, do jednego z najgorszych dni w moim życiu.
Mama.
– Nie – zawodzę. – Nie.
– Jej już nie pomożesz. – Khawf staje obok mnie. – Ona nie żyje.
Do szpitala mamy piętnaście kroków. Dam radę. Jeszcze uda mi się ją ocalić.
– Mamo! – wrzeszczę, biegnąc w jej stronę. – Wynośmy się stąd! Natychmiast! Nadlatują samoloty!
Jednak jestem zbyt wolna. Samoloty są szybsze od mojego głosu, a bomby – niewzruszone faktem, że w środku znajdują się niewinni ludzie. Pisk rozrywa mi uszy, eksplozja rozbija budynek na umazane krwią fragmenty. Dom został zrównany z ziemią, ale mnie fala uderzeniowa nie zdołała powalić. Stoję nad okaleczonym ciałem mamy. Nie miała na sobie hidżabu. Jej brązowe włosy są szare od pyłu unoszącego się nad gruzowiskiem. Ma szyję wygiętą pod nienaturalnym kątem. I ta krew. Moje bose stopy brodzą w kałuży krwi. Od jej metalicznego zapachu skręca mnie w żołądku.
Upadam na kolana, zalewając się łzami. Chwytam jej ciało i przyciągam bliżej do swojego, nadal żywego. Nie potrafię zapanować nad drżeniem dłoni, kiedy próbuję odgarnąć przylepione do jej policzków włosy. W efekcie jedynie rozmazuję krew. Pojedyncze krople lądują w moich ustach.
– Mamo! O Boże, nie znowu! Nie znowu!
Jej błyszczące oczy wpatrują się prosto we mnie.
– Czemu pozwoliłaś mi umrzeć? – szepcze mama, świdrując mnie pustym wzrokiem. – Dlaczego?
– Przepraszam – szlocham. – Proszę, błagam, wybacz mi!
Moje łzy spadają na jej nieruchomą twarz, moje usta zaklinają rzeczywistość, błagając, żeby mama była w niej nadal obecna, a ramiona otulają się wokół jej piersi. Mimo że obie ociekamy krwią, mama nadal pachnie tak samo jak zawsze.
– Ona odeszła, Salama – mówi Khawf, stojąc za moimi plecami. – Spójrz, tam jesteś ty.
Patrzę w kierunku, który wskazuje. Pomiędzy gruzami, otoczona dymną mgłą, stoję ja z przeszłości. Policzki dziewczyny są nadal opuchnięte, a po jej oczach widać, że zaczyna godzić się z bólem, który stanie się jej stałym towarzyszem. Ma zaledwie siedemnaście lat i dopiero co liznęła, czym tak naprawdę są koszmar i przerażenie. Kaszląc, w rozdartych ubraniach i hidżabie próbuje doczołgać się do ciała mamy. Jednak jej mięśnie się poddają i głowa opada na ziemię. Traci przytomność.
Złość i smutek przeplatają się w moim sercu, przylegając do moich niszczejących kości.
– Tyle wystarczy – dyszę, przyciskając do siebie ciało mamy. – Zabierz mnie stąd.
Khawf kuca obok mnie. Następnie ściera krew z mojego policzka i uśmiecha się. Stoi jakby poza gruzowiskiem, w nieskalanych ubraniach. Jedynie czerwone plamy na ramionach jego płaszcza wyglądają na większe. I nie wiem, czy mam przywidzenia, czy naprawdę ściekają na klapy.
Pstryka palcami i na powrót znajduję się w swoim łóżku, a wszystkie ślady sadzy i krwi zniknęły. Mrugam, wpatrując się w swoje spierzchnięte, pokryte bliznami dłonie, zaniepokojona faktem, że jeszcze chwilę temu trzymałam w nich mamę. Nadal mokra od łez twarz jest jedynym dowodem na to, co przeszłam.
Khawf bierze głęboki wdech i wraca pod okno. W każdym rysie jego bladej twarzy odbija się satysfakcja.
– Ten sam los spotka Laylę, jeśli dalej będziesz taka uparta. – Wyciąga kolejnego papierosa. – Połowy obietnicy już nie dotrzymałaś. Chcesz, żeby śmierć Layli pogrążyła cię ostatecznie?
Zostałam zdradzona przez własne ciało, nad którego drżeniem nie potrafię zapanować. Próbuję to ukryć, kurczowo trzymając się poszarpanego koca.
Khawf wydmuchuje chmurę ciemnoszarego dymu, który opada smugami na zniszczoną podłogę i rozpływa się w powietrzu.
– Każdego dnia umierają kolejni twoi pacjenci, a każdy z nich zostawia w twoim sercu żal. Pozostając tutaj, zniszczysz samą siebie, nawet jeśli Layla przeżyje.
– Zostaw mnie w spokoju – warczę, przeklinając mój mózg za to, że mi to robi.
– Nie lubię wychodzić na głupka, Salama – mruczy Khawf. – Daj mi, czego chcę, i być może wtedy odzyskasz spokój.
Zaczyna mi doskwierać suchość w ustach, a blizny na dłoniach, w kształcie półksiężyców – pozostałość po ranach zrobionych paznokciami – dają o sobie znać. Zamiast jakoś zareagować na słowa, odwracam się od niego tak gwałtownie, że aż czuję, jakby mój mózg obił się o ścianki czaszki. Zawieszam wzrok na zasuniętej szufladzie stojącego obok łóżka stolika nocnego, w której trzymam ukryty zapas panadolu. Zbieram te tabletki od lipca w ramach przygotowania do porodu Layli i przez ułamek sekundy rozważam wzięcie jednej. Jednak natychmiast rezygnuję z tego pomysłu. Nie wiem, czy tam, gdzie wylądujemy, będzie dostęp do lekarstw.
– Jaśmin. Jaśmin. Jaśmin… – mruczę bezustannie, aż, mogłabym przysiąc, czuję jego zapach jak wtedy, gdy mama brała mnie w ramiona.
[1] Pierożki gotowane w jogurvir lub lagnehu. Wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza.
[2] Z arabskiego: „Jak Bóg da”.
NASTĘPNEGO RANKA CAŁUJĘ LAYLĘw policzek i czoło, a następnie wychodzę do pracy. Nigdy nie mamy pewności, czy przypadkiem nie widzimy się po raz ostatni. Każda wspólna chwila jest jednocześnie pożegnaniem.
– Porozmawiaj z Amem. – Uśmiecha się ciepło, przypominając mi o Hamzie.
Kiwam jedynie głową, ponieważ nie mogę nic z siebie wydusić. Następnie wychodzę z domu, zamykając za sobą drzwi na klucz.
Droga do szpitala z domu Layli zajmuje mi piętnaście minut spacerem. Hamzę bardzo cieszył ten fakt i nie mógł się doczekać, aż będzie mógł porzucić samochód i jako młody lekarz odbywać praktyki w szpitalu po sąsiedzku. Od chwili, kiedy tylko nauczył się czytać, mama i baba wiedzieli, że ich syn jest geniuszem. Wcześnie dostał się do szkoły, przeleciał przez gimnazjum i liceum i stanął przed wyborem uczelni. Zdecydował się na tę w Hims, żeby być blisko rodziny. Ale ja wiedziałam, że tak naprawdę zależało mu na tym, żeby być obok Layli i zacząć z nią wspólne życie.
Jednak to ja zajęłam jego stanowisko.
Zgłosiłam się do pracy, która mocno odbiega od dziedziny, w której się kształciłam. Farmaceutki przepisują leki, a nie przeprowadzają operacje. Już wkrótce miałam skończyć studia i nią zostać. Ewentualnie badaczką. Ale z całą pewnością nie jestem chirurżką. Nie zostawałam stworzona do otwierania ludzkiego ciała, zakładania szwów czy amputowania kończyn. Ale musiałam sama stworzyć taką wersję mnie, która temu podoła.
Hims, które rozpościera się przede mną po wyjściu z domu, wygląda jak jakieś miasto z podręcznika do historii. Masakra, którą obserwuję, na przestrzeni ostatnich kilku lat była częścią krajobrazu tak wielu miast. Inna lokalizacja, ale historia pozostaje taka sama. Jestem przekonana, że duchy męczenników przemierzają opuszczone domy i ulice i palcami przebiegają po wymalowanych na ścianach flagach rewolucji. Żywi siedzą na plastikowych krzesłach na zewnątrz, owinięci płaszczami i szalikami. Dziś są tu dzieci, które bawią się czymkolwiek, co uda im się wyciągnąć z jednego z wraków. Starsza kobieta krzyczy na nie, żeby uważały na podłogi wyściełane dywanem z odłamków szkła. Kiedy dostrzega mój fartuch laboratoryjny, posyła mi szeroki, szczerbaty uśmiech.
– Allah ma’ek!
Niech Bóg będzie z tobą.
Nieśmiało odwzajemniam gest i przytakuję.
Szpital nie jest odporny na chorobę dyktatury, czego dowodzą odbarwione ściany zewnętrzne pokryte wyblakłą żółtą i czerwoną farbą. Ziemia, która utknęła w podeszwie mojego starego buta, jest poplamiona krwią pacjentów, którzy trafiają tu każdego dnia.
Drzwi zewnętrzne są prawie zawsze otwarte i dzisiaj wcale nie jest inaczej. Jest gwarno, jak zazwyczaj. Jęki i krzyki rannych odbijają się echem od ścian.
Wyposażenie i leki są na wyczerpaniu i widać tego efekt na zapadniętych twarzach ludzi, którzy zajmują łóżka wokół mnie. Ostatnimi czasy zaczęłam stosować sól fizjologiczną, wmawiając pacjentom, że to środek znieczulający, i licząc na to, że uwierzą i zadziała ona jak placebo. Pamiętam artykuły o placebo, czytane na pierwszym roku farmacji, w których pisano, że ono faktycznie działa. Wciskałam się wtedy zwyczajowo w kąt schodów przed budynkiem wykładowym z termosem pełnym herbaty zhurat i powtarzałam materiał, posiłkując się notatkami, które przed chwilą zrobiłam w trakcie zajęć. Spędzałam po kilka godzin zatopiona w nauce, aż do zmroku, kiedy to Layla pojawiała się na miejscu i pstrykała mnie w nos, żeby zwrócić moją uwagę.
Pomimo braku zaopatrzenia nasz szpital pod jurysdykcją Wolnej Armii Syrii radzi sobie zdecydowanie lepiej niż te położone w rejonach kontrolowanych przez wojsko.
Słyszeliśmy wiele historii na temat tego, co dzieje się w nich z pacjentami. Umierają nie od ran odniesionych na protestach, ale od tych zadanych im w samym szpitalu. Podczas gdy my cierpimy z powodu oblężenia, rannym demonstrantom zawiązuje się oczy i torturuje się ich, przytwierdziwszy łańcuchami do łóżek. Lekarze i pielęgniarki czasem też decydują się brać w tym udział.
Tutaj, w naszym szpitalu, łóżka są ustawione jedno obok drugiego, a wokół nich stoi rodzina. Dlatego też za każdym razem, kiedy chcę zapytać pacjenta, jak się czuje, muszę się przez nich przeciskać. Doktor Ziad śpieszy w moją stronę, ostrożnie mijając niezliczoną ilość pacjentów okupujących podłogę. To ci, którym na tym świecie nie został już nikt. Są na nim kompletnie sami. I nie mają nawet łóżka. Włosy lekarza, kolorem przypominające mozaikę wykonaną z soli i pieprzu, rozwiewa podmuch wiatru, a zmarszczki wokół brązowych oczu są dzisiaj jakby bardziej widoczne. Przejął stanowisko głównego chirurga po tym, jak ostatni zginął w nalocie. Przedtem był endokrynologiem, który sam ustalał sobie godziny pracy, powoli zmierzając w stronę emerytury. Kiedy zaczęły się zamieszki, natychmiast wysłał całą swoją rodzinę do Libanu, a szpital stał się jego domem. Zostaliśmy zmuszeni do podjęcia pracy chirurgów w dokładnie tym samym czasie.
– Są nowe wieści. Podobno w Ghutę uderzyła bomba. Dwadzieścia osób nie żyje. A pozostałych siedemnastu rannych właśnie wiozą do nas – mówi.
Jako główny chirurg ma łączność z Wolną Armią Syrii, która dostarcza mu wszystkich informacji, a te z kolei mogą nam pomóc uratować więcej istnień.
Czuję, jak ulga jednocześnie napędza i obkurcza moje serce – Ghuta znajduje się po sąsiedzku, ale pół godziny drogi autem; Layla jest bezpieczna – a następnie je obkurcza. Bombardowanie oznacza, że przez te drzwi mogą przejechać ludzie ze wszystkimi dolegliwościami. Wypadające lub poplątane wnętrzności, oparzenia, odcięte kończyny…
Czekam przy wejściu z doktorem Ziadem, który szepcze wersety Koranu mówiące o spokoju i Bożym miłosierdziu. Tym samym spowalnia wodospad zimnego potu spływającego po mojej szyi. Te drzwi otworzą się w każdej chwili. Z hukiem.
W każdej chwili.
Przy oknach na wprost mnie staje Khawf. Jego garnitur błyszczy pomimo wątłego światła wydobywającego się ze szpitalnych żarówek. Włosy ma zaczesane w tył tak idealnie, że nie odstaje od nich nawet jeden kosmyk. Szczerzy się do mnie. Khawf uwielbia szpital. Doskonale wie, że strach przed tym, iż Layla będzie kolejnym zmasakrowanym ciałem, które przyjdzie mi pochować, osłabi moją determinację do zostania w kraju. Że w końcu będę chciała opuścić Syrię.
Krzyki słychać, jeszcze zanim otworzą się drzwi, co daje nam ułamek sekundy na przygotowanie się. Jednak nie ma takiej ilości czasu, która pozwoliłaby mi się przygotować na widok człowieka walczącego o oddech, niezależnie od tego, ile razy do tej pory się z nim mierzyłam. To nie jest normalne i nigdy się takie nie stanie.
– Salama, w pierwszej kolejności zajmij się dziećmi – mówi ostro doktor Ziad, już biegnąc w stronę przybyłych. – Nour, ty dopilnuj, żeby żaden z pacjentów się nie wykrwawił. Mahmoud, zadbaj o to, żeby nie zabrakło bandaży. Użyj pościeli, jeśli będziesz musiał. Ruchy!
Pięć ofiar jest wnoszonych na noszach, podczas gdy pozostali prowadzeni są przez przypadkowe osoby, które akurat znalazły się na miejscu zdarzenia. Wokół nich zbiera się spory tłum, a pomieszczenie wypełniają wrzaski i wycie. Doktor Ziad w dalszym ciągu wykrzykuje rozkazy w kierunku personelu, a ja po raz kolejny jestem wdzięczna za jego opanowanie w obliczu tych okropności. Jest naszym uziemieniem, powodem, dla którego jesteśmy w stanie ratować ludzkie życia.
Khawf stoi wyprostowany, obserwując rozpościerający się przed nim chaos z pełnym zadowolenia uśmiechem, i zaczyna nucić melodię, która odbija się rykoszetem od całego tego zgiełku: How sweet is freedom. Słodki smak wolności – hymn rebeliantów. Z tym że nawet nie mam czasu, żeby przemówić mu do rozumu. Śmierć na nikogo nie zaczeka.
Moim zdaniem dokładanie wszelkich starań, żeby pacjenci dożyli kolejnego wschodu słońca, nie jest jedynym wyzwaniem w trosce o pacjenta. Czasami, kiedy mnie widzą, domagają się starszego, bardziej doświadczonego lekarza. Na początku bardzo mnie to stresowało i próbując powstrzymać drżenie rąk i jąkając się, starałam się wytłumaczyć, że wszyscy pozostali lekarze są zajęci. I że ja jestem równie kompetentna. Jednak teraz, jeśli ktokolwiek swoim wybrzydzaniem marnuje cenne sekundy, mówię im po prostu: „Ja lub śmierć”. To pomaga im podjąć odpowiednią decyzję dużo sprawniej.
Praca tutaj jednocześnie zahartowała i zmiękczyła moje serce, choć nigdy bym nie przypuszczała, że tak się da.
Kiedy opatruję piątego pacjenta, kątem oka dostrzegam spanikowanego człowieka, który trzyma w ramionach małe dziecko. Wygląda na niewiele starszego ode mnie. Przed dwudziestką. Głowa dziewczynki wisi niemrawo, a z jej koszuli na podłogę kapie krew. Wzrokiem podążam za chłopakiem, przyglądając się, jak migoczące szpitalne światło odbija się od jego rozczochranych płowych loków. Wygląda znajomo. Jednak zanim zdążę go gdzieś przypisać, doktor Ziad woła mnie do pomocy przy kolejnym pacjencie. Ten biedak trafił do nas z otwartym złamaniem kości łokciowej. Widok kości wystającej spod skóry sprawia, że kwas z żołądka podchodzi mi do gardła, paląc przełyk. Połykam go na powrót, w konsekwencji czując, jak topi mi śluzówkę żołądka. Wtedy zabieram się do pracy i chowam kość tam, gdzie jej miejsce.
Podczas gdy odpoczywam po trzech operacjach z rzędu, zauważam przechodzącego obok mnie Ama. Muszę z nim porozmawiać. Dziś. Czuję, że Khawf wierci mi dziurę w potylicy swoim spojrzeniem, a jego groźba odbija się echem w mojej głowie.
Rozerwę twój świat na strzępy.
Jest nieugięty w kwestii mojego wyjazdu z Syrii i zrobi wszystko, żebym opuściła kraj. Znamy się już kilka miesięcy, a ja nadal nie rozumiem, z czego wynika jego desperacja. Jednak dziś jakiś szept coś mi podpowiada. Nie potrafię go wyciszyć od ostatniej rozmowy z Laylą.
Przecież to zwykłe pytanie, nikomu nie zrobisz nim krzywdy. Po prostu dowiesz się, ile to kosztuje. Zrób to dla niej.
– Am – wyrzucam z siebie, powodując, że się zatrzymuje i obraca w moją stronę.
– Tak? – mówi zaskoczony. Wygląda na starszego, niż jest w rzeczywistości, ale przy tym wszystkim, co się dzieje, w ogóle nie dziwi mnie fakt, że mężczyzna przed czterdziestką zaczyna siwieć.
– Ja, ee… Chciałam zapytać… – jąkam się i ganię siebie samą w myślach za to, że się nie przygotowałam.
– O łódź? – mówi, natychmiast przechodząc do sedna. Tym samym sprawia, że pieką mnie policzki.
Zaciskam dłonie na fartuchu – a raczej tym, co z niego zostało – mocno marszcząc nieprzyjemną w dotyku tkaninę. On na bank myśli, że jestem tchórzem. Ze wszystkich ludzi, którzy mogliby go poprosić o pomoc w wydostaniu się z kraju, robię to właśnie ja. Jedyna farmaceutka w promieniu trzech dzielnic.
– Mam rację? – ponawia pytanie, unosząc brwi.
Przed oczami przelatuje mi Hamza z niepocieszoną miną.
– Tak.
Obraca się przez ramię, żeby upewnić się, że nikt nie usłyszy tego, co za chwilę powie.
– No dobrze. Spotkajmy się za dziesięć minut w głównym holu.
Mam jeszcze chwilę, zanim doktor Ziad lub Nour zaczną mnie szukać. Mimo że doktor Ziad zawsze nalega, żebym robiła sobie przerwy, z nerwów pocą mi się dłonie. Przecież w ciągu dziesięciu minut może się wydarzyć absolutnie wszystko. Nagła niewydolność oddechowa, zatrzymanie akcji serca, tu ktoś zacznie wymiotować krwią, tam żółcią. Wszystko. Ale muszę pamiętać o obietnicy złożonej Hamzie. Layla jest dla mnie jak siostra. Jest moją jedyną rodziną. Nosi w sobie dziecko mojego brata. To, o którym nie zdążył się dowiedzieć i którego nie będzie mu dane poznać. A ja muszę się przynajmniej dowiedzieć, czy nas na tę podróż w ogóle stać. Poza tym wolałabym nie testować granic Khawfa. Jeśli nie rzuca słów na wiatr, to może być mój ostatni dzień pracy w szpitalu.
– Liliowce – szepczę, idąc w stronę głównego korytarza i wbijając wzrok w zabłoconą podłogę. – Rozluźniają skurcze mięśni. Są pomocne w leczeniu przy zatruciu arszenikiem. Liliowce. Liliowce…
W głównym holu roi się od pacjentów i już zaczynam rozumieć, dlaczego Am wybrał właśnie to miejsce. To darmowa reklama skierowana do wszystkich w zasięgu głosu. Pacjenci dowiedzieliby się, kim jest Am, czym się zajmuje i co jest w stanie im obiecać: szansę na życie.
Am codziennie przychodzi do szpitala w poszukiwaniu ludzi, którzy chcieliby skorzystać z jego oferty. Pozbywając się oszczędności całego życia, możesz wypłynąć w podróż na inny kontynent, o którym większość z nas wie tylko tyle, ile wyczytała z książek. Wszyscy w szpitalu znają Ama, nawet doktor Ziad, który uparcie twierdzi, że Syria potrzebuje swoich obywateli. Niemniej nigdy nie zatrzymałby nikogo, kto zdecydowałby się na ucieczkę, ponieważ sam wysłał swoją rodzinę za granicę. Dopóki Am nie przeszkadza w ratowaniu życia pacjentów, może swobodnie prezentować swoją ofertę. A on doskonale wie, gdzie jest granica, więc trzyma z dala od lekarzy i skupia swoją uwagę wyłącznie na pacjentach. Zapewnia ich, że zna bezpieczne trasy, pokazując im zdjęcia ludzi, którzy w końcu dotarli na europejski brzeg. Nikt nie chciałby ryzykować utonięcia bez przekonania, że innym się udało. Poza tymi, którzy nie mieli innego wyjścia. Chociaż z drugiej strony, nawet bez jakichkolwiek zapewnień cień szansy na przeżycie jest lepszy niż życie na łasce ludobójców.
Nikt nie wsiada do chyboczącej się na falach łodzi z zamiarem pokonania w niej morza, jeśli ma inny wybór.
W tłumie zmęczonych życiem twarzy wyróżnia się ta Khawfa, który patrzy na mnie błyszczącymi oczami i uśmiecha się w sposób mówiący, że doskonale wie, o czym właśnie myślę.
Być może powód, dla którego jest gotowy mnie złamać, bylebym tylko znalazła się na łodzi, można jakoś naukowo wytłumaczyć. Niewykluczone, że jest to mechanizm obronny mojego mózgu, który robi wszystko, żeby zapewnić mi przetrwanie. Mimo wszystko skręca mnie w żołądku z przerażenia na samą myśl o tym, jakie okropności czekają mnie z jego rąk.
Dziesięć minut później Am podchodzi do mnie w głównym holu. Przedziera się przez morze pacjentów, aż w końcu dociera do mnie, pod na wpół rozbite okno zakryte cienkim prześcieradłem.
Mój układ nerwowy zalewa całe ciało falami impulsów elektrycznych, a ja nie potrafię nad nimi zapanować, niezależnie od tego, czego bym próbowała. Zaczynam panikować, że doktor Ziad niespodziewanie zjawi się w korytarzu. Do tego stopnia, że muszę schować dłonie do kieszeni, żeby ukryć ich drżenie. Nie sądzę, żebym była w stanie kontynuować tę rozmowę w momencie, kiedy zostałabym zauważona. Właśnie zdradzam swoich ludzi.
– Ile by was było? – pyta Am, wyrywając mnie z zamyślenia.
– Dwie – odpowiadam. Odnoszę wrażenie, jakby mój głos nie należał do mnie.
Przygląda mi się uważnie przez chwilę.
– Tylko tyle osób liczy wasza rodzina?
Serce mi pęka i fragment po fragmencie rozpada się na drobne kawałki, które przesypują się między żebrami.
– Tylko tyle.
Niewzruszony kiwa głową. W obecnych czasach nawet jednoosobowa rodzina nie jest niczym nadzwyczajnym.
– Odwiozę was autem do Tartusu – mówi, jak gdyby rozmawiał o pogodzie. – Stamtąd zazwyczaj wypływa łódź. Około półtora dnia zajmuje przepłynięcie Morza Śródziemnego i dotarcie do Włoch. Tam będzie czekał na was autokar, który następnie zabierze was do Niemiec. Najważniejsze, by dotrzeć do Włoch, później jest już z górki.
Przy każdym jego słowie łomocze mi serce. I pomimo jego obojętnego tonu w wyobraźni odbywam całą tę podróż. Jestem na łodzi, która delikatnie buja się z boku na bok, pokonując błękitną toń. Przed nami z wody wysuwa się brzeg, który zwiastuje bezpieczeństwo. Layla obraca się w moją stronę z szerokim uśmiechem na twarzy, który mówi: Już nic nam nie grozi. Pragnienie rzeczywistego doświadczenia tego uczucia rozdziera mi żołądek.
Płacz dziecka sprowadza mnie z powrotem na ziemię, a nagłe, przepełnione bólem zawodzenie pacjenta zagłusza rzeczywistość. Nie. Nie. Jak mogę myśleć o poczuciu bezpieczeństwa, jeśli ceną jest złamanie przysięgi lekarskiej?
Z kolei Layla jest w ciąży, a ja zobowiązałam się także wobec Hamzy. Layla nigdy nie wyjedzie beze mnie, a ja nie mogę wysłać jej na pastwę losu samej do Europy, wiedząc, że zna zaledwie kilka słów po angielsku, nie wspominając już o niemieckim czy włoskim. Jako samotna ciężarna byłaby łatwym celem. Poza Syrią też żyją bestie.
Brak zdecydowania to trucizna, która zaczyna zatruwać mój organizm, powoli wdzierając się do krwiobiegu.
Odchrząkuję.
– Ile to by nas kosztowało?
Myśli przez moment.
– Cztery tysiące dolarów. I trzeba będzie zaczekać na swoją kolej.
Mrugam zaskoczona.
– Słucham?
– Przyjmuję tylko dolary. Lira jest zbyt słaba. Cztery tysiące dolarów. Dwa tysiące od osoby.
Z mojej twarzy odpływa krew i pierzchną mi usta. Nie mamy tyle. Kiedy to wszystko się zaczęło, babie udało się wypłacić z banku sześć tysięcy dolarów, ale większość tych pieniędzy pochłonęły podwyżki cen żywności. Zostały nam zaledwie trzy tysiące.
Am zauważa zmianę na mojej twarzy i prycha.
– Myślałaś, że dostaniecie się do Europy półdarmo? Że to takie proste? Mówimy o przemycie dwóch osób, które z reguły trudno ukryć, na inny kontynent. Nie wspominając już o tym, że trzeba będzie dać w łapę wszystkim spotkanym po drodze żołnierzom.
Nogi mam jak z waty.
– Ale… ale ty nie rozumiesz. Tą drugą osobą jest moja bratowa, która jest w siódmym miesiącu ciąży. Jeśli ona urodzi, to… będzie potrzebowała tych pieniędzy, żeby przetrwać. Nie mamy wystarczająco. Błagam cię.
Przez chwilę rozważa moje słowa.
– Nie zejdę z czterech tysięcy, ale mogę przesunąć was na szczyt listy oczekujących. Nie licz na więcej uprzejmości. I szybko się decyduj, bo łódź nie będzie na nikogo czekać.
Powiedziawszy to, odchodzi, zostawiając mnie tu samą, wbitą w ziemię. Khawf wiedzie za nim badawczym wzrokiem. Ciekawe, co ja mam teraz wymyślić.
DOKTOR ZIAD ZNAJDUJE MNIE na podłodze, w rogu jednej z sal pooperacyjnych. Obejmuję kolana, kołyszę się w przód i w tył, trzęsę i zalewam łzami, które próbuję opanować. Dwie małe dziewczynki leżą przede mną bez ruchu, z gardłami rozdartymi od kul. Wojskowi snajperzy ustawiają się na dachach budynków graniczących ze strefami chronionymi przez Wolną Armię Syrii. Dziewczynki wyglądają na około siedem lat, mają porwane ubrania i podrapane kolana.
Ofiarami snajperów są zawsze niewinni, którzy nie mają jak walczyć. Dzieci, osoby starsze, kobiety w ciąży. Na samym początku wojny Wolna Armia Syrii ostrzegła doktora Ziada, że kiedy siły rządowe dopadnie nuda, dla rozrywki wezmą na cel szpital. Nawet Layla w październiku o mały włos uniknęła kuli. Od tamtej pory nie może wychodzić z domu. W ogóle. Chyba że ze mną.
Doktor Ziad kuca przy mnie, a jego zazwyczaj uprzejmą twarz teraz przykrywa wyraz troski.
– Salama – mówi delikatnie. – Spójrz na mnie.
Odwracam wzrok od małych twarzyczek z fioletowymi, posiniałymi wargami, żeby spojrzeć mu w oczy. Przyciskam dłoń do własnych ust w nadziei, że to powstrzyma ich drżenie.
– Salama, rozmawialiśmy już o tym. Nie możesz tak się zapracowywać. Musisz dbać też o siebie. W momencie, kiedy jesteś zmęczona i przytłoczona, nie będziesz w stanie nikomu pomóc. Nikt nie powinien przechodzić przez to piekło. A zwłaszcza ktoś tak młody jak ty. – Patrzy na mnie łagodniej. – Straciłaś dużo więcej, niż ktokolwiek w tym wieku powinien. Nie zamykaj się w szpitalu. Wracaj do domu.
Opuszczam ręce na kolana, analizując jego słowa. W ciągu ostatnich siedmiu miesięcy stał się dla mnie jak ojciec. Wiem, że ma córkę w moim wieku i że mu ją przypominam. Wiem też, że nigdy nie wymagałby od niej tego, czego oczekuje na co dzień ode mnie. Zanurzania dłoni w krwi niewinnych i wpompowywania jej z powrotem w ich ciała. Doświadczania całego tego koszmaru i wracania do niego kolejnego dnia. I mała część mnie, ale naprawdę bardzo mała, ma mu to za złe. Chociaż dba o moje zdrowie jak nikt inny, nie pozwalając mi przekroczyć własnych granic.
Odchrząkuję, żeby coś powiedzieć.
– Czekają na mnie kolejni pacjenci…
– Twoje życie jest tak samo ważne jak ich – przerywa mi w