Druga śmierć Edie i Violet Bond  - Glaze Amanda - ebook + audiobook + książka

Druga śmierć Edie i Violet Bond ebook i audiobook

Glaze Amanda

4,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Czy jesteś w stanie zawalczyć z mrokiem o siebie i swoich bliskich?

Sacramento, rok 1885. Edie i Violet Bond znają prawdę o życiu w zaświatach. Podobnie jak ich matka, która była potężnym medium, siedemnastoletnie bliźniaczki mają zdolności parapsychiczne. Po jej śmierci dziewczyny zostają zmuszone przez ojca do ucieczki z domu.

Siostrom udaje się dołączyć do grupy spirytystek, które w czasie pokazów dla publiczności nawiązują kontakt z duchami. Pewnej nocy seans Violet wymyka się jednak spod kontroli, a Edie przekonuje się, że mroczna istota odpowiedzialna za śmierć ich matki zagraża też im samym – i desperacko pragnie przedostać się do świata żywych.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 319

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 9 godz. 2 min

Lektor: Weronika Łukaszewska
Oceny
4,0 (95 ocen)
26
50
11
8
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
xzvgaj

Nie oderwiesz się od lektury

Książka wciągająca, napisana przyjemnym językiem, przez co czyta się ją bardzo szybko. Postacie są barwne, mają silne cechy charakterystyczne, które są podtrzymywane przez całą fabułę, która rozwija się wraz z ilością stron. Zakończenie nie jest banalne, ani tym bardziej przewidywalne. Zdecydowanie pozycja warta przeczytania dla relaksu.
20
Aquaa

Nie oderwiesz się od lektury

4,5* Naprawdę porządny debiut, czytało mi się bardzo szybko i przyjemnie. Autorka dobrze oddała klimat końcówki XIX wieku. Duży plus za postać Lawrence'a.
10
wirnik

Całkiem niezła

Pomysł fajny, ale momentami trochę się dłużyło
00
Muraszka

Z braku laku…

DNF! 230/349 Uważam, że książka miała potencjał, który nie został wykorzystany. Niby jest motyw, który wręcz uwielbiam. Duchy, medium, to co się dzieje z duszą po śmierci. Naprawdę szerokie pole do popisu. Po przeczytaniu pierwszych 50 stron pomyślałam "to może być ciekawa historia", a im głębiej szłam w las tym gorzej było. To co mi się najbardziej spodobało to opisy pracy jako medium i opis silnej więzi bliźniaczek. Jednak i te zaczęły się powtarzać. Również oczekuje od książki, że akcja będzie w miarę równomiernie rozprowadzona po jej całości, bądź wyważona na tyle, żebym się nie nudziła, a fabuła czymś zachęci do dalszego czytania. Tutaj tego nie było. Może i też jest to kwestia, że wolę książki z dynamiczną akcją. Jeśli ktoś lubi książki do czytania przy kawusi, bez jakiś wielkich plot twistów, to ta pozycja będzie idealna, ale jak już mówiłam nie urzekła mnie. Może kiedyś spróbuję przeczytać jeszcze raz.
00
jellybeans

Dobrze spędzony czas

Przyjemna książka na jeden wieczór. Dosyć angazujaca i czytając ją byłam ciekawa co wydarzy się dalej i jak skończy się historia.
00

Popularność




TYTUŁ ORYGINAŁU:

The Second Death of Edie and Violet Bond

 

Redaktorka prowadząca: Ewelina Czajkowska

Wydawczyni: Agnieszka Nowak

Redakcja: Lena Marciniak-Cąkała

Korekta: Jolanta Olejniczak-Kulan

Opracowanie graficzne okładki: Łukasz Werpachowski

Wyklejka: © Allure / Stock.Adobe.com

 

THE SECOND DEATH OF EDIE AND VIOLET BOND by Amanda Glaze

Text © 2022 Amanda Glaze

Cover illustration © 2022 TK

Originally published by Union Square & Co., LLC., is a subsidiary of Sterling Publishing Co., Inc. Published by arrangement with Pippin Properties Inc. through Rights People, London

 

Copyright © 2023 for the Polish edition by Young an imprint of Wydawnictwo Kobiece Agnieszka Stankiewicz-Kierus sp.k.

 

Copyright © for the Polish translation by Daria Kuczyńska-Szymala, 2023

 

Wszelkie prawa do polskiego przekładu i publikacji zastrzeżone. Powielanie i rozpowszechnianie z wykorzystaniem jakiejkolwiek techniki całości bądź fragmentów niniejszego dzieła bez uprzedniego uzyskania pisemnej zgody posiadacza tych praw jest zabronione.

Wydanie elektroniczne

Białystok 2023

ISBN 978-83-8321-723-9

Grupa Wydawnictwo Kobiece | www.WydawnictwoKobiece.pl

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Monika Lipiec

Droga osobo czytająca,

 

do napisania tej książki zainspirowały mnie moja praprababcia Edie Bond i jej siostra bliźniaczka Violet.

Moja fascynacja siostrami Edie i Violet zaczęła się od fotografii – pozowanego ujęcia w atelier fotograficznym, kiedy były nastolatkami – która stała w moim domu rodzinnym na półce z książkami. Uważałam, że jest w niej coś niesamowitego. Za każdym razem, gdy ją mijałam, zatrzymywałam się, żeby pochwycić spojrzenie bliźniaczek, i byłam przekonana, że chcą mi coś przekazać.

Później się dowiedziałam, że Edie i Violet działały jako media i regularnie urządzały seanse spirytystyczne. Kiedy zagłębiłam się w historię dziewiętnastowiecznego ruchu spirytystycznego i odkryłam intrygujący fakt, że w tamtych czasach za idealne medium uważano niewykształcone nieletnie dziewczęta z dość pustymi umysłami (im mniej własnych myśli, tym więcej miejsca dla duchów!), od razu wiedziałam, że Edie i Violet chcą, żebym napisała opowieść właśnie o tym. Kiedy bowiem owe media podróżowały po kraju i w stanie transu przekazywały słowa duchów, okazywało się, że owe duchy mają coraz radykalniejsze poglądy.

Zaczęłam pisać opowieść o bystrych młodych kobietach przemierzających świat, który nie ufa umysłom kobiet. Opowieść, w której występują tajemnice, przerażające moce z innego świata, ludzkie potwory oraz przystojny, bystrooki reporter o naprawdę pięknych włosach. Przede wszystkim jest to historia dwóch sióstr, których więź zostaje wystawiona na próbę i które muszą walczyć, żeby odnaleźć swoje miejsce w świecie.

Kiedy te prawdziwe Edie i Violet dorosły i założyły rodziny, między swoimi domami kazały zbudować łącznik. Sądzę, że mówi on wszystko o miłości, którą zawsze dzieliły. Jestem przekonana, że opowieść, którą napisałam, sprawiłaby radość Edie i Violet, i cieszę się, że mogę do jej lektury zaprosić Was.

 

Z poważaniem

Amanda Glaze

Edie (po lewej) i Violet Bond w wieku 16 lat

1

Violet się spóźniała.

Edie odsunęła grube aksamitne zasłony najmniejszego salonu w bardzo dobrym hotelu w Sacramento i wyjrzała przez okno. Lampy gazowe na ulicy zapalono ponad godzinę temu i z tego, co widziała Edie, nie wydarzył się w mieście żaden pożar czy też inna katastrofa, które mogłyby uniemożliwić siostrze powrót na czas.

Ostatni sklepikarz zamknął drzwi na noc i wcisnął sobie na głowę kapelusz, po czym wyruszył w chłodny wiosenny wieczór. Rząd powozów toczył się powoli wzdłuż K Street, przez otwarte okna pojazdów wystawały jedwabne rękawy i pióra zdobiące kapelusze. W powietrzu unosił się zapach świeżo parzonej kawy z bud na kółkach oferujących przekąski, który mieszał się z wszechobecnym odorem końskiego nawozu, szczególnie że po drugiej stronie ulicy znajdowały się stajnie.

Wszystko i wszyscy byli dokładnie tam, gdzie być powinni. Poza jej siostrą bliźniaczką. Która się spóźniała.

Edie przyciągnęła okiennicę i zasunęła z powrotem zasłonę nieco zbyt energicznym ruchem. Jęknęła, kiedy podmuch powietrza wywołany przez łopoczący aksamit z frędzlami zgasił świeczkę na stole za jej plecami. Trzy woskowe świece były jedynym źródłem światła w hotelowym saloniku. Diabelnie dużo czasu poświęciła przekonywaniu portiera, żeby zgasił klosze jaskrawego gazowego żyrandola, który zwisał z sufitu (drugi co do jakości hotel w Sacramento nie był jeszcze wyposażony w elektryczność).

– Ależ panienko. Nic nie będziemy widzieć.

No tak! O to właśnie chodzi. Jak można przeprowadzić porządny seans spirytystyczny, jeśli klient wszystko widzi?

Ale tego oczywiście nie powiedziała. Uśmiechała się tylko głupawo i narzekała na migrenę. Gdy coś idzie nie po twojej myśli, zawsze powołuj się na ból głowy.

Edie wyjęła pudełko zapałek z jedwabnej sakiewki w kieszeni. Uniósł się z niej intensywny zapach suszonych ziół, lecz zacisnęła mocno troczki, zanim zdołał wywołać wspomnienia. A potem zapaliła zgaszoną świecę i schowała zapałki.

Hotelowy portier szybko przywyknie do ich zwyczajów. Będzie musiał, skoro to dopiero pierwszy z wielu seansów, jakie ona i Violet urządzą w tym mieście w ramach swego spirytystycznego tournée. Edie osunęła się na kolana i wpełzła pod okrągły stolik, żeby ponownie sprawdzić cieniutki drucik, którym owinęła nogę jednego z krzeseł. Następnie poprawiła niepozorną deseczkę, którą wsunęła pod stół tak sprytnie, żeby w odpowiednim momencie wywołała iluzję lewitacji.

Dlaczego wszyscy uważali, że duchy dają znać o swojej obecności, potrząsając meblami, było dla niej niepojęte, ale skoro tego oczekiwali płacący im klienci, tak robiły.

Znajomy śmiech rozbrzmiał w korytarzu przed salonem. Towarzyszył mu niski męski głos. Edie energicznym krokiem przeszła przez pokój i gwałtownie otworzyła drzwi, unosząc brwi.

– Spóźniłaś się.

Mieszanina czerni i różu rozdzieliła się na dwie odrębne postaci. Pierwszą był młody mężczyzna, liczący sobie osiemnaście lub dziewiętnaście lat, odziany w dobrze skrojony czarny surdut. Komicznie długie, wypomadowane wąsy zajmowały większą część jego twarzy, przez co przypominał morsa.

Obok niego stała siedemnastoletnia panna w sukni z różowego jedwabiu z najmodniejszymi ozdóbkami. Koszmarek, na który Edie wciąż nie mogła patrzeć bez ukłucia w piersi, kosztował bowiem bliźniaczki równowartość całego miesiąca pracy. Kasztanowe włosy dziewczyny były spięte w kok, a kilka modnych loczków otaczało jej okrągłą twarz o różanej cerze.

Wąsacz przynajmniej się zarumienił. Za to siostra bliźniaczka Edie Violet uśmiechnęła się szeroko, jakby zupełnie nic się nie stało.

– Edie! – zawołała swoim melodyjnym głosem. – Nie mogę się doczekać, aż was sobie przedstawię. John, panie Billingsly, czy mogę przedstawić panu moją siostrę bliźniaczkę? Panna Edith Bond.

– Bliźniaczki! – Młody mors się rozpromienił i aż przyklasnął, a potem pośpiesznie się ukłonił. – Na Boga, miałem wrażenie, że widzę podwójnie. Gdyby nie włosy… – wskazał swoją głowę – …pomyślałbym, że zwariowałem.

Dłoń Edie odruchowo powędrowała do góry, zanim zdołała się powstrzymać. Był to gest świadczący o niepewności, nad którym bez powodzenia starała się zapanować.

Violet i Edie były identyczne niemal pod każdym względem – a przynajmniej z wyglądu. Jako niemowlęta miały takie same zadarte nosy, jasnozielone oczy i kasztanowe loki. Kasztanowa barwa włosów Violet nabrała z czasem głębi, kolor włosów Edie natomiast poszedł w przeciwnym kierunku, stając się coraz bledszy z każdym rokiem, aż zrobiły się prawie białe.

Edie obrzuciła morsa lodowatym spojrzeniem.

– Tak. Aż niewiarygodne, jak pan to sprytnie rozgryzł. – Młodzieniec już otworzył usta, żeby odpowiedzieć, lecz Edie nie dopuściła go więcej do głosu. – Z pewnością bardzo miło pana poznać, ale obawiam się, że musimy się pożegnać. Violet jest spóźniona na spotkanie.

– Edie! – Jej siostra przyłożyła dłoń do piersi z tym samym dramatyzmem, który wywołał uniesienia brwi podczas dorocznej prezentacji bożonarodzeniowego tableaux, kiedy nauczyciel ze szkółki niedzielnej popełnił błąd, obsadzając ją w roli Maryi. – Panie Billingsly, proszę się nie przejmować moją siostrą. Potrafi być niezwykle niegrzeczna.

Ostatnie słowo skierowała do siostry, obrzucając ją jednocześnie surowym spojrzeniem, lecz Edie nie zwracała na nią uwagi.

– Może i jestem niegrzeczna, ale ty na pewno jesteś spóźniona.

Edie wysunęła dłoń, chwyciła siostrę za łokieć i wciągnęła ją do pokoju.

Mors wypiął pierś, jakby zamierzał protestować wobec sposobu, w jaki Edie traktuje własną siostrę, lecz Violet tylko się roześmiała i posłała mu jeden ze swoich pożegnalnych uśmiechów.

– Wygląda na to, że koniec zabawy na dziś. Przyjdzie pan w sobotę do Metropolitan, tak?

Zanim młodzieniec zdążył odpowiedzieć, Edie zamknęła drzwi tuż przed jego wąsatym obliczem.

Violet od razu wywinęła się z uścisku Edie.

– Naprawdę, Edie? Musisz być aż taka okropna? John jest dyrektorem teatru, na litość boską. I uważa, że mam prawdziwy talent.

Edie nie mogła się powstrzymać. Przewróciła oczami.

– Och, przestań. Powinnaś wiedzieć, że ma rozległe znajomości w San Francisco. Oraz w Nowym Jorku.

Edie skrzyżowała ramiona.

– Och, doprawdy? Człowiek w tak słusznym wieku i z takim doświadczeniem…

– Czy ty zawsze musisz myśleć o innych jak najgorzej? Tak się akurat składa, że cała jego rodzina zajmuje się teatrem, a jego ojciec….

– Vi, nie obchodzi mnie to, nawet jeśli twierdzi, że należy do niego cały Broadway! Panna Crocker będzie tu lada chwila…

– I ja też tu jestem – odparła Violet, ściągając rękawiczki. – Gotowa do pracy.

– Czy to znaczy, że przeczytałaś listę, którą ci dałam?

Violet zdjęła kapelusz i odwiesiła go na wieszak przy drzwiach.

– Vi! Przeczytałaś? Musimy być przygotowane…

– Och, do kroćset, Edie. Przecież to tylko cholerny kot!

W zwykłych okolicznościach Edie mogłaby się roześmiać. Kąciki jej ust nawet się leciutko uniosły, wbrew jej woli. To rzeczywiście było najkomiczniejsze zlecenie, mimo że miały już do czynienia z wieloma dziwnymi prośbami, odkąd rok temu zajęły się urządzaniem seansów spirytystycznych.

Panna Crocker była starą panną. Bardzo bogatą starą panną, a jej kot, którego z sobie znanych powodów nazywała Thomasem, był jej jedynym towarzyszem. Była niepocieszona po jego śmierci, która nastąpiła przed miesiącem, i pragnęła się z nim skontaktować ostatni raz.

– Cóż… – powiedziała Edie. – Owszem, technicznie rzecz biorąc, to duch kota. Ale był dla niej raczej jak krewny…

Edie przerwał chichot Violet. A później jej czkawka. Oczy Violet zaszły łzami, kiedy próbowała się powstrzymać od śmiechu.

– Owszem, to wszystko jest dosyć zabawne, jednak…

– Zabawne? – wychrypiała Violet, której aż trzęsły się ramiona. Sięgnęła do kieszeni sukni i wyjęła listę, którą Edie zostawiła tego ranka na stoliku nocnym pokoju hotelowego. Za procent ich wynagrodzenia pan Huddle, menadżer ich spirytystycznego tournée, zbierał dla nich przydatne informacje o duchu zmarłej osoby, z którą klient chciał nawiązać kontakt. Zwykle były to szczegóły dotyczące hobby, zainteresowań i wyglądu ukochanego nieżyjącego krewnego. Lecz w tym przypadku…

– Wygląd zewnętrzny? Czarny smoking. – Violet zaczęła czytać listę. – Ulubiony posiłek? Siekana surowa kurza wątróbka. I ostatnie, choć nie mniej istotne, ulubione rozrywki: leżenie w słońcu oraz drapanie sofy. – Violet oderwała wzrok od listy, a łzy rozbawienia spływały jej po twarzy. – Edie, dajżeż spokój.

Resztki napięcia się ulotniły, a Edie przestało ściskać w piersi. I ona też się roześmiała. Aż rzęziła ze śmiechu, przez co Violet znowu dostała ataku chichotu. Śmiały się tak we dwie co najmniej przez minutę, póki Violet ze zmęczenia nie usiadła, a Edie nie złożyła się wpół, chwytając za oparcie palisandrowego krzesła.

– Wyobrażasz sobie gorszy los? – zapytała Violet, powoli odzyskując oddech. – Że największa miłość twojego życia to jakiś kotek?

Violet z przerażeniem pokręciła głową, lecz Edie tylko wzruszyła ramionami i wyjęła chusteczkę, żeby otrzeć sobie oczy. Nie zamierzała się kłócić z siostrą na temat natury miłości, ale w głębi duszy się z nią nie zgadzała. Ich matka kochała kiedyś ich ojca, więc jeśli tak się kończy miłość do drugiego człowieka, to ona już by wolała kota. Ktoś zapukał do drzwi saloniku i wszelkie myśli o matce, ojcu i miłości wyleciały Edie z głowy. Wyprostowała się i przesunęła krzesło na miejsce.

– Chwileczkę – zawołała. A potem szepnęła do siostry: – Wiem, że uważasz to za komiczne, ale postarasz się, prawda? Panna Crocker zapewne zna się z Mary Sutton, a dobre słówko…

– Tak, tak. Mała rybka i wielka ryba. Rozumiem, Edie. Będę grzeczna, obiecuję.

Jakby chcąc to udowodnić, Violet zasiadła na krześle i położyła obie dłonie płasko na blacie. A później swoim najlepszym, najbardziej uduchowionym głosem zawołała: 

– Proszę wejść.

Dystyngowany stary portier otworzył drzwi, żeby wpuścić korpulentną niewiastę odzianą w czarną krepę. Wdowi welon ciągnął się kilka stóp za nią. Edie usłyszała za plecami stłumiony chichot Violet.

To naprawdę przesada przywdziewać pełną żałobę z powodu kota. Portier obrzucił Edie podejrzliwym spojrzeniem, najwyraźniej wciąż zaniepokojony sprawą z żyrandolem, po czym sztywnym gestem zamknął drzwi.

– Panno Crocker. – Edie pochyliła głowę i starała się nadać swojemu głosowi niski, poważny ton. – Niezwykle mi przykro z powodu pani straty. Proszę usiąść. Moja siostra Violet i ja zrobimy, co w naszej mocy, żeby przywrócić pani choć odrobinę spokoju.

Edie wyciągnęła rękę. Panna Crocker chwyciła ją i energicznie uścisnęła.

– Dziękuję ci, moja droga. Wiem, że to nietypowe, ale okrutnie za nim tęsknię.

Edie poczuła falę sympatii i przez ułamek sekundy niemal żałowała, że nie potrafią wezwać ducha zmarłego pupila tej biednej kobiety.

Posadziła pannę Crocker po prawej stronie Violet, a sama usiadła po lewej.

– Zanim zaczniemy… – zasugerowała delikatnie – …może najpierw…

– Och, tak, oczywiście.

Dłoń panny Crocker powędrowała to jedwabnego trzosiku i wynurzyła się z niego z banknotem. Edie szybko schowała go w dłoni i wsunęła sobie do kieszeni. A potem zerknęła na Violet, która delikatnie skinęła głową. Mogły zaczynać.

– Weźmy się za ręce – powiedziała Edie.

Trzy kobiety splotły dłonie.

– Zaczniemy od pieśni?

Edie nienawidziła tej części maskarady. Siostry przekonały się jednak, że rozpoczynanie od kościelnej pieśni uspokajało nie do końca przekonane klientki, które miały wątpliwości, czy wypada im brać udział w wywoływaniu duchów.

„Sam Jezus Chrystus – mawiała często wahającym się klientkom Edie – zmartwychwstając, powrócił jako duch. Nasze działania z pewnością nie są wbrew Bogu”.

Zaczęły od pierwszego wersu W słodkim niebawem1.

 

Jest kraina jaśniejsza niż dzień

Poprzez wiarę widzimy ją z dala.

 

Violet śpiewała czystym słodkim głosem, a Edie przyjemnie niskim. Lecz to panna Crocker była gwiazdą tego trio. Starsza pani się nie hamowała. Jej fałszujący mezzosopran wypełnił cały salonik.

 

A Ojciec czeka na drodze

I szykuje nam miejsce

W słodkim niebawem.

 

Czasem, kiedy to religijne mambo dżambo grało jej na nerwach, Edie wyobrażała sobie dla ukojenia, jak zareagowałby ich ojciec, gdyby się dowiedział, w jaki sposób jego córki wykorzystują swoje religijne wykształcenie.

Nie żeby chciała, by się dowiedział.

Skończyły pieśń i zapadła cisza. Odliczywszy kilka oddechów, Violet zapaliła suszoną lawendę w miseczce na środku stolika – zapach zioła był nieodłącznym elementem ich przedstawienia – a później jej łagodny, nieco senny głos wypełnił pokój.

– Czuję wśród nas obecność ducha.

Edie odnalazła stopę deseczkę, którą wsunęła pod stolik. Ostrożnie i powoli nacisnęła ją, aż blat uniósł się nieco nad podłogą.

– To duch! – wykrzyknęła panna Crocker.

– Cii… – upomniała ją Edie. – Moja siostra zapadła w trans.

I rzeczywiście: Violet odrzuciła głowę do tyłu i zamknęła oczy. Edie ponownie szturchnęła stopą deseczkę, tym razem potrząsając stolikiem, aż jedna ze świec pośrodku blatu zaskwierczała.

– Świeca zgasła – szepnęła Edie z przestrachem w głosie.

Panna Crocker gwałtownie wciągnęła powietrze, lecz nie odważyła się odezwać.

Edie przygotowała oczywiście tę świecę, przycięła knot i wygrzebała dołek w wosku tak, żeby zgasił płomień, gdy wosk się roztopi, a stół się zatrzęsie.

Violet gwałtownie poderwała głowę i się wyprostowała. Ze spiętym ciałem i z zamkniętymi oczami przypominała kukłę sterowaną za pomocą sznurków. Edie nie zamierzała zachęcać zauroczonej teatrem siostry, ale trzeba przyznać, że Violet była utalentowaną aktorką.

– Margie? – zachrypiała Violet. Edie zastanawiała się, który głos siostra wybierze dla kota, i rozbawiło ją to, że Violet zdecydowała się na tenor starszego mężczyzny. To miało sens. Ten kot był bardzo, bardzo stary, kiedy umarł.

– Thomasie? To ty?

Jedno spojrzenie na promienny błysk w oku panny Crocker i na jej potakującą głowę wystarczył, by Edie wiedziała, że mogła sobie darować całe show. Ta kobieta przybyła tutaj – podobnie jak wielu innych – gotowa uwierzyć we wszystko, co jej powiedzą.

– Droga Margie – wychrypiała Violet. – Tak za tobą tęsknię.

Łzy popłynęły po twarzy panny Crocker, kiedy nachyliła się nad stołem. Nastąpiła seria pytań i odpowiedzi.

Czy jest szczęśliwy na tamtym świecie?

Tak, całkiem zadowolony. Mnóstwo tu ryb.

Czy w ogóle za nią tęskni?

Tęskni za nią okrutnie. Czy nie czuje, że zawsze jej pilnuje? Że zawsze przy niej jest, tylko w innym wymiarze?

Panna Crocker przyznała, że tak, że wydawało jej się, że wyczuwa jego obecność, tylko nie była pewna.

– Czy zawsze ze mną jesteś, Thomasie? Gdziekolwiek bym była?

– Zawsze – zaintonowała Violet. Jedynie Edie mogła dosłyszeć iskierkę śmiechu w jej słowach. – Gdziekolwiek jest plama słońca, wiedz, że tam jestem.

Panna Crocker westchnęła, a jej oblicze rozpromienił błogi uśmiech.

– Tylko teraz muszę już iść, moja droga – powiedziała Violet. – Wiedz, że zawsze cię kocham i że…

Atak kaszlu skrócił ostateczne pożegnanie. Violet odchrząknęła i otworzyła usta, żeby mówić dalej, ale znów się rozkasłała.

To nie był element przedstawienia.

Panna Crocker zwróciła się do Edie z uniesionymi brwiami.

– Czy na pewno nic jej nie jest?

– Na pewno – odpowiedziała Edie spokojnym głosem, choć czujnie przyglądała się Violet. – Jestem przekonana, że to tylko… duch ją łaskocze. One potrafią… mocno się wiercić.

Violet znowu zakasłała. Donośnie, z głębi trzewi.

I wtedy Edie to poczuła. Chłodny powiew na karku.

Panna Crocker po jej lewej odwróciła się do okna, bez wątpienia zakładając, że ten powiew to podmuch nocnego powietrza. Edie wykorzystała chwilową nieuwagę kobiety, żeby zamknąć oczy i wyczuć Zasłonę oddzielającą życie i śmierć.

Tyle że jej nie było. Czy też raczej była, ale cieńsza, niż powinna. Pajęczyna zamiast porządnego jedwabiu.

Zasłona stawała się cieńsza wtedy, gdy ktoś umierał, ale pojedyncza śmierć nie spowodowałaby aż takiej zmiany. Czyżby Violet zrobiła to celowo? Zapaliła lawendę, ale przecież nie miały w planach przywoływania ducha, skoro rzeczonym duchem był kot.

Edie otworzyła oczy i uścisnęła dłoń Violet. Milcząc, zadała jej pytanie. „Czy to ty?”

Violet miała zamknięte oczy, ale odpowiedziała niemal niedostrzegalnym ruchem głowy. To nie ona.

Dziwny chichot wydobył się z głębi gardła panny Crocker. Odwróciła się od okna – zobaczywszy zapewne, że jest zamknięte – i patrzyła teraz to na jedną bliźniaczkę, to na drugą, z rozszerzonymi oczami i ustami rozwartymi, jakby była w szoku.

Violet uścisnęła dłoń Edie. Jeden szybki uścisk. „Ja to zrobię”.

Sygnał, że Violet dyskretnie zajmie się tym, co się dzieje w tej chwili z Zasłoną, co oznaczało, że zadaniem Edie będzie uspokojenie panny Crocker.

Właśnie z tego powodu bliźniaczki udawały podczas większości seansów. Bo czymś innym jest odgrywać otrzymywanie wiadomości zza grobu od ukochanych osób – albo kotów, jak w tym przypadku – a czymś zupełnie innym naprawdę poczuć realność śmierci. To zimne mrowienie z tyłu głowy. Dreszcze na kręgosłupie. Większość ludzi źle to znosiła. Choć uważali, że wywoływanie duchów to salonowa zabawa dla rozrywki.

Edie odchrząknęła, przygotowując się do odwrócenia uwagi starszej pani. Lecz nagle, tuż zanim się odezwała, ścisnęło ją w żołądku i zawirowało jej w głowie.

Coś się poruszyło po stronie śmierci.

Ale to nie był lekki dotyk zaciekawionego ducha, którego przyciągnął dym z lawendy. Nie. W tym ruchu było coś tak ciężkiego, że Edie bardzo się zaniepokoiła.

Nagle naszło ją wspomnienie. Inny duch, który wywołał niepokój i sprawił, że nagle z niewiadomych przyczyn Zasłona stała się cieńsza.

Serce Edie załomotało. Zanim uświadomiła sobie, co robi, pochyliła się, chwyciła pusty spodek ze stolika i nakryła nim gwałtownie miseczkę z lawendą, przerywając spiralną strużkę dymu.

Panna Crocker podskoczyła i jęknęła, słysząc brzęk porcelanowych naczyń.

Tuż potem Violet nagle otworzyła oczy. Szeroko i ze zdumieniem. Wbiła w Edie pytające spojrzenie. „Co to było?”

Edie tylko pokręciła głową. Serce wciąż jej łomotało, a oddech miała płytki i krótki. Przymknęła na chwilę oczy, znów wyczuwając Zasłonę. Nadal była cienka. Lecz to, czego obecność wyczuła po stronie śmierci, zniknęło.

Violet przyglądała się jej spod zmrużonych powiek. Edie odpowiedziała, wskazując głową starszą panią. Violet aż się nadęła, ale szybko wróciła do roli. Odrzuciła głowę, głośno wciągnęła powietrze i zawołała:

– Czuję, że odszedł! Duch opuścił ten wymiar!

Panna Crocker pokręciła głową.

– Thomasie, zaczekaj! Wróć!

– Odszedł! – dołączyła Edie.

Po drugiej stronie stolika Violet znów uniosła pytająco brwi, lecz Edie ją zignorowała. Wstała, żeby pomóc pannie Crocker podnieść się z krzesła.

– Bardzo proszę, przecież tyle pani doświadczyła. Zaraz ktoś przyniesie pani herbatę.

– Wydaje mi się – oznajmiła starsza pani, dając się prowadzić – że przydałoby się coś odrobinę mocniejszego. Na uspokojenie nerwów, oczywiście.

– Oczywiście – mruknęła Edie. Ucisk w żołądku ustąpił, ale w głowie wciąż się jej kręciło. Z trudem zachowywała spokojny, pogodny wyraz twarzy. – Na pewno da się to zorganizować.

Edie otworzyła drzwi, lecz zanim panna Crocker wyszła, odwróciła się i popatrzyła na nią z nadzieją i radością.

– Wydawał się… szczęśliwy? Prawda, moja droga?

Edie spojrzała starszej pani w oczy i zmiękła, dostrzegając w nich głębokie pragnienie.

– Tak, proszę pani. Wydaje mi się, że Thomas odnalazł po tamtej stronie spokój.

Panna Crocker wpatrywała się w Edie przez długą, ciągnącą się chwilę. A potem uśmiechnęła się blado i pokiwała głową.

– Tak, moja droga. Wierzę, że masz rację. – Westchnęła i poklepała Edie po ręce. – Cóż, prowadź. Trochę jestem roztrzęsiona, a kapka brandy to jest to, czego potrzeba moim starym kościom.

Edie przytaknęła. Czuła, że siostra wbija w nią z tyłu spojrzenie, lecz się nie odwróciła. Violet będzie chciała wiedzieć, dlaczego tak nagle przerwała seans, a Edie potrzebowała czasu, żeby sformułować taką odpowiedź, która ją zadowoli. Nie odrywała więc wzroku od panny Crocker, prowadząc ją przez drzwi do sąsiedniego pokoju.

2

Wysokie butelki o szerokich szyjkach, które wypełniały półki Apteki Głównej, zdawały się mrugać do Edie, gdy odbijały się w nich promienie popołudniowego słońca. Za to łysiejący aptekarz za ladą miał dla niej jedynie pełne dezaprobaty zmarszczenie brwi.

– Ależ panienko – powiedział, nadymając pierś tak mocno, że Edie szczerze zaniepokoiła się o los środkowego guzika jego kamizelki – jeśli powie mi pani, na co choruje, będę mógł zaproponować miksturę…

– Nie potrzebuję mikstury – odparła Edie. Cierpliwie. Po raz trzeci! – Wystarczą mi same zioła.

Zmarszczka na czole farmaceuty się pogłębiła. Najwyraźniej Edie denerwowała starszych panów, którym nie mieściło się w głowach, że może wiedzieć, czego chce.

– Wydaje mi się, że pani nie rozumie – kontynuował głosem aż ociekającym protekcjonalnością – że to ja mam odpowiednie kwalifikacje, żeby przygotować tabletki albo miksturę…

– Och, do diabła z pańskimi tabletkami – powiedziała Violet, podchodząc i stając obok Edie. Najwyraźniej wyczerpało się jej zainteresowanie kosmetykami wystawionymi od frontu i postanowiła dołączyć do kłótni. – Może pan, na litość boską, dać mojej siostrze ziółka, o które prosi, żebyśmy mogły sobie stąd pójść? Straciłyśmy już dość czasu.

Edie westchnęła, ale nie mogła odmówić metodom Violet skuteczności. Wystarczyło trzysekundowe spojrzenie jej siostry, by nadęty mały aptekarz ruszył do półek po zamówienie Edie.

To był pierwszy raz, kiedy kupowały zapas ziół w aptece. Do tej pory wykorzystywały podczas seansów jedynie lawendę. Dziwnie było patrzeć, jak farmaceuta wypełnia papierową torebkę piołunem, odmierzając porcję z jednej z wielu dokładnie opisanych blaszanych puszek, ustawionych porządnie na półce. Zioła ich matki zawsze swobodnie zwisały na powietrzu, przywiązane do czegokolwiek za pomocą sznurka czy starych wstążek. Żadnych skrupulatnych napisów do odróżniania jednego zioła do drugiego. Trzeba je było rozpoznawać po wyglądzie, zapachu, dotyku.

Edie odeszła od lśniącego marmurowego blatu i zwróciła się do Violet:

– Dziękuję.

– I tak uważam, że to zupełnie zbędne.

– Vi…

– Pieniądze, które tutaj wydamy, lepiej byłoby przeznaczyć na moją modystkę. Spójrz na to pióro! – Violet przechyliła głowę, żeby Edie mogła się przyjrzeć białemu strusiemu pióru przy jej kapeluszu, które rzeczywiście nie najlepiej się prezentowało.

– Jeśli dostaniemy nagrodę od Mary Sutton – powiedziała Edie cicho, żeby aptekarz nie usłyszał – kupisz sobie całkiem nowy kapelusz.

– Za dziewięćset dolarów to chyba nie jeden.

Edie się uśmiechnęła.

– Pięć nowych kapeluszy.

– Dziesięć! – odparła Violet tak głośno, że jej głos odbił się od ścian apteki, sprawiając, że wciąż marszczący brwi farmaceuta przerwał obwiązywanie sznurkiem zapakowanych w szary papier długich gałązek rozmarynu. Lecz gdy rzucił zaniepokojone spojrzenie na Violet, ta odpowiedziała, pokazując mu język.

– Vi! – szepnęła Edie, rozdarta między rozbawieniem a irytacją. – Przestań!

Violet schowała język i obdarzyła aptekarza jednym ze swych olśniewających uśmiechów. Farmaceuta głośno odchrząknął i wrócił do pracy.

Edie wzięła Violet pod ramię i odciągnęła ją od lady. Zatrzymała się przed stojakiem z pocztówkami i wzięła jedną z nich do ręki, udając zainteresowanie. Nie chciała, żeby aptekarz nadstawiał ucha, próbując podsłuchać to, co zamierzała powiedzieć.

– Domyślam się, że uważasz, iż jestem zbyt ostrożna – zaczęła przyciszonym głosem. – Ale jutro wieczorem na scenie wszystko musi pójść jak trzeba. Nie możemy sobie pozwolić na żadną wpadkę, mając Mary Sutton wśród publiczności.

Violet przewróciła oczami, ale nic nie odpowiedziała. Zapewne dlatego, że wiedziała – podobnie jak Edie – że na prywatne seanse z Mary Sutton obowiązują zaproszenia. Co oznacza, że jutro muszą zrobić na niej wrażenie, żeby zdobyć takie zaproszenie dla siebie.

Violet wypuściła powietrze nosem i również wzięła do ręki pocztówkę. Zamiast jednak przyjrzeć się idyllicznemu krajobrazowi na obrazku, spojrzała na Edie.

– Wczoraj wieczorem nie było żadnej wpadki. Wszystko miałam pod kontrolą, dopóki ty się nie spłoszyłaś i nie wystraszyłaś tamtej staruszki niemal na śmierć.

Edie opuściła wzrok na trzymaną w ręku pocztówkę. Była to kolorowa litografia przedstawiająca gaj pomarańczowy w Kalifornii z jaskrawym, wyraźnie zarysowanym słońcem. Takie właśnie widoczki często wysyłano krewnym na zaśnieżonym Wschodnim Wybrzeżu, gdzie bez wątpienia wywoływały stosowną zawiść.

Siostra miała oczywiście rację. Przesadziła, gasząc tak nagle lawendę zeszłego wieczoru. Nic im nie groziło. Może i Zasłona stała się cieńsza. Może i Edie wyczuła jakiś ruch po stronie śmierci. Ale dopóki ona czy Violet nie odsunęły Zasłony, żaden duch nie mógł się przedrzeć na stronę życia.

Szczerze mówiąc, Edie wciąż nie wiedziała, dlaczego tak zareagowała. Może to był instynkt. Nieświadoma reakcja na wspomnienie, które nagle pojawiło się w jej umyśle. Wspomnienie, które zwykle trzymała dobrze ukryte. I którym nigdy nie podzieliła się z siostrą.

Zamrugała i ze zdumieniem spojrzała na pogniecioną kartę pocztową. Przez drzewka pomarańczowe biegła teraz rysa, psując idealny obrazek. Edie spróbowała wygładzić kartę, a potem odłożyła ją z powrotem na stojak. Przybrała obojętny wyraz twarzy i popatrzyła siostrze w oczy.

– Ostatnia rzecz, jakiej potrzebujemy, to jakiś niespokojny duch, który przerwie ci, kiedy Mary Sutton będzie dziś wieczorem wśród naszej publiczności. – Edie wzruszyła ramionami z udawaną nonszalancją. – Wolę być przygotowana na wypadek, gdybym musiała przejść.

Zaintrygowana Violet obrzuciła ją badawczym spojrzeniem. Każda z sióstr odziedziczyła połowę uzdolnień ich matki: Violet potrafiła się kontaktować z duchami, Edie natomiast mogła przechodzić między życiem i śmiercią. Jednak w przeciwieństwie do siostry, Edie od niemal roku nie korzystała ze swojej umiejętności. Od dnia, w którym ich matka umarła.

Violet przechyliła głowę, uważnie się jej przypatrując. I Edie wiedziała – jak to często bywało – co jej siostra zamierza powiedzieć.

To nie była twoja wina.

Ale nie chciała usłyszeć tych słów wypowiedzianych na głos. Nie dlatego, by uważała, że są nieszczere. Wiedziała, że Violet w to wierzy. Ale tylko dlatego, że nie zna prawdy.

Zza lady za ich plecami dobiegło nieśmiałe pochrząkiwanie. Obie się odwróciły, by napotkać chłodne spojrzenie aptekarza. Trzymał w rękach z pół tuzina papierowych toreb z ziołami.

– Równo dwa dolary, panienko.

Violet głośno jęknęła. Edie w duchu się z nią zgodziła. Spory wydatek, który mocno odczują. Podejrzewała, że farmaceuta podniósł cenę, być może obrażony za to, że Edie nie chciała jego wymyślnych mikstur. Ale nie zamierzała dać Violet satysfakcji, przyznając, że mogła przesadzić z zamówieniem. Więc tylko sięgnęła do portmonetki i zapłaciła, choć mocno zaciskała przy tym zęby.

Edie włożyła zioła do torby i razem z Violet wyszły na ruchliwą główną ulicę w centrum Sacramento. Ciąg turkoczących wozów, powozów, wózków i ciągnionych przez konie omnibusów zdawał się nie mieć końca.

Zimno, które Edie poczuła na karku, kiedy szły drewnianymi chodnikami – ustawionymi kilka stóp nad podłożem ze względu na często wylewającą rzekę Sacramento – nie miało nic wspólnego z łagodną wiosenną pogodą.

Nie lubiła tych chodników. Nie lubiła tego uczucia, jakby znalazły się z Violet na wystawie, kiedy kroczyły Third Street na oczach wszystkich. Choć pewnie same chodniki nie były niczemu winne. Odczuwała ten sam niepokój, odkąd przyjechały na dworzec kolejowy w Sacramento dwa dni temu.

To już dwa dni. Jeszcze tylko pięć.

Kiedy pan Huddle ogłosił nowe daty tournée w Sacramento, Edie na poważnie rozważała zrezygnowanie z tych występów, choć wiedziała, że to może zagrozić ich miejscu na scenie. Po sześciu miesiącach tournée na Wschodzie i na Środkowym Zachodzie przyzwyczaiła się do względnego poczucia bezpieczeństwa. Powrót do Kalifornii – do miasta oddalonego zaledwie dzień drogi dyliżansem od miasteczka, gdzie dorastały – wydawał się niepotrzebnym kuszeniem losu.

Wtedy jednak pan Huddle powiedział jej o Mary Sutton. Bogata mieszkanka Sacramento oferowała nieprzyzwoicie wysoką sumę pieniędzy medium, które zdoła się skontaktować z pewnym duchem. Takiej kwoty nie zarabiały nawet najsłynniejsze media na Zachodzie. A dla Edie i Violet zdobycie tej nagrody powinno być igraszką, zakładając, że duch, którego owa kobieta poszukuje, przebywa gdzieś w Zasłonie blisko niej.

Siedem miesięcy wcześniej, kiedy kończyły im się resztki pieniędzy i siostry stać było na jeden nędzny posiłek dziennie, Edie przysięgła sobie, że znajdzie sposób, żeby odbudować życie, które przez nią straciły. Załapanie się na tournée pana Huddle’a to był pierwszy krok, ale suma, jaką oferowała Mary Sutton, mogła sprawić, że bliźniaczki po raz pierwszy w życiu staną się naprawdę niezależne.

To była zbyt dobra okazja, żeby ją przepuścić. Poza tym – jak powiedziała sobie wtedy Edie – minął już niemal rok, odkąd uciekły. Powrót na jeden tydzień nie powinien być ryzykowny.

I jak dotąd – poza tamtą dziwną chwilą z panną Crocker wczoraj wieczorem – wszystko rzeczywiście układało się dobrze. Występ otwierający tournée przedwczoraj w teatrze Metropolitan został doskonale przyjęty. Bliźniaczki wypełniły już kalendarz prywatnymi seansami na resztę tygodnia. A Mary Sutton miała we własnej osobie obejrzeć ich drugi występ w Metropolitan jutrzejszego wieczoru.

Edie otrząsnęła się i nakazała swojemu sercu bić wolniej. Nie było powodu do zmartwień. Wszystko będzie dobrze.

Skręciły z Violet w K Street i ruszyły w kierunku hotelu Union, gdzie miały przez ten tydzień mieszkać. Podobnie jak inne budynki w centrum, hotel miał wyblakłą starodawną fasadę. Może w pozostałych częściach Stanów Zjednoczonych był już rok 1885, ale w wielu miejscach w Sacramento wciąż dawały o sobie znać czasy gorączki złota sprzed trzydziestu lat, kiedy to ściągnęło tu mnóstwo poszukiwaczy. Jak choćby hotel Union. To, co było niegdyś lśniącą białą fasadą, pożółkło z czasem, a szerokie balkony na pierwszym piętrze nawiązywały do stylu architektonicznego, który był popularny, gdy tereny te należały jeszcze do Meksyku.

Mimo widocznych śladów upływu czasu hotel Union był jednak szacownym przybytkiem, znanym z goszczenia senatorów stanowych, kiedy przybywali do miasta na sesje ustawodawcze, więc pan Huddle uznał go za odpowiedni. Wiedział bowiem, że pieniądze wydane na zapewnienie jego mediom modnej kwatery zwrócą się podwójnie, przywiodą bowiem zamożną klientelę na prywatne seanse spirytystyczne.

Ciągniony przez konie jaskrawoniebieski omnibus zaturkotał obok i potoczył się wzdłuż ułożonych pośrodku ulicy torów, wzbudzając chmurę kurzu. Kiedy opadła, Edie zauważyła między czekającymi przed ich hotelem powozami i dwukółkami coś, co sprawiło, że szeroko otworzyła oczy ze zdumienia.

– Czy to…

– Ruby! – wykrzyknęła Violet. – Na Boga, co ty masz na sobie?

Ruby Miller, młoda kobieta o jasnych włosach, obróciła się na dźwięk swojego imienia. Zmrużyła błękitne oczy, przyglądając się zatłoczonemu chodnikowi i ignorując rzucane jej z otwartymi ustami spojrzenia elegancko odzianych mężczyzn i kobiet, którzy wchodzili i wychodzili z hotelowego holu. Ruby była przyzwyczajona do tego, że się na nią gapią. Okrągła różana twarz i drobna, lecz bardzo kobieca figura sprawiały, że uważano ją za najpiękniejsze medium ich trupy. Ale to nie jej uroda przyciągała dziś uwagę, tylko przedziwny strój.

W przeciwieństwie do Edie i Violet, które nosiły długie spódnice i zapięte pod szyję bluzki, Ruby miała na sobie coś, co przypominało jasnoniebieskie pękate pantalony wystające spod fraka w brązową kratę z bufiastymi rękawami.

Ruby dostrzegła je w tłumie i rozpoznawszy, uśmiechnęła się i zaczęła energicznie machać. Violet mruknęła coś pod nosem o zbrodniach przeciwko modzie, lecz Edie ją zignorowała. Skupiła całą uwagę na cudownym niklowanym bicyklu, który ich przyjaciółka ściskała za rączki. Bicykle były teraz ostatnim krzykiem mody, ale siostry ostatnie pół roku spędziły w podróży od miasta do miasta, więc Edie nie miała okazji ich wypróbować.

– Uwierzycie? – zawołała Ruby, gdy bliźniaczki się zbliżyły. Ruszyła kierownicą, a metalowe szprychy kół zalśniły w promieniach popołudniowego słońca. – Mam go na całe dwa dni!

Edie przesunęła wzrokiem po pojeździe, podziwiając trójkątne skórzane siodełko, łukowatą ramę i wiklinowy koszyk przypięty między rączkami.

– Och, Ruby, to niesamowite.

Ruby się uśmiechnęła.

– Żebyś wiedziała! Kiedy klient z dzisiejszego ranka dowiedział się, że nigdy jeszcze na nim nie jeździłam, pożyczył mi bicykl swojej siostry. Wyjechała z miasta i…

– To wszystko nieważne – przerwała jej Violet. – Ruby, ty wyglądasz jakbyś uciekła z cyrku! Cóż to za odrażający strój?

Edie szturchnęła ją łokciem w bok, lecz Ruby tylko się roześmiała.

– Nazywają się reformy. – Uniosła prawą nogę i wskazała ściśnięty wokół kostki rąbek. – Czyż nie są cudowne? Mój klient powiedział, że powinnam włożyć cały strój, jeśli chcę nauczyć się jeździć.

Ruby, na której jasnej cerze łatwo było dostrzec rumieńce, zaczerwieniła się przy ostatnich słowach. Edie przechyliła głowę i przyjrzała się jej uważnie.

– Ten klient – powiedziała powoli – wydaje się niezwykle… uczynny.

Ruby wzruszyła ramionami, ale jej policzki zaróżowiły się jeszcze mocniej.

– Może to dlatego, że obiecałam mu, że będzie mógł mnie zabrać na piknik jutro przed naszym występem. Bo wiecie, on ma swój bicykl i powiedział, że moglibyśmy pojechać do…

– Och, Ruby – jęknęła Edie. – Nie znowu.

W tym samym momencie Violet powiedziała:

– Och, Ruby, czy on jest przystojny?

Teraz twarz Ruby zrobiła się szkarłatna. Była tylko rok starsza od bliźniaczek, więc (przynajmniej zdaniem Edie) o wiele za młoda, żeby tak często się zakochiwać i odkochiwać. Szczególnie że jej romanse nigdy nie kończyły się dobrze.

Zaledwie miesiąc temu, gdy mieli tournée w Rochester, opuściła cały weekend występów, bo wystarczyło, że jakiś nic niewart Don Juan skinął na nią i przekonał ją, że powinni uciec jako kochankowie do Niagara Falls. Na szczęście Ruby oprzytomniała, zanim się dokonało, lecz pan Huddle o mało co nie wyrzucił jej z trupy. Nie zrobił tego chyba tylko z tego względu, że Ruby, podobnie jak Violet, była na scenie gwiazdą. Nie miała żadnych zdolności, jeśli chodzi o Zasłonę – a przynajmniej Edie była przekonana, że ich nie ma; media, ogólnie rzecz biorąc, raczej nie omawiają tego na głos – ale tak jak Violet miała talent i instynkt aktorski.

– Cóż… – zaczęła Edie zrezygnowanym tonem. – Ale nie uciekaj z nim, dobrze?

– Och, nie słuchaj jej – powiedziała Violet do Ruby. – Ja nadal uważam, że to było okropnie romantyczne.

– Okropne było na pewno – mruknęła Edie pod nosem.

Violet natychmiast odwróciła do niej głowę.

– Co takiego?

– Och, nic. Zastanawiam się tylko, co jest romantycznego w mężczyźnie pięć lat starszym od Ruby, który próbuje uwieść ją i przykuć do siebie na całe życie, ale może ja…

– Przykuć na całe życie? Naprawdę, Edie. Nie każde małżeństwo jest…

– Nie wymądrzaj się…

– Kto chce się przejechać na bicyklu?

Obie się obróciły, aby spojrzeć na Ruby, która wypowiedziała pytanie na tyle głośno, by zwrócić uwagę kilkorga przechodniów. Dziewczyna znów poruszyła rączkami pojazdu, aż zatańczyły opony bicykla.

– No dalej – zachęcała. – Mój klient wspomniał o ścieżce, którą można jechać wzdłuż rzeki. Potrzebuję kogoś, kto pomoże mi się pozbierać, jeśli się wyłożę prosto na twarz.

– Ja chętnie – odpowiedziała Edie. – Vi?

– Popatrzę – odparła ta ze wzruszeniem ramion. – Ale cokolwiek byście mówiły, nie ma opcji, żebym włożyła te koszmarne pantalony i wsiadła na to coś.

– O Boże, o Boże, o Boże!

– Dajesz radę, Vi. Tylko uważaj, jak…

– Nie puszczaj, Edie! Jak puścisz, to przysięgam na…

– Nie puszczę, Vi, obiecuję. A teraz popedałuj trochę szybciej.

– Nie mogę! Przewrócę się!

– Nie przewrócisz się. Trzymam cię. Obiecuję.

Zielononiebieskie wody rzeki Sacramento płynęły leniwie, a Edie i Violet zakosami przemieszczały się po ścieżce. Violet siedziała sztywno na skórzanym siodełku bicykla ze spódnicą bardzo niemodnie podwiązaną i całkowicie niestosownie ukazującą kostki, a Edie truchtała obok, trzymając pojazd z tyłu, żeby siostra się nie przewróciła.

Dopracowały ten układ do perfekcji razem z Ruby, kiedy pół godziny temu obie uczyły się jeździć. I dopiero wtedy, gdy zarówno Edie, jak i Ruby samodzielnie przejechały na bicyklu ścieżkę tam i z powrotem, Violet oznajmiła – nikogo tym zresztą nie zaskakując – że zmieniła zdanie i chce spróbować.

Ruby, która usadowiła się wygodnie na początku ścieżki parę metrów dalej, zawołała coś zachęcająco, lecz Violet tylko pokręciła głową.

– Nie mogę – pisnęła znowu, ale na tyle cicho, by usłyszała ją jedynie Edie. – Gdy tylko puścisz, upadnę na twarz i będę wyglądać okropnie, i nigdy nie zostanę aktorką, i…

Edie, zdyszana od tego całego truchtania, wypuściła powietrze przez nos.

– Nie żartuję! Przewrócę się! Rozbiję! I wiem, że ty uważasz, że to głupie…

– Vi…

– Ale scena to moje marzenie, a mama chciała, żebyśmy…

– Vi, ja cię już nie trzymam.

Violet, która od pewnego czasu stopniowo przyśpieszała, spojrzała w dół na swoje stopy i wrzasnęła:

– Jadę! Edie, ja jadę całkiem sama!

Jechała całkiem sama bez pomocy Edie od około trzydziestu sekund, jednak wstrząs, jakiego doznała, kiedy to sobie uświadomiła, nadwerężył delikatną równowagę, jaką udawało jej się dotąd utrzymać, i się przewróciła.

Edie popędziła ku niej.

– Wszystko w…

Jej słowa zdusiły ramiona Violet, które nagle objęły jej szyję. Siostra zerwała się z ziemi niczym wyjątkowo żwawy królik i przywarła do Edie, przyciskając policzek do jej policzka.

– To… było... cudowne!!!

Twarz Edie rozjaśnił uśmiech i mocniej przytuliła policzek do siostry. Zawsze tak robiły jako dzieci: obejmowały się i przytulały policzkami, kiedy chciały się pocieszyć albo podzielić jakimś przemożnym uczuciem, którego nie potrafiły nazwać. Edie odczuwała właśnie teraz potężny zachwyt Violet.

Jak dawno już tego nie robiły?

Violet się odsunęła.

– Chcę jeszcze raz. Teraz.

Edie się zaśmiała.

– Muszę najpierw odpocząć. Jestem zbyt zdyszana, żeby biec przy tobie…

– Trzeba było o tym pomyśleć, zanim mnie skusiłaś, prawda? Obiecałaś, że mnie nie puścisz.

Godzinę później trzy młode damy wróciły do hotelu, by przygotować się do wieczornych seansów, prowadząc pożyczony przez Ruby rower, którego Violet za nic nie chciała wypuścić z rąk. Od hotelu dzieliła je już tylko jedna przecznica, kiedy Edie zauważyła na rogu Front Street przystojną kobietę w średnim wieku ze stosem jakichś ulotek. Miała na sobie żółtą jedwabną szarfę z wyhaftowanym śmiałym hasłem „Prawo głosu dla kobiet!”.

Edie mimowolnie zwolniła. Kobieta na rogu to dostrzegła. Jej spojrzenie przesunęło się po Edie, przeniosło na Ruby – zatrzymując się na dłużej na jej reformach – a potem przeskoczyło na bicykl prowadzony przez Violet. Skinęła głową, wyciągnęła jedną ulotkę ze stosu i ruszyła w ich stronę, aż spotkały się pośrodku chodnika.

– Wyglądacie na rozsądne młode kobiety. – Wysunęła rękę z ulotką do Edie. – Myślę, że spodobałoby wam się to, co panna de Force ma do powiedzenia.

Edie najwyraźniej nie zamierzała odebrać ulotki, więc Ruby westchnęła głośno i sama ją wzięła, mamrocząc jakieś podziękowanie. Kobieta znów obrzuciła dziewczęta długim, taksującym spojrzeniem, pokiwała głową i wróciła na róg, by przeczesywać wzrokiem przechodniów.

Kiedy we trzy ruszyły dalej, Ruby popatrzyła na ulotkę. Gwizdnęła przeciągle, a potem podała ją Edie.

 

RÓWNOŚĆ W POLITYCE!

 

przemówienie

PANNY LAURY DE FORCE

o NIESPRAWIEDLIWYM potraktowaniu

pani DOROTHY DRYER

 

stanowe koło Towarzystwa Sufrażystek

sobotnie popołudnie 22 marca

O GODZINIE TRZECIEJ

przy Sixth Street 52

 

WSTĘP WOLNY

 

Edie ledwo zdążyła przesunąć wzrokiem po tekście, zanim Violet wyrwała jej ulotkę z ręki i zaczęła czytać na głos. Kiedy doszła do nazwiska Dorothy Dryer, zawahała się i spojrzała na Edie.

– Czy to nie ta kobieta, która…

– Która została zamknięta w szpitalu dla wariatów za to, że brała środek zapobiegający ciąży – wtrąciła się Ruby. – Tak, to ona.

Edie i Violet popatrzyły na siebie w niewypowiedzianym porozumieniu.

– Czytałam o tym wszystkim w „Daily Union” – mówiła dalej Ruby, kręcąc głową. – To ten jej niegodziwy mąż posłał ją do tego zakładu. Nie wspominając o tym, że to przecież lekarz jej powiedział, że kolejne dziecko ją zabije. A zamknięcie jej w wariatkowie oznacza, że dwojgiem jej dzieci nie ma się kto zająć.

Bliźniaczki pokiwały głowami, świadome, że męscy opiekunowie – mężowie, ojcowie, bracia – mają prawo zamykać kobiety w szpitalach psychiatrycznych właściwie bez powodu.

Ruby wskazała głową ulotkę.

– Powinnaś pójść tam jutro, Edie. Mamy dzień wolny przed występem. Bo to chyba coś, czym duchy mogłyby się zainteresować, nie sądzisz? – Ruby uniosła brew, a kąciki ust Edie drgnęły w odpowiedzi.

W przeciwieństwie do Violet, której umiejętność kontaktowania się z duchami dobrze pasowała do tego, czego publiczność oczekiwała od medium, talent Edie był o wiele mniej… widowiskowy. Kiedy jej duch przechodził przez Zasłonę ze sfery życia do śmierci, jej ciało zostawało. I Edie była przekonana, że nawet ich rzutki menadżer pan Huddle, gdyby wiedział o jej umiejętności, nie umiałby znaleźć sposobu, by ściągać opłaty za zaszczyt patrzenia, jak skóra Edie robi się zimna i blada, a ona sama wygląda, jakby spała.

Edie znalazła więc inny sposób, żeby dołączyć do tournée. Coś, co idealnie pasowało do jej nieprzystającego damie zainteresowania sprawami politycznymi, a mianowicie odczyty wygłaszane w transie.

To było naprawdę proste. Edie wychodziła na scenę i oznajmiała publiczności, że zaraz wstąpi w nią duch jakiegoś wielkiego myśliciela. To znaczy jakiegoś wielkiego nieżyjącego myśliciela. Kogoś poważanego, jak Arystoteles, Jerzy Waszyngton albo Kartezjusz. Tudzież szanowanego polityka, jak Benjamin Franklin czy John Locke. Pewnego razu wygłosiła szczególnie poruszający wykład głosem starego mądrego żeglarza o imieniu Jed, który chciał się podzielić z innymi swoimi przemyśleniami.

Prawda była taka, że nie miało znaczenia, czyim głosem Edie przemawia. Dopóki byli to martwi ludzie – najlepiej płci męskiej – Edie mogła wygłosić odczyt na dowolny temat, a publiczność wszystko łykała. Lubiła myśleć, że tłum porywają jej umiejętności oratorskie – coś, co opanowała, cóż za ironia, w trakcie ożywionych dysput teologicznych, jakie niegdyś prowadziła z ojcem. Lecz oczywiście bardziej prawdopodobne było, że publiczność fascynował po prostu widok młodej, niewykształconej nastolatki, używającej wielkich słów, których znaczenia nie mogła rozumieć.

Violet oddała ulotkę Edie, a ta ponownie przesunęła spojrzeniem po tekście.

Edie czytała wszystko o Laurze de Force w „The Pioneer”, zanim jej ojciec dowiedział się, że zamawia to polityczne pismo, i odwołał abonament. Podobnie jak Edie, Laura zaczęła jako medium spirytystyczne i jeździła po kraju, dając wykłady w transie i przypisując swoje przemyślenia i poglądy duchom, które rzekomo przez nią przemawiały. Potem jednak zrobiła coś niesłychanego i pozwała Szkołę Prawa Hastings w San Francisco, kiedy nie przyjęła jej i jeszcze jednej kobiety na studia. Pozwała i wygrała. Teraz Laura de Force była cenioną adwokatką, a kiedy przemawiała przed tłumem, wszyscy wiedzieli, że mówi za siebie.

Edie przygryzła wargę, złożyła ulotkę i wsunęła ją do kieszeni.

– Chyba nie mogę pójść – powiedziała. – Gdyby pan Huddle się dowiedział…

– Och, nonsens – przerwała jej Violet. – Skąd niby się dowie?

Edie pokręciła głową.

– To za duże ryzyko, Vi.

– Chrzanić ryzyko! Poza tym jemu nie przeszkadza przecież, gdy wychwalasz równość na scenie. Więc co z tego, że pójdziesz posłuchać podobnej przemowy?

– Jemu nie przeszkadza, gdy Benjamin Franklin wychwala równość na scenie – poprawiła ją Edie. – Wiesz, że to człowiek pragmatyczny. Nikt by nie kupił biletów, gdyby sądził, że to nasze idee.

Violet zacisnęła usta, lecz nie oponowała. Na tym polegał cały trik z wykładami w transie. Tak, dawały Edie na scenie wolność, jaką cieszyło się niewiele kobiet, ale gdyby ktoś zaczął podejrzewać, że te myśli i poglądy są dziełem jej umysłu, byłoby po wszystkim.

– Gdyby mama tu była – zaczęła Violet – chciałaby, żebyś…

– Ale jej nie ma.

W odpowiedzi na spojrzenie Violet Edie uniosła brwi i zerknęła znacząco na Ruby, która uważnie je obserwowała.

Violet zacisnęła usta w wąską kreskę, odwróciła się od Edie i popatrzyła daleko przed siebie, dając wyraźnie do zrozumienia, że choć pojęła sugestię siostry, by porzucić ten wątek, to nie podoba jej się to, że została publicznie uciszona.

Rozciągając wargi w uśmiechu, Edie zwróciła się do Ruby i zręcznie zmieniła temat rozmowy. Niedługo potem śmiała się, bo Ruby opowiadała im o kliencie, który był tak zdeterminowany, by przyłapać ją na oszustwie, że wynajął fotografa, który miał się wyłonić nagle zza jedwabnego parawanu w samym środku seansu, a udało mu się jedynie wystraszyć pozostałych gości tak bardzo, że odskoczyli od stolika, tłukąc bezcenną porcelanę.

Lecz choć Edie szeroko się uśmiechała w reakcji na anegdotę Ruby, nie mogła się pozbyć głębokiego poczucia straty, kiedy zerkała na siostrę. Twarz Violet była spięta, jakby zamknięta, zupełnie odwrotnie niż godzinę temu, kiedy promieniała. I śmiała się z rozwianymi włosami, błagając Edie, żeby za nic w świecie jej nie puszczała.

3

Następnego ranka Edie spała do późna i gdy wstała, Violet już nie było. Notatka pozostawiona na stoliku między ich łóżkami głosiła:

Spotykam się dziś rano z panem Billingslym. Do zobaczenia wieczorem. V.

Napięcie między bliźniaczkami pogłębiło się jeszcze zeszłego wieczoru podczas seansów w saloniku na dole. Nie żeby klienci to zauważyli. Edie i Violet nauczyły się już prezentować wspólny front, nawet kiedy się kłóciły. Skoro jednak Violet wymknęła się z pokoju z samego rana, zanim Edie się obudziła… To znaczy, że jest bardziej zła, niż Edie myślała.

Nie powinna była wczoraj tak ostro reagować przy Ruby.

Edie opadła z powrotem na poduszki. Jedyną dobrą rzeczą we wczorajszym wieczorze było to, że nic dziwnego nie działo się z Zasłoną. Oczywiście nie było potrzeby jej otwierać podczas seansów. Oboje klienci zostali starannie sprawdzeni przez pana Huddle’a, a duchy, z którymi chcieli się skontaktować, były łatwe do zidentyfikowania i odegrania. Ale Edie i tak była zdenerwowana.

Odsunęła kołdrę i wstała z łóżka. Zastanawiając się, czy zejść na dół na śniadanie w hotelowej jadalni, czy nie, uświadomiła sobie, że Violet prawdopodobnie zjadła je z Johnem Morsem Billingslym, gdy ona jeszcze spała. Bez wątpienia młodzieniec kreślił jakieś nierealistyczne plany, kiedy zajadali się jajkami po wiedeńsku; plany, które runą w zetknięciu z rzeczywistością.

Edie za wszelką cenę chciała ostrzec siostrę przed panem Morsem. Problem tkwił w tym, że Violet marzyła o życiu na scenie, odkąd w wieku jedenastu lat zobaczyły ulotkę reklamującą objazdowe przedstawienie Wiele hałasu o nic z gwiazdą Broadwayu Maude Adams. Nie miało znaczenia, że nie pozwolono im wtedy nawet zobaczyć tamtego występu. Violet miała dowód, że takie życie jest możliwe, i już następnego dnia zaczęła wkuwać na pamięć Szekspirowskie monologi.

Nawet gdy ojciec zabronił Violet samego myślenia o grzesznym życiu aktorki, nie wspominając o mówieniu o nim, ich matka – przyzwyczajona do nieposłuszeństwa wobec ojca – po cichu ją wspierała.

Edie nie widziała w tym wtedy nic złego. Ale teraz pojawił się ten młody człowiek, gotów wykorzystać naiwne nadzieje jej siostry. Jego prawdziwe intencje były dla Edie jasne jak słońce, lecz wskazanie ich Violet tylko mocniej by je poróżniło. Edie mogła więc jedynie czekać, aż wszystko się posypie, i mieć nadzieję, że zdoła potem posprzątać gruzy.

Ta myśl pozbawiła ją resztek apetytu, dzięki czemu szybko podjęła decyzję co do śniadania: zje później, jak już przygotuje zioła na dzisiejszy wieczór.

Nie tracąc czasu na ubranie się, włożyła znoszony szlafrok, wyjęła papierowe torebki z ziołami, za które wczoraj przepłaciła, i zasiadła do palisandrowego biurka przy jedynym oknie hotelowego pokoju. Gdy mocno zmrużyła oczy, mogła dostrzec za torami kolejowymi lśniący fragment zielononiebieskiej rzeki Sacramento.

Wybrała z zawiniątek tuzin łodyg piołunu i rozłożyła je na blacie. Odsunąwszy szufladę, wyjęła przetarty skórzany futerał, który schowała tam po przyjeździe. Rozpięła go i wysunęła mały ostry nóż z charakterystyczną białą jak kość rękojeścią.

„Pilnuj, żeby zawsze był ostry, skarbie”.

Słowa matki w jej czternaste urodziny. Były w ogrodzie ziołowym, kiedy podarowała Edie nóż należący kiedyś do babci, której Edie nigdy nie poznała. Babci, która była cenioną akuszerką. Akuszerką, która – właściwej klienteli – pomagała też w mniej przyziemnych sprawach. Matka Edie miała pójść w jej ślady, lecz zakochała się w synu pastora i wyszła za niego po zaledwie trzech miesiącach znajomości.

Edie zamrugała, żeby odpędzić wspomnienie, i skupiła się na przykładaniu ostrza do oliwkowozielonych łodyg, by odciąć nierówne końcówki. Gdy jednak zobaczyła, jak mocno nóż trzęsie się w jej dłoni, odłożyła go na biurko.

Wzięła głęboki, uspokajający oddech.

„Dam radę”.

Znów wzięła nóż.

I znów jej dłoń zadrżała.

Edie wpatrywała się w rozłożone na filigranowym palisandrowym biurku łodygi piołunu. Takie niewinne. Takie nieszkodliwe. Drobiny spłaszczonych żółtych kwiatów się odkruszyły, a ich ostry, przypominający szałwię zapach wypełnił hotelowy pokój nawet bez użycia ognia.

Violet używała pokruszonych ziół podczas swoich seansów, rozsypując je na okrągłej miseczce, a potem podpalając. Edie jednak potrzebowała czegoś, co będzie mogła łatwo rozpalić, przechodząc przez Zasłonę, więc matka nauczyła ją, jak układać zioła w wiązki, które palą się długo i stabilnie.

Ostatnim razem przygotowywała zioła w ten sposób w tamto popołudnie rok temu. Popołudnie, które zaczęło się zupełnie zwyczajnie: Violet pracowała w ogródku, Edie przygotowywała wiązki ziół w salonie – jedynym pokoju w ich domu, do którego ojciec nigdy nie wchodził – a ich mama siedziała na poduszce na podłodze po turecku. To była jej ulubiona pozycja, gdy jej duch przechodził przez Zasłonę.

Edie wiedziała tylko dwie rzeczy o kliencie, który zlecił matce pracę po tamtej stronie owego dnia. Po pierwsze: matka okłamała męża, że wybiera się odwiedzić ciężko chorego członka kongregacji, żeby móc pożyczyć powóz i spotkać się z klientem poza miastem. A po drugie: spotkanie to zostało zaaranżowane przez tajną sieć kobiet, które – jak matka Edie i Violet – znały prawdę o śmierci, prawdę, jaką matka wyjawiła im, kiedy skończyły trzynaście lat.

Śmierć – jak im wyjaśniła – nie jest taka, jak twierdzi ojciec z kazalnicy. Nie ma nieba i piekła, jednej śmierci dla cnotliwych i innej dla potępionych. Prawda była taka, że każdy – czy był za życia dobry, czy zły – doświadczał tych samych dwóch rodzajów śmierci.

Najpierw śmierci ciała.

A później przejścia ducha.

– Kiedy umiera ciało człowieka – powiedziała bliźniaczkom swoim łagodnym, sennym głosem – jego duch wkracza przez Zasłonę na tamtą stronę. Większość duchów przebywa w niej jakiś czas, znajdując pociechę w tym, że Zasłona jest blisko życia. Lecz ostatecznie wszystkie duchy poddają się temu samemu, sile, która przeciąga je w głąb Zasłony i… dalej. To jest właśnie ta druga śmierć. Ostateczna. I stamtąd żaden duch już nie wraca.

Opowiedziała im też, że są oczywiście duchy, które opierają się tej sile. I czasem ten opór mogą wyczuć ich bliscy po tej stronie. Pokazała bliźniaczkom, jak wtedy pomagać. Niekiedy duch potrzebował ostatniej rozmowy z osobą, którą kochał – albo której nienawidził – a która wciąż żyła. Kiedy indziej trzeba było sporej ilości rozmarynu z dodatkiem rumianku, żeby pomóc duchowi odpuścić trudne wspomnienia, z którymi nie mógł się rozstać.

A czasem potrzeba było czegoś więcej.

Edie odłożyła nóż. I wtedy, jakby w transie, jej dłoń przesunęła się ku sakiewce z białego jedwabiu, która leżała na rogu biurka. Tej wypełnionej ziołami, którą zawsze miała przy sobie albo obok siebie. Rozsunęła troczki i przeszukała wnętrze, jej palce muskały różne zioła, aż objęły coś grubszego na dnie torebeczki. Coś sękatego, poskręcanego.

Korzeń belladonny.

Znanej także jako wilcza jagoda.

To było zioło, które zapalone po tamtej stronie, posyłało każdego ducha w zasięgu poza Zasłonę, ku ostatecznej śmierci. W tym tego, który ją podpalił.

Edie zobaczyła ten trujący korzeń po raz pierwszy właśnie tamtego popołudnia przed rokiem. To była jej kolej, by stać na warcie, kiedy matka ruszyła ku śmierci. Niezwykle ważne było, żeby ojciec bliźniaczek nie dowiedział się o niezbyt chrześcijańskich działaniach swojej żony, więc matka zawsze zabierała jedną z nich, kiedy zamierzała podążać na tamtą stronę, aby szukać duszy na zlecenie klienta. Ryzyko wpadki nadal istniało, lecz akceptowała je w zamian za niewielką opłatę, którą pobierała za swoje usługi; opłatę, która szła prosto do skrytki ze skromnymi, acz ciągle rosnącymi oszczędnościami, schowanymi za obluzowaną cegłą w salonie. Zamierzała przekazać je pewnego dnia swoim córkom.

– Chcę, żebyście miały możliwość dokonywania wyborów, której ja byłam pozbawiona.

Tamtego popołudnia to nie kroki ojca w korytarzu na dole wywołały pełne niepokoju zmarszczenie brwi u Edie. To była sękata końcówka korzenia wilczej jagody – natychmiast rozpoznała ją dzięki rysunkom matki – która wystawała z jej torby z ziołami. Korzenia tak niebezpiecznego, że ich matka kazała im przysiąc, że nigdy nie wezmą go do ręki.

W takim razie po co sama go miała?

Zdenerwowana Edie zerknęła na zegar na kominku. Duch mógł przebywać po tamtej stronie tylko określoną ilość czasu bez doznania szkód na swym fizycznym ciele tutaj. Edie ograniczała swoje przejścia do piętnastu minut. Jeśli przekroczyła ten czas, resztę dnia spędzała na zwracaniu wszystkiego z żołądka. Matka miała trochę większą tolerancję, mogła przebywać za Zasłoną przez pół godziny bez żadnych widocznych skutków.

Tyle że, według wyliczeń Edie, duch mamy przebywał tam tego popołudnia o wiele dłużej niż zwyczajowe pół godziny. Ten fakt oraz wspomnienie widoku belladonny sprawiły, że Edie pomknęła przez pokój i uklęknęła przed nieruchomą, obojętną twarzą matki.

Jej jasne, niemal białe włosy – wybielone przez niemal trzy dekady przechodzenia przez Zasłonę – były zwinięte jak zwykle w koczek na czubku głowy. Zamknięte powieki skrywały oczy o barwie butelkowej zieleni, którą córki po niej odziedziczyły. Skórę miała bladą i zimną w dotyku, a oddech tak powolny, że niemal niezauważalny dla niewprawnego oka.

Tego wszystkiego można było się jednak spodziewać już po kilku minutach za Zasłoną. Z zewnątrz wszystko wyglądało dobrze – tak zupełnie zwyczajnie, że Edie wiedziała, że powinna zignorować dręczące ją poczucie, że coś jest nie tak.

Ale nie mogła.

Odłożyła korzeń wilczej jagody, zapaliła wiązkę lawendy i otworzyła Zasłonę.

Gdy tylko jej duch wszedł do strefy śmierci, Edie zaskoczyły przemieszane zapachy kopru, piołunu i ciemiernika. Była to rzadka mieszanka ziół, która nakazywała duchowi posłuszeństwo i zmuszała go do przejścia ku ostatecznej śmierci przed czasem. Drastyczny środek, którego matka używała tylko wtedy, kiedy duch nadmiernie dręczył jakąś osobę po tej stronie.

Upewniwszy się, że Zasłona się za nią zamknęła, Edie wstała i ruszyła w kierunku zapachu. Zmieniająca się nieustannie Zasłona przybrała tego dnia postać lasu, a Edie musiała się przedzierać między drzewami, aż znalazła jaśniejącego ducha matki, który siedział po turecku na trawiastej polanie, plecami do niej. Za Zasłoną zawsze było mglisto i teraz mgła zebrała się wokół jej matki, nadając jej duchowi delikatny, rozmazany poblask.

Edie odprężyła się, uznając, że przesadziła z niepokojem, i nawet przygotowała się psychicznie na kazanie, jakie nieuchronnie usłyszy od matki, kiedy ta się zorientuje, że weszła sama do strefy śmierci bez pozwolenia.

Wtedy jednak kątem oka dostrzegła ducha stojącego na skraju polany i cała ulga się ulotniła.

Dym z ziół matki owijał się wokół ducha krzyżującymi się pasmami ciemnego złota, niczym lśniąca pajęczyna. Lecz widać było, nawet z odległości, w jakiej znajdowała się Edie, że zioła nie działają tak jak zwykle. Ta mieszanka powinna była natychmiast odesłać ducha ku ostatecznej śmierci.

Ale tak się nie stało.

I było coś jeszcze: jasne światło ducha świadczyło o tym, że zmarł niedawno, ale zamiast emanować stałym, stabilnym blaskiem, zdawał się… migotać. Pojawiać się i znikać. Niczym płomień świecy.

Edie nigdy wcześniej nie widziała, żeby duch tak migotał.

Zrobiła krok do przodu, a wówczas matka obróciła głowę i szeroko otworzyła pełne przestrachu oczy.

– Edie?

Sieć dymu z ziół za matką zaczęła blednąć. Edie przeszedł dreszcz. Jej pojawienie się rozproszyło mamę, co przerwało jej łączność z dymem, to zaś osłabiło jej wpływ na ducha.

Edie sięgnęła po swój woreczek z ziołami. Naprawi to.

Zanim go jednak otworzyła, matka zerwała się z ziemi i natychmiast się zbliżyła.

– Musisz wracać, Edie. I to już.

– Ale ja…

– Już, Edie! Nie mam czasu na wyjaśnienia.

Edie zawahała się, przenosząc wzrok z matki na ducha na skraju polany i z powrotem. Sieć ciemnozłotego dymu już prawie zniknęła, a duch – nierównie migoczące światło jego kształtu – wkrótce się uwolni.

Nie rozumiała, co się działo ani dlaczego jej matka próbuje wysłać tego dziwnego, pulsującego ducha za Zasłonę. Wiedziała tylko, że mama ryzykuje zbyt długi pobyt po stronie śmierci, więc to musi być coś ważnego.

– Ale ja mogę pomóc. Mogę…

Słowa Edie przerwała nagła zmiana w otoczeniu. Zmiana ciśnienia, która sprawiła, że zakręciło jej się w głowie i przewróciło w żołądku.

Zasłona zrobiła się cieńsza.

Tyle że to niemożliwe. Bo ani ona, ani jej matka nie zapaliły lawendy ani żadnego innego zioła przejścia. Szybkie spojrzenie pozwoliło jej się upewnić, że nie pojawił się żaden nowy duch, co oznaczało, że Zasłona nie zrobiła się cieńsza z powodu czyjejś śmierci w tym momencie.

– Co to by…

Matka chwyciła ją za ramiona i obróciła.

– Musisz uciekać, Edie. Znaleźć się poza zasięgiem.

Edie wykręciła głowę do tyłu.

– Ale dlaczego…

– Biegnij do tamtego drzewa – powiedziała mama głosem pełnym napięcia i determinacji. – Tego powykręcanego dębu za polaną. – Mocno popchnęła Edie. – Biegnij do drzewa, otwórz Zasłonę i przejdź.

Edie aż się potknęła, ale szybko odzyskała równowagę i się odwróciła. Duch całkiem się już uwolnił z sieci dymu z ziół i Edie mogła go wreszcie dokładniej zobaczyć. To był duch mężczyzny. Wysokiego i szczupłego. W średnim wieku, z zapadniętymi policzkami i ciemnymi, niemal czarnymi oczami o ciężkim spojrzeniu.

Poruszał się. W ich kierunku. Szybko.

Matka szła mu naprzeciw przez polanę. Zerknęła prędko przez ramię, a gdy zobaczyła, że Edie nawet się nie ruszyła, jej twarz wykrzywił strach.

– Biegnij. Już!

Powiedziała to tonem nieznoszącym sprzeciwu. Edie sama nie wiedziała, kiedy się odwróciła i zaczęła pędem biec ku powykręcanemu dębowi. Niedługo potem wyszarpnęła wiązkę lawendy z woreczka i drżącymi palcami zapaliła końcówkę wiązki, żeby otworzyć Zasłonę.

W tej właśnie chwili – tuż przed tym, zanim wyszła ze strefy śmierci – poczuła to. Zapach mgły. Świeży i zielony. Jak kwitnące pnącze pomidorów.

„Musisz się znaleźć poza zasięgiem”.

Prawdziwe znaczenie słów matki dotarło do Edie zbyt późno. Krzyk sprzeciwu wyrwał się jej z gardła, kiedy się gwałtownie obróciła. Z pewnością się myli. Przecież jej mama nigdy by nie…

Ale tak właśnie było.

Edie z przerażeniem patrzyła, jak jej matka unosi jedną rękę wysoko nad głowę, ściskając w niej korzeń wilczej jagody – niemal identyczny jak ten, który znalazła przy matce po stronie życia. Jej dłoń promieniała, a z poskręcanego korzenia unosiła się smużka dymu.

Mgła zafalowała, kiedy duch minął jej matkę. Sunął w kierunku Edie. To jednak nie miało znaczenia. Nie wobec czarnego dymu wirującego wokół korzenia belladonny. Dymu, który pochwyci każdego ducha w swoim zasięgu i zmusi go do pozostania na zawsze za Zasłoną.

I nie będzie mu przeszkadzało, że jej matka wciąż żyje. Że po stronie życia ma ciało, które nadal oddycha. I dwie córki, które jej potrzebują. Wilczej jagodzie jest wszystko jedno. Edie, która oniemiała wpadła z powrotem do życia, wiedziała, że jeśli belladonna zabierze migoczącego ducha, to zabierze też jej matkę.

Teraz w pokoju hotelowym Edie zacisnęła dłoń na sękatym korzeniu, który przechowywała od tamtego dnia. Zmusiła palce, żeby się rozluźniły, i po kolei je odrywała. Powoli wysunęła rękę z jedwabnego woreczka, zasznurowała go mocno i ponownie sięgnęła po nóż matki. Poczuła pulsującą w żyłach determinację.

Nigdy nie powiedziała Violet prawdy o tym, co się zdarzyło tamtego dnia w Zasłonie.

Siostra wpadła do salonu, kiedy Edie i mama wciąż przebywały w strefie śmierci. Zobaczyła, jak ojciec klęczy przy żonie i córce, woła ich imiona i potrząsa ich zimnymi, pozornie martwymi ciałami.

Violet widziała, jak drgnął, gdy skóra Edie nagle odzyskała kolor. Kiedy jej oczy gwałtownie się otworzyły i rzuciła się ku matce, daremnie próbując nawiązać kontakt z jej duchem. Błagając ją z rozpaczliwym szlochaniem, aby powróciła do życia.

„Moje wynaturzone córki”.

„Was uratuję”.

Później Edie pozwoliła Violet myśleć, że nie udało jej się znaleźć matki w Zasłonie. Że wróciła z pustymi rękoma, by poczuć tylko, jak jej duch odchodzi. Usprawiedliwiała to kłamstwo, wmawiając sobie, że nie chce skazywać siostry na tę samą dręczącą niewiedzę. Niezrozumienie, co się wtedy stało i dlaczego.

Bliźniaczki uciekły tamtej nocy. Ojciec zamknął je w pokoju i wyszedł, by zorganizować im natychmiastowe leczenie. Lecz Edie i Violet związały prześcieradła i spuściły się na nich z okna, a później skorzystały z dyliżansu pocztowego i promu, żeby dotrzeć do San Francisco.

Choć Violet udało się zabrać skromną sumę pieniędzy, którą matka dla nich ukryła, wystarczyło im ich tylko na kilka miesięcy. Seanse spirytystyczne były dobrym sposobem na zarabianie, biorąc pod uwagę ich wrodzone talenty. Edie jednak kierowała też inna motywacja.

Kiedy w poranek po ucieczce Violet mocno spała w dyliżansie, Edie odkryła coś wciśniętego między banknoty i monety zawinięte w chusteczkę matki.

Ręcznie wypisaną listę trzech nazwisk.

Dwie z tych kobiet wytropiła dzięki nowym znajomościom w lokalnym światku spirytystycznym. Udało jej się potwierdzić, że są to osoby, z którymi matka kontaktowała się w sprawie spotkań z klientami, lecz niestety żadna z nich nic nie wiedziała o jej ostatnim kliencie.

Ostatni trop prowadził do mieszkanka przy Market Street, gdzie zirytowana właścicielka odpowiedziała Edie, że tak, niejaka panna Nell Doyle wynajmowała je przez ostatnie trzy lata. Ale potem czmychnęła w środku nocy, nie zapłaciwszy czynszu.

Tak więc w chwili, gdy razem z Violet wyruszały na spirytystyczne tournée organizowane przez pana Huddle’a, Edie wiedziała o ostatnim kliencie matki – oraz o powodzie, dla którego ta użyła zabójczej belladonny – tyle samo, co w dniu jej śmierci.

Edie zamrugała i spojrzała na trzymany w dłoni nóż. Tym razem, gdy zacisnęła na nim palce, jej ręka nie drżała. Odkroiła końcówki łodyg piołunu, odłożyła ostrze i wzięła kawałek konopnego sznurka. Mocno i pewnie zaciskając supeł, związała łodygi na dole.

Następnie odmierzyła dłuższy kawałek sznurka, złożyła go na pół i zaczęła ostrożnie owijać i przeplatać nim łodygi, robiąc mocne węzły i tworząc ścisłą wiązankę.

Kiedy skończyła, wsunęła ją do woreczka z białego jedwabiu.

A później wzięła torebkę z ususzonymi łodygami ciemiernika i zaczęła całą procedurę od nowa. Pracowała pewnie i wytrwale przez cały ranek, aż zapełniła całą sakiewkę.

Przypisy

1W słodkim niebawem – bardzo popularna w XIX wieku pieśń kościelna autorstwa Sanforda Fillmore’a Benetta (słowa) i Josepha P. Webstera (muzyka). Wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki.